Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętnik ex-dziedzica z dopiskami ex-pachciarza. Część 1 szkice podwójną kredką w oświetleniu Jankla Maślanki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik ex-dziedzica z dopiskami ex-pachciarza. Część 1 szkice podwójną kredką w oświetleniu Jankla Maślanki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 308 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁO­WO WSTĘP­NE.

Nie fał­szy­wa skrom­ność, lecz nie­chęć istot­na do stro­je­nia się w cu­dze pió­ra, znie­wa­la mnie do wy­zna­nia, że pra­ca, któ­rą za­mie­rzam pod­dać ła­ska­wej oce­nie czy­tel­ni­ków, nie jest wy­two­rem fan­ta­zyi au­tor­skiej, lecz od­bi­ciem praw­dy ży­cio­wej, po­par­tej sze­re­giem pi­śmien­nych do­ku­men­tów głów­nych dzia­ła­czów. Za­słu­gą moją je­dy­nie – o ile traf szczę­śli­wy za­słu­gą zwać się go­dzi – iż cen­ny ten ma­te­ry­ał, nie­za­prze­cze­nie au­ten­tycz­ny (o czem po­ni­żej), do­stał się do rąk mo­ich, i że zeń w mia­rę sił i zdol­no­ści od­po­wied­ni uży­tek dla li­te­ra­tu­ry i spo­łe­czeń­stwa wy­cią­gnąć za­pra­gną­łem.

Mo­je­go tu wła­ści­wie nic nie­ma, a całe za­da­nie, jako pi­sa­rza, scho­dzi do roli kraw­ca, jed­nak­że bez sa­mo­lub­nych, a zwy­kłych lu­dziom tego za­wo­du in­stynk­tów, bu­dzą­cych we mnie za­wsze nie­smak i obu­rze­nie. Nie sta­ję prze­to przed czy­tel­ni­kiem z ra­chun­kiem w ręku, a prze­chwał­ką na ustach: " zro­bia­łem pań­stwu to a to,…" jak to zwykł czy­nić do­staw­ca mo­jej gar­de­ro­by, utrzy­mu­ją­cy w ta­kich oko – licz­no­ściach, iż "zro­biał dla mnie gar­ni­tur," choć pra­ca jego ogra­ni­cza­ła się do uszy­cia, b oć za­rów­no kort, jak nici, gu­zi­ki i inne do­dat­ki, to wy­two­ry cu­dze­go (chcia­łem po­wie­dzieć: łódz­kie­go) prze­my­słu fa­brycz­ne­go – lecz…

… Nie chcę na­ra­żać się lu­dziom i co­fam po­rów­na­nie. Nuż­by je wziął do sie­bie któ­ry z au­to­rów, mniej na lin­gwi­stycz­ne od­cie­nia wraż­li­wy! Aby jed­nak praw­da nie po­nio­sła szwan­ku, przy­bie­ram sym­pa­tycz­niej­szą po­stać fo­to­gra­fa, dla któ­re­go obiek­ty­wą są rę­ko­pi­śmien­ne no­tat­ki Wo­sia Ka­li­now­skie­go, ne­ga­ty­wą nie­czy­tel­ne wy­krę­ta­sy Jan­kla Ma­ślan­ki, i skła­da­jąc wy­wo­ła­ną po­zy­ty­wę przed are­opa­giem czy­tel­ni­ków, pro­szę o po­błaż­li­wy re­tusz dla wszel­kich nie­do­kład­no­ści i uchy­bień, nie­wpraw­nem okiem dy­le­tan­ta po­mi­nię­tych.

Nie bę­dzie to na­wet przy­pusz­czal­nie rze­czą zbyt trud­ną. Ro­dzi­na Ka­li­now­skich, roz­ga­łę­zio­na po ca­łym kra­ju, żyła sze­ro­ko, za­wie­ra­jąc licz­ne zna­jo­mo­ści, z sa­mym zaś Wo­siem ła­two się moż­na było spo­tkać czy to na wal­nych jar­mar­kach w Łęcz­nej lub Ło­wi­czu, czy pod­czas "weł­ny" w War­sza­wie, czy wresz­cie na pik­ni­kach i ba­li­kach oby­wa­tel­skich, w któ­rych za­wsze chęt­ny brał udział. Zna­no go i lu­bio­no; nie­wąt­pli­wie więc nie­ma gniaz­da zie­miań­skie­go, gdzie­by mi­łych wspo­mnień, żywo w pa­mię­ci za­cho­wa­nych, nie zo­sta­wił. Je­stem tego pew­ny. Na­peł­nia mnie to otu­chą, że choć­bym na­wet skrzy­wił li­nię, prze­pro­wa­dzo­ną mię­dzy dwo­ma punk­ta­mi – rę­ko­pi­sem Wo­sia a uwa­ga­mi Jan­kla Ma­ślan­ki – krzy­wi­zna ta znaj­dzie w ro­dzin­nych wspo­mnie­niach czy­tel­ni­ków spro­sto­wa­nie, a uzu­peł­nio­ny w ten spo­sób ob­raz od­two­rzy do­kład­nie hi­sto­ryę po­pu­lar­ne­go w ko­łach zie­miań­skich współ­o­by­wa­te­la. Resz­ty do­ko­na in­tu­icyj­nie skal­pel bez­stron­ne­go, daj Boże! kry­ty­ka, bez­stron­ne­go w mo­jem po­ję­ciu o tyle, o ile jako miesz­ka­niec mia­sta z Wo­siem ob­co­wać nie mógł i są­dzić go bę­dzie je­dy­nie po jego uczyn­kach. Ży­czę so­bie tego z głę­bi du­szy dla mo­jej pra­cy, gdyż nie­ma nic gor­sze­go nad ne­po­tyzm kry­tycz­ny, wy­stę­pu­ją­cy za­zwy­czaj przy oce­nach zda­rzeń i lu­dzi, któ­rych się oso­bi­ście zna­ło lub na wła­sne wi­dzia­ło oczy. Wte­dy mi­mo­wo­li sąd za­pra­wio­ny bywa su­biek­ty­wi­zmem, cc przy roz­bio­rze spraw nie­zna­nych, rzecz pro­sta, zda­rzać się nie po­win­no.

Nie wy­wnę­trzył­bym się przed czy­tel­ni­kiem do­sta­tecz­nie, po­mi­ja­jąc oko­licz­no­ści, to­wa­rzy­szą­ce od­na­le­zie­niu cen­nych do­ku­men­tów. Nie po­zo­sta­ją one wpraw­dzie w żad­nym związ­ku ści­słym z tre­ścią ni­niej­szej pra­cy, nie­mniej do­star­czy­ły pi­szą­ce­mu te sło­wa nie­ja­kiej pod­sta­wy do luź­nych wnio­sków i do­myśl­ni­ków i jako ta­kie, na wy­łusz­cze­nie za­słu­gu­ją.

W kar­na­wa­le roku ubie­głe­go zo­sta­łem za­szczy­co­ny za­pro­sze­niem pań­stwa Al­fre­dow­stwa…ckich, z…skie­go, na jed­nę z tych za­baw wiej­skich, z któ­rych już re­zy­den­cya go­ścin­nych go­spo­dar­stwa, ślicz­na ma­jęt­ność Ka­li­nów­ka, sze­ro­ko za­sły­nę­ła.

Nie będę opi­sy­wał prze­bie­gu sa­mej za­ba­wy, wspo­mnę je­dy­nie mi­mo­cho­dem, że pani Al­fre­do­wa, z domu Ba­be­rów­na, w klej­no­tach ro­dzin­nych wy­glą­da­ła cza­ru­ją­co, a ko­cha­ny Fre­dzio, roz­hu­law­szy się na do­bre, tak szczo­drze pod­le­wał wę­grzy­na, że po bia­łym ma­zu­rze naj­pierw sta­ry hra­bia… wicz, a za­nim wszy­scy, jak je­den mąż, na klęcz­kach wy­są­cza­li­śmy z trze­wicz­ka na­dob­nej pani domu sta­ro­pol­skie "ko­chaj­my się!" przy­czem hra­bia, za­zwy­czaj wstrze­mięź­li­wy w za­wie­ra­niu sto­sun­ków ści­ślej­szych, za­pro­po­no­wał te­ścio­wi Al­fre­da, sę­dzi­we­mu panu Ba­be­ro­wi "bru­der­schaft." Za­czę­li so­bie mó­wić per ty, c o dało po­chop do dal­szej pi­ja­ty­ki, wy­ni­kiem któ­rej było, że za­miast po­wró­cić do sie­bie, no­co­wa­łem, a ra­czej "dniów­ko­wa­łem" w Ka­li­nów­ce.

Umiesz­czo­no mnie w le­wem skrzy­dle pa­ła­cu, prze­bu­do­wa­ne­go ze sta­re­go dwo­ru, w po­ko­ju zwy­kle przez sta­re­go Ba­be­ra za­miesz­ki­wa­nym. (Pan Ba­ber lato spę­dzał rok rocz­nie u cór­ki, zimą re­zy­do­wał w War­sza­wie).

Tu, kie­dy ock­nąw­szy się przed wie­czo­rem, po­szu­ki­wa­łem ja­kie­goś po­trzeb­ne­go mi przed­mio­tu, na­tra­fi­łem w ką­cie (już to na­sza służ­ba po­rząd­kiem nie grze­szy) na plik sta­rych, po­mię­tych pa­pie­rów, prze­wią­za­nych kraj­ką, za­ku­rzo­nych, po­rzu­co­nych tu wi­docz­nie od­daw­na.

Ode­zwa­ła się żył­ka pi­sar­ska, wzią­łem ją do ręki, roz­wi­ną­łem, i o dzi­wo! na pierw­szy rzut oka roz­po­zna­łem zna­ny mi zresz­tą do­brze (po­sia­dam do­tąd dwa re­wer­sy i kil­ka li­stów te­goż pió­ra) cha­rak­ter pi­sma Wo­sia Ka­li­now­skie­go. Prze­le­cia­ło mi przez gło­wę wspo­mnie­nie, że Ka­li­nów­ka była jesz­cze przed paru laty wła­sno­ścią Wo­sia i z tem więk­szem za­cie­ka­wie­niem ją­łem się od­czy­ty­wa­nia pi­sar­skiej pu­ści­zny zna­jo­me­go.

– Gdzie on się te­raz ob­ra­ca? Kie­dy ten czło­wiek miał czas na wszyst­ko? – roz­my­śla­łem, prze – rzu­ca­jąc po­żół­kłe kar­ty, zda­je się, no­tat­nik z ja­kie­goś ka­len­da­rza wy­dar­ty, na któ­rych Woś w do­ryw­czych, a jed­nak do­sad­nych ry­sach, kre­ślił waż­niej­sze wy­tycz­ne ze swe­go ży­cia. Tu i owdzie były na­wet daty i cy­fry, co mi uła­twi­ło chro­no­lo­gicz­ne upo­rząd­ko­wa­nie do­ku­men­tów i uję­cie w pew­ną sys­te­ma­tycz­ną ca­łość.

Tyle fak­tów praw­dzi­wych. A te­raz hy­po­te­za: Prze­glą­da­jąc zna­le­zio­ny rę­ko­pis, na­tra­fi­łem na nie­któ­rych kar­tach (były one na jed­nej tyl­ko stro­nie ręką Wo­sia za­pi­sa­ne) na ja­kieś nie­orto­gra­ficz­nie kre­ślo­ne do­pi­ski, peł­ne wy­ra­żeń żar­go­no­wych. Nad­to na nie­któ­rych u góry były ja­kieś ra­chun­ki z ku­pio­nych spra­wun­ków, z pod­pi­sem he­braj­skim Jan­kla Ma­ślan­ki. Kil­ka kwi­tów, ręką Wo­sia na nie­za­pi­sa­nych stro­ni­cach rę­ko­pi­su (na­zwij­my rę­ko­pis "Pa­mięt­ni­kiem, " gdyż za­wie­rał i bru­lio­ny li­stów do róż­nych osób pi­sa­nych), na imię te­goż Jan­kla Ma­ślan­ki wy­sta­wio­nych, czy­nią praw­do­po­dob­nym do­mysł, że ten­że zaj­mo­wał w do­mi­nium Ka­li­now­skiem za cza­sów Wo­sia wpły­wo­we sta­no­wi­sko pach­cia­rza. Woś, wi­docz­nie, no­tu­jąc w wol­nych chwi­lach w ka­len­da­rzu ob­cho­dzą­ce go wy­pad­ki i zda­rze­nia, wy­ry­wał na­stęp­nie w bra­ku pa­pie­ru za­czer­nio­ne już kar­ty i pi­sał na dru­giej stro­nie dys­po­zy­cye dla pach­cia­rza, ten zaś, od­czy­taw­szy ury­wek pa­mięt­ni­ka, ba­wił się nie­kie­dy w ko­men­ta­to­ra swe­go dzie­dzi­ca.

Mo­gło być zresz­tą in­a­czej. Po­wta­rzam, że to hy­po­te­za, po­zba­wio­na re­al­ne­go pod­kła­du. Nie sta­ra­łem się o jej zgłę­bie­nie z dwóch przy­czyn. Po pierw­sze – oso­bi­stość i ro­dzaj za­ję­cia Jan­kla Ma­ślan­ki, jako dru­go­pla­no­we szcze­gó­ły, mniej we mnie bu­dzi­ły in­te­re­su. Po dru­gie – nie czy­ni­łem na­leż­nych po­szu­ki­wań w oba­wie, aby sę­dzi­wy pan Ba­ber, z wła­ści­wym lu­dziom star­szym uprze­dze­niem, nie sprze­ci­wił się ogło­sze­niu dru­kiem ni­niej­szej pra­cy.

Bądź co bądź, rę­ko­pi­sy Wo­sia były re­ma­nen­tem Ka­li­nów­ki, le­gal­nie ra­zem z nie­ru­cho­mo­ścią przez pana Ba­be­ra na­by­tym. Za­bra­łem je bez wie­dzy pra­we­go wła­ści­cie­la.

Taką jest ge­ne­za ni­niej­szej pra­cy, któ­ra, nie ma­jąc hi­sto­rycz­nej war­to­ści w szer­sze­ni zna­cze­niu, nie­mniej, jako przy­czy­nek do dzie­jów ro­dzin szla­chec­kich, jako ma­te­ry­ał oby­cza­jo­wy, rzu­ci nie­je­den pro­mień świa­tła na tyle waż­ną dla kra­ju rol­ni­cze­go kwe­styę agrar­ną i na ele­men­ty, któ­re na bieg jej wpły­nę­ły i wpły­wa­ją.

Wo­bec ob­fi­to­ści fak­tycz­nych da­nych, po­sta­no­wi­łem ca­łość ob­ję­tą ogól­nym ty­tu­łem "Pa­mięt­nik ex-dzie­dzi­ca i t… d., " po­dzie­lić na roz­dzia­ły, cy­tu­jąc na cze­le każ­de­go od­no­śne anek­sy. Będą one dla mnie, jak i dla czy­tel­ni­ka, dro­go­wska­zem, za któ­rym pa­mięć na­sza śla­da­mi Wo­sia Ka­li­now­skie­go kro­czyć win­na.ROZ­DZIAŁ I. – WOŚ KU­PU­JE KA­LI­NÓW­KĘ.

Anek­sa. "(Data nie­czy­tel­na). Dziś ob­ją­łem Ka­li­nów­kę. Chwa­ła Bogu, że się to już raz skoń­czy­ło. Już mam mi­łej ro­dzin­ki do syta! Naj­gor­sza He­len­ka, cho­ciaż i Ma­nia tak­że… Przy mnie to niby na­ma­wia­ły ojca: "Niech tat­ko odda Ka­li­nów­kę Wo­sio­wi… Po co się tat­ko ma mę­czyć go­spo­dar­stwem…" a jak przy­szło do cze­go, to pierw­sze z opo­zy­cyą… "A czy bę­dzie re­gu­lar­nie pła­cił pro­cen­ty? Czy bę­dzie pil­no­wał go­spo­dar­stwa? Czy się wy­pła­ci w ter­mi­nie? bo i nam po­trze­ba… Czy lasu nie wy­tnie?" Ju­ści, że wy­tnę, by­lem się o ser­wi­tut uło­żył. Z cze­góż­bym sza­cu­nek za­pła­cił!? To się ła­two mówi: sie­dem­dzie­siąt pięć ty­się­cy… ale jest o czem my­śleć. Mógł mi też oj­ciec ta­niej pu­ścić, i był­by pu­ścił, gdy­by nie He­len­ka… Utro­iło im się, że Ka­li­nów­ka to zło­te jabł­ko… Prze­pła­cić, nie prze­pła­ci­łem, lecz, bądź co bądź, na­le­ża­ło mi się więk­sze ustęp­stwo…"

(Kil­ka wier­szy za­ma­za­nych, a póź­niej ra­chu­nek):

"Zie­mi or­nej włók 25, łąk i pa­stwisk 8, lasu 20, nie­użyt­ków 4 włó­ki, ogó­łem 57 włók. Sza­cu­nek sto ty­się­cy. Czte­ry włó­ki wy­łą­czo­ne, jako wy­na­gro­dze­nie za ser­wi­tut. Nie dam tyle! To­wa­rzy­stwa 20, po­sag He­len­ki 25, Mani 25, moja sche­da 25 ty­się­cy. Dzie­sięć ty­się­cy za­trzy­mał oj­ciec dla sie­bie… Mam pła­cić 7 pro­cent z góry… In­wen­tarz nie­zły, ale wy­jaz­do­we pod psem! Mu­szę so­bie do­brać czwór­kę… Ta­kie­mi wy­wło­ka­mi nie­po­dob­na kon­ku­ro­wać…. Żeby mnie tak Ste­fa My­szew­ska chcia­ła! Po­do­ba mi się dy­abel­nie, a sta­ry My­sio cie­pły… Mó­wią o pięć­dzie­się­ciu ty­sią­cach na rękę, a po naj­dłuż­szem ży­ciu… Jan­kiel wspo­mi­nał, że za czar­kę Ka­li­now­ską moż­na­by wziąć (suma nie­czy­tel­na). Byle się tyl­ko z chło­pa­mi uło­żyć."

(Na dru­giej stro­nie):

"Kwit. Niech Jan­kiel przy­wie­zie: pół garn­ca oli­wy do młoc­kar­ni, 2 garn­ce tra­nu do cho­mont, 25 kóp nó­żek dla char­tów, mię­sa 20 fun­tów, ty­tu­niu pół fun­ta (śred­ni). Niech wstą­pi do kraw­ca, czy li­be­rya dla Wie­ka go­to­wa.

W. Ka­li­now­ski."

(Po­ni­żej nie­wpraw­ną ręką kil­ka zyg­za­ków he­braj­skich, któ­re w tłó­ma­cze­niu pol­skiem brzmią): "Do­brze, że się pan Woś utrzy­mał. Z mło­dym bę­dzie ła­twiej han­dlo­wać. Da­łem mu przy kontr­ak­cie (po 12 ru­bli od sztu­ki) 200 ru­bli. Mu­szę zro­bić spół­kę z Jo­skiem, bo sam nie wy­star­czę. Mło­dy jest, po­trze­bu­je się ba­wić. Jak Cha­skiel da do­bre fak­tor­ne, to mu każę sprze­dać 200 par. Pan Woś mó­wił dziś, że chce sprze­dać. Z "no­we­go" odda. Fren­dzel ka­zał mi pil­no­wać lasu. On chce dać za­da­tek… żeby mieć pierw­szeń­stwo, jak się z ser­wi­tu­ta­mi skoń­czy…"

Wo­sia Ka­li­now­skie­go spo­tka­łem po raz pierw­szy z nie­zwy­kłych oko­licz­no­ściach. Lat temu… no! ka­wał cza­su – ale pa­mię­tam, jak­by to wczo­raj było.

Po­lo­wa­li­śmy u Ol­bry­sia Bli­skie­go, a ra­czej z Ol­bry­siem, bo wów­czas nikt o gra­ni­cę nie py­tał, jeź­dzi­ło się z wio­ski do wio­ski, z ma­jąt­ku do ma­jąt­ku, po ca­łym po­wie­cie… Po­lo­wa­li­śmy tedy za­pro­sze­ni przez Ol­bry­sia, ja i z dzie­się­ciu jesz­cze są­sia­dów, w kil­ka­na­ście strzelb, w kil­ka sfor char­tów, to z flin­ta­mi po knie­jach, to na­prze­mian har­cu­jąc za sza­ra­kiem z psa­mi, o ile pole do­pi­sa­ło, a koty na mięk­kim śnie­gu za­pa­da­ły, prze­no­sząc się całą ka­wal­ka­tą z miej­sca na miej­sce, obo­zu­jąc po la­sach, noc­le­gu­jąc po karcz­mach lub w naj­bliż­szym dwor­ku szla­chec­kim.

Tłu­kli­śmy się tak od ty­go­dnia, zbo­bro­waw­szy są­sied­nią Ol­bry­sio­wym Wy­dmu­chom oko­li­cę, z do­brym zresz­tą re­zul­ta­tem, bo oprócz ja­kiejś set­ki sza­ra­ków, pa­dło i kil­ka ro­ga­czy i za­błą­ka­ny ze Świę­to­krzy­skie­go je­leń. Hu­mo­ry były zło­te, amu­ni­cyi żo­łąd­ko­wej nie bra­kło, że zaś do domu nie było pil­no, prze­to, wy­po­cząw­szy w nie­dzie­lę w Po­gwiz­do­wie pod da­chem For­tu­sia Jan­gro­ta, któ­ry się był nie­daw­no z sio­strą Ol­bry­sia, z pan­ną Bro­nią oże­nił, wy­ru­szy­li­śmy w po­nie­dzia­łek w dal­szym cią­gu do la­sów Ob­ręcz­ny, ma­jąt­ku pana An­to­nie­go My­szew­skie­go, jed­ne­go z naj­po­waż­niej­szych oby­wa­te­li, czło­wie­ka za­moż­ne­go, ojca trzech ślicz­nych có­rek, pod – ten­czas za­le­d­wie pod­lot­ków, bo naj­star­sza za­le­d­wie pięt­na­sty rok za­czy­na­ła.

W Ob­ręcz­nej była sto­li­ca dzi­ków. Las dę­bo­wy z pod­szyw­ką nie­tknię­ty. Przy­go­to­wa­li­śmy się od­po­wied­nio, wziąw­szy kil­ku­dzie­się­ciu ob­ła­wy. Char­ty i oga­ry zo­sta­ły w Po­gwiz­do­wie, na­to­miast For­tuś ze­brał trzy pary pi­ja­wek, któ­re wołu sta­no­wi­ły, i ran­kiem w knie­je!

Do dwo­ru Ob­ręcz­nej nie da­wa­li­śmy znać na­wet o na­szej wy­pra­wie, bo wten­czas – jak to już nad­mie­ni­łem – nie było w zwy­cza­ju pro­sić o po­zwo­le­nie za­po­lo­wa­nia, obie­cu­jąc so­bie wie­czo­rem wraz z tro­fe­ami my­śliw­skie­mi na­je­chać nie­spo­dzia­nie ko­cha­ne­go My­sia – lecz za­braw­szy po dro­dze ga­jo­wych, dla wska­za­nia naj­lep­szych sta­no­wisk, ru­szy­li­śmy w sześć lu­bia­nych sani pro­sto w lasy.

Dzień wstał, ja­sny, wy­iskrzo­ny, cho­ciaż śnieg zlek­ka pró­szył, za­sy­pu­jąc sta­re tro­py, i lek­ki wiatr od ró­ża­ne­go wscho­du po­cią­gał. W le­sie na­to­miast była zu­peł­na ci­sza, tyl­ko nie­kie­dy mło­dy dęb­czak strzą­snął oki­ścią, lub stad­ko wron w prze­lo­cie za­trze­po­ta­ło nad sie­cią drzew­nych ko­na­rów.

Na po­lan­kach le­śnych, na prze­cin­kach, je­den ob­raz bia­ły, z si­nym re­flek­sem. W gó­rze mi­go­tli­we bar­wy roz­świe­tli, pły­ną­cej wśród płat­ków śnież­nych z błę­kit­ne­go nie­ba.

Mróz brał na dzień.

Przy­by­li­śmy na jed­nę z po­la­nek, gdzie już ocze­ki­wa­ła nas ob­ła­wa. Kil­ka­dzie­siąt chło­pa z ko­łat­ka­mi i ki­ja­mi w ręku, w ko­żu­chach roz­pię­tych na pier­siach, sta­ło prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, gwa­rząc pół­gło­sem, aby zwie­rza przed cza­sem nie pło­szyć.

Nie zwle­ka­jąc, za­czy­na­my. My na sta­no­wi­ska, a ga­jo­wi na skrzy­dłach ob­ła­wy w głąb lasu. Trzech psiar­ków z dyz­a­mi tak­że. Sa­nie z kuch­nią i wik­tu­ała­mi ode­sła­li­śmy do naj­bliż­szej le­śni­czów­ki.

Pierw­szy za­kład wy­padł do gra­ni­cy Po­gwiz­do­wa, ku trak­to­wi, wio­dą­ce­mu do mia­stecz­ka.

Za­gra­ły trąb­ki – ob­ła­wa ru­szy­ła.

Mnie do­sta­ło się sta­no­wi­sko na sa­mym brzeż­ku lasu, gdzie, jak upew­niał sta­ry ga­jus, ru­szo­ne świ­nie mu­szą prze­cho­dzić, chcąc się prze­do­stać do le­żą­cej za trak­tem gę­stej po­rę­by. Naj­bli­żej mnie stał To­mek Skal­ski, zna­ko­mi­ty strze­lec, da­lej Ol­bryś i Sta­szek Za­wil­ski, pierw­szy raz bę­dą­cy na tego ro­dza­ju ło­wach.

Sto­imy – zra­zu nic… tyl­ko hu­ka­nie ob­ła­wy i tępy ło­skot ude­rzeń ki­ja­mi o pnie drzew­ne. Na­gle jak­by i to na­ci­chło, bo na chwi­lę tyl­ko skrzy­pie­nie opa­lo­nej so­sny, pod któ­rą mnie usta­wio­no, sły­sza­łem, a po­tem… roz­legł się wrzask, ści­śnię­tą mro­zem zie­mią, mimo po­wło­ki śnie­go­wej, po­szedł głu­chy tę­tent, sły­chać było ło­mot ła­ma­nych ga­łę­zi i dziw­ny szum, po­dob­ny do stę­ka­nia, prze­biegł ury­wa­nem echem przez gąszcz le­śny.

Na­gan­ka ru­szy­ła całe sta­do. Po­mknę­ło jed­nak wi­docz­nie da­le­ko, bo mię­dzy gło­sa­mi hu­ka­ją­cej na­gan­ki a od­gło­sem pę­dzą­ce­go zwie­rza za­le­ga­ła mia­ro­wa prze­strzeń ci­szy; echa go­ni­ły się, ście­ra­ły, plą­ta­ły w cha­otycz­ne kłę­bo­wi­ska gwa­ru i ło­sko­tu, nim zla­ne w je­den dud­nią­cy akord roz­grz­mia­ły prze­cią­głą, wy­ją­cą roz­ko­ły­sa­nym ryt­mem wrza­wą…

Spoj­rza­łem ma­chi­nal­nie na od­wie­dzio­ne pół­kur­cza, dłoń lek­ko do­tknę­ła cyn­gla i zwró­co­ny twa­rzą do li­nii, cze­kam…

To­mek Skal­ski za­czął mi da­wać na migi ja­kieś zna­ki, ale nie ro­zu­mia­łem, cze­go chce, a za jed­no ode­zwa­nie się na… sta­no­wi­sku smy­czą po grzbie­cie.

Zresz­tą nie było cza­su na po­ro­zu­mie­nia się, bo już nam zwierz mi­gał mię­dzy pnia­mi dę­bów, o ja­kie dwie­ście kro­ków.

Na­gan­ka szła te­raz pę­dem, ha­ła­su­jąc w nie­bo­gło­sy. Roz­róż­nia­łem już war­kot pusz­czo­nych na: trop pi­ja­wek.Ści­sną­łem sil­niej Le­pa­żów­kę i po­pra­wiw­szy się na so­sno­wym od­ziom­ku, upa­tru­ję, trzy­ma­jąc flin­tę na po­go­to­wiu.

Przy­zna­ję, że mi ser­ce za­bi­ło, gdy pierw­szą be­styę na oko wzią­łem i już o mało nie pal­ną­łem roz­go­rącz­ko­wa­ny. Po­wstrzy­ma­łem się jed­nak w porę, ile ie dzi­ki szły wprost ku mnie, szy­jąc na sztych mło­dą na ukraj­ku lasu ro­sną­cą dę­bin­kę.

My­ślę:

– Do­pusz­czę na sta­je, a po­tem… co Bóg da!

Trzy­mam oko na wi­zy­erze… wo­dzę lufą po war­chla­ku jak cie­lak, któ­ry się przed sta­dem wy­bo­ro­wał. Już! już!…

Wtem… jak­by wia­trem zdmuch­nął! naj­pierw war­chlak, a po­tem całe sta­do za nim w bok! I ty­lem ich wi­dział!

Nim się opa­mię­ta­łem, huk­nął strzał je­den, po­tem dru­gi i trze­ci. Spoj­rza­łem, a tu dzi­ki, ob­szedł­szy stro­ną, szo­ru­ją pro­sto trak­tem ku owej po­rę­bie.

Kro­ków z pięć­set… Strze­lać nie spo­sób… Za­klą­łem… Pa­trzę, a Staś Za­wil­ski naj­spo­koj­niej pali cy­ga­ro, Ol­bryś z For­tu­siem wy­gra­ża­ją mu dy­mią­ce­mi flin­ta­mi, on to bo­wiem spło­szył zwie­rza. Dzi­ki, po­czuw­szy dym, za­wró­ci­ły! ale o tem po­tem… Tyl­ko je­den To­mek Skal­ski, nie stra­ciw­szy gło­wy, bie­gnie na prze­łaj po­lem ku trak­to­wi… Sko­czył na pry­zmę… zło­żył się… Miał praw­dzi­wy bel­gij­ski sztu­cer. Zresz­tą, sto­jąc da­lej ode­mnie, zy­ski­wał dużo na dy­stan­sie. Pada strzał! Za­ko­tło­wa­ło w gro­ma­dzie! Be­stye su­nę­ły w bok! ale jed­na za­ko­zioł­ko­wa­ła, za­ry­ła się w śnieg, po­czem po­rwaw­szy się za­czę­ła biedz na oślep trak­tem! Strzał był cel­ny, ale za da­le­ki, i na miej­scu nie mógł po­ło­żyć tru­pem.

Kil­ku z na­gan­ki, jed­na para pi­ja­wek, no i za­pa­lo­ny To­mek w po­goń!

Zde­to­no­wa­ny nie­co, ru­szy­łem w po­goń za Tom­kiem. Tym­cza­sem Ol­bryś ze szwa­grem wzię­li Za­wil­skie­go w ob­ro­ty. Bie­gnąc sły­sza­łem, jak mu wy­my­śla­li.

Ra­nio­na ma­cio­ra szo­ro­wa­ła, far­bu­jąc, pro­sto trak­tem ku mia­stecz­ku. Psy, wy­do­byw­szy się z kop­ne­go śnie­gu na utar­ty go­ści­niec, za nią, cia­miąc prze­raź­li­wie. To­mek ze sztu­ce­rem w ręku wy­ry­wał cwa­łem, na­bi­ja­jąc broń w bie­gu.

Przy­sta­ną­łem, bo zda­wa­ło mi się, że to per­du­ta la fa­ti­ga – ile, że roz­wście­czo­ny zwierz od­da­lał się co­raz bar­dziej, gdy na­gle o do­brą wior­stę od nas za­ma­ja­czył na go­ściń­cu ja­kiś punkt czar­ny. Było to na za­krę­cie, w tem miej­scu bo­wiem szo­sa wy­gi­na­ła się pa­łą­ko­wa­to za nie­wiel­ką wy­nio­słość, więc po chwi­li do­pie­ro roz­róż­ni­łem su­ną­ce od stro­ny mia­stecz­ka sa­nie.

Dreszcz mnie prze­szedł. Roz­wście­czo­na ma­cio­ra! bę­dzie wy­pa­dek! Na szczę­ście, psy już do­cho­dzi­ły!

– Rany Bo­skie! – wrzesz­czę na Tom­ka.

On spo­strze­gł­szy co się świę­ci, strze­la na wiatr, w na­dziei, że huk spło­szy zwie­rza. Gdzie­tam! ko­sma­ta be­stya z ry­jem zni­żo­nym wali, nie pyta! Rany Bo­skie! roz­pła­ta, ani chy­bi, roz­pła­ta!

Wrza­sną­łem z ca­łej siły na na­gan­kę. Wrza­snę­li i chło­pi: oha! oha!

Jesz­cze w tej chwi­li ciar­ki mnie prze­cho­dzą na samo wspo­mnie­nie.

Cała na­dzie­ja w psach!

Ja­koś rze­czy­wi­ście do­szły, skub­nę­ły raz, dru­gi… Zwierz sfol­go­wał.

To­mek woła:

– Pal w po­wie­trze!

Pal­ną­łem z obu luf.

Wtem jesz­cze się był dym od strza­łu nie roz­szedł, gdy na trak­cie mkną sa­nie, a oczom moim przed­sta­wia się na­stę­pu­ją­cy wi­dok: Przez pola obok szo­sy cwa­łu­ją roz­hu­ka­ne ko­nie, w ro­wie przy­droż­nym ster­czy z za­spy śnież­nej ja­kaś masa czar­na, a na szo­sie psy sta­no­wią ma­cio­rę… Tyl­ko, że mi się wy­da­ła te­raz jesz­cze więk­sza, jak­by wy­ro­sła w dwój­na­sób na po­cze­ka­niu. To­mek, rzu­ciw­szy sztu­cer, pę­dzi w cwał z kor­de­la­sem w ręku.

Zgłu­pia­łem do resz­ty.

Przez chwi­lę mie­ni­ło mi się wszyst­ko w oczach, do­pie­ro na głos jed­ne­go z chło­pów: "Ktoś wiel­moż­ny pa­nie na dzi­ku sie­dzi!" – oprzy­tom­nia­łem. Oczom nie wie­rzę! Istot­nie na dzi­ku sie­dział okra­kiem ja­kiś czło­wiek, wy­ma­chu­jąc rę­ko­ma i tłu­kąc be­styę po łbie trzy­ma­ną w ręku la­ską. Na­wo­ły­wał przy­tem na psy za­chę­ca­ją­co: "Ala­la pie­ski! ala­la! bierz go!"

– Krót­ko mó­wiąc, był to ośm­na­sto­let­ni Woś Ka­li­now­ski.

Nim zdą­ży­li­śmy do­biedz, psy roz­cią­gnę­ły ran­ne­go zwie­rza, a Woś z try­um­fu­ją­cą miną stał w po­zy­cyi ka­wa­le­rzy­sty nad drga­ją­cem kon­wul­syj­nie ciel­skiem, okła­da­jąc z ca­łych sił trzci­no­wą la­ską z oło­wia­ną gał­ką po za­krwa­wio­nym cze­re­pie.

Usły­szaw­szy na­sze gło­sy, zwró­cił się ku nam z uśmiech­nię­tą twa­rzą, a wi­dząc pę­dzą­ce­go z kor­de­la­sem Tom­ka, jął wo­łać, trą­ca­jąc nogą sty­gną­ce zwie­rzę:

– Już nie trze­ba! Ma pra­wie! Do­go­dzi­łem jej, ale mi na­pę­dzi­ła Pie­tra!

Za­śmiał się we­so­ło od ucha do ucha, a wi­dząc przed sobą nie­zna­jo­mych, uchy­lił ba­ran­ko­wej czap­ki, mó­wiąc:

– Po­zwo­lą pa­no­wie, że się za­pre­zen­tu­ję. Je­stem Woj­ciech Ka­li­now­ski…

– Syn pana Mi­cha­ła? – wy­mó­wi­li­śmy rów­no­cze­śnie ze Skal­skim, jesz­cze oszo­ło­mie­ni wy­pad­kiem.

– A tak! uda­ło mi się! praw­da?

– Chwa­ła Bogu! bo mógł być strasz­ny wy­pa­dek! – za­wo­ła­łem, bio­rąc mło­de­go czło­wie­ka w ra­mio­na. – Daj­że gęby, zu­chu! Za­im­po­no­wa­łeś nam! po­win­szo­wać! Do­pie­ro się oj­czy­sko ucie­szy, że ta­kie­go syna wy­cho­wał!

– Bo­ha­ter! bo­ha­ter! – wo­łał ze swo­jej stro­ny

To­mek Skal­ski, nie pusz­cza­jąc Ka­li­now­skie­go z ra­mion.

– Nad­bie­gli chło­pi po­zdej­mo­wa­li czap­ki, przy­glą­da­jąc się z po­dzi­wem.

To­mek do­był ma­nier­ki.

– Za two­je zdro­wie, ko­le­go! – zwró­cił się do try­um­fa­to­ra.

Chło­pak nie był od tego. Wy­pił, nie za­chły­snąw­szy się.

Na­de­szli inni. Zro­bił się praw­dzi­wy jar­mark po­wi­tań, wy­krzyk­ni­ków i po­chwał. Woś po­kra­śniał od mro­zu i ra­do­ści, bo pra­wie że go na rę­kach no­szo­no.

Tym­cza­sem chło­pi za­czę­li wy­cią­gać z rowu po­ła­ma­ne sa­nie i po­tłu­czo­ne­go żyda fur­ma­na. Kil­ku chło­pa­ków, z na­gan­ki pu­ści­ło się w ślad za koń­mi j my roz­lo­ko­wa­li­śmy się obok trak­tu, przy­siadł­szy na naj­bliż­szej pry­zmie ka­mie­ni, w ocze­ki­wa­niu na fur­man­ki, po któ­re po­sła­no.

Woś z ust nie scho­dził.

Recz pro­sta, że o dal­szem po­lo­wa­niu nie mo­gło być mowy, na­to­miast obie­cy­wa­li­śmy so­bie wy­pra­wić tęgą hu­lan­kę in gra­tiam tego nie­zwy­kłe­go zda­rze­nia, ro­zu­mie się, że z Wo­siem, któ­ry czy­nem nie­zwy­kłej przy­tom­no­ści i od­wa­gi od­ra­zu się wku­pił we wszyst­kich ser­ca.

Woś jed­nak w mia­rę, jak pierw­sze wra­że­nie prze­cho­dzi­ło, smut­niał. Za­uwa­ży­łem to, a są­dząc, że mło­de­go chłop­ca onie­śmie­la­ją zbyt­nie po­chwa­ły, w za­mia­rze zwró­ce­nia roz­mo­wy na inny te­mat, spy­ta­łem:

– Wszyst­ko to do­brze! Ale zkąd to bo­go­wie, w do­dat­ku ży­dow­ską, fur­man­ką, pro­wa­dzą? Czyż­by już ze szkół, na świę­ta?…

Spoj­rzał fi­lu­ter­nie, choć nie bez chmu­ry.

– Ze szkół, ale nie na świę­ta! – za­czął.

A po ma­łej prze­rwie do­dał, spo­glą­da­jąc po nas py­ta­ją­co:

– Co tu ob­wi­jać w ba­weł­nę. Drap­ną­łem ze szkół, bo mi to ślę­cze­nie nad książ­ką już ko­ścią w gar­dle sta­nę­ło!… Co mi tam kaci po gre­ce! Wolę strzel­bę, niż Ho­me­ra!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: