Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pamiętnik - ebook

Wspomnienia spisane przez Jadwigę Łuszczewską, znaną szerokiej publiczności jako Deotymę, autorkę m.in. słynnej „Panienki z okienka”. Pisarka stworzyła swój literacki pamiętnik, odwołując się nie tylko do własnych doświadczeń, ale także przywołując wydarzenia, którymi żyła ówczesna Warszawa. To ciekawy obraz życia literackiego i obyczajowego dziewiętnastowiecznej stolicy. Deotyma spisała swoje wspomnienia w 1897 roku, na krótko przed jubileuszową, czterdziestą piątą rocznicą swojej pracy literackiej.

Deotyma, właściwie Jadwiga Łuszczewska (1834-1908) – polska poetka i powieściopisarka. Wychowana w rodzinie patriotycznej, czuła przywiązanie do polskiej tradycji. Podróżowała po ziemiach polskich, a także po Europie. Pseudonim artystyczny wybrała jej matka, gdy Jadwiga była nastolatką. Angażowała się w działalność patriotyczną, a od 1870 roku prowadziła własny salon literacki. Choroba odsunęła ją od życia towarzyskiego. Opublikowała liczne tomy poezji, była autorką dramatów i powieści. Te ostatnie, skierowane do młodzieży przyniosły jej popularność: „Panienka z okienka”, „Branki w jasyrze” oraz „Pamiętnik”.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-42684-7
Rozmiar pliku: 364 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Wieczory poniedziałkowe.

Początek ich sięga jeszcze 1834 r.

Warszawa, tylko co dotknięta szeregiem ciężkich wstrząśnień politycznych, była wtedy zupełnie głucha i obumarła. Pierwszy, dom moich rodziców, dał hasło do rozbudzenia umysłów i do wskrzeszenia życia towarzyskiego.

Mój ojciec i moja matka byli naówczas młodą parą, zaledwie od pięciu lat pobraną; żadne z nich nie liczyło jeszcze lat trzydziestu. Wieczory u nich nie zostały bynajmniej przedsięwzięte w uroczystym celu otworzenia „salonu literackiego“; był to poprostu dzień wybrany w tygodniu dla przyjmowania przyjaciół i znajomych.

Ale oboje gospodarstwo nosili na sobie cechy wyjątkowe, a przyjaciół i znajomych mądrze umieli dobierać. To też nie minęło wiele czasu, a już dom ich przyciągnął wszystko, co było najlepszego w stolicy i kraju i zaczął wzajem na nie promieniować.

Rodzice moi mieszkali wtedy na Nowym Świecie w tak zwanej „Kamienicy Misyonarskiej,“ stojącej naprzeciw pałacu książąt Sapiehów (późniejszego domu Andrzeja Zamoyskiego). Mieszkanie było nieduże, umeblowane ładnie, chociaż bez przepychu, po obywatelsku. W niebieskim saloniku zbierało się kółko nieliczne, ale za to tak wyborne, że jeszcze w kilkanaście lat później, za czasu najświetniejszych tłumnych poniedziałków, słyszałam jak moja matka wspominała z żalem owe pierwotne zebranka i twierdziła, że ze wszystkich te były najrozkoszniejsze, bo wtedy zgromadzały się tylko same osobistości wybitne, wtedy toczono porządnie rozprawy religijne i filozoficzne lub wyprawiano szermierkę na błyszczące dowcipy.

Bywała tam hr. Rozalia Rzewuska, słynna z nieszczęść i z rozumu, zaprzyjaźniona z moją matką, której dawno wróżyła wielki wpływ na społeczeństwo nasze, bo zawsze w niej dostrzegała dar podniecania i jednoczenia umysłów. Bywała i jej córka, niemniej rozumna, Kaliksta Rzewuska (późniejsza księżna Teano), której co prawda nie pamiętam, ale o której męskich poglądach i lapidarnych orzeczeniach nasłuchałam się niemało dziwów.

Bywał minister Stanisław Grabowski, którego rozmowa oryginalna i paradoksalna była nieustannym fajerwerkiem. Bywał Stanisław Kossakowski (ojciec), przedstawiający się wtedy w całej świetności swego powabu i dowcipu. Bywał doktor Sauvan, sławny lekarz, porywczy myśliciel, cięty protestant, który pod wpływem mojej matki powoli zmienił przekonania i przed samą śmiercią przeszedł na katolicyzm.

Wiele jeszcze innych nazwisk przesuwa mi się przez pamięć, ale nie śmiem ich tu kłaść na domysł, bo z owych czasów nie posiadam żadnych piśmiennych dowodów. Dopiero w roku 1842 ojciec mój wpadł na wyborny pomysł zapisywania gości poniedziałkowych. Czynił to odtąd wiernie przez lat kilka. Potem te zapisy prowadziła dalej moja siostra, potem ja się ich podjęłam, i tak powstał rodzaj kroniczki, która wprawdzie jest nie zupełna, bo pocięta kilku znacznemi przerwami, jednak daje wyobrażenie o przebiegu lat owych i dzisiaj dla mnie stanowi nieoszacowaną pamiątkę.

* * *

W chwili, gdy się te zapisy zaczynają, to jest w połowie r. 1842, mieszkaliśmy już gdzieindziej. Przeprowadzka była niedaleką, bo tylko naprzeciw, do tego pałacu Sapiehów, którego dziedziniec z okrągłym trawnikiem i złoconą kratą przez lat kilka rysował się pokuśnie przed naszemi oknami. Księżna Sapieżyna, mieszkając wciąż za granicą, odnajęła nam połowę swego apartamentu. Był on na dole, bardzo piękny. Okna wewnętrzne, sięgające od sufitów do posadzek, tworzyły szereg drzwi szklanych, wychodzących na ogród. Ów ogród, wyjątkowo spory, posiadał mnóstwo starych lip i kasztanów, miał i trochę kwiatów, i winniczkę.

Przyjęcia odbywały się tu w dwóch pokojach. Najpierw witał gościa salon obszerny o trzech drzwiach ogrodowych, o ścianach jasno-żółtych, ubranych szeregiem portretów familijnych. (Odtąd w każdem już mieszkaniu salon zawsze bywał u nas żółty, bo doszliśmy do przekonania, że taki najweselej się oświeca). W salonie tym, przy meblach pokrytych czarnym włosiem, stały różne serwantki oraz szafki lustrzane, a w nich pełno bronzów, zegarów, drogocennych fraszek, przeważnie zaś mnóstwo filiżanek cudnie malowanych, których widokiem dziecięce moje oczy nigdy się dosyć nasycić nie mogły.

Za salonem był pokój mojej matki o dwóch oknach „angielskich“ (to jest podnoszonych w górę), z piękną biblioteczką i marmurowym kominkiem, przy którym w zimie goście lubili się zgromadzać. Na ścianach jasno-zielonych widniały różne posążki, jako to Joanny d’Arc i Kopernika, a zwłaszcza jaśniały dwa obrazy, przedstawiające dwie Sybille; były to piękne kopie Dąbrowskiego, zdjęte z Tycyana i Guercina. Mniejsze zebrania poniedziałkowe odbywały się w zielonym pokoju; gdy więcej gości przyszło, krążono i po salonie, a w pogodne letnie wieczory zasiadano nieraz w ogrodzie, przy świetle błękitnej lampy, nad którą szumiące drzewa tworzyły nieprzeniknione sklepienie.

W obszerniejszem mieszkaniu i kółko poniedziałkowe mocno się rozszerzyło. Zapisy coraz gęściej wspominają imiona znane w literaturze. Spotykamy tam często Aleksandra Tyszyńskiego, małego człowieczka o czarnej a mądrej głowie, o zacnem sercu i przedziwnem piórze. Przy nim zjawia się zawsze Feliks Zieliński, także nieduży, cieniutki, z profilu przypominający Napoleona w czasach Konsulatu, trzeźwy publicysta, w rozmowie żwawy, ale uszczypliwy, jak osa. Ci dwaj byli przez lat kilkanaście tak wierni naszym zebraniom, że trzeba ze świecą szukać poniedziałku, gdzieby nie stały ich nazwiska. Częstym też wówczas gościem jest Michał Baliński, złote serce, złoty humor, szacowny pisarz, uroczysty towarzysz zabawy. Szkoda, że po kilku latach powrócił na Litwę i zostawił po sobie niczem nie zastąpioną próżnię.

Z literatów bywał jeszcze Antoni Szabrański, trochę ciężki, ale zacny i oczytany, Henryk Lewestam o wykwintnym umyśle i głosie, Gustaw Zieliński, stojący wówczas w całej pełni swojej urody i poetycznego rozgłosu, nakoniec Dyonizy Minasowicz, szpetny jak strach, ale podbijający wszystkich swoim zapałem do ideału i poezyi, fanatyk Schillera, wielki przyjaciel naszego domu. Zaczął bywać i Wójcicki, jeszcze może szpetniejszy od pana Dyonizego, człowiek płytkiej wiedzy i mizernej uprzejmości, w każdym razie jednak pożyteczny szperacz starych rzeczy.

Z artystów znajdują dwóch: jednym jest January Suchodolski, równie dzielny żołnierz, jak malarz, równie nadobny, jak złośliwy. Drugim—budowniczy Idźkowski, człowiek jedwabny w stosunkach towarzyskich.

Sporo w owym czasie bywało duchownych: arcypoważny prałat Dekert; młody jeszcze, ale już chciwie słuchany, ksiądz Bogdan, a przedewszystkiem kanonik Mętlewicz, równie wymowny w towarzystwie, jak uczony pisarz.

Rosła też w salonie i ciężka armia profesorów: astronom Jan Baranowski, człowiek cichy, z rysów dziwnie podobny do Brodzińskiego, oraz towarzysz jego, młodziutki Prażmowski, co miał profil i ruchliwość ptaka; dalej geolog Zejszner, trochę zasuszony kawaler, zakochany tylko w nauce i Tatrach, o których cuda już wtedy rozgłaszał, choć jego następcom się wydaje, że oni dopiero wynaleźli Karpaty; — nakoniec Antoni Waga, entomolog europejskiej sławy, encyklopedya wszech nauk chodząca, oryginał, jakiego świat nie widział, podchlebny i zabawny, ale zdradny, bo szydzący ze wszystkich i wszystkiego. W r. 1843 zjawia się Aleksander Przeździecki, młody jeszcze a już zapracowany w dziełach literackich i archeologicznych.

Całą falangą bywają Łubieńscy: Jan, Henryk, generał Tomasz, a zwłaszcza syn jego, Leon, ten dyktator pięknego towarzystwa, o którym matka moja opowiadała, że „kiedy wejdzie do salonu, to jakby tam wniesiono zapaloną lampę.“ On to powiedział o domu moich rodziców:

— Ce n’est pas un salon, c’est une institution.

Słowa te nieraz później przekręcano, nieraz je mniej lub więcej szczęśliwie do innych okoliczności przystosowywano, ale właściwie należą się one wieczorom poniedziałkowym i sięgają owych jeszcze czasów, bo już w dzieciństwie je słyszałam.

Z innej młodzieży najczęściej przedstawiają się w zapisach: Ludwik Górski, szerzący już pojęcia Ozanama; Wincenty Grzymała, młodzieniaszek figlarny i muzykalny, wreszcie Edmund Chojecki, ładny blondyn o mdlejącem wejrzeniu i roztęsknionym głosie, którym lubił deklamować poezye, wypowiadane z przesadą, ale i z pewnym wdziękiem.

Z przejezdnych zjawia się czasem, tylko co ze szkół wyszły a już sypiący iskrami, istny Chochlik, Roger-Raczyński; czasem z wiejskiej swej pustelni przybywa, pełen wymowy i cnotliwego zapału, filozof Gołuchowski; czasem, równie zapalony, ale twardszy i surowszy, Paweł Popiel; niekiedy margrabia Aleksander Wielopolski zjeżdża ze swego Chrobrza, gdzie przez trzydzieści lat kuje wielkie plany, za każdym pobytem nie omieszkuje uczęszczać na ulubione sobie poniedziałki, gdzie już wszystkich zdumiewa swoją magnacką nieprzystępnością i majestatem godnym wielkiego Buddy.

Czasem zjawiają się i dalsi goście. I tak, w 1842 r. jaśnieje na poniedziałkach Karol Estridge, podróżnik angielski, o którego rozumie i uroku jeszcze we dwadzieścia lat później rodzice moi wspominali.

W następnym roku 1843 zjechał do Warszawy starozakonny, profesor Dänemarck, z przydomkiem „der Wundermann,“ albowiem umiał na pamięć całe Pismo Święte. Zaproszony do nas, jako rzadkie „curiosum,“ był na wieczorze 23 stycznia. Pamiętam go doskonale, bo choć byłam dopiero ośmioletnią dziewczynką, zawołano mnie wtedy wyjątkowo do gości, ażebym i ja się też przypatrzyła „cudownemu człowiekowi.“ Postać to najbardziej rabiniczna, jaką kiedykolwiek widziałam. Siedział w czarnej jedwabnej symarze, z białą po pas brodą, z twarzą jak śmierć poważną. Przed nim leżały rozwarte stare ogromne księgi. Kręcił się też przy nim czarnobrody pan Goldschmidt, także zapewne rabin czy podrabin, towarzysz jego i jakoby „Kornak,“ bo z wielkim niepokojem śledził próby, na jakie brano Wundermanna. Goście kolejno przystępowali do infoliów i, przerzucając karty, na wyrywki wymieniali numer żądanego versetu. Mędrzec, po chwili namysłu, odpowiadał powoli, a zawsze szczęśliwie. W jakim odpowiadał języku, nie wiem dokładnie, zdaje mi się, że w niemieckim. Co wiem tylko napewno, bo mnie ten szczegół mocno wówczas uderzył, to że przy każdym namyśle malowało się na jego twarzy bolesne wysilenie, dowodzące, jak wiele go musiała kosztować ta szalona praca pamięci.

W tymże roku 1843 spotykam pomiędzy gośćmi poniedziałkowymi drugiego podróżnika angielskiego, pana Johna, oraz Francuza-melomana, m-r le Chevalier de Gonnet, „qui disait la Romance,“ jak nikt w świecie.

Damskie towarzystwo bywało zapraszane oszczędnie i oględnie. Matka moja twierdziła, że ażeby rozmowa szła dobrze, trzeba mieć co najmniej dwa razy tyle panów co pań i to pań wyborowych. Bała się jak ognia tych pustych lalek i tych szarych gęsi z gąskami, co obsiadłszy salon w koluteńko, zmieniają go na świątynię nudów, podczas gdy mężczyźni, stojąc pod piecem lub drzwi podpierając, przypatrują się im bezczynnie, a przy pierwszej sposobności czmychają do bocznych pokojów, aby tam się bawić między sobą. Wabiła więc tylko te damy, które się odznaczały rozumem, talentem, albo przynajmniej wyjątkową pięknością.

Bywała tedy pani wojewodzina Nakwaska, autorka co prawda poślednia, osoba mało przyjemna, bo gadająca wszystkim prawdy (czytaj: niegrzeczności), ale szanowana dla wieku i napoleońskich tradycyj; bywała wytworna i złośliwa pani Rautenstrauchowa; powabna i cięta pani Katarzyna Lewocka; ładniutka i milutka panna Walentyna Trojanowska; bywała nakoniec Narcyza Żmichowska, którą moja matka pierwsza wyprowadziła z ukrycia i postawiła na towarzyskim świeczniku, wynosząc pod niebiosa jej poezye, których nikt jeszcze wówczas nie znał, ni oceniał. (Za co, mówiąc nawiasem, Gabryella odpłaciła jej się później gorzką niewdzięcznością).

Z dam, świetniejących urodą, odznaczały się głównie: hr. Franciszkowa Potocka, postać prawdziwie Tycyanowska—i anielsko-przejrzysta pani Calergis, — obie wysoce muzykalne. Ale po co było szukać obcych bogiń, kiedy w domu jaśniała istna czarodziejka? Matka moja, słynna z piękności, miała rysy fantazyjne, „à la Greuze,“ płeć śnieżną, łatwo bijącą rumieńcami, ramiona i ręce klasyczne, oczy Włoszki, chód Hiszpanki. Wszystko to tworzyło całość tak olśniewającą, że nawet w dziesięć lat później, choć już starszą córkę za mąż wydała, choć już była babką, jeszcze gdy szła ze mną przez ulicę, to ludzie na jej widok stawali w zachwycie, a mnie serce rosło z dumy i radości. Posiadała też w najwyższym stopniu to, co Francuzi nazywają „taktem,“ a co jest może najważniejszym kluczem do towarzyskich powodzeń. Posiadała przytem i rzadki dar wymowy, to głębokiej, to błyskotliwej; słynęła z prześlicznego sposobu opowiadania; ale na zebraniach poniedziałkowych rzadko kto ją słyszał dłużej przemawiającą, bo tak zawsze kierowała rozmową, ażeby nie sobie, ale swoim gościom otwierać pole do popisu.

Ojciec mój, nie lubiący zwracać na siebie ludzkich oczu, równie chętnie w cień się usuwał, i tak oboje, choć nie zwyczajnie wykształceni, choć wybornie piszący, kryli się ze swymi darami, a skwapliwie wynosili cudze. Stąd powstało znane wówczas orzeczenie, że: „każdemu z gości, opuszczających wieczór poniedziałkowy, zdawało się, iż był na nim najważniejszą osobą.“

Trudno mi tu jeszcze nie dorzucić jednego rysu, który najlepiej maluje skromność i rycerskość mego ojca. Twierdził on zawsze i powtarzał, że ponieważ dom jest wyłącznem królestwem kobiety, a salon wdzięczną areną jej wpływu, zatem i zebrania poniedziałkowe są wyłącznem dziełem pani domu. A jednak, ileż on sam się do tego dzieła przyczyniał tak niezmordowanymi zabiegami, jak szczeropolską swoją gościnnością, a zwłaszcza tym wspaniałym szacunkiem, jaki sobie od młodu umiał u wszystkich zjednać!

Na poniedziałkowych to wieczorach, pod natchnieniem mojego ojca, jeszcze w r. 1840, powstał pierwszy zawiązek „Biblioteki Warszawskiej,“ która też zaraz z początkiem 1841 r. zaczęła wychodzić. Odtąd aż po koniec życia zawsze należał do jej składu, serdecznie zajmował się jej losem, zasilał ją niekiedy pracami swego pióra i stale uczęszczał na środowe sesye redakcyjne, które bardzo lubił, jako miejsce poważnej, a razem poufnej pogadanki.

Rok 1844 przyniósł liczny zastęp znakomitości. A naprzód w gronie dam zasiadła pani Eleonora Ziemięcka, szczupła brunetka o nadobnych rysach, o płomiennych a słodkich oczach, malujących dobrze jej duszę i wymowę. Szła ona wtedy właśnie po tym gościńcu Heglowskim, co miał ją doprowadzić do Damaszku, i niezmiernie wszystkich zajmowała, jako nowy rodzaj osobistości, łączącej męskie rozumowanie z łagodnym wdziękiem kobiecym.

W tymże roku zjeżdża też i filozof innego rozmiaru, powinowaty nasz, August Cieszkowski, jeden z wielkich myślicieli tego wieku, potężny pisarz, gość miły w obcowaniu, z twarzy i z mądrości podobny do Sokratesa. Z profesorów przybywa Dominik Szulc, człowiek ogromnej wiedzy, a przytem wymowy grającej tak cudownymi kolorami, jakby jakaś zorza północna. Wymową tą czarował wszystkich; szkoda tylko, że przy bliższem poznaniu odpychał swoją krwawą ironią i zakamieniałym ateizmem. Z uczonych odznacza się dwóch jeszcze: zacny historyk, Feliks Bentkowski, oraz archeolog, Stronczyński. Pokazuje się już czasem w salonie i baron Edward Rastawiecki, chętnie lgnący do Aleksandra Przeździeckiego, z którym łączy go wspólność literackich i artystycznych dążeń. Obaj wyglądają schludnie, spokojnie, zacnie, a wobec potomności zasłużenie.

Z Poznańskiego zawitał generał Morawski (niegdyś adjutant mego dziadka Żółtowskiego), wojak składający wdzięczne rytmy, piękny zawsze, choć już podżyły, przyjemny, choć nieco sztywny i łatwo uraźliwy. Bywał też i syn innego poety, sam także piszący dobrze wiersze, ognisty Andrzej Koźmian.

Z odmiennych zupełnie stron Parnasu przyleciał raz i odleciał ptak wędrowny—Kornel Ujejski. Aż w połowie roku zjawił się pieśniarz, który miał wiele życia wnieść na poniedziałkowe zebrania. Matka moja znalazła w „Bibliotece Warszawskiej“ wiersz „Do poezyi,“ podpisany nieznanem nikomu nazwiskiem: Teofil Lenartowicz. Wiersz był porywający i tak ją zachwycił, że zaczęła się dopytywać o autora. Przyprowadzono chłopca nieśmiałego, niepozornej postaci. Ale ta nieśmiałość prędko prysła; młody poeta okazał się w rozmowie istnym kameleonem; naprzemian, to poważny, to rzewny, to znowuż wesół aż do pustoty, nasz sielankowy pan Teofil umiał nawet i kłuć żądełkiem, a biada jego ofiarom! Komu raz łatkę przypiął, ten już musiał chodzić z nią na wieki.

Bywali goście z rozmaitych stron kraju: z Krakowa okazały ksiądz-pijar Jakubowski; z Litwy słynny mitolog, Konstanty Tyzenhaus, pan mądry, trochę niedźwiedziowaty, ale w salonie na pozór ugłaskany; bywał i najśliczniejszy nadniemeńczyk, pełen talentu rysownik-amator, Antoni Zalewski, twórca „Scen Paska“ i wielu innych obrazków, bardzo ładnych, acz trochę wymuskanych. Z innej młodzieży odznaczają się w tym czasie dwaj starsi Kurcowie, wymowni i rozumni, lecz strasznie poważni; odznacza się czupurny Kajetan Suffczyński, krewny nasz, przyszły autor wielu dzieł równie cennych, jak nadobnych, pisanych pod pseudonimem Bodzantowicza.

Pojawia się po raz pierwszy wielki czarodziej salonów, tylko co wracający z zagranicy, Włodzimierz Kretkowski, blady, przepyszny młodzian, o czarnej ogromnej brodzie i wykwintnem, nawet nieco wyszukanem obejściu, co wszystko czyni go podobnym do bohatera z romancerów hiszpańskich. Nakoniec, ku zimie, zjeżdża na stały pobyt do Warszawy i zaczyna stale bywać na poniedziałkach Józef Korzeniowski, mężczyzna przystojny, przyjemnie rozmawiający, ale górnie chłodny dla wszystkich, wyjąwszy—dla pięknych kobiet. Bo też on, prawdę mówiąc, nic nie cenił w kobiecie, tylko piękność i choć w książkach swoich inaczej się przedstawia, w stosunkach towarzyskich był pod tym względem czystym poganinem.

Wszyscy ci literaci, uczeni i artyści tworzyli jakby śmietankę poniedziałków, pod którą przepływały różne inne warstwy. I tak: ludzie możnych rodów: Potoccy, Radziwiłłowie, Zamoyscy, Lubomirscy, Gedrojcie, Małachowscy, Tarnowscy, Sapiehowie, Sanguszkowie, Tyzenhauzy, Tyszkiewicze, Braniccy, dalej przejezdni obywatele ziemscy, z którymi mój ojciec, jako radca Towarzystwa Kredytowego i Ogniowego, zostawał ciągle w zażyłych stosunkach, — słowem wszystkie niemal żywioły społeczne, które nigdzie indziej nie mogły, a może i nie chciały się do siebie zbliżyć, tu spotykały się rozbrojone urokiem gościnności, przyglądały się sobie wzajem, naprzód nieufnie, potem ciekawie, a w końcu często po bratersku. Takie dzieło „bratania“ była zaprawdę piękne i temu tylko domowi właściwe. Wprawdzie przez ubiegłe lata Warszawa była już odzyskała dużo ruchu i ożywienia. Stało na roścież wiele domów otwartych, nierównie bogatszych od naszego; błyszczały tam złocone liberye, rzęsiste oświetlenia i praojcowskie srebra. Ale w tych domach nikt nie myślał o popieraniu nauk ani sztuk ojczystych, ani nawet języka ojczystego. Rozmawiano tam po francusku, a gdy się bawiono, to w sposób najpospolitszy, bez żadnej wyższej myśli: jedni tańcowali, drudzy grali w wista i preferansa, najważniejszą zaś chwilą i główną przynętą była nieodzowna kolacya.

„U nas inaczej...“

Poniedziałki nigdy się nie zniżyły do tuzinkowości tańców. Stolik wybity zielonem suknem był sprzętem nieznanym w naszym domu. Kolacyi też w nim nie wyprawiano; nie było potrzeby uciekania się do takiej grubej wędki, skoro i bez niej nigdy nie brakło gości, którzy—jak mawiała moja matka—do nas przychodzili jedynie po „duchowy obrok.“ Jednak, oprócz owego „obroku,“ podawana była i herbata, i koszyk z ciastem wykwintnem, bo branem zwykle od Lessla. Przed północą zaś roznoszono „wystałe“ wina węgierskie i limonadę domowej roboty, a do niej również domowe tartynki, czyli, jak wówczas nazywano, „kanapki.“ Skromne te przysmaczki utkwiły mi w pamięci, bo rano przyglądałam się często ich robieniu, a koło dziesiątej z wieczora i my dzieci dostawałyśmy w naszym pokoju po szklaneczce limonady, oraz po dwie tartynki, przedczem dużo było między nami wróżb i odgadywań, jakie też to kanapki nam przypadną w udziale z sardynkami czy z siekanem jajkiem?

Były wprawdzie wtedy w Warszawie niektóre domy pseudoautorek i niższorzędnych literatów, gdzie usiłowano zgromadzać się dla samej przeważnie rozmowy. Po trzydziestu latach czytałam nawet w jakiejś broszurze twierdzenie, że to były salony literackie. Łatwo tak twierdzić po kilku lat dziesiątkach, gdy większa część współczesnych wymarła i słowom tym już nie zaprzeczy. Ale ja, posiadając dobrą pamięć i dobrą tradycyę, zaprzeczam im bez wahania; żaden z owych domów nie mógł być mianowany „salonem,“ a tem też mniej literackim.“ Były to przygodne herbatki, z rozmaitą przyprawą; przy jednych bawiono się w pensyonarskiego „sekretarza,“ przy drugich w jadowitą obmowę, przy innych jeszcze w krzykliwą politykę.

I u nas, co prawda, kwitł czasem „sekretarz,“ ale był uprawiany tylko w dziecinnym pokoju. Co się zaś tycze obmowy i polityki, te były stanowczo raz na zawsze wykluczone z poniedziałkowych przyjęć, pierwsza, jako grzeszna i szpetna, druga, jako przedmiot rozjątrzający umysły i zmieniający rozprawy na kłótnie. Zresztą, jeśli salon ma być literackim, to nie może być politycznym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: