Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik poety - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
50,00

Pamiętnik poety - ebook

Pamiętnik poety jest zbiorem radiowych gawęd, opowieści, które na łamach Radia Wolna Europa Kazimierz Wierzyński roztaczał przed słuchaczami. W niewielkich objętościowo, liczących trzy do czterech stron maszynopisu gawędach nadawanych z Nowego Jorku do kraju pisarz wspominał okres od 1907 roku, kiedy będąc uczniem Gimnazjum w Stryju napisał swój pierwszy w życiu wiersz do września 1939 roku, gdy wyjechał z Polski. Własna twórczość poetycka stanowiąc osnowę całego tomu była dobrym pretekstem do rozległych asocjacji i dygresji. Skojarzenia te, rzecz jasna, szły w różnych kierunkach, jednak najwięcej odwołań znajdziemy do biografii poety.

Pamiętnik poety przynosi wiele nieznanych dotychczas szczegółów o wczesnej młodości Wierzyńskiego, o jego pracy w organizacjach samokształceniowych i niepodległościowych, o studiach na uniwersytetach w Krakowie i we Wiedniu, o jego burzliwych losach podczas I wojny światowej i wojny polsko-radzieckiej w 1919-1920 r., o debiucie literackim, o wspólnych ze Skamandrytami występach w kawiarni literackiej „Pod Picadorem” i o późniejszych sukcesach literackich uwieńczonych wyborem do Polskiej Akademii Literatury. Miejsce szczególne we wspomnieniach autora Wiosny i wina zajmują opisy poetyckich podróży po Polsce i po Europie, Stanach Zjednoczonych i Meksyku. Duża część pogadanek ma charakter monograficzny, kreśli w nich Wierzyński portrety swych przyjaciół. Na kartach Pamiętnika poety pojawia się cała galeria postaci z życia kulturalnego i politycznego stolicy międzywojennej — literaci i malarze, aktorzy i dziennikarze, politycy i wojskowi. Wymieńmy kilka tylko nazwisk: Maria Dąbrowska i Leopold Staff, Bolesław Leśmian, Mieczysław Grydzewski, Józef Piłsudski i Gabriel Narutowicz, Stefan Jaracz i Karol Stryjeński. Słowem wspomnienia te są nie tylko źródłem do poznania biografii ich autora, ale stanowią interesujący dokument epoki.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-06-03552-0
Rozmiar pliku: 964 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Wierzyński-prozaik, biograf Chopina, autor esejów literackich i felietonów teatralnych oraz licznych — rozproszonych po czasopismach — szkiców i reportaży nieznany jest szerszemu kręgowi czytelników. Twórcy podręczników i opracowań najnowszych dziejów literatury polskiej widzą w nim jedynie poetę. Dorobek niepoetycki pomijany był przez większość krytyków i historyków literatury podejmujących próby syntetycznego ujęcia pisarstwa Kazimierza Wierzyńskiego. A przecież w pełni ocenić dzieło i w sposób rzetelny wyznaczyć miejsce Wierzyńskiego w literaturze polskiej będzie można dopiero, gdy otrzymamy kompletne wydanie pism autora Granic świata, gdy ujrzą światło dzienne inedita oraz bogata korespondencja poety.

W pisanym na pięć lat przed śmiercią liście do Marii Dąbrowskiej, dnia 13 stycznia 1964 r. Wierzyński zwierzał się: „Chciałbym już rozstać się z poezją i otworzyć walizy z prozą, którą wożę ze sobą z miejsca na miejsce już 10 lat. Deprymująca sytuacja”. Ostatnia dekada życia poety to jeden z najbardziej owocnych okresów twórczych. W latach 1959—1969 Wierzyński łącznie wydał sześć książek — cztery tomy poezji w Instytucie Literackim w Paryżu: Tkanka ziemi (1960), Kufer na plecach (1964), Czarny polonez (1968), Sen mara (1969) oraz dwa zbiory esejów w Polskiej Fundacji Kulturalnej w Londynie: Cygańskim wozem. Miasta — ludzie — książki (1966), i Moja prywatna Ameryka (1966). W rękopisie zaś pozostawił ogłaszany tu Pamiętnik poety, sztukę sceniczną pt. Towarzysz Październik (który w opracowaniu niżej podpisanego ukazał się w roku 1993) oraz dwie niedokończone powieści.

Pamiętnik poety powstawał stopniowo, jego rękopis ma raczej charakter brulionu planowanej książki niż dzieła ukończonego. Wiosną 1955 r. dyrektor Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa Jan Nowak-Jeziorański zaproponował Wierzyńskiemu rozszerzenie współpracy z tą rozgłośnią. Miesięcznie poeta brał udział — razem z Józefem Wittlinem, Janem Lechoniem, Janem Frylingiem i innymi pisarzami polskimi mieszkającymi w Nowym Jorku — w trzech dyskusjach literackich oraz przygotowywał cztery dziesięciominutowe felietony pt. Listy z Ameryki, które z czasem złożyły się na tom Moja prywatna Ameryka. Wierzyński pisał na ten temat do Mieczysława Grydzewskiego w liście z 2 maja 1955 r.: „Od jutra biorę na siebie nowe obowiązki. Siedem razy przed mikrofonem, od którego jestem oddalony o 115 mil! Nie mogłem wyżyć za 160 dolarów miesięcznie, musiałem się zgodzić”. Po zakończeniu nadawania cyklu gawęd Listy z Ameryki Wierzyński rozpoczął na początku lat sześćdziesiątych cykl Poet’s Diary. Osią przewodnią tych audycji była jego własna twórczość poetycka. „Postanowiłem — wspominał — napisać rodzaj pamiętnika poetyckiego, coś jak życiorys wierszy. Chciałem opowiedzieć, w jakich okolicznościach powstawały, jak obok nich biegło moje życie, mojego kraju i bliskich mi ludzi”. W ten sposób do istniejących już wspomnień skamandrytów o Drugiej Rzeczypospolitej (Jarosława Iwaszkiewicza, Antoniego Słonimskiego, Jana Lechonia, Stanisława Balińskiego, Gabriela Karskiego) doszła relacja nowa, niewolna od akcentów polemicznych w stosunku do poprzedników, ważna też z tego powodu, że pisana przez jednego z Wielkiej Piątki, a więc dostarczająca informacji z pierwszej ręki.

W niewielkich objętościowo, liczących trzy do czterech stron maszynopisu gawędach nadawanych z Nowego Jorku do kraju pisarz wspominał okres od 1907 r., kiedy będąc uczniem Gimnazjum w Stryju, napisał swój pierwszy w życiu wiersz, do września 1939 r., gdy w pierwszych dniach wojny wyjechał z Polski. Te dwie daty tworzą klamrę zamykającą długi, trwający trzydzieści dwa lata okres, o którym opowiada ta książka. Własna twórczość poetycka stanowiąc osnowę całego tomu, była dobrym pretekstem do rozległych asocjacji i dygresji. Skojarzenia te, rzecz jasna, szły w różnych kierunkach, jednak najwięcej odwołań znajdziemy do biografii poety.

W świetle korespondencji wyraźnie widać, z jakim trudem i jak długo zmagał się poeta z materią wspomnieniową, jak indagował przyjaciół, by pomogli mu odszukać i wydobyć z przeszłości zapomniane fakty i wydarzenia. W liście do Mieczysława Grydzewskiego z 2 grudnia 1962 r. czytamy: „Piszę teraz dla radia cykl Poet’s Diary, który być może opracuję później do druku, i ciągle błądzę po tamtej epoce. Może chciałbyś mi towarzyszyć? Czy mógłbyś przysłać mi książeczkę poświęconą 30-leciu »Wiadomości«? Czy nie wiesz, kiedy pożeniliśmy się: Julek, Jarosław i ja? Wziąłem ślub w Zakopanem, w zimie, ale czy w zimie 1922 czy 1923 r.? Jak długo był Leszek u Piltza? Kiedy pojawił się na horyzoncie Foss i Fuga? Kto z zaprzysięgłych »wrogów« Skamandra debiutował w »Skamandrze«, czy nie Miłosz?”. Cztery lata później Wierzyński znów powraca do projektu wydania Pamiętnika poety, w liście do Grydzewskiego z 13 października 1966 r. pisał: „Zwrócę się do Ciebie z tekstem mojej nowej pracy o czasach naszej młodości, bo jak Ci już mówiłem, nie czuję się na siłach, by ją wykończyć bez Twojej pomocy, korekty, kontroli, zmian, poprawek, ulepszeń, bez sprawdzenia cytatów, bez wyniszczenia obcych słów, bez wygubienia przecinków przed »że«, bez użycia »wśród« zamiast »śród«, bez ustalenia ortografii ze szczególnym uwzględnieniem przymiotników zaczynających się od »nie« i bez wielu innych rzeczy, które znasz tylko Ty jeden na świecie”. Maria Danilewicz w liście z 6 sierpnia 1967 r. radziła poecie, aby przy pisaniu Pamiętnika poety wykorzystał XIX-wieczny Słownik geograficzny Królestwa Polskiego pod red. F. Sulimierskiego): „Proszę spojrzeć pod Stryj, Borysław — każdą nazwę interesującą Pana — znajdzie Pan bardzo szczegółowy i odświeżający wspomnienia opis poszczególnych miejscowości. Warto także spojrzeć do Ludu Polskiego Kolberga, do wstępu do odpowiedniego tomu, są tam prawdziwe skarby. Wspominam z rozczuleniem to, co pisał Pan o Matce i o okresie dzieciństwa, o kolejach, o Cyganach. Podejrzewam, że ukrywa Pan przed nami wiele takich pięknych wspomnień, jakąś wielką dawkę klasycznego spokoju, na którym wykiełkowały dawne, radosne wiersze Pana — powinien to Pan z siebie wyrzucić wierszem czy prozą, jak łaska”.

Wierzyńskiego ogarniało wiele wątpliwości związanych z końcowym kształtem tej książki. Czytelnik winien pamiętać, że ma do czynienia z tekstem bez ostatecznego autorskiego szlifu, z tekstem, w którym odnajdzie niekiedy powtórzenia czy innego rodzaju chropowatości kompozycyjne. Są one konsekwencją między innymi tego, że nieco inna jest poetyka wygłaszanej przed mikrofonem radiowym pogadanki, a inna szkicu przeznaczonego do cichej lektury. Inna była funkcja przytaczanych przez Wierzyńskiego wierszy w audycjach, kiedy odczytywali je aktorzy, ilustrując w ten sposób narrację poety, a inna jest ich funkcja w książce, gdy ich nadmierna obfitość może się wydać niekiedy nużąca. „Nie wiem — pisał Wierzyński do Tymona Terleckiego 17 listopada 1966 r. — czy włączyć do tych tekstów wiersze, tak jak było w radio, ile ich dać, jak to garnirować, diabli wiedzą”. Terlecki opowiadał się za redukcją cytatów poetyckich, w liście z 2 lutego 1967 r. doradzał: „Sądzę, że cytowanie wierszy należy ograniczyć do minimum (cytowanie in extenso, jak przed mikrofonem). To by nadało książce zbyt czytankowy charakter, wyglądałoby na opowiadanie wierszy »własnymi słowami«. Staraj się powiedzieć jak najwięcej o pisaniu, o warsztacie, o chemii i alchemii poetyckiej. Nie wstydź się niczego. Bądź szczery z sobą i z nami. Nie bój się, że to może naruszyć samoistne istnienie Twoich wierszy (źle napisałem »samoistne istnienie« zamiast artystyczną autonomię, samowystarczalność Twoich wierszy). To może być jedyna książka w swoim rodzaju”.

Nie wiemy, czy Wierzyński podzielał pogląd swego przyjaciela na temat selekcji wierszy, w każdym razie w wersji, która jest podstawą naszej edycji, wiersze te zachowano, dzięki temu — obok partii pamiętnikarskich — otrzymaliśmy interesujący, pokaźnych rozmiarów autorski wybór wierszy. Decyzję tę uzasadnia też fakt, że po wojnie spośród skamandrytów zbiory wierszy Wierzyńskiego miały najniższe nakłady w Polsce, a po raz pierwszy jego utwory wydano dopiero po śmierci pisarza w 1972 r.

Pamiętnik poety przynosi wiele nieznanych dotychczas szczegółów o wczesnej młodości Wierzyńskiego spędzonej w Stryju, o jego pracy w organizacjach samokształceniowych i niepodległościowych, o studiach na uniwersytetach w Krakowie i we Wiedniu, o jego burzliwych losach podczas I wojny światowej i wojny polsko-radzieckiej w 1919—1920 r., o debiucie literackim, o wspólnych ze skamandrytami występach w kawiarni literackiej „Pod Picadorem” i o późniejszych sukcesach literackich uwieńczonych wyborem do Polskiej Akademii Literatury. Miejsce szczególne we wspomnieniach autora Wiosny i wina zajmują opisy poetyckich podróży po Polsce i po Europie, Stanach Zjednoczonych i Meksyku. Duża część pogadanek ma charakter monograficzny, kreśli w nich Wierzyński portrety swych przyjaciół. Na kartach Pamiętnika poety pojawia się cała galeria postaci z życia kulturalnego i politycznego stolicy międzywojennej — literaci i malarze, aktorzy i dziennikarze, politycy i wojskowi. Wymieńmy kilka tylko nazwisk: Maria Dąbrowska i Leopold Staff, Bolesław Leśmian i Mieczysław Grydzewski, Józef Piłsudski i Gabriel Narutowicz, Stefan Jaracz i Karol Stryjeński. Słowem wspomnienia te są nie tylko źródłem do poznania biografii ich autora, ale stanowią interesujący dokument epoki.

Lecz przede wszystkim pisany z perspektywy ćwierć wieku trwającej emigracji Pamiętnik poety jest świadectwem przemian w widzeniu i ocenie własnego dzieła przez autora Wolności tragicznej. Na tomiki wydane przed 1939 r. Wierzyński patrzy przez pryzmat doświadczeń egzystencjalnych (wojna, tułaczka po dwóch kontynentach, wybór tragicznego losu emigranta), które odkryły nowe horyzonty estetyczne, przyczyniły się do radykalnej odnowy poetyki. O przełomie artystycznym tak pisał w liście do Karola Wiktora Zawodzińskiego; wysłanym 27 września 1949 r. ze Stockbridge, gdzie w górach, w oddaleniu od nowojorskiego zgiełku pracował nad biografią Chopina: „czuję pewność mojej sztuki, mam świadomość odbytej drogi, rozstaję się z formami, które nie sprawiają mi trudności, słowem piszę, bo daje mi to może złudę postępu, ale tak silną, że staje się wiarą dla siebie. Teraz zatopiłem się w muzyce, najdoskonalszej organizacji najciemniejszego żywiołu czy chaosu i żałuję, że nie jestem muzykiem. Cóż to za czystość! Nie sięgnie tam nic z ułomności słowa i omylnej konstrukcji pojęcia”. Do zagadnień tych powrócił w eseju Chopin i wiersze (z tomu Moja prywatna Ameryka): „Znalazłem się, jak my wszyscy, sam na sam z naszą klęską, bez żadnego wpływu na cokolwiek, w pełnym poczuciu obezwładnienia. I wtedy właśnie, na tym odludziu, w ciszy czasu upływającego wolno, ocknęła się we mnie świadomość, że mam w ręku instrument, który może mnie unieść ponad klęskę. Słowo jest nie tylko dźwiękiem, którym wyraża się pojęcie, nie tylko środkiem porozumiewawczym i mnemotechnicznym. Słowo jest także samoistnym życiem, które toczy się na przestrzeni wielu setek lat, ma swoje wzniesienia i upadki, rozkwita lub zamiera. W słowie odbija się świat jak w kolorowej fotografii, a dzieje świata wypowiadają się w słowie dokładniej niż w odciskach stóp na przedhistorycznym kamieniu. Słowo jest najbardziej osobistym uczestnictwem człowieka w świecie i najżywszym świadectwem życia. Po ostatnim słowie następuje śmierć. Czy nie zaufać poezji, jedynej wartości, jaką umiem wytworzyć, i nie powierzyć się jej w tym zasadniczym czasie, kiedy zawiodło nas wszystko — wojna, zwycięstwo, moralność, rozum i wiara”.

Te wyznania wyjaśniają, dlaczego w radiowych audycjach Wierzyński zajął się swoją własną twórczością poetycką. Wspomnienia nie tylko były powrotem do szczęśliwego i beztroskiego „kraju lat dziecinnych”, przeniesieniem się myślą do południowo-wschodniej Galicji czy niepodległej Warszawy. W centrum uwagi autora Pamiętnika poety znalazły się wiersze, gdyż — jak spostrzegł Tymon Terlecki w eseju Wierzyński czyli poeta — „poezja pomagała autorowi Korca maku odwrócić od siebie poczucie klęski, rozpaczy, tęsknoty. „Ocalenie przynosi poezja, sztuka — pisał krytyk — . Stąd autotematyzm, aż niepokojąca mnogość wierszy o wierszach, poezji o poezji, wyznań warsztatowych (»Wszystko powstaje z rymu«), potrzeba i ponawiany wysiłek określenia, uzasadnienia czynności poetyckiej wobec siebie i uprawomocnienia w otaczającym świecie, jej psychologicznego i społecznego uwierzytelnienia. Jest to jedyna w swoim rodzaju obrona, gloryfikacja, żeby nie powiedzieć: deifikacja poezji”.

Nie tylko odległość czasowa wpłynęła na niejednokrotnie krytyczną ocenę własnej twórczości. Również zmiana punktu patrzenia na zadania i cele poezji przyczyniły się do rewizji sądów. Wierzyński pisał w Pamiętniku o wierszach przedwojennych: „wiele z nich napisałbym dziś inaczej, wiele nie napisałbym w ogóle”. Gdy w latach pięćdziesiątych przygotowywał tom Poezji zebranych (Londyn 1959) pominął kilkanaście wierszy, niektórym zaś zmienił tytuł lub kolejność w tomie.

Ponowna, systematyczna lektura zbiorów wydanych w kraju przed 1939 r. była dobrą okazją do naszkicowania periodyzacji własnej twórczości, wspomnienia poety w znacznym stopniu ułatwią też precyzyjne określenie chronologii i genezy poszczególnych utworów. Wierzyński w swojej przedwojennej twórczości wyróżnił trzy okresy: tomiki od Wiosny i wina do Lauru olimpijskiego nazwał cyklem „wierszy pierwszej młodości”, lata 1929—1933 (Rozmowa z puszczą 1929, Pieśni fanatyczne 1929, Gorzki urodzaj 1933) charakteryzował jako zwrot w stronę świadomych, dojrzałych poszukiwań formalnych (wpływy klasycystyczne) i pogłębienia samowiedzy poetyckiej, wreszcie lata trzydzieste oceniał jako czas, w którym rozpoczęła się powolna, lecz konsekwentna przemiana poetyki, dramatycznie przerwana przez konieczność „mobilizowania słowa na wojnę” — jak to sam określił.

W świetle Pamiętnika poety wyraźnie widać, że sporo z tego, co krytyka literacka uznała za nowość w dorobku powojennym Wierzyńskiego, było już obecne, przynajmniej w postaci zalążkowej, w okresie dwudziestolecia. Stąd niektóre linie rozwojowe poezji autora Wróbli na dachu po 1945 r. biorą swój początek już w epoce poprzedniej.

Na przykład przełomowy i rewolucyjny w dorobku Wierzyńskiego tom Pieśni fanatyczne (notabene jako jedyny właściwie całkowicie pominięty w Pamiętniku poety) nie tylko swą stroną formalną antycypował powojenną przemianę Wierzyńskiego, ale również — jak o tym pisał Jerzy Kwiatkowski w swoim Felietonie poetyckim („Twórczość” 1976, nr 2) — wyprzedził o kilkadziesiąt lat poezję turpistyczną i był prekursorski wobec twórczości Mirona Białoszewskiego. Z okazji wydania tego tomu mówił poeta w wywiadzie udzielonym Jerzemu Jodłowskiemu na łamach „Głosu Literackiego” (1928, nr 17): „Dobrym poetą jest się wtedy, gdy się wyraża z sugestią to, co się chce wyrazić. Jest się — powtórzmy jeszcze raz te stare jak świat słowa — uzależnionym nie od tego, co się wyraża, ale jak się wyraża. A czy to »jak« jest właśnie takim, jakim być powinno, przekonywa nas prawda wzruszenia, rozeznanie wewnętrznego rodowodu, niejako moralność wiersza”.

Kwestia znalezienia nowej poetyki, odpowiedź na pytanie „jak?” nurtowała go już przy pisaniu Kurhanów. Sam stwierdzał, że dusił się w tradycyjnej strofie, że chciał zmienić charakter polskiego 13-zgłoskowca. Pisał: „Ale czy nie można 13-zgłoskowca jakoś uruchomić, upłynnić, uczynić go bardziej giętkim? Zdaje mi się, że można. Przy pomocy krótkiego zdania, przy pomocy zmiennego obrazu, przy pomocy szybko postępującej — nazwijmy to — akcji uczuciowej można w przydługim wersie wprowadzić tyle ruchu, że 13-zgłoskowiec straci swój ciężki krok i potoczy się lekko”. A od tych — przyznajmy — w części przynajmniej z powodzeniem zrealizowanych prób już bardzo blisko do tego, co autorka monografii o powojennej poezji Wierzyńskiego — Jolanta Dudek, wymienia jako cechę charakterystyczną Korca maku i Siedmiu podków i co nazwała „dramatyzacją podmiotu lirycznego”.

Wierzyński zaraz w pierwszym zdaniu zastrzegł się, że w jego intencjach książka ta nie miała być autobiografią, lecz tylko „pamiętnikiem wierszy”. I prezentowany tu tom autobiografią rzeczywiście nie jest, jeśli zgodzić się z definicją tego gatunku zaproponowaną przez Philippe’a Lejeune’a — „retrospektywna opowieść prozą, gdzie rzeczywista osoba przedstawia swoje losy w ich jednostkowym aspekcie, ze szczególnym uwydatnieniem historii osobowości”. Zamiast wysuwać na pierwszy plan siebie, własną indywidualność, Wierzyński niejednokrotnie opisuje tło, kreśli zbiorowy portret formacji inteligencji dwudziestolecia międzywojennego. Zbyt wiele w tych pogadankach mowy jest o ludziach i zdarzeniach, uwaga autora bardziej skupiona jest na świecie zewnętrznym niż na własnych przeżyciach, Wierzyński raczej unika retrospekcji czy wnikliwych autoanaliz psychologicznych. Nie znaczy to jednak, że Pamiętnik poety całkowicie pozbawiony jest tego wątku.

Karty, na których autor Granic świata odsłania swą osobowość twórczą i przeprowadza autoanalizę pisarską, choć rzadkie, są niezmiernie interesujące, szkoda że poeta tym zagadnieniom poświęcił tak niewiele miejsca. Psychologia twórczości artystycznej jest dziedziną wciąż jeszcze słabo zbadaną, takie przykładowo sprawy jak inspiracja twórcza, geneza narodzin dzieła sztuki, źródła potencji i witalności pisarskiej oraz powody, niekiedy wieloletnich, załamań w działalności artystycznej, przyczyny przemian języka czy poetyki, chęć eksperymentowania estetycznego bądź przeciwnie — pragnienie ukrycia się w azylu sprawdzonych konwencji — wszystkie te sprawy są zazwyczaj spowite mgłą tajemnicy. Jan Parandowski we wstępie do antologii Inspiracja twórcza (Warszawa 1973) pisał: „Niezliczonymi i niespodzianymi drogami zaskakuje twórcę myśl i obraz, który wnet zmienia się w utwór i odtąd nikt, nawet on sam, nie zatroszczy się o to, co było początkiem rzeczy, żyjącej w podziwie współczesnych i pamięci potomnych. Przez długie wieki nikt się tym nie zajmował, było nawet zbędną i niewłaściwą niedyskrecją szukać w artyście zalążków, początków jego dzieła, tych okruchów, które wymiata po skończonym dziele. Przez te uprzedzenia pozbawiono historię literatury i psychologię twórczości nieocenionych wyznań i świadectw, a przez to ileż pisarze dawnych epok stracili znamiennych rysów, które gdyby się zachowały, ożywiłyby ich wizerunki”.

Na szczęście portret Wierzyńskiego, jaki wyłania się z Pamiętnika poety, nie pozbawiony jest tych rysów. Autor Wiosny i wina wprowadza czytelników do swego laboratorium poetyckiego, dzieli się nie tylko wiedzą czysto warsztatową, lecz nieraz bardzo osobistymi uwagami na temat źródeł jego liryki. Często powraca pamięcią do tych regionów Polski, które w sposób szczególny natchnęły go do napisania wierszy, tworząc — zapewne nieświadomie — interesującą geografię inspiracji poetyckich. W pierwszym rzędzie trzeba tu wymienić strony rodzinne pisarza — południowo-wschodnią Galicję, okolice Stryja, Sambora, Drohobycza. Ukształtowanie terenu, świat przyrody tamtej krainy i niepowtarzalny jej klimat duchowy sprawiły, że — by użyć określenia Marii Dłuskiej — „Wierzyński ma wspólny z tą ziemią krwiobieg”. Inną dzielnicą Polski, która wpłynęła na twórczość poety, było Podhale. O tatrzańskich wycieczkach, o atmosferze Zakopanego, o bliskich mu ludziach mieszkających w tamtych stronach opowiadał często. Wyznał, że z Zakopanego zawsze wracał z nowym wierszem lub przynajmniej z pomysłem na nowy utwór. Serdecznie wspominał też Wileńszczyznę — ojczyznę romantyzmu polskiego. Szczególnie pobyt w majątku państwa Balińskich, podczas ostatnich wakacji spędzonych w kraju w 1939 r. utkwił mu głęboko w pamięci. Pisał o tej wizycie: „Jest to jeden z najpiękniejszych zakątków świata, jaki znam. Z łagodnych pagórków roztaczają się rozległe widoki, w ogromnych lasach spotyka się drzewa, których nie chce się minąć, pola i kępy drzew rozłożone są tak, jakby Pan Bóg był ogrodnikiem. Myśl o Mickiewiczu krąży wszędzie”.

Pamiętnik poety jest studium rzemiosła literackiego. Znajdziemy w nim rozważania nie tylko na temat tytułu i kompozycji tomiku poetyckiego, funkcji języka w poezji czy potrzeby wyobraźni i marzenia w działalności artystycznej, lecz również uwagi o stosunku poety do krytyki literackiej czy spostrzeżenia o roli wczesnego sukcesu w biografii twórcy. „Książka — pisał — jest najmniejszym przedmiotem, który zmieścić może cały świat. Niezliczone nadzieje, zamiary, porywy, niepewności. Wziąć ją do ręki — znaczy dotknąć zmaterializowanych snów i marzeń. Droga od błąkającej się po głowie, niejasnej idei do białej karty, po której toczy się rząd liter, słów i zdań, to daleka droga międzyplanetarna. Myśl ulega w niej wielu przemianom, stają przy niej bezsenne noce, załamują się ręce od daremnego wysiłku i poczucia zawodu. Ale zdarzają się też na tej drodze olśniewające odkrycia, otwierają się pokłady nieprzeczuwanych bogactw i po stu rozpaczliwych nocach nadchodzi dzień triumfu, kiedy chce się krzyczeć z radości. Niezamierzonym pamiętnikiem podobnych wydarzeń jest każda książka i taki jest jej życiorys, niezależnie od tego, jaką stanowi treść. Napisałem 25 książek, z czego 19 zbiorów wierszy. Mogłem otrzaskać się z moim zawodem i przyjmować na zimno jego objawy. A jednak za każdym razem przechodzę to samo i biorę nową książkę do ręki z przejęciem. To jest przedmiot, tak, ale ile w nim mojego życia! Człowiek nigdy me wymyśli bardziej uduchowionego przedmiotu niż książka. Zdaję sobie sprawę, że jest to filozofia naiwna, trudno, ja tak czuję. Gdy piszę, nie wiem, po co istnieję. Gdy nie mam nowych książek, wysycham jak pustynny obszar”. W innym miejscu autor Czarnego poloneza pisał: „Zdarza się oczywiście, że wiersz spływa na papier w jednym oddechu, że jakiejś szczęśliwej nocy ułoży się w formie niezmiennej, że przynosi się go ze spaceru i pamięta od początku do końca, zdarza się wszystko możliwe i niemożliwe, ale najczęściej wiersz zaczyna się od wrogości i toczy się w niej aż po ostatnią strofę. Wroga jest wszelka materia, z którą ma się do czynienia — samo słowo — przepastne, nieuchwytne, dwuznaczne, zbyt ciężkie do podjęcia, albo zbyt lekkie, za krótkie albo za długie, ślepe, głuche, kulawe, strofa (jeśli się jej używa), która może być organizacją chaotycznej inspiracji, ale też jej rytm, owo tajemnicze rozkołysanie, anty bilans psychofizyczny, narodziny muzyki, asonanse albo ich nie użycie. Pośród tych zasadzek idea wiersza zaczyna wojować o swoje życie. Na wrogość materii odpowiada wrogością swojej tendencji, na nieustępliwy opór, swoją upartą siłą”. Wszystkie te często ułamkowe, kilkuzdaniowe spostrzeżenia odsłaniają nowe oblicze Wierzyńskiego, pozwalają zrekonstruować jego autoświadomość poetycką. W warstwie refleksji warsztatowych Pamiętnik poety przynależy wyraźnie do powojennych doświadczeń estetycznych Wierzyńskiego. Spojrzenie pisarza na twórczość przedwojenną przypomina wędrowca patrzącego na zdobyte przez siebie szczyty z przełęczy, która zaprowadziła go już na inne wzniesienia.

Przed laty Jerzy Kwiatkowski postulował napisanie monografii o „pierwszej młodości” Wierzyńskiego. Póki taka książka nie zostanie wydana, musimy zadowolić się autokomentarzem poety. Być może wspomnienia te ustrzegą przyszłych krytyków literackich przed nazbyt dowolnymi interpretacjami.

1989

Paweł Kądziela1

Pamiętnik poety, jeśli nie ma być autobiografią, może być tylko pamiętnikiem wierszy. Istotnie każdy wiersz ma swoją historię albo przynajmniej historyjkę. Trudno zapamiętać wszystkie takie przygody literackie i trudno o wszystkich opowiadać, zwłaszcza jeśli wierszy jest dużo, a przecież nie mogę ukryć, że napisałem ich z górą sześćset.

Od czego więc zacząć? Chyba od pierwszego wiersza. Nieważny to incydent, ale pozwoli mi powiedzieć kilka słów o całej sprawie, która z naiwnych początków urosła do treści wypełniającej moje życie. Zacznijmy więc ab ovo.

Pierwszy wiersz napisałem, mając 13 lat¹. Należałem już wtedy do konspiracyjnej organizacji tzw. młodzieży narodowej². Na zebraniach odbywanych potajemnie czytaliśmy książki Stanisława Szczepanowskiego, Bolesława Limanowskiego oraz Stanisława Brzozowskiego³, wygłaszaliśmy własne, jak się to mówiło, referaty i dyskutowaliśmy nad wszystkim, co dotyczyło życia i losów Polski, podówczas podzielonej jeszcze na trzy zabory. W ciągu tych zajęć przypadła i na mnie kolej napisania referatu o działalności pruskiej komisji kolonizacyjnej, zwanej H. K. T., od pierwszych liter nazwiska jej założycieli Hansemanna, Kennemanna i Tiedemanna, której celem było wykupywanie ziemi z rąk polskich i w ten sposób usunięcie Polaków z terenów zaboru niemieckiego. Praca nad tym referatem podnieciła mnie tak bardzo, że nie wystarczył mi sam temat merytoryczny i Bóg raczy wiedzieć, dlaczego napisałem wiersz. Treścią jego był — o ile mogę sobie przypomnieć — protest przeciw naporowi pruskiemu i apoteoza wytrwałości polskiej. Wartość poetycka tej elukubracji równała się niezawodnie zeru, ale stało się, napisałem, odczytałem i zatriumfowałem. Koledzy nie chcieli wierzyć, że to było moje dzieło, podejrzewali, że pomagał mi starszy brat⁴, mniejsza z tym, zakosztowałem nieznanej mi rozkoszy autorstwa — z pewnością pośledniej, niewyborowej, dostępnej trzynastolatkowi, ale jednak rozkoszy. Odtąd zacząłem marzyć, żeby zostać poetą i to sztubackie, niezdarnie poczęte marzenie stało się po latach rzeczywistością.

Rzecz działa się na głębokiej prowincji, w mieście Stryju, nad rzeką Stryjem. Na prowincji żyje się wolniej, mniej tam dzieje się rzeczy niż w stolicach, ale chyba zapadają w człowieka głębiej. Związek ze światem to przede wszystkim książki i pisma. Istniała w Stryju biblioteka Towarzystwa Szkoły Ludowej, organizacji oświatowej mającej również szersze cele kulturalne. Brałem z tej biblioteki co dzień jedną książkę i połykałem ją w godzinach pozaszkolnych. Z czasem zacząłem robić notatki z mojej zachłannej lektury i zapisywałem całe zeszyty krytycznymi uwagami. Dotyczyły one takich pisarzy jak Żeromski, Wyspiański, Knut Hamsun, Gabriel d’Annunzio — bo mniej więcej w takiej kolejności wpadały mi pod rękę wielkie nazwiska i dzieła.

Byłem samoukiem literackim, nikt nie kierował moimi upodobaniami, nie pomagał mi wyrobić smaku ani sądu. Wychowała mnie prowincja, jej zawdzięczam, co we mnie ocknęło się dobrego i za jej sprawą powstawały też we mnie niedomagania i defekty. W sumie wzbudziło to we mnie sentyment do Stryja, Drohobycza, Sambora i Chyrowa⁵, do tych małych miast i miasteczek, między którymi krążyłem do 18. roku życia. Jako syn emerytowanego wówczas urzędnika kolejowego⁶ najlepiej czułem się w okolicach dworca, skąd — jak mi się zdawało — wylatują drogi w szeroki świat lub nadciągają smutki i tęsknoty. Wiele lat temu napisałem wiersz pt. Dworzec, w którym chciałem wskrzesić te nastroje.

Są takie miasta, o których nie można,

Choćby się nawet i chciało coś orzec:

Uliczki, rynek, plebania pobożna —

I tylko jedno jest zdarzenie: dworzec.

Pociąg przychodzi raz w dzień regularnie,

(O, melancholio stołecznych kurierów),

Na jednej nodze drżą przed nim latarnie

I salutują bez rąk pasażerów.

Panny, co tęsknią z pustego peronu,

Skąd wieje dusza prowincji i spleenu,

Porywa dziwny świat okien wagonu,

Podróż po bajkach. Trwa ona pięć minut.

I każdy wraca powoli do domu,

Żując tęsknotę tępą, nieodgadłą…

W mieście nie mówi się o tym nikomu,

Choć wszystko kryje się w słówku: przepadło.

A za pociągiem, gdy rozwiane puchy

Dymów zawisną nad polną pustoszą,

Jak tajemnicze, żegnające duchy,

Rampy się same do góry podnoszą.

Skąd dopadła mnie na takiej prowincji poezja — dziwiło mnie zawsze — a nawet dziwi mnie teraz. W trzecim moim zbiorze⁷ ogłosiłem na ten temat wiersz, który pozwolę sobie odczytać.

Prowincjo galicyjska! Z wszystkich szarych ziemi

Zapomniana w najbardziej szarym końcu świata,

Wróć mi ten oddech, który niebiosami twemi,

Jak słodki wiew dzieciństwa snuje się i lata.

Wyrastając w miasteczku pustym, jak odludzie,

Gdzie trudno było nie znać się z każdą osobą,

Żyłem tak, jak dziś myślę o najdroższej złudzie:

Dosłownie w czterech ścianach, sam z sobą i tobą.

Mieszkaliśmy na stacji, z której pociągami

Krzyczała w świat szeroki melancholia torów,

Myślałem nad tym, dokąd można zajść szynami

I nocą śniły mi się znaki semaforów.

Niedaleko był zamek Herburtów — ruiny,

Z których prawie że nic już dzisiaj nie pamiętam;

Jeśli kiedy przyjechał do nas kto z rodziny,

Szliśmy tam na wycieczkę w niedzielę lub święta.

Znałem wszystkich druciarzy i wszystkie papugi,

Każdy walc katarynki smętnie monotonny,

To wszystko, co nie wraca nigdy po raz drugi,

Z pierwszej młodości wzięte w sentyment dozgonny.

I skądże tu poezja?! Skądżeś, dziwna damo,

O, muzo tajemnicza, w swej boskiej żonglerce,

Spowiła mi oczy jasną panoramą

I wiatrem płomienistym przewiała przez serce!

Skąd włosy twe na twarz mi padają i płoną.

Skąd ty mi niewidoczna, dajesz znak po znaku,

O, kochanko jedyna, najśliczniejsza żono,

Kołysząca się w złotym na niebie hamaku!

Czyli ten czar nade mną krąży zachwycenia

Pierwszej w polach z księżycem przetęsknionej schadzki,

Który piersi napełnia oddechem marzenia,

Jak woń niepowtórzonej wiosny podkarpackiej?

Czyli mnie wyśledziły w dziuplach oczy sowie

Z dala świetlejące cygańskie zajazdy,

W nocach kwitnących snami, w nocach jak pąkowie,

Kiedy się bliżej, niżej nachylają gwiazdy?!

Chyba ty, zaprzepadła w głuchym zapomnieniu

Nawiałaś mi ten poszum, co nade mną lata,

Zamknięta w swej zadumie, podobna sumieniu,

Prowincjo mej młodości, serce świata!

⁸2

W poprzedniej pogadance z cyklu Pamiętnik poety opowiadałem o prowincji dawnej Galicji sprzed pierwszej wojny światowej. Z tamtych stron wyruszyłem w świat, ale nigdy nie zapomniałem, skąd pochodzę i kto wysłał mnie w daleką drogę, zwaną życiem. Właściwie nie umiałbym powiedzieć, do którego miasta z tamtejszych stron należę. Ojciec mój był urzędnikiem kolejowym przenoszonym z miejsca na miejsce, lata szczenięce spędziłem na stacjach o różnych nazwach, tak że dzieciństwo moje pozostało bez dokładnego adresu i potoczyło się rozwłóczone po lesistych stokach wschodnich Karpat, jeśli można wyrazić się tak dekoracyjnie.

Te podgórskie okolice pełne są fantazji, podań i legend. Do serca tamtych stron dotarł Stanisław Vincenz w swojej przepięknej książce pt. Na wysokiej połoninie¹, pisali o nich również Władysław i Walery Łozińscy². Jedno z podań dotyczyło mitycznego pobytu na ziemiach polskich Owidiusza, o czym jakoby świadczy nazwa podhalańskiej góry Obidowa. Legenda ta fascynowała mnie tak bardzo, że napisałem wiersz pt. Podanie o Obidowej.

Góry nasze są wierne, muszą stać, więc stoją,

A jednak błądzi po nich i przenika wszędy

Jakiś duch, który młodość zaczarował moją,

Jakiś szept, który krąży w podziemiach: legendy.

Skąd się wzięły i poszły przez kraj — któż odgadnie

I kto powie, jak rosła potęga ich sławna?

Żaden krok się w ruinach nie odzywa na dnie

I szczęku w górskich kuźniach nie słychać od dawna.

A jednak był ktoś pierwszy, kto siał leśne mity

I w podróże je wysłał po wiekach pielgrzymie,

Zaczął iść do Dunaju, wstępował na szczyty,

Aż, jak skarb, w naszej ziemi zakopał swe imię.

Było to dawno temu, zamierzchłymi czasy,

Gdy żył pewien poeta na wygnaniu w Dacji,

Który polubił drzewa, chodził często w lasy,

Słuchać liści dębowych i słodkiej akacji.

Od możnych świata zaznał dość w życiu goryczy

Lecz wybrał leśne pustki, nie kielich cykuty,

Szedł i czekał, aż serce rytm słowom odliczy

I płynął z pól wołoskich poezją przez Kuty.

Sława jego szła za nim po lasach, po górach,

Powój ją powojowi, liść liściom podawał,

Jeleń niósł ją na rogach, sęp trzymał w pazurach

I wiatry z nią tańczyły w zimowy karnawał.

I tak szedł zaświatowy po ogromnych światach

I choć wiersze swe mówił nieznanymi słowy,

Rozszedł się i rozpylił po całych Karpatach,

I tak dotarł Owidiusz aż do Obidowej.

A że chadzał sam tylko i w każdy zakątek

Patrzył, obłoki biorąc za świadków i posłów,

Niewiele ocalało tu po nim pamiątek,

Lecz nie przeminie jedna, najdroższa: źródłosłów.

Wzięła ziemia to imię, schowała do głębi,

Nie szukajcie go nigdzie skarb dobrze ukryty.

Czasem tylko w snach krąży i z dzikich gołębi

Leci piórem pomiędzy mgły, zjawy i mity.

Oto cała legenda. Daję głowę moją,

Że Owidiusz był u nas, choć przeczą uczeni

Spytajcie gór, są wierne, na straży jej stoją,

Powiedzą wam wieczoru jakiegoś, w jesieni.

Zaludniałem moje prowincjonalne dzieciństwo różnymi fantazjami. Nie przedstawiało to dla mnie żadnej trudności, żeby np. Hannibal mógł odżyć w Drohobyczu. Po latach takie licencje poetyckie nabrały odcienia melancholii, jak zresztą wszystkie wspomnienia z dzieciństwa i minionej młodości. Oto echo wojen punickich na prowincji galicyjskiej.

To było w erze marek i atlasów,

Pierwszej radości i pierwszego żalu,

Kiedym w różowej mgle zamierzchłych czasów

Kochał się w tobie, biedny Hannibalu.

Gimnazjum stało w Syrii czy w Atenach,

A ja nocami, w smutnej twojej glorii,

Grywałem główne role w wszystkich scenach

Śpiącej pod głową powszechnej historii.

Te śmieszne lata, gdym indyjskie skalpy

Zdobywał w złotych preriach drohobyckich,

Tyś wziął i poprzez Hiszpanię i Alpy

Zaniósł w balladę trzech wojen punickich.

Ach, ile czaru miało twoje imię,

Dydo, królowo fenickiej fregaty!

W świętych wyprawach mściłem się na Rzymie

I źle pisałem łacińskie dyktaty.

Wklejony w notes, jak talizman walki,

Ślepy, bez źrenic portret Hazdrubala,

Dziś mi się jeszcze przez mgłę sinej kalki

Czasem śród wspomnień pokazuje z dala.

Finał był smutny! Na pustej ruinie

Historia inne rozpoczęła czasy.

Epilog scen mych zgubił się w kurtynie

I rolę swoją skończyły atlasy.

Gimnazjum przeszło, prześniło się dawno,

Dziś nikt nie cieszy się z końca godziny,

Wojny punickie są bajką zabawną

I już na zawsze nie ma Kartaginy.

Jedno z najczulszych wzruszeń budziła i budzi we mnie myśl o mojej matce, najdroższej dla mnie w życiu osobie, której poświęciłem wiersz pt. Kabała jesienna.

I znów jest wieczór w szarudze i słocie

I lampę trzeba świecić już o czwartej.

Siądź tu naprzeciw. Ty wiesz: w tej martwocie

Najwięcej szczęścia dają twoje karty.

Zmarszczone ręce położą proroczy

Korowód zdarzeń i tak nie do wiary

Dobrze się stanie, gdy podnosząc oczy,

Na mnie popatrzysz się przez okulary.

Ktoś mi list przyśle — prawda? — i wyswata

Z kierową damą, która na mnie czeka;

Niespodziewany czyjś przyjazd i strata,

Intrygi pików i podróż daleka.

I całe życie to, które się zmieści

W jednym kwadracie pasjansa, w mozaice

Kart kolorowych, w najdroższej powieści,

W sercu, co kocha, jak w bajce, jak w bajce.

Nie trzeba sprawdzać, wszystko się sprawdziło,

Wyszło, com myślał — tak, wiesz, nie do wiary —

Że mi w szarugach dni będzie się śniło

Spojrzenie długie poprzez okulary.

Lata młodzieńcze spędziłem pod szczęśliwym dachem rodzinnym, a także pod pięknym niebem Podkarpacia. Chodziłem chętnie w góry, odbywałem wielodniowe wycieczki, sypiałem w namiocie i wędrowałem pod dawną granicę węgierską. Stacją wypadową tych wypraw był Stryj, Drohobycz, Sambor albo Stanisławów. Wszystkie lasy sosnowe, dębiny i bukowiny stały przede mną otworem. Paraszka, piękny szczyt między Synowódzkiem a Sokalem, Sianki i serpentyny na przełęczy Użoka, tartaki w Wygodzie i dolina Prutu kusiły mnie przez kilka lat, zanim przerzuciłem się na wycieczki w Tatry i na Podhale. Piękno tamtych stron pozostało we mnie nietknięte i, mimo że większość życia spędziłem za granicą, mam niemal fizyczne poczucie tamtej ziemi. Po wielu latach rozstania z krajem napisałem wiersz pt. Zapach, w którym chciałem wyrazić coś z tego odczucia. Oto te trzy strofy:

Wszystko wam oddam tylko nie te trawy

Łąk pokoszonych i cień pod modrzewiem,

Szuwarem pachną zamulone stawy

I coś gadają. Co takiego? Nie wiem.

Cały dzień chodzę, przysiadam w tym cieniu

I to, co widzę, powtarzam bez związku:

Piasek, zielone kamyki w strumieniu,

Łąki i stawy — i znów od początku.

Dopiero nocą, gdy idziemy skrajem

Rzęs ponadwodnych w blady księżyc z wosku,

Zgaduję nagle, że idę mym krajem

I trawy pachną i więdną po polsku.3

Mistrzem poetyckim mojej młodości był Leopold Staff. Oczywiście, że zaczęło się od romantyków, deklamowaliśmy Mickiewicza i Słowackiego w szkole i na zebraniach konspiracyjnych, była to niejako poezja sacro sanctum narodowego. Ale nie mogliśmy nie wychylać poza tę świętość, zwłaszcza, gdy triumfująca w pierwszych latach stulecia Młoda Polska zaczęła szturmować do nas nową formą i odmiennymi ideami. Piękne, jakby kute w skale, Sonety tatrzańskie Franciszka Henryka Nowickiego¹, płynna, muzyczna liryka niedostatecznie dziś docenionego Kazimierza Przerwy-Tetmajera i wysokolotne, samotnicze hymny Kasprowicza spadały na moje pokolenie jako porywająca nowość. Po tej nowości przyszła natychmiast inna, nowa nowość — Leopold Staff. Nie było w nim dekadenctwa Tetmajera, nie było mistycyzmu Kasprowicza, odezwał się natomiast głód mocy i zdobywczości, jakby przeczucie tych sił, których tak bardzo trzeba było Polsce przed wielką rozprawą 1914 roku. Staff użył po raz pierwszy prostego języka, bliskiego codzienności, nabijał strofę rzeczownikiem jak dynamitem akcji i energii, żelazną swoją formą uderzał jak młotem w takt naszych serc. Sny o potędze², tytuł pierwszego zbioru, wybrany został ze snów tysięcy młodych Polaków. Nieważne ile w tym było wpływu Fryderyka Nietzschego, cała ta książka, począwszy od tytułu, wyrażała marzenie pokolenia.

Podobizna Staffa, reprodukcja portretu Pautscha, wycięta z Wyboru poezji, stała na moim biurku³. Poważny, trochę surowy pan, z ciemną brodą, trzymający kapelusz panama na kolanach, był powiernikiem pierwszych moich nocy poetyckich. Po latach zdałem sobie sprawę, że nie jest on znowu taki surowy, pozyskałem jego przyjaźń, a to że wygłosił powitalne przemówienie na przyjęciu mnie do Akademii Literatury⁴, wydawało mi się szczególną życzliwością losu. Nie należę do pokolenia, które idzie naprzód po trupach poprzedników. Moim ojcem poetyckim był Staff, zawsze przyznawałem się do tego i sprawiało mi to żywą przyjemność. Może część tego sentymentu wyrazi wiersz pt. Do Leopolda Staffa, napisany w latach trzydziestych w Warszawie, gdy byliśmy już przyjaciółmi.

W małym mieście, (z którego tu wszyscy się śmieją),

Trzy korony — pamiętam — ukradłszy mej matce,

Kupowałem twe książki w niebieskiej okładce

I z szczęścia zataczałem się miejską aleją.

Miasto było po wierszach Ameryką wielką,

Świat wołał sygnałami ze szczytów swych tylu,

I ziemia pod wylewem budziła się Nilu

I ja płynąłem wtedy do morza swą deltą.

Gdy w ulice zamknięte aleją, jak broszką,

Światła nocnych pociągów rzucały swą zamieć,

Powtarzałem po cichu twe wiersze na pamięć,

I na prowincji było mi tęskno i gorzko.

Wiem, że to są wyznania najbłahsze na świecie,

Nie obchodzą nikogo, zbyteczne zaiste,

Każdy przecież w dzieciństwie miał swego artystę,

Kiedy kochał się w wierszach, zazdrościł poecie.

Lecz wszystko się powtarza, rzecz równie wiadoma,

Jak rym idzie po rymie, jak księga po księdze,

Ty jesteś mą młodością, mym snem o potędze.

Dziw, że ciebie żywego dotykam rękoma!

A jeżeli już mam wyznać pragnienie najszczersze,

Chciałbym bardzo, by nie zgasł mój głos bezpotomnie

I w miasteczku odległym ktoś myślał tak o mnie,

Jak ja o tobie — niosąc pod pachą me wiersze.

A więc znów wspominam o moich stronach rodzinnych, o których już mówiłem w poprzednich pogadankach. Trudno mi jakoś z nimi się rozstać. Mam sporo wierszy związanych z tamtymi tematami, ale jeden z nich jest mi szczególnie bliski i trochę Staffowski w charakterze, tak że może nie od rzeczy będzie, jeśli go odczytam. Nazywa się Zapach młodości.

Zachodzę jeszcze czasem w ten stary zaułek,

Gdzie każdy parkan, drzewo i dom jest mi znany.

Lata szły — i brązowe pękały kasztany,

Pod dachem, w glinie miłość krzyczała jaskółek.

Pamiętam wiosnę tamtą, jak leżąc na wietrze

Od Karpat podpływała skroś bzy namoknięta,

Jak po rowach przydrożnych kłębiła się mięta,

Słodki zapach młodości pamiętam: powietrze.

Zawarty w kuli szklanej, zamknięty w pogodzie,

Przesuwa jeszcze smugi nade mną płochliwe

Jak wieczór, który w niebo lał złotą oliwę,

Jak noc, która sitowie czesała na wodzie.

Gdyby woń balsamować na wieki jak mumię,

Wyszłaby z głębi wspomnień i wiatrem po rzęsie,

Przeleciała tym samym, co dziś jeszcze trzęsie

Tamtymi olszynami i gra w nich i szumi.

I wtedy mógłbym wrócić spokojnym pielgrzymem

W dawny czas, w starą przeszłość zasnutą w pokrowce,

…Lecz świat się pali trzeszcząc jak w ogniu jałowce

I bije mnie po oczach młodością jak dymem.

Staffowi zawdzięczam nieskończenie wiele. Zasiał we mnie umiłowanie poezji, uczył mnie i dawał mi przykład, jak ją uprawiać. Jego szlachetny kunszt, powaga sztuki, wysokie poczucie powołania poetyckiego były wzorem nie tylko dla mnie jednego. Tuwim żywił dla Staffa nie mniejszy entuzjazm niż ja, Lechoń dedykował mu jeden z dwu swoich zbiorków⁵, które wydał w chłopięcych latach i uważał za swe juvenilia. Całe pokolenie przyjęło z radością przywództwo Staffa, nie kryło się z tym, przeciwnie — podkreślało zawsze swój z nim związek. Oczywiście potem każdy poszedł własną drogą i zmierzał do własnych celów. Po wielu latach nie bez wzruszenia byliśmy świadkami, jak Staff przejmował to i owo ze zdobyczy swoich dawnych uczniów.

Poza wszystkim jestem winien Staffowi wdzięczność za pomoc przy wydaniu pierwszej mojej książki. Zaszedłem do niego wprost z ulicy jako nieznajomy człowiek, przyniosłem mu stos wierszy, za jego poradą przeprowadziłem odpowiednią selekcję. Wybór ten Staff polecił Mortkowiczowi i tak w maju 1919 roku ukazał się zbiór mój pt. Wiosna i wino.

Staff dożył sędziwego wieku, nie uległ jednak sklerozie starości. Ostatnie dwa jego zbiory⁶ to przejmujące do głębi świadectwo wytężonej pracy wewnętrznej, żywej przemiany i nieustannego doskonalenia, czyli właściwe młodości ducha. Jeżeli z czasem zmalałaby nawet siła jego poezji, nigdy nie ulegnie pomniejszeniu i nie przestanie budzić podziwu jego postawa moralna — poświęcenie ideałom sztuki, szlachetność wysiłku pisarskiego, słowem czystość i wielkość moralności twórczej.7

Sześć poprzednich pogadanek o samym sobie — a nie ma nic przyjemniejszego, niż mówić o sobie — doprowadziło mnie do Rosji. Dalekie to strony i dawne czasy. Jak wspominałem poprzednio, wydaje mi się niekiedy, że w tamtych stronach był ktoś inny, nie ja, i że czasy owe śniły mi się, a nie istniały w rzeczywistości. A jednak wszystko to wydarzyło się naprawdę i leży zagrzebane w pamięci, która daje się naruszać jakby niechętnie i z oporem. Przebywałem w niewoli rosyjskiej jako jeniec wojenny w mieście Riazań nie przez trzy lata, jak czytam w antologii włoskiej¹ profesora Carla Verdianiego Poeti polacchi contemporanei, lecz dwa i pół roku. Opowiadałem już o tym, że mimo izolacji od świata i odcięcia od ludzi, okres tej przymusowej samotności nie był pozbawiony wydarzeń, które w pustce obozowego bytowania nabierały wagi przeżyć. Wyjść poza miasto — pod strażą oczywiście — zaciągnąć się polnym powietrzem, potoczyć wzrokiem po szerokim widnokręgu — już to było czymś niezwykłym. Niedaleko naszego obozu znajdowała się tzw. „Rumynskaja roszcza”, pospolity lasek, brzozy pomieszane z sosnami, zagajniki i łąki, dokąd chodziliśmy najczęściej na przechadzki pod opieką naszych karahułów². Każdy taki spacer był wyzywaniem tęsknoty i lekcją smutku. Przynosiłem do obozu okruchy drobnych wrażeń i pisałem wiersze. Oto kilka ich próbek:

Droga: głębokie koleiny,

Pośrodku trawa, na dnie kurz.

Tak iść bez celu, bez przyczyny,

Nogami w prochu, ot i już.

Straszaki w polu, jabłoń krzywa,

A w dali plama biała — wieś.

Ten kraj to pewnie się nazywa

Tak bezimiennie, jak ja: gdzieś.

Trzeba było kontentować się byle czym, radować się z najmniejszych rzeczy, pocieszać się, jak się dało. Ta nieskomplikowana filozofia przymusowego minimalizmu dała się zamknąć w dwu równie nieskomplikowanych strofach:

Rodzeni z czarnej gleby, wyrośli na słońcu,

Pachniemy, jak kopice suszonego siana,

I wiedząc, że nas darnie przytulą w końcu,

Do ziemi się zwracamy przez: moja kochana.

Wystarczy nam tak mało… Wyciągnięcie ręki

Po jabłka młode pośród (tych, co zwiędną) liści,

Chlebów ślazowych małe, skrajane bochenki

I wróble u stóp w prochu, szarzy optymiści.

Jesienią „Rumynskaja roszcza” wyglądała melancholijnie i wtedy nawet mysz w polu wydawała się godna odnotowania w wierszu:

Wyżęli pole. W cichej męce

Kona zieloność. Przez zagony

Wicher z jesienią popod ręce

Chodzą i czarne gonią wrony.

Słońce pożółkło, jak ścierniska,

I obłokami się nakrywa;

W bruzdach gdzieniegdzie z nagła błyska

Kałuża ślepa i nieżywa.

I — wiecie — idąc tak po łanie

Umierającym w pustej ciszy,

Dobrze jest spostrzec niespodzianie

W jamce radosny pyszczek myszy.

Innym razem, także w jesieni, spotkaliśmy na przechadzce wycieczkę biednych dzieci z sierocińca. Pamiętam to spotkanie do dzisiaj, zapewne dzięki wierszowi, który potem napisałem:

Widnokrąg w ramach niebieskiego boru

I babie lato, co w powietrzu błyska,

Jak puch, rozwiewne kolory wieczoru,

Gaje leszczyny, półkopki i rżyska.

Trawy już więdną. Czasem żółte grzyby

Jeszcze wychylą się z chorej zieleni;

Ptaków nie słychać i jest tak, jak gdyby

Nikt nie chciał kochać zacisza jesieni.

Nagle w ten spokój słodko się zabłąka

Czyjś krótki okrzyk, potem gwar i śmiechy.

Z daleka widać: to jakaś ochronka,

Bledziutkie dzieci przyszły na orzechy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: