Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
25,53

Pamiętnik - ebook

Przez lata skrywany, czasami tylko reglamentowany Pamiętnik Władysława Broniewskiego zdążył obrosnąć legendą.

 

Druk fragmentów w latach 60. ubiegłego wieku, najpierw w „Polityce”, później w „Miesięczniku Literackim” i „Poezji”, a nawet ogłoszenie bardzo rozszerzonych zapisów z Pamiętnika w 1984 roku nie zaspokoiły ciekawości czytelników, lecz potwierdziły tylko istnienie kontrowersyjnej części rękopisu. Niewydane fragmenty stały się niejako obietnicą i gwarancją sensacji — obietnicą do dzisiaj niespełnioną, a zarazem obietnicą do dzisiaj potrafiącą wpływać na szczególną recepcję Broniewskiego.

 

Niniejsza edycja pełnego tekstu, jaką czytelnik dostaje w końcu do ręki, może chociaż w części wyciszy tę sensację. I chyba tak będzie najlepiej — i nawet nie szkoda tej legendy. W końcu ten „osobliwy tom”, jakim jest Pamiętnik Władysława Broniewskiego na pewno zasługuje na staranną, żmudną, ale przede wszystkim mądrą lekturę.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64682-00-1
Rozmiar pliku: 6,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1918

Śmiet­nik umysłowy, drze­wo wia­do­mości do­bre­go i złego, myśli swo­je i cu­dze, rze­czy głupie i po­niekąd do­bre, sa­mo­ana­li­za i sa­mo­ka­ry­ka­tu­ra, małpie zwier­ciadło etc.

…A przede wszyst­kim swo­bo­da kośla­we­go sty­lu, kośla­wych wier­szy, które wątpię, czy będą po­ka­za­ne bliźnim — ki­ne­ma­to­graf własnej du­szy.

Jeżeli będę ko­go­kol­wiek się wsty­dził, to chy­ba sie­bie sa­me­go, tego dru­gie­go „ja” (Kra­siński: „Dra­mat układasz”)¹. Oto za­le­d­wie kil­ka wier­szy na­pi­sa­nych, a już wspo­mnia­na bi­blia, du­sza — boję się, żebym sam sie­bie nie posądził, czy we mnie nie sie­dzi kawałek ka­to­li­ka, prze­to do­ku­men­tuję ni­niej­szym moje cre­do me­ta­fi­zycz­ne. Re­li­gia — to najgłębsze upo­ko­rze­nie myśli ludz­kiej, przed­wiecz­ne głupstwo pra­przod­ka z okre­su ka­mie­nia łupa­ne­go roz­dmu­cha­ne do wiel­kości „nie­zbi­tych prawd”, do­gmatów. Bóg — isto­ta, którą człowiek stwo­rzył po to, aby się jej bać; na każdym kro­ku spo­tkać ślady fe­ty­szy­zmu, tak za­wzięcie wy­kli­na­ne­go przez ofi­cjal­ny kościół, a tak głęboko za­ko­rze­nio­ne­go w „du­szach” in­te­li­gent­nych pro­staczków. Du­sza — mniej­szy lub większy sto­pień wy­gim­na­sty­ko­wa­nia zmysłów, które sta­rają się wniknąć w niezgłębioną nie­skończo­ność; du­sza nie ist­nie­je u lu­dzi o ni­skim po­zio­mie kul­tu­ral­nym, a właści­wie ist­nie­je w sta­nie za­rod­ko­wym. Nieśmier­tel­ność du­szy — ta­kie samo głupstwo jak ist­nie­nie boga i związane z tym pojęcia. „Człowiek jest nieśmier­tel­ny tyl­ko w skut­kach swo­je­go czy­nu”². Moja struk­tu­ra umysłowa po pro­stu nie na­da­je się do ta­kich pojęć, jak: duch, bóstwo itd.

Człowiek jest zwierzęciem kul­tu­ral­nym, a za­ra­zem jest je­dyną rze­czy­wi­stością na świe­cie. —

Myśli te kiełkowały we mnie od lat kil­ku, jed­nak ugrun­to­wa­nie ich i usank­cjo­no­wa­nie we własnym przeświad­cze­niu za­wdzięczam Ku­stro­nio­wi³. Nie we wszyst­kim jed­nak po­tra­fię się z nim zgo­dzić — olśnie­wają mnie szczegóły pomyślane ge­nial­nie; nad niektórymi rze­cza­mi sta­wiam znak za­py­ta­nia.

Ulżyło mi, gdym so­bie tak wy­pi­sał ten in­dy­wi­du­al­ny ka­te­chizm — za­strze­gam się jed­nak (na­tu­ral­nie przed sa­mym sobą), że w życiu moim nig­dy nie będę miał żad­nych do­gmatów i z chwilą, gdy zmie­nię za­pa­try­wa­nia powyższe, miej­sce to na­znaczę czer­wo­nym ołówkiem.

------------------------------------------------------------------------

Czuję, że mi jesz­cze nie­do­sta­tecz­nie wy­wie­trzała głowa po od­by­tych eg­za­mi­nach — cze­kam, kie­dy mi zupełnie wy­wie­trzeją z głowy owe iksy i igre­ki, o których często­chow­skich sek­styn na­pi­sałem kil­ka­naście⁴. Gdy czy­tam coś trud­niej­sze­go, tak jak dzi­siaj Nor­wi­da O Słowac­kim⁵, zda­je mi się, że to jest ustęp z li­te­ra­tu­ry, który muszę wykuć. Z tru­dem nie­raz biec muszę za myślą au­to­ra — może po­wi­nie­nem na początek za­brać się do cze­goś „lżej­sze­go”? — Cie­ka­wym, czy od­niosę jaką ko­rzyść z mego „wy­działu fi­lo­zo­ficz­ne­go”? — przy­go­to­wa­ny je­stem sam uczyć się wszyst­kie­go — ko­nieczną jest dla mnie psy­cho­lo­gia, która zresztą mnie in­te­re­su­je. Przy czy­ta­niu Ma­tu­szew­skie­go⁶ i Nor­wi­da spo­tkałem kil­ka­naście wy­razów nie­zro­zu­miałych dla mnie — je­stem za­wsty­dzo­ny.

------------------------------------------------------------------------

Don Juan Rit­t­ne­ra⁷! — Si­len­tium, bo będzie re­cen­zja!!

Utkwiły mi szczególnie te słowa w pamięci: „Ona prze­stała być dla mnie ko­bietą”⁸. W mo­ich do­tych­cza­so­wych sto­sun­kach z ko­bie­ta­mi jako finał za­wsze dałoby się zda­nie powyższe za­sto­so­wać. Nie­miłym jest każde spo­tka­nie, każda roz­mo­wa z ko­bietą, którą kie­dyś całowało się w oczy i usta, a dziś każde do­tknięcie jej ręki spra­wia jakiś odrażający dreszcz, za­po­mi­na się o chwi­lach szczęścia, czy też ero­tycz­nej eks­ta­zy — dziś nie mogę się po­go­dzić z myślą, że taką ko­bietę kie­dyś ko­chałem. I czuję w so­bie cząstkę owe­go nieśmier­tel­ne­go Don Ju­ana, owo pra­gnie­nie cu­dzej miłości, pożądli­wość pocałunków i unie­sień, pra­gnie­nie ko­biety, tak jak się pra­gnie róży, co więdnie w pal­cach w ciągu jed­ne­go wie­czo­ru. Dopóki spo­ty­kać będę isto­ty bier­ne, jak do­tych­czas, czuć będę tyl­ko ów „jaskółczy nie­pokój”⁹ — lękam się miłości praw­dzi­wej.

------------------------------------------------------------------------

Lękam się tej isto­ty, co jak gdy­by „z tęczy wyszła i z po­to­ku pia­ny”¹⁰, której nie znam i którą kie­dyś wi­działem … Ko­niec kwiet­nia … Ale­je pączkują … Na uli­cy sprze­dają nar­cy­zy … Do­biegło już południe…

W białej su­kien­ce i białym ka­pe­lu­si­ku szła od stro­ny Łazie­nek, roz­ma­wiając z jakąś koleżanką. Prze­dziw­na jakaś czy­stość li­nii, har­mo­nia z bla­dym słońcem i zie­lon­ka­wym tłem wio­sny i nie­wysłowio­ny czar błękit­nych oczu skry­tych sub­tel­ny­mi rzęsami. Niosła na pier­siach bu­kie­cik nar­cyzów — białe, pachnące nar­cyzy — a włosy złote rzu­cały się nie­dba­le po ra­mio­nach. Jed­no spoj­rze­nie, które zdało mi się „długą roz­mową”¹¹ i znikła pod kasz­ta­na­mi uli­cy Szo­pe­na. I ko­niec… krop­ka. Tyle trze­ba, żeby się za­ko­chał sztu­bak, ma­larz lub po­eta. Czy je­stem jed­nym z nich? — żad­nym, a po tro­sze każdym.

Nie opusz­cza mnie ma­rze­nie o niej. Nar­cy­zy stały się jej sym­bo­lem, a ona sym­bo­lem czy­stości, tęskno­ty i ma­rze­nia o miłości. Nie próbuję ana­li­zo­wać tego uczu­cia — może to gra wy­obraźni, chwi­lo­we zawróce­nie so­bie głowy lub uczu­cia? Dziw­na rzecz jed­nak, że mnie to nie opusz­cza. Wi­działem ją po­tem kil­ka razy. Nie wiem, jak się na­zy­wa.

------------------------------------------------------------------------

Przy­cho­dzisz do mnie rano przed świ­ta­niem

kie­dy na nie­bie bla­de gwiaz­dy gasną —

wi­tają Cie­bie zo­rze tęczą jasną,

wi­tają Cie­bie skow­ron­ki śpie­wa­niem —

obłok nad Tobą i pod tobą mgli­sty,

lecz nie tak ja­sny, jak Ty, nie tak czy­sty…

Z nie­za­wiąza­nych włosów płaszcz Twój złoty

z nar­cyzów białych królew­ska ko­ro­na —

przy­cho­dzisz do mnie ci­cha, zapłonio­na

i półuśmie­chem odpędzasz tęskno­ty…

Ci­cho… nie czuję nic prócz kwiatów woni

i li­li­jo­wych Two­ich rąk na skro­ni.

Jak baśń wy­snu­ta z księżyca pro­mie­ni

z złote­go pyłu gwiaz­dy spa­dającej

ze mgły przed­ran­nej, z rosy srebr­nie lśniącej

jak sen spłynęłaś z bez­kre­snej prze­strze­ni —

Tak mi tu było i smut­no i ciem­no

bez cie­bie szczęście! — zo­stań, zo­stań ze mną.

22 paździer­ni­ka

Nałogo­wo palę pa­pie­ro­sy — zda­je mi się, że również nałogo­wo przy­cho­dzić będę do czy­tel­ni. Ma to dla mnie jakiś urok, a co naj­ważniej­sza, at­mos­fe­ra tam­tej­sza uspo­sa­bia mnie do­sko­na­le do pra­cy umysłowej. Bar­dzo bym so­bie nie życzył wrócić te­raz do woj­ska — znów wróciłyby te zabójcze, pu­ste, bez­myślne dni, idio­tycz­ne i or­dy­nar­ne roz­mo­wy z idio­tycz­ny­mi ko­le­ga­mi, wstrętna we­ge­ta­cja ko­sza­ro­wa. Opuściła mnie już daw­no chęć po­zo­wa­nia na bo­ha­te­ra na­ro­do­we­go — po­zo­stał tyl­ko twar­dy nie­ugięty obo­wiązek, któremu się jed­nak pod­dam, mimo wszyst­ko.

Roz­ma­wiałem wczo­raj z Lesz­kiem Se­ra­fi­no­wi­czem, vel Le­cho­niem, moim eks­ko­legą, a obec­nie stu­den­tem, tak jak ja, fi­lo­zo­fii, ale przede wszyst­kim „po­et­ni­kiem” dość już moc­no ugrun­to­wa­nym w tu­tej­szym świat­ku li­te­rac­kim¹². Zna­ne mi do­tych­czas wier­sze jego wydały mi się (że za­cznę od wad) nie­co za ciężkie, mało me­lo­dyj­ne; formą przy­po­mi­nają nie­raz Nor­wi­da i styl po­krew­ny. Czy­tając jego re­cen­zje te­atral­ne za­da­wałem so­bie py­ta­nie: w jaki sposób ten człowiek w ciągu ostat­nich paru lat, nie wyjeżdżając wca­le z War­sza­wy, na­brał tak wy­so­kiej kul­tu­ry ar­ty­stycz­nej? Mnie się zda­je, że aby pisać spra­woz­da­nia o te­atrze, trze­ba wi­dzieć coś więcej niż „Roz­ma­itości”, a na­wet „Pol­ski” — na­tu­ral­nie, jeżeli ktoś się powołuje na „wielką sztukę”. Sądzę, że kry­ty­ka te­atral­na ma na celu wzbo­ga­ce­nie es­te­tycz­nych pojęć czy­tel­ni­ka, nie zaś li tyl­ko zo­bra­zo­wa­nie na­stro­ju, jaki wy­warło dane wi­do­wi­sko na re­cen­zen­cie. Wzbu­dziły we mnie te kry­ty­ki po­dej­rze­nie, że pisać je może każdy, kto po­tra­fi sty­li­stycz­nie, or­to­gra­ficz­nie itd. używać pew­nych zwrotów i wyrażeń, zresztą w kółko się po­wta­rzających.

Roz­ma­wiając o po­ezjach Tu­wi­ma prze­ko­nałem się, że Le­choń czu­je, i to nie­raz zupełnie tak jak ja.

26 paździer­ni­ka

Od dwóch dni nie opusz­cza mnie dziw­ny jakiś nie­pokój i zde­ner­wo­wa­nie. — Cze­goś się boję, cze­goś się wstydzę, nie mogę za­brać się do pra­cy.

Roz­drażniła mnie po­wieść Nałkow­skiej¹³ — nie dla­te­go, żeby była głupia lub słaba, ale że za­wsze tak na mnie drażniąco działa styl ko­bie­cy. Na sznur­ku przy­wiązane na­tchnie­nia, sen­ty­men­ta­lizm ma­sko­wa­ny śmiesz­nie „postępem” z okre­su roku 1905.

I ta drażniąca ko­bie­ca drob­nost­ko­wość, długie po­sie­dze­nia nad, daj­my na to, ko­lo­rem bluz­ki.

Wy­da­je mi się, że mózg mój zaciśnięto moc­no jakąś ko­biecą fal­banką. Książka śmier­dzi in­te­li­gencją.

Do Micińskie­go muszę się zmu­sić¹⁴ — może tu słusznym będzie przysłowie „nie wierz gębie…itd.”¹⁵. Ale nie dziś… Ot, może i le­piej, że za­miast czy­tać, głupstwa te wy­pi­suję.

------------------------------------------------------------------------

Roz­mo­wa ze szpic­lem spra­wia po­dob­ne wrażenie jak do­tknięcie płazu. Wszy­scy jed­na­ko­wi — twarz pociągnięta per­ga­mi­nem, zmar­twiała, za­stygła, jed­nak żywa, bo małe króli­cze oczki świ­drują spod wypełzłych rzęs. Py­ta­nie jed­no za dru­gim sączy się chci­wie z półuchy­lo­nej gęby, kon­se­kwent­nie i z natręctwem pi­jaw­ki.

Za­wsze jak gdy­by się wsty­dził, mówi ci­cho, miękko, fa­tal­nie miękko.

Boję się o Zen­ka¹⁶.

------------------------------------------------------------------------

Przed­wiośnie. Dziel­ni­ca fa­brycz­na.

Świecą czer­wo­ne okien­ka.

Koła ma­szyn, pasy, tur­bi­ny kłębią się w ja­kimś fa­tal­nym pośpie­chu. Słychać huk młotów o roz­pa­lo­ne żela­zo na kuźni­cach. Sypią się iskry i wy­la­tują na ulicę, toną w dy­mie, płyną nad mar­ne brud­ne zaułki, pa­dają na budy drew­nia­ne, zdy­chają gdzieś w śmierdzącym błocie rynsz­toków.

Walą młoty…

Słychać od­dech pra­cy —

Na­gie ko­mi­ny fa­brycz­ne cza­tują jak lasy szu­bie­nic i kłębami dymu urągają się błotu i nędzy.

Sypią się iskry i wy­la­tują na ulicę…

Oto cały ich snop wy­rwał się spod młota, osma­lił mie­chy, przedarł się przez kłęby pary i wy­le­ciał w po­wie­trze wy­so­ko! … Wol­ny…

Każda sta­ra się od­le­cieć jak naj­da­lej, zniża się i pod­no­si, żarzy i bled­nie.

Już co­raz da­lej roz­ta­czają swój krąg, zaćmiły mdłe światło ga­zo­wych la­tar­ni i świecą w mar­twe szy­by trupów-ka­mie­nic.

Zaświe­ciły raz jesz­cze i jed­na po dru­giej zgasły…

I znów walą młoty, warczą mot­ki, mi­gają pasy, sza­leją, sza­leją koła… co­raz prędzej, co­raz dzi­czej…

Jęczy żela­zo, opie­ra się, gro­zi, sy­czy — czer­wie­nie­je jak krew i roz­le­wa się bla­de, bez­sil­ne…

Osza­lały zębate ma­szy­ny…

U ich stóp pełza człowiek…

Nie­wol­nik…

Snu­je się po wnętrznościach po­two­ra, zagląda w roz­war­te czer­wo­ne pasz­cze, wstrzy­mu­je i po­ru­sza miażdżące wszyst­ko zęby żela­zne, ty­ta­niczną moc gro­ma­dzi w opan­ce­rzo­nych pier­siach… Nie­wol­nik…

Oto jak­by na znak trium­fu nad nędzą jego wy­kwi­ta z wy­so­kich ko­minów pysz­ny pióro­pusz białego dymu, kłębi się chwilę nie­ru­cho­mo, po­tem płynie wol­no we wszyst­kie stro­ny, roz­snu­wa się nad płaski­mi da­cha­mi pro­stokątów z czer­wo­nej cegły, w których za­mknięte wiecz­nie życie nie­wol­ni­ka, zagląda przez mętne szy­by do ni­skich izb, wci­ska się przez szpa­ry u drzwi, przez wy­bi­te szy­by do ciem­nych wnętrz, gnieździ się po brud­nych podwórkach, zagląda w oczy dzie­ciom bawiącym się w rynsz­to­kach, wgry­za się w pier­si, dławi, tru­je, za­bi­ja…

Nie wy­wie­je wiatr, co cza­sem od pól przy­bie­ga, tego dymu z bla­dych, przy­mglo­nych oczu dziec­ka.

.............................

Dud­nią ma­szy­ny dzień i noc… sypią się iskry i wy­la­tują na uli­ce. Oto jed­na od­padła ze sno­pu; nie gaśnie i nie bled­nie­je, opa­da co­raz niżej, płynie nad sze­roką, ciemną ulicą, pro­sto, da­le­ko…

Na uli­cy nie ma ni­ko­go…

Ci­sza…

Iskra płynie i nie gaśnie…

Za nią wle­cze się smu­ga czer­wo­ne­go światła, roz­dzie­ra się na cien­kie krwa­we nit­ki, zwi­sa przed okna­mi i świe­ci…

Co­raz jaśniej wszędzie!… Czer­wo­no!…

Czer­wo­na iskra wy­buchła płomie­niem na wszyst­kich zaułkach…

Za­ru­mie­nio­ne szy­by chy­trze łyskają śle­pia­mi…

Na uli­cy pu­sto… Ci­sza…

.............................

Dla­cze­go umilkły młoty po kuźni­cach, za­trzy­mały się mot­ki po przędzal­niach?

Dla­cze­go ob­wisły bez­sil­nie pasy trans­mi­syj­ne, dla­cze­go koła rozpędowe wstrzy­mały swą wieczną wędrówkę?…

Zasnęły fa­bry­ki jak dzi­kie zwierzęta przy­mrużyw­szy czer­wo­ne śle­pia…

Nie bu­cha już dym z wy­niosłych ko­minów, wy­gasł żar pod kotłami, a iskry czer­wo­ne wciąż lecą i lecą…

Ze zdzi­wie­niem i groźbą zgrzytnęły ostat­ni raz koła zębate, gdy ostat­ni z nie­wol­ników wy­bie­gał na ulicę…

Lecą czer­wo­ne iskry…

.............................

Idą…

Wy­szli z ciem­nych cuchnących nor, za­mknęli żela­zne wro­ta fa­bry­ki, za­po­mnie­li o brud­nych za­mglo­nych łzą nędzy szy­bach swo­ich su­te­ren… wy­szli pośpiesz­nie na czer­wo­ne uli­ce… Idą… Dud­ni ka­mien­ny bruk…

Za­le­li wszyst­kie pla­ce, zaułki, uli­ce, wy­cho­dzi ich co­raz więcej, co­raz sze­rzej roz­le­wają się po przed­mieściach i nie za­mkną ich już mury z czer­wo­nej cegły…

Kłębi się, rośnie tłum, fa­lu­je masa głów i słychać gniew­li­wy po­mruk jak­by zgrzyt opa­dających łańcuchów, wzbie­rają wszyst­kie pier­si tłumio­nym długo prze­kleństwem…

Ciem­no…Jeno czer­wo­ne nit­ki od skier, co skądciś lecą, mi­gają błędnie, ni­sko nad głowa­mi…

Wy­szli z nędznych swo­ich izb, ucie­kli z pa­zurów po­two­ra i już nie wrócą do nich…

Pójdą w te ja­sne, szkla­ne uli­ce, wedrą się do błyszczących ka­wiar­ni, wy­walą bra­my pałaców, wy­wloką z nich swoją krzywdę, uduszą, wrzucą w błoto i mi­lion ją po­de­pce…

Idą…

Oto prężą się wszyst­kie ra­mio­na, za­ci­skają pięści, bla­de oczy świecą nie­sa­mo­wi­tym bla­skiem…

Nie­na­wist­nie, ale trwożli­wie patrzą na nich okna opasłych ka­mie­nic… Tam, spo­za szyb pierw­sze­go piętra spogląda ich krzyw­da z roz­paczą i wściekłością…

Świet­ne dy­wa­ny i lu­stra, lśniące po­sadz­ki białych sa­lonów dziw­nie śmierdzą po­tem i nędzą…

A oni idą… mia­ro­wo spo­koj­nie… jak fala roz­to­pio­ne­go żela­za za­le­wają sze­ro­kie pla­ce, za­drze­wio­ne uli­ce…

Czer­wo­ne nit­ki iskier już nie snują się nad ulicą, wy­biegły na czoło tłumu. Zlały się wszyst­kie w je­den krwa­wy sztan­dar i za­trze­po­tały try­um­fal­nie w po­wie­trzu…

Idą…

W takt mia­ro­we­go tu­po­tu bu­dzi się, nieśmie­le z początku, pieśń, drży w półuchy­lo­nych war­gach, kołysze się, jak sze­ro­ka fala głów, krzep­nie, tężeje, gro­zi…

Już prze­stała być jeno gniew­li­wym po­mru­kiem, hu­czy nie­spo­koj­na jak od­dech tysiąca pier­si, już nie jęczy, jeno grzmi…

Aż roz­sza­lała jak pio­run, za­ry­czała potężnym chórem ze­msty, zawyła echem całego psie­go życia dum­nie, roz­pacz­nie, nie­ustępli­wie…

Za nasz pot, za głód, za ból…

Za na­sze dni bez słońca…

Za na­sze dni bez chle­ba!…

Za na­sze życie bez szczęścia!…

Zapłaty za krew!…

Krwi!…

Przez las wyciągniętych pięści prze­dzie­rają się słowa pieśni, czer­wo­ne jak krew…

Słowa sil­ne jak bu­rza, strasz­ne, mściwe…

Prężą się o drzwi pałaców, wyważyły, za­mro­ziły ich wnętrza, znów wy­biegły na ulicę, cisną się do lu­strza­nych szyb, wbiegły do kościołów, po­ga­siły błagal­ne świe­ce, obiegły nawy do­okoła i szu­kały boga w dum­nych kopułach…

I wy­biegły stamtąd szyb­ko, bo nie było boga w kopułach ani po­nad nimi, ani nig­dzie…

Ha, ha, ha! Świat się kręci w kółko…Kręci się w kółko nędza ludz­ka i pada na twarz sama przed sobą…

Ha… ha… ha…

Za­chi­cho­tały czer­wo­ne słowa pieśni, za­chi­cho­tał tłum…

— Cie­bie będzie­my czcić Życie, cie­bie Szczęście!…

Precz z męką…

Precz z krzyżem…

.............................

Na wiel­kim pla­cu wznie­sio­no wy­so­ki tron…

I wyciągnięto na szczyt tru­pa, i włożono mu ko­ronę na skroń…

Króluj umarła nędzo!…

Króluj zdechły głodzie!…

Ha, ha, ha… Umarł sta­ry świat, umarła krzyw­da, umarł sta­ry bóg…

Niech żyje życie!…

.............................

Czer­wo­ny sztan­dar łopo­ce dźwiękiem ra­do­snych słów pieśni…

Bled­nie ostat­nia noc…

Wschodzące słońce pa­trzy w twarz tru­pa w ko­ro­nie…

27 paździer­ni­ka

Mam za­miar na­pi­sać to wier­szem. Prze­ko­nałem się, że pisząc wiersz, naj­le­piej jest prozą skreślić so­bie sche­mat, aby móc oddać całko­wi­ty płód fan­ta­zji. Nie­raz pisząc wiersz utknę na ja­kimś ry­mie i ucie­ka mi myśl prze­wod­nia. To, com na­pi­sał, ceniłem le­piej pod­czas pra­cy niż po pierw­szym prze­czy­ta­niu. Nie mam komu po­ka­zać tego, a nie chcę dur­niom.

Dziw­na rzecz, że od na­strojów krwa­wych, czer­wo­nych prze­chodzę najczęściej do po­god­nych, błękit­nych. Snu­je mi się przed oczy­ma Biała¹⁷ i zasłania mi wid­mo przed­mieścia.

Ob­raz na­kreślony, co tyl­ko czuję naj­bar­dziej ze stro­ny pla­stycz­nej, po ma­lar­sku. Wy­da­je mi się, że do zo­bra­zo­wa­nia po­cho­du ro­bot­ników na­da­je się naj­le­piej ko­lor czer­wo­ny i czar­ny, a cza­sa­mi tyl­ko błyśnie ko­lor siny (dym, twarz tru­pa, świt).

Do dru­ku bym tego nie oddał…

------------------------------------------------------------------------

Za­baw­ny flir­cik z młodo­cianą ku­zynką¹⁸. Roz­mo­wa o przy­dy­mio­nych dia­men­tach w sty­lu mo­tyl­ko­wym. Poza tym za­pro­sze­nie na ja­kieś tańce. Znów za­uważyłem w so­bie trochę Don Ju­ana (tyl­ko bez za­ro­zu­miałości).

------------------------------------------------------------------------

W Lu­bel­skie nie chce mi się je­chać — zwłasz­cza te­raz, gdy chcę pra­co­wać umysłowo. Spo­dzie­wam się jed­nak, że mnie to za parę ty­go­dni nie mi­nie.

28 paździer­ni­ka

Sta­ry dom, piękny, gdzieś w le­sie. Po­wie­trze prze­sy­co­ne ta­jem­nicą. Ślepa pani. Dzie­ci, które nig­dy się nie zbliżają. Ślepa ko­cha cu­dze dzie­ci. Za­gad­ka (Ki­pling — One)¹⁹. Ko­lo­ry du­szy.

29 paździer­ni­ka

Prze­czy­taw­szy Or­lan­da sza­lo­ne­go²⁰ za­bie­ram się do Don Ki­szo­ta²¹. Don Ki­szot jest moim przy­ja­cie­lem — uosa­bia mi on po­ezję na tle rze­czy­wi­stości. Lubię na­wet gru­be­go San­szo za jego na­iw­ny re­alizm. Sta­ram się utonąć w li­te­ra­tu­rze. Kogo życie ośle­pia, może po­zna­wać je przez li­te­ra­turę jak przez szkła od­da­lające. Żeby mnie tyl­ko li­cho nie sku­siło szu­kać na­tchnie­nia i zmar­no­wać wieczór, tak jak wczo­raj.

------------------------------------------------------------------------

Wchodzę w śro­do­wi­sko, które skądinąd jest mi wstrętne. Ha­muję jed­nak moje obrzy­dze­nie, mając na wi­do­ku ko­rzyści w for­mie za­ba­wy. Czy to jest etycz­ne? — Pluję so­bie w brodę, ale brnę da­lej. Po­wi­nie­nem na­uczyć się kłamać o rze­czach poważnych.

Ko­bie­ta, która nie jest ładną, po­win­na być ro­zumną, in­a­czej jest nie­znośną. (Dzi­siej­sza zna­jo­mość w pa­skar­skiej ro­dzi­nie). Naj­obrzy­dliw­szy jest ten po­kost in­te­li­gen­cji no­szo­ny na płaskim czo­le przez burżuazję. Wolę bez­pre­ten­sjo­nalną pro­stotę.

Ko­bie­ty brzyd­kie, lecz ro­zum­ne, są jed­nak sym­pa­tycz­ne, o ile pozbędą się ko­kie­te­rii.

------------------------------------------------------------------------

Był maj. Byłem w „Mi­ra­ge”²². Koło mnie usiadło dziewczę w kośla­wych bu­ci­kach i dość pry­mi­tyw­nym słomko­wym ka­pe­lu­szu, jed­nak o de­li­kat­nej opra­wie ład­nych oczu i wdzięcznie ry­sującym się pro­fi­lu. Przy niej jakaś przy­ja­ciółecz­ka mała i nieładna. Pa­trzyły za­chwy­co­ne na wi­dow­nię — zresztą na nic nie zwra­cały uwa­gi. Au­to­ma­tycz­nie napłynęły mi do głowy myśli o ata­ku. We własnej wy­obraźni przy­bie­rałem pozę znu­dzo­ne­go ulicz­ne­go po­szu­ki­wa­cza przygód. Począłem trącać jej nogę pod krze­sełkiem. Za trze­cim ra­zem ma­newr ten niezręcznie prze­pro­wa­dzo­ny wywołał z jej stro­ny za­py­ta­nie: — Czy Pana przed­sta­wie­nie nie zaj­mu­je? —

— By­najm­niej Proszę Pani. —

I mil­cze­nie, aż spadła kur­ty­na.

— Czy po­zwo­li Pani od­pro­wa­dzić się do domu? — za­py­tałem schodząc ra­zem z nią ze schodów. Była trochę zakłopo­ta­na. — Ale ja tak da­le­ko miesz­kam. Pan się zmęczy…

— Właśnie idę w tę samą stronę —

— Ale prze­cież Pan nie wie w którą —

— To nic nie szko­dzi — Pani mnie za­pro­wa­dzi. —

Nastąpiła śmiesz­na pre­zen­ta­cja: ja wybąknąłem ja­kieś na­zwi­sko, dziew­czyn­ki zaś z po­wagą wy­re­cy­to­wały to, co z pew­nością było za­pi­sa­ne w ich pasz­por­tach. Były troszkę zmie­sza­ne, ale z pew­nością za­chwy­co­ne.

— Wie Pan, że strasz­nie mi się nie po­do­ba moje imię i na­zwi­sko —

Nie­ste­ty nie pamiętałem już, ale po­cie­szyłem ją, że w isto­cie nie jest ta­kie brzyd­kie —

— A co Pani się po­do­ba? —

— ach, strasz­nie mi się po­do­bał śpiew Ra­tol­da!²³

— Strasz­nie? —

— Okrop­nie!

— A co jesz­cze? —

— Or­dy­nat Mi­cho­row­ski Mniszkówny²⁴… Ja­sia! Kie­dy ty mi od­dasz go? —

— To widzę, zna Pani li­te­ra­turę? —

— Tak. Strasz­nie lubię czy­tać książki, tyl­ko żeby się smut­no nie kończyły.

— Prze­cież taki ko­niec bywa naj­praw­dziw­szy!

— Ale ja, jak czy­tam taką książkę to za­raz płaczę.

— Zbyt tkli­we ma Pani ser­dusz­ko. A nad czem że Pani tak się roz­czu­liła.

— Czy­tałam Trędo­watą. Aż dwa ty­go­dnie trzy­małam książkę, bo bałam się do­czy­tać do końca. Tak mi żal było Or­dy­na­ta.

— Kogo?

— Or­dy­na­ta. To o nim tam pi­sze.

— I lubi go Pani? —

— Strasz­nie lubię —

— A mnie Pani lubi? —

Dziew­czyn­ki spoj­rzały na sie­bie i zaczęły chi­cho­tać. Tar­go­wały się o od­nie­sie­nie książki, wresz­cie przy Wie­deńskim, przy­ja­ciółka wróciła się w kie­run­ku domu.

Po­szliśmy en deux²⁵ Ale­ja­mi Je­ro­zo­lim­ski­mi.

— Ach na­prawdę Pan się zmęczy — ja tak da­le­ko miesz­kam.

— Przy­jem­ność będzie po mo­jej stro­nie.

Szliśmy, ogar­nięci obleśnym uśmie­chem księżyca w pełni, roz­ma­wiając o byle czym. Przy Tar­go­wej zo­stałem obar­czo­ny funkcją nie­sie­nia ka­pe­lu­sza. Duży to dowód za­ufa­nia.

Na Żela­znej sta­rałem się zwol­nić kro­ku i wy­na­leźć jakiś zaj-mujący te­mat do roz­mo­wy.

— Już pew­nie nie­da­le­ko dom Pani?

— Tu­taj za­raz, koło Śli­skiej.

— I ko­niecz­nie za­raz pójdzie Pani spać?

— A dla­cze­go Pan się pyta?

— Bo w taki piękny wieczór grze­chem by było kłaść się spać przed północą.

— Ale tam mama na mnie cze­ka…

— To Pani taka duża i jesz­cze się mamy boi? Trze­ba się usa­mo­dziel­niać.

— O proszę Pana, ja je­stem sa­mo­dziel­na, ja chodzę do zajęcia.

Przy­szliśmy wresz­cie do bra­my. Na szczęście była już za­mknięta. Czułem, że dziew­czyn­ka była rada z tego, bo dało to pre­tekst do po­zo­sta­nia jakiś czas jesz­cze ze mną.

— Może ktoś będzie szedł!…

A że nikt nie szedł, byliśmy w możności roz­począć roz­mowę na nowo.

— Dla­cze­go Pani sta­ra się na mnie nie pa­trzeć? Czy ja taki strasz­ny? —

— Chy­ba zda­je się Panu?

— Ot, i te­raz, skryła Pani oczy, a ja chciałbym się do­wie­dzieć, co tam w nich sie­dzi.

— Nic nie sie­dzi.

— Nie­praw­da. Z jed­nej stro­ny siedzę ja, a z dru­giej księżyc i obaj się śmie­je­my.

— A z cze­go?

— Śmie­je­my się do Pani —

— Prędzej ze mnie.

— Jakżebyśmy śmie­li! Tyl­ko księżyc jest za­zdro­sny, że ja je­stem przy Pani, a on tak wy­so­ko.

— Nie ma cze­go za­zdrościć.

— A jest: tego bu­ziacz­ka białego, oczu, ust.

— O, jak Pan przy­po­chle­bia.

— Mówię prawdę. Niech Pani oprze się na mnie: wspólny­mi siłami da­lej zaj­dzie­my.

— Za mało się zna­my, żebym mogła z Pa­nem cho­dzić pod rękę. Zresztą muszę się już pożegnać z Pa­nem, bo ktoś bramę roz­twie­ra.

— Niech roz­twie­ra. Nie prze­szka­dzaj­my mu.

Wziąłem jej rękę, którą podała mi na pożegna­nie, i nie wy­pusz­czałem. Niby się wy­dzie­rała, chcąc odejść, ale coś ją przy­ku­wało do miej­sca. Bramę za­trzaśnięto. Na uli­cy zro­biło się już zupełnie pu­sto.

— Co Pan ze mną robi? — Już tak późno. Która też może być go­dzi­na?

— Jak na złość stanął mi ze­ga­rek.

Szliśmy znów w kie­run­ku Lesz­na. Noc była wyjątko­wo uprzej­ma, bo wy­wie­trzyła na­wet nie­przy­jem­ne za­pa­chy żydow­skiej dziel­ni­cy. Rękę jej ciągle trzy­małem w swo­jej. Po­wo­li zacząłem ją pod­no­sić, aż umieściłem ją so­bie pod pachą. Mil­cze­nie było zna­kiem zgo­dy. Przy­sunęła się na­wet bliżej, tak, że szliśmy, pra­wie ocie­rając się o sie­bie. Mil­czałem, patrząc na nią. Ona nie mogła wytrzy­mać mo­je­go wzro­ku i pra­wie nie pod­no­siła rzęs. Ogarnęło mnie na­gle dziw­ne pra­gnie­nie pocałunków; chciałem objąć uści­skiem małą osóbkę idącą koło mnie, za­mknąć jej usta pocałunka­mi, war­ga­mi wy­ssać krew z jej warg. Olśnie­wał mnie urok nie­po­ka­la­nej świeżości jej ust jak czar nie­zdep­ta­ne­go kwia­tu i blask oczu o dziw­nie szcze­rym wy­ra­zie.

Lek­ko pod­niosłem jej rękę do ust (była czer­wo­na i spra­co­wa­na) i pocałowałem. Szarpnęła się dość sil­nie, lecz spo­koj­nie, oczy jej roz­two­rzyły się dziw­nie sze­ro­ko, smut­nie jakoś zdzi­wio­ne.

— Dla­cze­go Pan to zro­bił?

Po­chwy­ciłem znów jej rękę i szep­tem zbliżyw­szy ku niej twarz za­py­tałem:

— Czy mi nie wol­no? nie wol­no?…

Nie od­po­wie­działa nic, po­kraśniała i skryła znów oczy pod rzęsami.

Wte­dy ostrożnie zacząłem ota­czać jej kibić; objąłem i moc­no przy­cisnąłem do pier­si. Po­chy­liłem się cały nad nią, ode­pchnąłem zasłaniające twarz ręce i wpiłem się usta­mi w jej szyję. Od­chy­liła głowę w tył sza­mocząc się i szepcząc gorączko­wo: — Nie, nie chcę, niech mnie Pan puści! — Ale szep­tała co­raz ci­szej, aż umilkła pod­dając drżące i roz­pa­lo­ne war­gi pocałunkom.

— Ktoś idzie — Od­sko­czy­liśmy ner­wo­wo od sie­bie i usunęliśmy się w cień na drugą stronę uli­cy. Dziew­czyn­ka była zmie­sza­na i pa­trzyła w zie­mię. Oto­czyłem ją ra­mie­niem. Już się nie bro­niła. Szliśmy tak milcząc czas jakiś. Po­chy­liłem się znów do pocałunków. Resztką woli sta­rała się jesz­cze od­sunąć dziw­nie jakoś patrząc na mnie. Ale co­raz moc­niej obej­mo­wały ją moje ra­mio­na, co­raz goręcej tłukło się ser­ce pod sza­rym sta­ni­kiem — za­mknęła oczy i cała wtu­liła się we mnie…

Sta­liśmy tak długo milcząc.

— Jak ci na imię?

— Zu­zan­na.

— Zu­zik. Będziesz te­raz na­zy­wać się Zu­zik. Mów mi: ty. Dla­cze­go nie chcesz mnie pocałować.

— Ja nie mogę zro­zu­mieć — to wszyst­ko tak na­gle się stało.

— Nie myśl! Noc krótka. Całuj.

Po­de­szliśmy do bra­my i przy­stanęliśmy w niej. Trochę kręciło mi się w głowie.

— Pocałuj mnie. Zu­zik!

— Nie mogę…

— Pocałuj…

Wspięła się na pal­cach, za­rzu­ciła mi ręce na szyję i lek­ko złączyła swe roz­pa­lo­ne usta z mo­imi. Uczułem w so­bie jakiś szał, nig­dy nie­za­spo­ko­joną tęsknotę, głód pocałunków… Zacząłem całować bez tchu, bez pamięci usta, oczy, te ciem­ne, wiecz­nie opusz­czo­ne rzęsy, wgry­zać się w war­gi pra­wie do utra­ty przy­tom­ności… Czułem drażniący za­pach jej włosów, jej pocałunki paliły mi krew, im bar­dziej mdlała mi i słoniła się w ręku, tym czułem się sza­leńszy…

Aż wypiłem z po­licz­ka kil­ka sta­czających się szyb­ko łez. Wypuściłem ją z ra­mion. Oparła się na pół bezwład­nie o bramę.

— Dla­cze­goś ty płakała Zu­zik?…

Po­chy­liła się na­gle ku mnie i patrząc mi w oczy zaczęła szep­tać.

— Ja nie wiem, co się ze mną stało.

Mnie się pew­nie to wszyst­ko śni. Ja mam często do­bre sny, tyl­ko sny… Pan… ty mnie całujesz i tak do­brze jest… To pew­nie mi się śni…

Mnie jesz­cze nikt nie całował, a Pan tak od razu… Dla­cze­go Pan to zro­bił?… I pomyślałam, że dzi­siaj tak do­brze… a po­tem wszyst­ko się skończy… Skończy się… Niech Pan już nie całuje… Niech Pan so­bie już pójdzie… Wszyst­ko mi się tyl­ko śni, a po­tem już Pana nig­dy nie zo­baczę… Ja mam złe prze­czu­cie… Dla­cze­go Pan to zro­bił?… —

— Ko­cham Cię Zu­zik!…

Za­mknąłem jej usta pocałunka­mi…

— Przyjdę ju­tro i po­ju­trze, i co dzień będę cze­kał na Cie­bie, będę myślał o to­bie, Zu­zik. O siódmej przyjdę, do­brze? Masz czas? — Tu­taj będę cho­dził koło rogu. Nie płacz, Zu­zik. To nie sen. Ko­cham Cię.

Przyjdę ju­tro…

------------------------------------------------------------------------

A jed­nak to był tyl­ko sen…

O siódmej miałem ważne zajęcie.

Nie spo­tkałem jej nig­dy.

31 paździer­ni­ka

Pra­wie cały wczo­raj­szy i dzi­siej­szy dzień spędziłem w uni­wer­ku.

Chodzę jak wa­riat na wszyst­kie wykłady i rozglądam się, na co by tu się za­pi­sać. Kle­ine­ra²⁶ wykład po­do­bał mi się, na Han­del­sma­nie²⁷ chciałem usnąć, na fran­cu­skim prze­ko­nałem się, jak dużo jesz­cze muszę pra­co­wać. Do pra­cy mam wyjątko­we zacięcie: czy­sta to ko­rzyść z przy­go­to­wa­nia do ma­tu­ry — nie mogę się od­zwy­czaić od pra­cy umysłowej. Biu­ro­kra­cja wstrętna: dwie go­dzi­ny stałem w ogon­ku, za­nim przyjęto moje pa­pie­ry.—

2 li­sto­pa­da

Byłem wczo­raj u Lehrów. Rzad­ko gdzie czuję się tak do­brze jak u nich. Jakaś „in­te­li­gent­na” at­mos­fe­ra pa­nu­je u nich. Może dla­te­go doświad­czam tego wrażenia, że nie mam z kim pro­wa­dzić ta­kiej roz­mo­wy, jaką z Leh­rem pro­wadzę. Do­sko­na­le od­czu­wam i ro­zu­miem jego upodo­ba­nia ar­ty­stycz­ne — dopełnia on mi nie­raz te myśli, których wy­ra­zić nie po­tra­fię. —

Na pożegna­nie zo­stałem ob­da­rzo­ny ser­decz­nym moim przy­ja­cie­lem i mi­strzem — Nor­wi­dem; na­tu­ral­nie na czas krótki. Wróciłem około pierw­szej, a po­mi­mo to długo jesz­cze nie mogłem się ode­rwać od czy­ta­nia „czy­nu Te­sta­men­tu”²⁸.

3 li­sto­pa­da

Dia­log

ONA: Wyjeżdża Pan?!

PO­ETA: Na za­wsze.

O.: A dokąd i po co?…

P.: Szu­kać nie­zna­nych kra­in, co w snach mi się złocą

i wabią nie­spo­koj­nym i drażniącym bla­skiem

na błękit­ne wy­brzeża ze złoco­nym pia­skiem,

na leśne uro­czysz­cza, co kryją ta­jem­nie

przed ludźmi, którzy znają tyl­ko rze­czy­wi­stość,

szept spa­dających liści, srebr­nych zdrojów czy­stość

i smut­ne hym­ny ci­szy… Wszyst­ko to jest we mnie…

W kręgu tęczo­wych ma­rzeń i tęsknię, i gonię

za białą marą, która, w noc przy­chodząc, kład­nie

palące pocałunki na twarz mi i skro­nie…

Gonię, aż z oczu prze­pad­nie…

Po­tem tyl­ko jaśminu czuję woń upojną

i nar­cyzów zdzi­wio­ne patrzą na mnie oczy

aż zno­wu sen mnie oto­czy,

aż zno­wu od ma­rzeń roj­no,

co wkoło mnie się snują przej­rzy­ste, a złudne…

O.: Ach! mówmy o czym in­nym! To są rze­czy nud­ne

i na­zbyt fan­ta­stycz­ne, a ja z tego świa­ta;

nie po­nie­sie mnie w gwiaz­dy ta mowa skrzy­dla­ta: —

mówmy o rze­czach ludz­kich… Bez górne­go sty­lu

niech Pan wy­zna przy­czynę i cel swej podróży:

Rzym, Paryż, czy Ne­apol?… Było tam już tylu…

Kto wie! — może i Panu to nie­bo posłuży

do na­tchnie­nia. Pan prze­cież po­eta? —

P.: Nie! Pani,

jam tyl­ko łowca pereł piękna z dna otchłani,

która się zo­wie życiem.

O.: I znów słowa, słowa:

pu­stych dźwięków roz­snu­ta tęcza ko­lo­ro­wa,

a ja coś praw­dzi­we­go chcę słyszeć z ust Pana…

Słyszałam, że Pan ko­chał i te­raz w roz­pa­czy

szu­ka Pan za­po­mnie­nia?… i w ten szlak tułaczy

wle­cze Pana na ser­cu nie­zbliźnio­na rana.

Czy to praw­da? —

P.: Nie, Pani! Ja nie szu­kam wca­le

za­po­mnie­nia, bo pew­ne słowa i uśmie­chy

ryją się w du­szy dłutem cier­pie­nia, jak w ska­le

i przez mo­rza wra­cają sto­krot­ny­mi echy

i kar­mią głodne myśli na­dziei jałmużną…

Nie ucie­kam przed nimi… i ucie­kać próżno!

Cza­sem je­stem szczęśliwy, gdy myślę o woni

nar­cyzów, które więdną w li­li­jo­wej dłoni.

Cieszę się, że myśl żadna ścigać mnie nie będzie,

że wszyst­ko ta­jem­nicą skry­te cichą, wieczną,

że tyl­ko me ma­rze­nia będę drogą mleczną

roz­syłał za­wsze i wszędzie…

Pani! je­stem wesoły!…

O.: Boli Pana du­sza…

Ja to czuję, lecz słowa Pańskie błędne, mgli­ste,

prze­szka­dzają zro­zu­mieć i tyl­ko mnie wzru­sza

to uczu­cie nie­zna­ne mi: smut­ne i czy­ste…

Pan jesz­cze ko­cha? —

P.: Pani! to słowo mnie dławi

i za­sty­ga na ustach… Po co rzu­cać słowa

w milczącą prze­strzeń?… Panią nu­dzi ta roz­mo­wa…

Te­raz ja proszę: skończmy!

O.: Lecz mię to cie­ka­wi!…

Niechże Pan po­wie cho­ciaż imię tej nie­zna­nej,

której śmiech i spoj­rze­nia duszę Pana ranią…

A może ona tyl­ko w myśli roz­igra­nej

żyje i dręczy Pana? — A więc?…

P.: Ko­cham Panią!

Pisałem 3 / XI 1918

W. Bro­niew­ski

6 li­sto­pa­da

Idę do woj­ska (niech szlag tra­fi) pełen re­zy­gna­cji względem mo­ich tak ślicz­nie za­po­wia­dających się stu­diów. Prze­ko­nałem się, że we mnie jest dwóch lu­dzi: je­den to ja, który ma dosyć wszel­kie­go sta­nia na bacz­ność, sa­lu­to­wa­nia itp. idio­tyzmów, dru­gi, to także ja, który so­bie śpie­wa pod no­sem: al­tru­izmu trochę, ufer­mo! Ten dru­gi „ja” wziął górę, prze­to jadę do Kra­ko­wa²⁹. Daw­no prze­stały mi im­po­no­wać oj­czyźniac­kie fra­ze­sy: „oj­czyzna w nie­bez­pie­czeństwie” lub coś w tym ro­dza­ju, nie pociąga mnie wca­le woj­na z Ru­si­na­mi — po­mi­mo to mam wrażenie, że w woj­sku znajdę naj­od­po­wied­niej­sze pole do działania. Ro­bo­ta kon­spi­ra­cyj­na mi się nie uśmie­cha: zająłbym w niej ja­kieś podrzędne sta­no­wi­sko, bo nie znam śro­do­wi­ska, przy tym kiep­ski ze mnie mówca. W woj­sku wiem, do cze­go dążyć będę.

Zi­ry­to­wał mnie dzi­siej­szy wiec. Co za bydło! Hur­ra­pa­trio­tyzm połączo­ny ze zwierzęcym an­ty­se­mi­ty­zmem — oto treść uczuć nur­tujących prze­ciętne­go oby­wa­te­la aka­de­mic­kie­go³⁰.

Mimo wszyst­ko czuję się obec­nie naj­bliższy frak­cji³¹: nie mogę jakoś za­ak­cep­to­wać pro­gra­mu le­wi­cy, acz­kol­wiek ich sza­nuję. Sądzę, że niedługo się zo­baczę z Ku­stro­niem — co on też po­wie? Ju­tro de­cy­dująca roz­mo­wa z Rad­kiem³².

------------------------------------------------------------------------

Po upływie kil­ku dni tracę cały sza­cu­nek do mo­ich pier­wo­cin li­te­rac­kich. Krop­ka.

------------------------------------------------------------------------

Po upływie kil­ku mie­sięcy moje pier­wo­ci­ny li­te­rac­kie przed­sta­wiają mi się le­piej: widzę błędy i po­pra­wiam je. Krop­ka.

------------------------------------------------------------------------

Prze­to w księdze tej, która oby była sumą mego in­te­lek­tu, pragnę umieścić nie­co z daw­niej­szych mo­ich „ar­cy­dzieł”. Oto nastąpi wkrótce so­net, do którego na­tchnęła mnie, jak zwy­kle w mo­ich ero­ty­kach, ko­bie­ta nie­re­al­na, ma­rze­nie o miłości, której, prawdę mówiąc, nie znam. Później nastąpi ob­ra­zek wo­jen­ny, którego ge­ne­zy szu­kać należy pod Optową³³, a który, kil­ka razy prze­ra­bia­ny, w ta­kiej for­mie wresz­cie się ostał:

------------------------------------------------------------------------

Spoj­rze­nie nie­raz jest długą roz­mową,

która w wiązadłach zda­nia się nie mieści:

głębia Twych oczu jest głębią jej treści,

a bry­lan­to­wy każdy przebłysk: słowo…

Spoj­rze­nie two­je jest baśnią tęczową,

dziw­ne, ta­jem­ne, snuję zeń po­wieści… —

duszę mą koi i myśli me pieści,

że jesz­cze ko­chać pragnę… żyć na nowo!…

Smu­tek-wędro­wiec wciąż włóczy się ze mną

i zry­wa każdą wątłą nić ma­rze­nia: —

nie war­to ko­chać i cier­pieć da­rem­no: —

każdy mi uśmiech szczęścia w jad się zmie­nia,

za­wsze mi smut­no będzie, za­wsze ciem­no…

— Pro­my­kiem słońca są Two­je spoj­rze­nia…

------------------------------------------------------------------------

Wiśnio­wy, ja­sny sad… Nar­cy­zy białe kwitną…

Nade mną zie­leń drzew i won­ne bzu okiście…

Ko­ro­ny pełnych grusz kwiat ubrał w biel sre­brzyście,

upoj­na, słodka woń w dal snu­je się błękitną…

Cza­sem w ko­bier­cu traw ko­ni­ki po­lne zgrzytną,

za­kwi­li ci­cho ptak i prze­mknie się przez liście.

— Drze­mie wiśnio­wy sad… — tak smętnie, uro­czyście

szemrzą ko­ro­ny drzew me­lo­dią nie­uchwytną.

Dziew­czy­no! — czy to sen? — bo marzę tak, jak we śnie,

że każdy biały kwiat twój pocałunek śle mi,

że słońca bla­ski te — uśmie­chy są two­je­mi,

że wszy­stek ból i żal już pierzchły hen, bez­kreśnie,

że ja­snych szczęścia dni cień smut­ku mi nie ściem­ni…

— Dziew­czy­no! pozwól śnić, a całe życie prześnię!

------------------------------------------------------------------------

Błękit­nym szla­kiem płynie na­sza łódka —

fala ją nie­sie śpiew­na i kołysze…

Płyniem od życia w szczęście, sen i ciszę,

brze­giem nas ściga bla­da nie­za­bud­ka…

Błękit­nym szla­kiem płynie na­sza łódka.

Gar­ba­te wierz­by w wodę za­pa­trzo­ne

na naszą drogę zwiędłe miecą liście

w za­du­mie smętnej stoją uro­czyście

i długo jesz­cze patrzą w naszą stronę

gar­ba­te wierz­by w wodę za­pa­trzo­ne.

Fala me­lo­dią szem­rze nie­uchwytną

i du­sze na­sze jak dwie stru­ny trąca:

ta łódź, jak har­fa od dźwięków mdlejąca,

co­raz to da­lej płynie w dal błękitną…

fala me­lo­dią szem­rze nie­uchwytną…

Płyńmy! o, płyńmy!… błękity bez końca

i nie wiem, kędy w wód tonę prze­zro­czu,

bo utonąłem w błęki­cie Twych oczu

i bled­szym zda się mi przy nich blask słońca…

Płyńmy! o, płyńmy!… błękity bez końca…

Płyńmy do szczęsnych kra­in za­po­mnie­nia

za­nim prze­ciw­ny wiatr o żagle muśnie

za­nim błękit­na fala z gnie­wem pluśnie…

Z hym­na­mi ci­szy bez słowa, bez tchnie­nia

płyńmy do szczęsnych kra­in za­po­mnie­nia…

------------------------------------------------------------------------

…Naprzód… Ra­kie­ty błyszczą jak mo­ty­le…

już mi­tra­lie­zy³⁴ pa­cierz śmier­ci warczą…—

Czy śmierć za chwilę, zwy­cięstwo za chwilę:

naprzód! o! naprzód — póki siły starczą!…

szrap­ne­le świszczą wciąż, pękają w górze

i roz­kwi­tają jak szkarłatne róże…

Grad kul… W po­wie­trzu jakaś za­wie­ru­cha…

gra­natów sal­wy lecą… syczą… wyją —

po całym nie­bie ta mu­zy­ka głucha

jęczy; tam krzyknął ktoś: „Je­zus, Ma­ry­jo”…

upadł… krew bro­czy… Ktoś rzęzi, umie­ra…

Naprzód!… już da­lej pędzi ty­ra­lie­ra.

W ogniu szrap­ne­li świecą się re­du­ty;

już bli­sko: widać je, jak ogniem zioną!

Chwi­la przed sztur­mem: ktoś prze­ci­na dru­ty;

krwi pełno, w oczach od krwi aż czer­wo­no…

Jesz­cze ostat­ni roz­kaz: „Na ba­gne­ty!…”

.............................

Za­gasły w dru­tach ostat­nie ra­kie­ty.

.............................

Ka­ra­bin trzy­mał jesz­cze w zim­nym ręku,

gdy upadł z raną krwa­wiącą na skro­ni —

wznak się obrócił i sko­nał bez jęku.

— Pamiętam Cie­bie, to­wa­rzy­szu bro­ni!

Dzi­siaj tu leżysz w tym brzo­zo­wym la­sku

krzyżów, przy­kry­ty zimną warstwą pia­sku.

Pamiątką całą brzo­zo­wy krzyż pro­sty;

na krzyżu wisi ma­ciejówka siwa,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: