Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Jowialski - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
21,29 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Jowialski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 224 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AKT PIERW­SZY

Ogród.

Sce­na pierw­sza

Lud­mir, Wik­tor.

Oba­dwa w dre­lisz­ko­wych szpen­ce­rach, sło­mia­nych ka­pe­lu­szach, tłu­macz­ki na ple­cach. – Lud­mir wcho­dzi na sce­nę, oglą­da­jąc się na wszyst­kie stro­ny.

WIK­TOR

za sce­ną

Do­kąd! do­kąd! – Ja da­lej nie idę.

LUD­MIR

Jesz­cze tyl­ko kil­ka kro­ków, pa­nie ko­le­go; dwa­dzie­ścia, nie wię­cej; tu, pod to drze­wo. – Patrz, co za bo­skie mie­sce do spo­czyn­ku: chłód, traw­nik, stru­myk szem­rzą­cy…

WIK­TOR

wcho­dzi ku­le­jąc, z tłu­mocz­kiem w ręku

Chmu­ry! Góry! Księ­życ! Gwiaz­dy! – wszyst­ko ra­zem w two­jej gło­wie,

(rzu­ca­jąc tłu­mo­czek i ka­pe­lusz pod drze­wo)

Do­brze mi tak! Bar­dzo, bar­dzo do­brze! – Po kie­go dia­bła mnie było wda­wać się z po­etą! Z tym sza­lo­nym czło­wie­kiem!

(kła­dzie się na zie­mi koło tłu­mocz­ka, Lud­mir cho­dzi nu­cąc)

Kto do­brze wier­sze pi­sze, my­śla­łem, że i do­brze w gło­wie mieć musi – ale gdzie tam! Co in­sze­go pa­pier, co in­sze­go świat,

(po krót­kim mil­cze­niu)

Śpie­waj so­bie, śpie­waj!

LUD­MIR

Cóż mam ro­bić?

WIK­TOR

Nie sły­sza­łeś, com mó­wił?

LUD­MIR

Sły­sza­łem.

WIK­TOR

Ja to do cie­bie mó­wi­łem.

LUD­MIR

Wiem.

WIK­TOR

Prze­klę­ta fleg­ma!

LUD­MIR

Nie fleg­ma, ale cier­pli­wość. – Spo­co­ny, na­pi­łeś się nie­ostroż­nie zim­nej wody i pa­ra­liż tknął twój ro­zum, ale ja za­cze­kam – mam na­dzie­ję, że wró­ci do zdro­wia.

WIK­TOR

zry­wa­jąc się sia­da

Ja ro­zum stra­ci­łem? ja? – A to mi się po­do­ba!

LUD­MIR

Chwa­ła Bogu, że ci się coś prze­cie po­do­ba.

WIK­TOR

Ale pew­nie nie to, że, ubra­ny jak na re­du­tę, włó­czę się od wsi do wsi. Ale na ro­zum nig­dy za póź­no, rób więc so­bie, co chcesz, a ja wiem, co zro­bię.

LUD­MIR

Na przy­kład?

WIK­TOR

Pój­dę, naj­mę wó­zek…

LUD­MIR

Z koń­mi czy bez koni?

WIK­TOR

Z koń­mi czy osła­mi – naj­mę do pierw­szej pocz­ty, a stam­tąd pocz­tą wra­cam do domu.

LUD­MIR

A po­tem?

WIK­TOR

co­raz nie­cier­pli­wiej

A po­tem wiel­ki­mi li­te­ra­mi na­pi­szę…

LUD­MIR

Wy­ry­suj le­piej, bo pi­szesz nie­tę­go, a ry­su­jesz ład­nie.

WIK­TOR

Więc wy­ry­su­ję, wy­ry­su­ję łok­cio­wy­mi li­te­ra­mi…

LUD­MIR

Go­tyc­ki­mi za­pew­ne, z róż­ny­mi…

WIK­TOR

Ja­ki­mi bądź, nie­zno­śny i prze­klę­ty po­eto – ale jak naj­wy­raź­niej­szy­mi: że sza­lo­ny, sza­lo­ny i jesz­cze raz sza­lo­ny, kto się wda­je ze stwo­rze­nia­mi na­zwa­ny­mi po­ety.

LUD­MIR

A ten łok­cio­wy – wszak łok­cio­wy?

WIK­TOR

Sąż­nio­wy.

LUD­MIR

Sąż­nio­wy, wy­ry­so­wa­ny na­pis?

WIK­TOR

Zo­sta­wię dla dzie­ci, wnu­ków, pra­wnu­ków.

LUD­MIR

Więc chcesz się że­nić?

WIK­TOR

Być może.

LUD­MIR

Bo prze­cie nie ze­chcesz mieć wnu­ków, pra­wnu­ków.

WIK­TOR

Ko­niec koń­ców, wra­cam do mo­je­go ci­che­go po­ko­iku, do mo­ich ob­ra­zów, do mo­ich ołów­ków.

LUD­MIR

śpie­wa

Nie­mą­dry, kto śród dro­gi

Z prze­stra­chu tra­ci mę­stwo…

WIK­TOR

Po­wiedz mi, po co ja się włó­czę za tobą?

LUD­MIR

Two­ja teka, na­peł­nio­na ry­sun­ka­mi, za mnie od­po­wie.

WIK­TOR

z prze­sa­dą

"Chodź ze mną, Wik­to­rze! Uda­my się w odło­giem le­żą­cą kra­inę, tam pier­wot­ną na­tu­rę śle­dzić bę­dzie­my. – Zam­ki na śnież­nych szczy­tach Kar­pa­tów, nie­me świad­ki prze­szło­ści – ska­ły zwie­szo­ne, co chwi­la od wie­ków gro­żą­ce upad­kiem – po­to­ki rwią­ce czar­ne świer­ki i kwie­ci­ste róże ra­zem – do no­wych dzieł na­tchną nas obu. Tam, da­le­cy świa­ta…" Ale gdzie ja mogę so­bie przy­po­mnieć te wszyst­kie sło­wa, któ­ry­mi dnie całe jak sy­re­na…

LUD­MIR

Tyl­ko nie – "z Dnie­stru", bar­dzo pro­szę,

WIK­TOR

Jak sy­re­na więc z Peł­te­wy, nę­ci­łeś mnie do tej nie­szczę­snej po­dró­ży. – I za­miast zam­ków, skał, po­to­ków, ja­kiejś dzi­kiej, okrop­nej i za­chwy­ca­ją­cej ra­zem na­tu­ry, któ­rej na­wet wy­obra­że­nia mieć nie mo­głem – włó­czy­my się od karcz­my do karcz­my. Tam, pod­par­ty na ręku, słu­chasz go­dzi­na­mi ca­ły­mi roz­mo­wy chło­pów, Ży­dów, fur­ma­nów i ka­żesz mi ry­so­wać ja­kie­goś pi­ja­ne­go mu­la­rza, ra­chu­ją­ce­go Żyda, roz­pra­wia­ją­ce­go or­ga­ni­stę.

LUD­MIR

Ach, or­ga­ni­sta, or­ga­ni­sta! ten wart mi­li­jo­na, ten cię unie­śmier­tel­ni – udał ci się do­sko­na­le! Tyl­ko trze­ba, abyś go tro­chę po­pra­wił – pod­bró­dek za duży. Wy­bor­ny, wy­bor­ny or­ga­ni­sta! po­każ no go.

WIK­TOR

Daj mi świę­ty po­kój! Wo­lisz ty po­ka­zać sal­ce­son i wino.

LUD­MIR

Aha! otóż i sło­wo za­gad­ki – pan głod­ny, pan złe­go hu­mo­ru. Za­raz panu słu­żyć będę.

(do­sta­jąc)

Ale to jed­nak za­ka­ła dla sztuk pięk­nych, że wy, pę­zli­ko­wi i ołów­ko­wi pa­no­wie, tak je­ste­ście chci­wi tego ma­te­ry­jal­ne­go po­kar­mu.

WIK­TOR

A wy, ka­ła­ma­rzo­wi i pió­ro­wi, tyl­ko po­wie­trzem ży­je­cie! tyl­ko na­tchnie­niem muzy! Uderz więc w zło­ty bar­don, wnieś pie­śni wiesz­cze – niech ka­my­ki tań­cu­ją, drze­wa pła­czą, a ja tym­cza­sem jeść będę.

Czas ja­kiś mil­cze­nie.

Po­wiedz mi, mój ko­cha­ny Lud­mi­rze…

LUD­MIR

Oho! "ko­cha­ny Lud­mi­rze". – Sal­ce­son skut­ko­wał.

WIK­TOR

Żart na stro­nę – po­wiedz mi, cze­go ty się do­bre­go spo­dzie­wasz w two­ich brud­nych karcz­mach? Cze­go ty szu­kasz mię­dzy pro­stym lu­dem?

LUD­MIR

Pro­ste­go ro­zu­mu.

WIK­TOR

Pięk­ny ro­zum! Piją i po pi­ja­ne­mu bają.

LUD­MIR

Jedz jesz­cze, jedz, ko­cha­ny Wik­to­rze, bo z two­jej uwa­gi miar­ku­ję, żeś jesz­cze dia­ble głod­ny. – Każ­dy nasz spo­czy­nek, każ­dy noc­leg w karcz­mie, nie był­że god­nym opi­sa­nia?

WIK­TOR

Szko­da pió­ra!

LUD­MIR

Ach, kie­dy też już zej­dzie­my z tych wo­sko­wa­nych po­sa­dzek, na któ­rych cią­gle krę­ci­my się i krę­ci­my aż do nu­dzą­ce­go za­wro­tu gło­wy. – Znaj­dziesz, bądź pew­ny, mię­dzy pro­stym lu­dem: roz­są­dek, dow­cip, prze­ni­kli­wość, prze­bie­głość, lecz in­a­czej wy­ra­żo­ne; może za ostro, ale za to i le­piej. Tam wszyst­ko wła­ści­we nosi na­zwi­sko: kmotr zo­wie się kmo­trem, a łotr ło­trem; tam w każ­dym wy­ra­zie jest myśl, do­bra czy zła, ale jest. Nie tak jak w na­szych sa­lo­nach – kwia­ty na kwia­ty sy­pią, a dmuch­niej, nie ma nic, zu­peł­nie nic. Dla­te­go też i my au­to­ro­wie wo­le­my trzy­mać się kwie­ci­stych ni­co­ści – ła­twiej stro­ić niż two­rzyć. – Ty wina pić nie bę­dziesz?

WIK­TOR

Dla­cze­go nie będę pić?

LUD­MIR

wy­piw­szy

My­śla­łem, że nie bę­dziesz – dla złe­go hu­mo­ru; nic tak nie szko­dzi jak wino na żółć wzbu­rzo­ną.

WIK­TOR

Do­lej­że!

LUD­MIR

Jak te Van-Dyki piją! – Od­daj­że mi szkla­necz­kę.

WIK­TOR

Do­pie­roś wy­pił,

LUD­MIR

Otóż… coś mia­łem mó­wić…

(pije)

Ra­zem wy­da­my opis na­szej po­dró­ży; do każ­de­go roz­dzia­łu ty do­łą­czysz ry­ci­nę.

WIK­TOR

Otóż to! to rzecz cała. – Chciał ry­cin do swo­ich ba­śni i po­ka­zał mi grusz­ki na wierz­bie. A ja, ja głu­pi, da­łem się uwieść ja­ki­miś zam­ka­mi.

LUD­MIR

Po czę­ści praw­da… ale i w Kar­pa­tach bę­dzie­my.

WIK­TOR

Jak­bym tam już był,

LUD­MIR

Może uda nam się spo­tkać z Szan­do­rem.

WIK­TOR

Z co za Szan­do­rem?

LUD­MIR

No, z Szan­do­rem, ro­man­tycz­nym hersz­tem roz­bój­ni­ków, o któ­rym roz­po­wia­da­ją cuda złe­go i do­bre­go ra­zem.

WIK­TOR

Nie cie­ka­wym po­znać pana Szan­do­ra.

LUD­MIR

Prze­ko­nasz się, że jest mnó­stwo naj­pięk­niej­szych wi­do­ków, god­nych two­je­go pę­zla.

WIK­TOR

I mnie było być tak śle­pym! Mnie było jemu wie­rzyć! Mnie o gło­dzie i chło­dzie włó­czyć się dla jego ry­cin!

LUD­MIR

z uda­nym za­chwy­ce­niem

Patrz, i tu – nie bo­ski­że to wi­dok? Ten dom w kwia­tach – ta rze­ka – drze­wa – da­lej wio­ska – w głę­bi sine Kar­pa­ty…

WIK­TOR

W sa­mej rze­czy – pięk­ny wi­dok; i świa­tło – jak ład­nie pada na te świer­ki…

LUD­MIR

klę­ka­jąc

Mam ci słu­żyć za sto­lik? Po­łóż tekę na mo­jej gło­wie.

WIK­TOR

chwy­ta tłu­mo­czek, po­tem rzu­ca

Nie, nie, zno­wu mnie chcesz zba­ła­mu­cić.

LUD­MIR

z uda­nym za­chwy­ce­niem

To świa­tło! to świa­tło! A ten cień! Ach, je­stem w za­chwy­ce­niu!

WIK­TOR

A ja nie. – I rób, co chcesz, ja wra­cam do domu.

LUD­MIR

pro­sząc

Wik­to­rze, zo­stań.

WIK­TOR

Nie mogę.

LUD­MIR

Wik­tor­ku.

WIK­TOR

Le­d­wie po­stą­pić zdo­łam.

LUD­MIR

Wik­to­recz­ku! Van-Dyku! Ru­ben­sie!

WIK­TOR

Da­rem­ne ga­da­nie.

LUD­MIR

wsta­jąc

Nie­chże cię kaci po­rwą, prze­klę­ty ba­zgra­czu! Ale przy­najm­niej przy­rze­kasz, że za­sta­nę ry­sun­ki wy­koń­czo­ne?

WIK­TOR

Ja ba­zgracz?

LUD­MIR

Nie, nie. – Ty wiesz, że je­steś mój Van-Dyk, Sa­lva­tor Rosa.

WIK­TOR

Van-Dyk i Sa­lva­tor Rosa – co ten ple­cie!

LUD­MIR

Będą ry­sun­ki?

WIK­TOR

Będą, będą. Adieu!

LUD­MIR

By­waj­że zdrów, naj­upart­szy czło­wie­ku, ja­kie­go kie­dy bo­go­wie na ten pa­dół pła­czu w nie­prze­bła­ga­nym gnie­wie wy­rzu­ci­ły.

WIK­TOR

od­cho­dząc

Do­brze, do­brze.

LUD­MIR

wo­ła­jąc za nim

A or­ga­ni­ście po­praw pod­bró­dek. Pa­mię­taj.

WIK­TOR

za sce­ną

Pa­mię­tam, pa­mię­tam,

Sce­na dru­ga

LUD­MIR

sam

Po­szedł – szko­da! Za ostro z mie­sca go za­ży­łem; wiel­ka dla mnie stra­ta,

(sia­da­jąc)

Tak, od dziś dnia po­rzu­cam zło­co­ne kom­na­ty, prze­no­szę się pod skrom­ne strze­chy; tam jesz­cze czło­wiek jest przej­rzy­stym. Ukształ­ce­nie za gę­stym już wer­nik­sem prze­cią­gnę­ło wyż­sze to­wa­rzy­stwa. Wszyst­kie cha­rak­te­ry jed­nę po­wierz­chow­ność wzię­ły; nie ma wy­dat­nych za­ry­sów. Co świat po­wie, to jest te­raz du­szą po­wszech­ną. Ską­piec daw­niej w prze­ni­co­wa­nej cho­dził suk­ni, trzy­mał ręce w kie­sze­ni. Te­raz skne­ra skne­rą tyl­ko w ką­cie; tro­skli­wość o mnie­ma­nie prze­mo­gła mi­łość zło­ta, i ubo­gie­go hoj­nie ob­da­rzy, byle świat o tym wie­dział. – Za­zdro­sny gry­zie war­gi i mil­czy, tchórz mun­dur przy­wdzie­wa, ty­ran się pie­ści – sło­wem, wszyst­ko zle­wa się w kształ­ty przy­zwo­ito­ści. W każ­dym czło­wie­ku dwie oso­by; sce­ny mu­sia­ły­by być za­wsze po­dwój­ne, jak me­da­le mieć dwie stro­ny. – Ko­me­dy­ja Mo­lie­ra ko­niec wzię­ła. – Ale ja­kaś para tu się zbli­ża… Wy­bacz­cie, pod­słu­chy­wać mu­szę; jesz­cze mi kil­ka roz­dzia­łów trze­ba. – Udam śpią­ce­go.

Sce­na trze­cia

Szam­be­la­no­wa, Ja­nusz, Lud­mir.

JA­NUSZ

He­le­na ko­cha mnie, me ma wąt­pie­nia. I dla­cze­góż­by nie mia­ła ko­chać? – Je­stem do­brze uro­dzo­ny, je­stem mło­dy, przy­stoj­ny, ro­zum­ny i mam wieś, ja­kiej da­le­ko po­szu­kać.

LUD­MIR

na stro­nie

Ten, wi­dzę, chce zbi­jać moje ro­zu­mo­wa­nie.

JA­NUSZ

Nie ro­zu­miem za­tem tej zwło­ki, któ­rej żąda, i to już po raz trze­ci.

SZAM­BE­LA­NO­WA

mówi po­wo­li, ale de­cy­du­ją­co za­wsze

Ja bar­dzo do­brze ro­zu­miem; ale te wszyst­kie wy­krę­ty na nic się nie przy­da­dzą. Pój­dzie za wać­pa­na, ja za to rę­czę. – I już daw­no by­ła­by pani Ja­nu­szo­wą, gdy­by nie prze­ciw­no­ści, któ­re ja tyl­ko jed­na zwal­czyć je­stem zdol­ną i któ­re zwal­czę.

Za­ży­wa ta­bacz­kę cza­sa­mi.

JA­NUSZ

W ręku pani szam­be­la­no­wej szczę­ście moje.

SZAM­BE­LA­NO­WA

W ca­łej ro­dzi­nie Jo­wial­skich za grosz roz­sąd­ku, to jest rze­czą do­wie­dzio­ną. I lubo mi nie chcą wie­rzyć, ja im za­wsze po­wta­rzam; bo ja każ­de­mu praw­dę lu­bię po­wie­dzieć, po­wo­li, grzecz­nie i wy­raź­nie. – Sta­ry Jo­wial­ski nie pyta się, co się dzie­je, jak się dzie­je w domu, byle tyl­ko miał kogo, co by słu­chał jego przy­sło­wiów, ba­jek i dyk­te­ry­jek. W jego ręku jed­nak ma­ją­tek. C`est la cho­se.

JA­NUSZ

Bar­dzo mnie lubi.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Co on lubi! Je­steś we­so­ły, sia­daj; je­steś smut­ny, idź za drzwi. – Sta­ra zaś Jo­wial­ska jest to tyl­ko cień swo­je­go naj­uko­chań­sze­go mał­żon­ka; na nic nie ma już czu­cia i my­śli, tyl­ko na dow­cip­ne sło­wa swo­je­go bo­żysz­cza, z któ­rych śmie­je się od lat pię­dzie­się­ciu po dzie­sięć go­dzin na dzień. C`est une mi­se­re!

LUD­MIR

na stro­nie

Ho, ho! tu są cha­rak­te­ry.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Mój mąż – do­bre stwo­rze­nie: cie­lę, głup­ko­wa­ty, bez żad­ne­go zda­nia, i dla­te­go po­szłam za nie­go po nie­szczę­śli­wym przy­pad­ku mo­je­go pierw­sze­go męża, śp… je­ne­rał-ma­jo­ra Tuza. Nie wiem, czy sły­sza­łeś o przy­pad­ku, ja­kim uto­nął? Vous sa­vez?

JA­NUSZ

Sły­sza­łem, sły­sza­łem, mo­ścia do­bro­dziej­ko.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Mój mąż więc te­raź­niej­szy, któ­re­go pa­ni­czem w domu zo­wią, lubo ma lat pie­dzie­siąt, nie ma żad­ne­go zda­nia. U nie­go wszyst­ko: do­brze, bar­dzo do­brze – byle nie trud­nił się ni­czym, jak tyl­ko swo­imi ptasz­ka­mi, byle jadł do­brze, spał jesz­cze le­piej. To jest czło­wiek nie do obu­dze­nia, jak wo­rek gry­su. Hélas!

JA­NUSZ

Po­wie­dział mi wczo­raj, że bar­dzo bę­dzie szczę­śli­wy mieć za zię­cia tak ro­zum­ne­go czło­wie­ka.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Trzy razy w go­dzi­nie po­wie czar­no, bia­ło i zno­wu czar­no, a na­wet nie wie, że zmie­nił zda­nie. Mon Dieu!

JA­NUSZ

Za­tem robi, co wać­pa­ni do­bro­dziej­ka roz­ka­że.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Robi, co każę, nie ma wąt­pie­nia, bo ro­bić musi: ale za chwi­lę zro­bi tak­że, co mu jego strze­lec każe. Szcze­rze wać­pa­nu po­wia­dam, że na wo­ty­wę dam, jak się raz z tego domu wy­do­bę­dę. Co jed­nak prę­dzej na­stą­pić nie może, aż He­le­na za mąż pój­dzie; gdyż sta­ry Jo­wial­ski, któ­ry bez licz­ne­go to­wa­rzy­stwa obejść się nie może, przy na­szym ślu­bie, wieś nam wy­pusz­cza­jąc, po­ło­żył wa­ru­nek, iż póty przy nim miesz­kać bę­dzie­my, póki He­le­na za mąż nie pój­dzie. Vous fi­gu­rez-vous?

JA­NUSZ

A na­ten­czas?…

SZAM­BE­LA­NO­WA

Ona z mę­żem tu ba­wić bę­dzie. Ale trze­ba po­wie­dzieć, ni do dzia­da, ni do ojca po­dob­na. Do­bre dziec­ko moja pa­sier­bi­ca, lecz ma swo­ję wolą i upo­rek, a ja tego nie lu­bię. Przy tym głów­ka tro­chę ro­man­sa­mi i po­ezy­ja­mi za­wró­co­na. I do tego, pa­nie Ja­nu­szu, na­le­ża­ło­by się tro­chę sto­so­wać. Je vous prie.

JA­NUSZ

Ma­jąc do­brą wieś, mam być ro­man­so­wym?

SZAM­BE­LA­NO­WA

Zda­ło­by się,

LUD­MIR

na stro­nie

Ro­man­so­wa! Co za pole!

SZAM­BE­LA­NO­WA

He­le­na chcia­ła­by ja­kie­goś smęt­ne­go wiel­bi­cie­la, tra­wią­ce­go nocy śród gro­bow­ców. La!

JA­NUSZ

Na to się nie pi­szę.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Ja­kaś ta­jem­na tę­sk­no­ta, skar­gi na nie­spra­wie­dli­wość lu­dzi, a na­wet może i lek­ka zgry­zo­ta su­mie­nia, jak to się do­wie­dzia­łam przy­pad­kiem z jej dzien­ni­ka, nie za­szko­dzi­ły­by wca­le.

LUD­MIR

na stro­nie

Ja­ro­mir, Alp, Lara – ro­zu­miem.

JA­NUSZ

To być nie może! Ja je­stem uczci­wym dzie­dzi­cem i ho­no­ro­wym de­pu­ta­tem. – Ale zda­je mi się, że już czas bę­dzie na śnia­da­nie.

SZAM­BE­LA­NO­WA

W sa­mej rze­czy, chodź­my.

JA­NUSZ

Słu­żę pani.

(po­strze­ga­jąc Lud­mi­ra)

A!…

SZAM­BE­LA­NO­WA

prze­stra­szo­na

A! – Co? Żaba?

JA­NUSZ

Nie; ja­kiś pan Sans-fa­çons spi so­bie pod drze­wem.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Ko­muż ma spać, je­że­li nie so­bie? Voy­ons!

JA­NUSZ

Ale tu, w ogro­dzie?

SZAM­BE­LA­NO­WA

Ja­kiś wę­drow­nik.

JA­NUSZ

I bu­tel­ka próż­na w krza­ku – spił się więc oby­wa­tel.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Nie­chże się wy­śpi.

JA­NUSZ

Trze­ba by mu jaką sztucz­kę spła­tać.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Ach, zno­wu! Al­lons!

JA­NUSZ

Trze­ba się ba­wić – pan Jo­wial­ski cie­szyć się bę­dzie.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Tym się He­le­nie nie po­do­basz.

JA­NUSZ

Dla­cze­go, dla­cze­go? Byle co ro­zum­ne­go; za­raz… co mu tu zro­bić?… Że­bym miał kła­ki i pa­pier. Albo… wodą go ob­le­je

SZAM­BE­LA­NO­WA

Na to nie po­zwo­lę. C`est mal­hon­ne­te.

JA­NUSZ

Albo… hm, hm… już wiem – każę go prze­nieść do pa­ła­cu

SZAM­BE­LA­NO­WA

A to po co?

JA­NUSZ

Wi­dzia­łem po­dob­ną ko­me­dy­ją… Wy­bor­nie!… śmiać się bę­dzie­my dzień cały.

SZAM­BE­LA­NO­WA

Mnie się to nie po­do­ba. C`est or­di­na­ire.

JA­NUSZ

Bądź pani do­bro­dziej­ka ła­ska­wa nie wzbra­niać nie­win­nej za­ba­wy; wszak­że sama mó­wi­łaś, że mu­szę sta­rać się o ła­skę pana Jo­wial­skie­go?

SZAM­BE­LA­NO­WA

Na­resz­cie – rób co chcesz. Ale c`est né rien`!

JA­NUSZ

Wszyst­ko do­brze bę­dzie, ja rę­czę. Każę go prze­nieść, prze­brać w na­sze te­atral­ne suk­nie, wmó­wi­my w nie­go, że jest… że jest… No, o tym na­ra­dzi­my się wszy­scy, tyl­ko naj­pierw prze­nieść go trze­ba. Za­raz z ludź­mi wró­cę po nie­go – słu­żę pani. Wy­bor­na myśl! I He­le­nę to za­ba­wi,

(od­cho­dząc)

Ro­zum­ny czło­wiek z wszyst­kie­go ko­rzy­stać umie.

Sce­na czwar­ta

LUD­MIR

sam

O, Boże! czym­że za­słu­ży­łem na do­bro­dziejstw tyle! Mię­dzy ja­kich­że lu­dzi wie­dziesz mnie ła­ska­wie! Ja­kiś pan Jo­wial­ski – co to za nie­osza­co­wa­na fi­gu­ra być musi, i jego żona tak­że do­bra, i jego syn, i ten pan Ja­nusz, co ma ro­zum i wieś, tak­że nie­zły… Ma­co­cha je­ne­ra­ło­wa i pa­sier­bi­ca ro­man­so­wa. – Skar­by! Ach, skar­by! I ja? ja mam zo­stać ce­lem ich za­ba­wy? Ach, do­brze, do­brze, będę, z du­szy ser­ca. I pod stół wle­zę, je­że­li ka­że­cie, by­lem z wami dzień je­den prze­pę­dził. Niech mnie nio­są, niech

prze­bio­rą – spać będę jak za­bi­ty.

Kła­dzie się pod drze­wem.

Od­mia­na sce­ny

Po­kój z dwoj­giem drzwi w głę­bi; jed­ne do po­ko­ju Pana Jo­wial­skie­go, dru­gie od wcho­du; dwo­je drzwi bocz­nych. Okno po le­wej stro­nie od ak­to­rów.

Sce­na pią­ta

HE­LE­NA

sama

Trzy dni do na­my­śle­nia – trzy dni do na­my­śle­nia! Bia­da, bia­da tej, co tego cza­su po­trze­bu­je, któ­rej ser­ce nie ude­rza ra­do­śnie do chwi­li, gdzie bę­dzie mo­gło po­wie­dzieć du­szą uko­cha­ne­mu: je­stem two­ją, two­ją na za­wsze! – Ja­nu­sza mam zo­stać żoną, on moim mę­żem, on po­ło­wą du­szy mo­jej! On, on, któ­re­go umysł nig­dy się nad po­ziom wznieść nie zdo­ła! któ­re­mu za­mknię­ty świat ide­ałów! któ­ry znie­wa­ża czy­stą mi­łość, ścią­ga­jąc ją ze stref gór­nych w zmy­sło­wo­ści ob­ję­cie! – Ach, He­le­no! ta­kież to prze­zna­cze­nie two­je? Nie znaj­dąż twe uczu­cia od­dźwię­ku nig­dzie? Wszę­dzie­że zim­ny tyl­ko roz­są­dek od­wza­jem­niać bę­dzie go­rą­ce uści­ski wy­obraź­ni two­jej?

po krót­kim mil­cze­niu

Nie, nie świet­ne­go na­dob­no­ścią kształ­tu, nie świet­ne­go uro­dze­niem i ma­jąt­kiem, nie – nie ta­kie­go pra­gnę. Du­szy du­sza moja szu­ka. Im bar­dziej świat go od­trą­ci, tym po­ryw­czej wy­cią­gnę ku nie­mu zba­wien­ną rękę, tym czu­lej do ser­ca przy­ci­snę. Ach, świa­tem na­ten­czas, ca­łym świa­tem ja mu się sta­nę!

po krót­kim mil­cze­niu

Ale wszyst­ko to ma­rze­nie, zim­ni lu­dzie sza­leń­stwem je zo­wią. We wszyst­kim sza­la roz­sąd­nej roz­wa­gi być musi. Wszę­dzie wy­tar­te ko­le­je; tymi po­stę­puj nie­wol­ni­czo albo samą zo­sta­niesz, samą na ogrom­nej świa­ta prze­strze­ni!

Sce­na szó­sta

He­le­na, Szam­be­lan.

SZAM­BE­LAN

wy­cho­dzi, nu­cąc i pod­ska­ku­jąc; sa­mo­trzask w ręku

Patrz, He­lu­siu! to mi sa­mo­trzask – po dwa ptasz­ki na raz ła­pać bę­dzie.

HE­LE­NA

ca­łu­jąc go w rękę

Ko­cha­ny oj­cze, chcia­ła­bym z tobą po­mó­wić, za­cią­gnąć two­jej rady wzglę­dem pana Ja­nu­sza.

SZAM­BE­LAN

Do­brze, moje dzie­cię, bar­dzo do­brze.

HE­LE­NA

Sama nie wiem, co mam ro­bić. Chcia­ła­bym sto­so­wać się ile moż­no­ści do świa­ta, w któ­rym ży­je­my, a z dru­giej stro­ny tam gdzie idzie o szczę­ście lub nie­szczę­ście ca­łe­go mo­je­go ży­cia…

SZAM­BE­LAN

spusz­cza­jąc sa­mo­trzask; na ha­łas wzdry­gnę­ła się He­le­na

Trzask! – już w klat­ce; jak iskra!

HE­LE­NA

Słu­chaj mnie, oj­cze; ja nie mogę, jak tyl­ko…

SZAM­BE­LAN

Za­raz, za­raz, tyl­ko sa­mo­trzask za­sta­wię; za­raz wró­cę, na jed­nej no­dze – in­te­re­sa przed wszyst­kim.

Wy­bie­ga, nu­cąc.

HE­LE­NA

sama

O, nie­ba! jak­że je­stem sama! Jed­nak z nim tyl­ko jed­nym mogę mó­wić – przy­najm­niej cza­sem mnie słu­cha i poj­mu­je; przy­zna­je, że słusz­ne moje żą­da­nia. – Ma­co­cha od nie­ja­kie­goś cza­su praw­dzi­wą sta­ła się ma­co­chą – by­lem się jej tyl­ko z domu umknę­ła! Ach, bied­na He­le­no!

SZAM­BE­LAN

do He­le­ny

Je­stem, słu­cham,

(do sie­bie, na­wia­sem)

Peł­no szczy­głów i dzwo­niec się od­zy­wał,

(do He­le­ny)

Ale cóż to zna­czy, że je­steś sama? Gdzież nie­wol­nik two­ich wdzię­ków?

HE­LE­NA

Ach, nie­wol­nik mo­ich wdzię­ków!

SZAM­BE­LAN

Ja­kieś bar­dzo kwa­śne "ach".

HE­LE­NA

Nie­naj­słod­sze, ko­cha­ny oj­cze.

SZAM­BE­LAN

Nie ko­chasz go, to nie idź za nie­go, i kwi­ta. Ja, oj­ciec, ja ci to po­wia­dam; rób, co chcesz.

HE­LE­NA

Wszak­że wczo­raj in­a­czej mó­wi­łeś.

SZAM­BE­LAN

In­a­czej?

HE­LE­NA

Kie­dy mat­ka wzbra­nia­ła i tych trzech dni mi­zer­nych zwło­ki, o któ­re bła­ga­łam.

SZAM­BE­LAN

Praw­da. Moja żona ży­czy so­bie, abyś po­szła za Ja­nu­sza.

HE­LE­NA
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: