Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan K. na wolności - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pan K. na wolności - ebook

Oskarżony kiedyś na podstawie niejasnych zarzutów, zamknięty od lat w zakładzie karnym o tajemniczych podziemnych rozgałęzieniach, gdzie okazuje się więźniem cierpliwym i zdyscyplinowanym, Kosef J. budzi się pewnego ranka jako człowiek wolny, choć wcale tego nie pragnął. Nikt nie mówi mu, dlaczego został uwolniony. Nikt nie informuje go też, co oznacza „być wolnym”. W oczekiwaniu na spotkanie z dyrektorem więzienia (odkładane sine die) Pan K. stopniowo odkrywa z narastającym zdumieniem okolice kolonii karnej. Przemierzając wraz z „uprzywilejowanym” bohaterem kręgi kafkowskich światów, czytelnik powieści – paradoksalnie – może poczuć się jak u siebie w domu.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 97883-242-6406-3
Rozmiar pliku: 730 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Pewnego dnia pan K. został aresztowany”. Tak zaczyna się Proces Kafki. Miałem prawdopodobnie jedenaście lub dwanaście lat, kiedy ta powieść wpadła mi w ręce. Był to okres otwarcia w Rumunii, około 1968 roku, i tłumaczono wiele dobrych książek z literatury obcej. Pamiętam też, jak ta powieść znalazła się w domu moich rodziców w Radowcach. Mój ojciec pracował wtedy w fabryce mebli i pewnego razu związek zawodowy zorganizował akcję w stylu: „każdy pracownik nabędzie za pośrednictwem komitetu zakładowego dziesięć książek”. I tak oto pewnego dnia zobaczyłem ojca wracającego do domu z paczką książek. Przez lata stały na półce obok łóżka, gdzie spałem. Stopniowo nauczyłem się ich tytułów na pamięć. Znajdowały się więc wśród nich: Proces napisany przez niejakiego Kafkę, Armia konna – powieść napisana przez niejakiego Babla, Dusza zaczarowana (trzy tomy!) napisana przez niejakiego Romain Rollanda, Śmierć pana Galleta napisana przez niejakiego Georges’a Simenona, Człowiek i zjawa napisana przez niejakiego Adriana Rogoza, Trzej muszkieterowie (w dwóch tomach!) napisana przez niejakiego Aleksandra Dumasa... Później zdałem sobie sprawę, że obok mojego łóżka wylądował prawdziwy skarb.

Ze wszystkich tych powieści tylko Proces mnie zaskoczył. Przez około dwa lata czytałem jedynie pierwsze strony i ponownie do nich wracałem, nie będąc w stanie dobrnąć do końca. A potem pewnego dnia przeczytałem książkę w całości. Ta powieść naznaczyła mnie na całe życie.

Piszę to wszystko dlatego, że moja powieść Pan K. na wolności jest przede wszystkim hołdem dla Kafki. Ta książka wiąże się również z pewnym momentem w moim życiu: wyjazdem z Rumunii w 1987 roku. W rodzinnym kraju nigdy nie zamierzałem pisać powieści, która odnosiłaby się bezpośrednio do Kafki, napisałem tylko sztuki nawiązujące do kafkowskiego świata, w którym żyłem. Dotarłszy do Paryża, przeżyłem szok: szok wolności. Jakbym wyszedł z więzienia, nie wiedząc, co począć z moją wolnością. Poczułem się nagle jak postać Kafki, Pan K., ale przeżywający swoją traumę w odwrotnej kolejności, innymi słowy – nie szok aresztowania, lecz szok uwolnienia.

Zacząłem więc pisać powieść Pan K. na wolności. To w istocie prosta historia. Mój bohater zauważa pewnego dnia, że został uwolniony, a wolność zdaje się w pewnym sensie anormalnym wydaleniem ze świata, do którego przywykł... Wychodząc na wolność, mój bohater staje się niepewny, zaczyna mieć tysiące wątpliwości, błąka się wokół zakładu karnego itd.

Pisałem tę książkę z pasją przez około sześć miesięcy, w pierwszej połowie roku 1988. W sierpniu 1988 roku wyjechałem jednak z Paryża do pracy w BBC w Londynie. Zabrałem książkę ze sobą, ale nie mogłem jej kontynuować. Właściwie nie wiedziałem, jak ją zakończyć. Potem, w 1989 roku, nadeszła rewolucja rumuńska... co wydawało mi się niewiarygodne, bo ta rewolucja „zamykała” moją powieść, zarówno fikcyjnie, jak i... fizycznie.

Pan K. na wolności pozostał potem w szufladzie na dwadzieścia lat. Od czasu do czasu myślałem o nim, zamierzałem ponownie przeczytać tę książkę. Nigdy tego nie zrobiłem. Pisanie powieści jest również historią, a teraz historia tej mojej powieści „dojrzała”, nabrała kształtów. Poczułem, że nadszedł czas, aby ją uwolnić, opublikować. Powieść, która czekała dwadzieścia lat, ponieważ autor miał czas, by czekać, to historia, która zasłużyła na to, żeby puścić ją w obieg.

Autor1.

Pewnego ranka Kosef J. został uwolniony. Najpierw zabrzęczały łańcuchy dwóch kłódek, które zamykały windę. Potem otworzyły się drzwi na końcu korytarza. Wreszcie dało się słyszeć kilka przekleństw, a zaraz potem zaskrzypiał wózek, na którym przywożono tace ze śniadaniem. Dopiero gdy dwaj starzy strażnicy minęli celę Kosefa J., nie zatrzymując się, ten ostatni zdał sobie sprawę, że stało się coś dziwnego.

W pierwszych chwilach Kosef J. pozostał głęboko zakłopotany, a nawet nieco obrażony. To był pierwszy raz, gdy Franz Hoss i jego zastępca, Fabius, przechodzili obok jego celi, jak gdyby jego, Kosefa J., nie było w środku. Klapy okienek, przez które wsuwano jedzenie, nadal podnosiły się jak zwykle, wszystkie inne znajome odgłosy podkreślały, w ich zwyczajnym rytmie, precyzyjny rytuał śniadania. Stary Franz Hoss nie przestawał krzyczeć i uderzać w żelazne drzwi. Fabius, jak zwykle poirytowany do gruntu, nie przestawał mamrotać i skarżyć się na gnuśność więźniów.

Potem nastało około pięciu minut ciszy. Dochodziły tylko jakieś przytłumione mlaskania, a czasem rzężenie jakiegoś osadzonego, który się krztusi.

Kosef J. wyskoczył z łóżka i podbiegł do drzwi. Przytknął skroń do zimnego metalu i długo nasłuchiwał. Poczuł, że jego żołądek zaczyna pulsować jakby wzburzony rodzajem nudności. Nagle uświadomił sobie, że wszyscy pozostali więźniowie posilają się, że pozostałych czterdziestu dziewięciu więźniów z pozostałych czterdziestu dziewięciu cel posila się, a on, ten pięćdziesiąty z pięćdziesiątej celi, został z niewiadomego powodu zupełnie pominięty. W tym momencie stary Franz Hoss zjawił się na końcu korytarza.

Nikt nie mógł pomylić człapiącego kroku starego strażnika. Blaszki jego obuwia szorowały po betonie, a podeszwy sprawiały wrażenie papieru ściernego. Kosef J. słyszał, jak te buty zbliżały się do drzwi jego celi, jakby to były dwa dziwne, nieco ułomne, ale wciąż groźne zwierzęta. „Boże – powiedział nagle w duchu Kosef J. – mam nadzieję, że to nic złego”. I nie zdając sobie sprawy dlaczego, cofnął się kilka kroków, usiadł na brzegu łóżka i próbował wstrzymać na parę sekund oddech.

Franz Hoss otworzył drzwi, wsparł się w progu celi, spojrzał na niego z uśmiechem i powiedział:

– Dzień dobry, panie Kosefie J.

– Jak to? – bąknął ten, do którego skierowano pozdrowienie, stając odruchowo na baczność.

Franz Hoss wszedł do celi i zaczął badać ściany. Chodził zaniepokojony wkoło i kilka razy pokiwał z niezadowoleniem głową. Położył obie dłonie na ścianie i bacznie czekał, jakby chciał zmierzyć w tym miejscu wilgotność. Potem westchnął i usiadł na brzegu łóżka.

– Pogoda się psuje – powiedział stary strażnik. – Tak, tak – dodał jeszcze i podrapał się w brodę.

Kosef J. pomyślał, że śni. Przede wszystkim nie mógł uwierzyć własnym oczom, że stary Franz był w stanie pokazać taką twarz: zmęczoną, spokojną w swoim zmęczeniu, smutną, a jednocześnie bardzo ciepłą i ludzką w swoim smutku. Poza tym wydawało się niewiarygodne, że mściwy strażnik mógł mówić łagodnym, a nawet gawędziarskim tonem, co rzeczywiście zachęcało do ucięcia sobie pogawędki.

– Te deszcze mnie dobijają – usłyszał Kosef J. jak przez sen. – Dawniej tak nie padało.

– Jak to? – ocknął się Kosef J., odzywając się ponownie. To było jego drugie „jak to”, które wydusił z siebie z otępieniem, i zrobiło mu się trochę wstyd, że nie potrafi sprostać rozmowie.

– Nie, nie – odpowiedział natychmiast, lekko ożywiony, stary Franz – to oczywiste, że tak nie padało.

W umyśle więźnia zrodziło się kilka strasznych podejrzeń, które pojawiały się jedno za drugim z prędkością kul. „Może chcą mnie zabić, może oszaleli, może przyjechała w odwiedziny moja matka” – usłyszał swoje myśli Kosef J. i przez chwilę był niemal pewien, że głośno myślał. Ale nie, nie myślał na głos, bo stary Franz wciąż siedział spokojnie na brzegu łóżka i od czasu do czasu drapał się po brodzie.

– Już listopad i zaraz przyjdzie grudzień – rozważał Franz Hoss, patrząc Kosefowi J. w oczy długo i natarczywie, jakby chciał w spojrzeniu tego drugiego wyczytać opinię.

– Ale we wrześniu nie padało – powiedział nagle Kosef J. zdumiony, że słyszy siebie mówiącego.

– Jak to nie padało? – zapytał szorstko strażnik.

– Nie padało – upierał się Kosef J.

– Jak to nie padało? – ryknął strażnik z szorstką przyjaźnią.

– Nie padało – nalegał Kosef J. pewny siebie. Chciał dodać „po prostu”, ale zrezygnował, wydawało mu się, że już zbytnio naciągnął strunę. Mimo to poczuł, jak zalewa go fala radości. Sprowokował starego strażnika do, ni mniej, ni więcej, lecz dwóch „jak to”, co oznaczało, że miał odwagę sprzeciwić mu się dwukrotnie. „Teraz – powiedział w duchu Kosef J. – mnie uderzy”.

Ale Franz Hoss nie uderzył go. Spuścił jedynie wzrok ku ziemi, pozwalając, by jego twarz wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną i jeszcze bardziej starą. Kosefowi J. zrobiło się nagle żal starego strażnika. Prawie żałował, że nalegał z tym „nie padało”. Jaki sens było dręczyć starego i może schorowanego człowieka?

Z korytarza dobiegło kilka niejasnych zdań. Ktoś coś mamrotał i wlókł się, utykając, wzdłuż linii drzwi. „To Fabius” – zerwał się Kosef J. z nieprzyjemną myślą zablokowaną w głowie.

– To Fabius – powiedział stary strażnik, jakby usłyszał myśl w mózgu osadzonego i chciał go uspokoić.

– Dzień dobry, panie Kosefie J. – powiedział Fabius, gdy dotarł przed otwarte drzwi.

Kosef J. skinął szybko głową i wbił wzrok gdzieś w pustkę. W końcu strażnik mógł sobie pozwolić na wszystko. Jeśli ci dwaj starcy mieli ochotę przywitać go w ten sposób, nikt nie mógł im zabronić pozdrawiania go tak serdecznie. Po czym, gdyby ci dwaj strażnicy chcieli złoić mu skórę i przy każdym zadanym ciosie mówić: „Dzień dobry, panie Kosefie J.”, nikt nie mógłby im przeszkodzić w zrealizowaniu tej intencji do końca.

Ale zastępca, Fabius, i jego zwierzchnik, Franz Hoss, nie mieli tamtego ranka żadnych złych zamiarów. Fabius wciąż opierał się o framugę drzwi ze skonfundowanym wyrazem twarzy, jakby wstydził się wejść, a jednocześnie bardzo pragnął to zrobić. Nastąpiło kilka długich sekund milczenia. Fabius wyjął paczkę papierosów, zważył ją w dłoni, a następnie wyciągnął w stronę Franza Hossa. Stary strażnik wyjął papierosa z głębokim wyrazem wdzięczności na twarzy.

– Pali pan, panie Kosefie J.?

Kosef J. usłyszał pytanie i miał wrażenie, że jest schwytany w wilgotny cyklon i kilkakrotnie zanurzono mu głowę w wodzie. Coś mglistego przewijało się przed jego zmysłami, coś bardzo nieprzyjemnego właściwie, jak koszmar, którego jest się świadomym.

– Tak jest lepiej – usłyszał z bardzo daleka głos Fabiusa.

Obaj strażnicy zapalili papierosy i Kosef J. zauważył, że Fabius zamierza schować paczkę do kieszeni. Prawdopodobnie moment zamroczenia został odczytany jako odmowa.

– Nie, nie – pospieszył się Kosef J. – Ja też chcę.

– Palenie to nieszczęście – skomentował Fabius, wyciągając rękę z paczką papierosów. – Szczególnie w deszczową pogodę – ciągnął dalej.

– Zgadza się – potwierdził Franz Hoss.

– Prawda? – dodał Fabius, odwracając do swojego przełożonego radosną twarz.

– Tak, tak! – zachęcił go Franz Hoss i Kosef J. ujrzał nagle fantastyczny obraz dwóch strażników uśmiechających się do siebie w głębokim porozumieniu, które ich najwyraźniej uszczęśliwiało.

– Dobry – powiedział Kosef J., wskazując na papieros, bardziej dlatego, że poczuł się zobowiązany uczestniczyć w harmonii tej chwili.

– Mam jeszcze – zareagował Fabius. – Jeśli chce pan jeszcze, to mam.

Cela wypełniła się szybko dymem. Papieros jeszcze bardziej odurzył Kosefa J. Zaczęły mu drżeć nogi. Jego serce pompowało do mózgu coraz mniej krwi, powodując urywany hałas, jakby ktoś siekał w kuchni cebulę. Kosef J. zastanawiał się zakłopotany, czy bicie jego serca nie rozchodzi się zbyt głośno w pomieszczeniu. Chciał usiąść, choćby na chwilę, na skraju łóżka, ale nie wiedział, czy i jak poprosić o pozwolenie.

Franz Hoss zachichotał. Fabius zrobił dwa kroki w przód, zatrzymał się przed Kosefem J. i poklepał go protekcjonalnie po ramieniu. W następnej sekundzie wszyscy trzej siedzieli na skraju łóżka i palili. Kosef J. czuł się tak zrelaksowany i tak otoczony opieką, jak nigdy dotąd. Zapragnął umrzeć, żeby móc opóźnić czas i zatrzymać na zawsze to uczucie.2.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył Kosef J., kiedy się obudził, były uchylone drzwi jego celi. Podniósł się na łokciach i przyjrzał uważniej. Przedmioty w pomieszczeniu straciły swój zarys, ale mimo to próbował je zidentyfikować. Ogromny strach uwił sobie gniazdo w jego gardle, gdy uświadomił sobie, jak bardzo jest późno. Światło, które przenikało przez wąskie okno jego celi, wskazywało godzinę południową. Kosef J. zerwał się na równe nogi i podbiegł do ściany, w której było wykute okno. Uczepił się dłońmi dwóch prętów, a potem, pomagając sobie kolanami, zdołał unieść brodę powyżej dolnej krawędzi okna.

Więźniowie pracowali w ogródku warzywnym zakładu karnego.

Kosef J. opadł na ziemię i rozcierał sobie dłonie przygnębiony. W końcu jego mózg zaczął działać. Jeśli więźniowie pracowali w ogródku warzywnym zakładu karnego, to oznaczało, że jest niedziela. Ponieważ tylko w niedziele, w godzinach rekreacyjnych, więźniowie pracowali w ogródku warzywnym zakładu karnego. Kosef J. natychmiast uświadomił sobie całą anomalię tego poranka. Przypomniał sobie bardzo dokładnie, że nie dostał śniadania. Nagle zdał sobie sprawę, że został wykluczony z programu pracy w ogródku, pracy, którą więźniowie bardzo lubili, ponieważ pozwalano im jeść zieloną fasolkę i groszek.

„Nie jest dobrze” – powiedział w duchu Kosef J. W celi pozostał zapaszek tanich papierosów, który przyprawiał go o mdłości. Całe jego usta były jedną wielką raną, paliły go wargi, a na czubku języka czuł ździebełka kwaśnego tytoniu. Pozwolono mu jednak spać cały niedzielny poranek, co nigdy wcześniej nie miało miejsca. Ta ostatnia myśl uspokoiła go o tyle o ile, podobnie jak uczucie, że jest głęboko wypoczęty. Nigdy nie czuł się tak wypoczęty ani tak trzeźwy. Nigdy nie czuł większego pragnienia, by pracować w ogródku warzywnym.

Podszedł do półotwartych drzwi i zbadał uważnie kawałek korytarza, który mógł objąć wzrokiem. Głęboka cisza panowała na całym piętrze. Kosef J. odczekał kilka minut, zupełnie zdezorientowany, przed otwartymi na oścież drzwiami. Nie miał najmniejszego pojęcia, co powinien ani czego nie powinien robić. Po chwili postanowił otworzyć uchylone drzwi szerzej, aby zobaczyć jeszcze większą część korytarza. Wyciągnął rękę i pchnął je lekko, dusząc się niemal z emocji i nie mogąc uwierzyć, że drzwi nie stawiały żadnego oporu. Spoglądał tak, jak chciał, wzdłuż korytarza, jednakże nie mógł go widzieć w całości. Po chwili postanowił otworzyć drzwi na dobre i spróbować zobaczyć cały korytarz.

Korytarz był pusty. Na jego końcu drzwi prowadzące do windy także były uchylone. Kosef J. pomyślał, że ostatecznie, skoro sprawy miały się tak, jak się miały, może sobie pozwolić na krótki spacer po korytarzu. Przemykał się powoli przy ścianach, zaglądając do innych cel. Nigdzie nikogo. Dotarł do końca korytarza, gdzie znajdowała się winda. Zatrzymał się, rozmyślił się i wrócił. Znalazł się ponownie w swojej celi, bardziej zaintrygowany niż kiedykolwiek. Ponownie uczepił się krat okna i wyjrzał na zewnątrz.

Więźniowie kontynuowali żywo pracę w ogródku warzywnym zakładu karnego. Dzień był słoneczny i niektórzy rozebrali się do pasa.

Kosefa J. ogarnęła wręcz zazdrość, a nawet rodzaj złości. Jego żołądek dawał wyraźne oznaki niepokoju. Opuszczone w ten sposób śniadanie było niemal katastrofą. Głód doskwierał mu nie tyle w żołądku, ile w mózgu, wywołując gwałtowne pytania i uczucie totalnego niezadowolenia. Kosefa J. ogarnął głęboki smutek, zwłaszcza że nikt nie mówił mu, co ma robić. Było jasne, że stało się coś nowego, coś związanego z nim i jego losem, ale co dokładnie, tego nie mógł sprecyzować.

– Panie Hoss! – zawołał po chwili Kosef J. zza drzwi celi, mając nadzieję, że stary strażnik usłyszy go na przykład z szybu windy.

Nikt nie odpowiedział, a wtedy Kosef J. przyłożył dłonie do ust i znów zawołał jak przez tubę: – Panie strażniku! Panie strażniku, to ja, Kosef J.!

Chciał kontynuować: „Panie strażniku, do diabła, to ja, zna mnie pan przecież”.

– Panie Hoss, czy mogę zejść do ogródka warzywnego? – odezwał się ponownie Kosef J., zachwycony, że przyszło mu na myśl, by poprosić o pozwolenie.

Tym razem też nikt nie odpowiedział. Ale Kosef J. czuł się znacznie pewniejszy siebie. Fakt, że zapytał, dawał mu pewne przekonanie, że nie popełnił żadnego błędu. Zasadniczo nie miał formalnego zakazu wyjścia do ogródka warzywnego w niedzielę. Minęło kilka dobrych lat, od kiedy co niedzielę uprawiał ogródek, i zawsze okazywał się sumiennym i zdyscyplinowanym człowiekiem.

Pewny siebie ruszył w stronę windy, z której nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się korzystać samemu. Zbadał wzrokiem owe sześć, siedem przycisków wskazujących poszczególne piętra. Nacisnął przycisk ze strzałką w górę i kabina nadjechała. Wszedł do klatki windy, która przypominała mu jego własną celę, zaciągnął kratkę ochronną i nacisnął przycisk z cyfrą zero. Winda ruszyła. Kosefowi J. zebrało się na wymioty. Przycisnął żołądek dłońmi i skulił się w kącie. Wymiotowanie w tym miejscu wydało mu się okropne i próbował stłumić swoją reakcję. Wstrzymał oddech i zacisnął mocno szczęki. Winda zatrzymała się, ale Kosef J. nie odważył się wstać. Nagle jego żołądek stał się ciężki. Coś kłuło go od środka, zalewając lepką, trującą cieczą. Kosef J. zamknął oczy, zaciskając jeszcze mocniej zęby, i skulił się jeszcze bardziej. Drżał cały, a jego mięśnie stały się zdrewniałe.

Drzwi windy otworzyły się i pojawiła się w nich głowa Fabiusa.

– Chce pan wymiotować? – zapytał z najspokojniejszym na świecie wyrazem twarzy Fabius, jakby takie było przeznaczenie tej windy: przewozić na parter ludzi, którzy chcieli zwymiotować.

– Tak – jęknął Kosef J.

– Proszę iść do klozetu – powiedział Fabius i pomógł Kosefowi J. wstać.

Wlekli się obaj wzdłuż korytarza, podpierając się wzajemnie. Fabius, kulejąc i dysząc z wysiłku, Kosef J., oszalały z bólu i gotów eksplodować. To był pierwszy raz, gdy Kosef J. szedł tym korytarzem, ale natychmiast wyczuł, że Fabius prowadzi go do klozetu strażników. Ogarnęła go jakaś dziwna duma rozprzestrzeniająca się w jego ciele ponad silnymi dreszczami z bólu i uczuciem mdłości.

Fabius pomógł mu zwymiotować, trzymając go cały czas za kark. Kosef J. miał wrażenie, że wypluwa z siebie, po kolei, wszystkie wnętrzności. Pot spływał mu po szyi i twarzy, łzy, które pociekły z wysiłku, mieszały się z potem. Fabius próbował go nieco uspokoić, powtarzając mu stale:

– Jeszcze trochę, panie Kosefie, jeszcze trochę.

Ale Kosef J. wybuchał od nowa, raz po raz, charcząc; a słysząc siebie, jak charczy, miał wrażenie, że będzie tak wymiotował do końca życia. To był moment, w którym Fabius, trzymając go za kark i ramiona, powiadomił Kosefa J., że od tego ranka jest wolny.3.

Kosef J. oświadczył, że czuje się znacznie lepiej, i poprosił Fabiusa, aby ten pozwolił mu zostać przez chwilę samemu. Fabius wyjął chusteczkę, wytarł mu nią twarz i usta, a potem przymusił go delikatnie, by ją zatrzymał, i odpowiedział:

– Tak, oczywiście.

Pozostawszy sam, Kosef J. zaczął się stopniowo uspokajać. W klozecie strażników było czysto, w kafelkach prawie odbijało się jego oblicze. Pachniało dobrej jakości środkiem dezynfekującym i Kosef J. wciągnął powietrze w płuca. Potem próbował, przez długą chwilę, przypomnieć sobie zdanie Fabiusa. Nie był pewien, jak Fabius to sformułował, jakich właściwie użył słów. Próbował sobie przypomnieć, szperając w pamięci słuchowej. W mózgu pobrzmiewało mu coś w rodzaju: „Odwagi, panie Kosefie, dziś rano wyszedł pan na wolność”. Ale nie, to było za długie, Fabius wyraził się inaczej: „Powoli, powolutku. Od teraz jest pan wolny”. Tak też nie. Fabius użył oficjalnego terminu, coś w stylu: „Okres pańskiego więzienia dobiegł końca”. A jednak nie. To, co powiedział Fabius, miało charakter informacji przekazanej troskliwym tonem: „Niech pan uważa, od dziś jest pan wolny jak ptak”. Też nie.

Kosef J. chciał poczuć coś wyjątkowego, szaleć ze szczęścia lub wzruszyć się do łez. Ale nie przeżywał nawet w połowie czegoś takiego. Przekazano mu wiadomość, jego mózg ją zarejestrował i tyle. Jedyne, co czuł, to ból żołądka i uporczywy głód. Oczywiście to, co powiedział mu Fabius, wyjaśniało wszystkie dziwaczności poranka. Pozwolono mu zatem na dodatkowe trzy godziny snu, ponieważ on, Kosef J., miał do nich prawo. Był wolnym człowiekiem. A jednak nie powiedziano mu od samego początku, że jest wolny. Spał, co prawda, swoim pierwszym snem wolnego człowieka, ale przez cały ten czas nie wiedział, że jest wolny. Dwaj starzy strażnicy zachowywali się dość dziwnie, byli mili, to fakt, ale dziwni. Być może poinformowanie Kosefa J. o tym, że jest wolny, nie było ich obowiązkiem, a to znów wszystko wyjaśniało. Ale jeśli powiadomienie go o tym, że jest wolny, nie było ich obowiązkiem, kto inny powinien był to zrobić? Kosef J. zrezygnował z rozmyślania o tym wszystkim i próbował się cieszyć. Próbował się cieszyć z pewnym uporem, wytężając całą swoją wolę.

– To najpiękniejszy dzień w moim życiu – wyszeptał Kosef J., pragnąc wywołać u siebie wzruszenie.

Odczekał kilka chwil na efekt tego zdania, a potem, niezadowolony, powtórzył znacznie głośniej:

– To najpiękniejszy dzień w moim życiu!

– Mówił pan coś? – usłyszał głos Fabiusa i musiał zaprzeczyć ze wszystkich sił, by powstrzymać strażnika przed otworzeniem drzwi.

– Potrzebuje pan czegoś? – zapytał jeszcze raz Fabius, po tym, jak się przekonał, że nie ma sensu ciągnąć za klamkę.

– Nie, nic – odpowiedział Kosef J. czułym tonem z wnętrza z klozetu.

Teraz, poza głodem, już nic go nie dręczyło. Przejrzał się w kafelkach ścian i uśmiechnął się. Kafelki były białe i jego skóra nabrała perłowej barwy. Odkrył obok, zamontowany w ścianie, oprawiony w rodzaj marmurowej ramy, pierścień, na którym zawieszono rolkę papieru toaletowego. Zapragnął instynktownie odwinąć jak najwięcej papieru i schować kilka pasm na później. Jednak szybko ocenzurował, z wyższością, te zakusy. Nałożył spodnie, pociągnął złoty łańcuch spłuczki i wyszedł.

Fabius zniknął. Kosef J. przestał czuć skrępowanie. Mył długo ręce i twarz w umywalce na korytarzu, pod jednym z okien. Gdy skończył rozkoszować się chłodem wody na twarzy, Kosef J. wyjrzał przez okno.

Okno wychodziło na jedną ze stron więzienia, której Kosef J. nigdy wcześniej nie widział. Uświadomił sobie, że ma przed sobą ciało administracyjne, z biurami, magazynami i sypialniami strażników. Aleja pokryta małymi kamyczkami prowadziła do jednej z bocznych bram zakładu karnego. Aleję otaczało kilka starych topoli, które niezmiernie go cieszyły. Brama na końcu alejki była mniej imponująca niż wejście numer jeden, które znał od tak dawna. Dwie lampy po obu stronach przydawały tej małej bramie dyskretnego, intymnego, ponętnego wyglądu.

Myśl, że wreszcie jest wolny, ponownie zakiełkowała w jego umyśle. W całej jego istocie obudziło się niesamowite pragnienie, by pobiec do tej strzeżonej przez latarnie bramy. Boże, co takiego mogła oznaczać wolność? Czy wolność oznaczała, że wolno mu było spacerować aleją topolową? Czy wolno mu było wrócić do okna po zapadnięciu zmroku, by zobaczyć, jak świecą latarnie?

Kosef J. przygryzał wargi z bezradności. Właściwie jeszcze zupełnie nie wiedział, jak będzie wyglądało jego życie teraz. Ktoś z pewnością powinien mu wyjaśnić kilka spraw, ale ten ktoś się jeszcze nie pojawił. Ci dwaj strażnicy też wydawali się zakłopotani. Być może jego obowiązkiem było zadać kilka pytań, poprosić o dokładne informacje. W końcu to on był na wolności. Z trudem przyszłoby mu uwierzyć, że stary Franz Hoss nigdy nikogo nie wypuścił na wolność. „Jestem głupcem” – powiedział do siebie Kosef J. i ruszył zdecydowanym krokiem w stronę ogródka warzywnego.

Ujrzał z daleka dwóch strażników wylegujących się na ławce, cieszących się kilkoma promieniami słońca, które cudem zdołały przebić sufit chmur. Obaj mężczyźni jedli nasiona słonecznika, a Franz Hoss miał przymknięte oczy.

Więźniowie uwijali się wesoło wokół grządek kapusty i pomidorów. Kiedy zobaczyli Kosefa J., przestali pracować, a niektórzy z nich zaczęli szeptać ze zdziwionym, choć pełnym szacunku wyrazem twarzy. Kosef J. poczuł się przez chwilę winny, że przespał cały ranek, zamiast wyjść popracować z innymi jak zwykle. Ale szybko stłumił poczucie winy, mówiąc sobie w duchu, że przecież jest wolnym człowiekiem i ma zupełnie inne obowiązki. Gdy zbliżał się do ławki, gdzie drzemali dwaj strażnicy, Kosef J. postanowił, ni mniej, ni więcej, że poprosi ich, aby jak najszybciej odprowadzili go do bramy więzienia z numerem jeden.

– Jak leci? – zapytał go Franz Hoss, otwierając oczy, zanim on, Kosef J., zbliżył się na tyle, by rozpocząć rozmowę.

Fabius, nie wiedzieć czemu, wstał. Kosefowi J. zabrakło tchu i wszystkie jego zamiary, by zadać kilka pytań, ulotniły się nagle. Więźniowie powrócili do pracy.

– Dobrze – powiedział Kosef J., bo stary strażnik oczekiwał, co było jasno widać, odpowiedzi.

– Chce pan posiedzieć z nami trochę? – zapytał Fabius, a Kosef J. odpowiedział twierdząco.

– To zadziwiające, że jeszcze wychodzi słońce – burknął Franz Hoss.

Fabius podał Kosefowi J. garść nasion.

– Proszę, niech się pan częstuje.

Kosef J. nie odmówił. Był straszliwie głodny i zjadłby wszystko. Pobiegłby do ogródka, by zebrać trochę groszku, ale nie wiedząc właściwie czemu, wstydził się.

– Spójrzcie na tych nicponi – powiedział stary strażnik – nic nie zrobili od rana. Napełnili sobie brzuchy, tyle zrobili. Napełnili sobie bandziochy. To wszystko.

Kosef J. poczerwieniał nagle, a jego palce zastygły w powietrzu. Zdołał wypluć kilka łusek słonecznika i z otwartymi ustami czekał, aż powietrze wypełni mu płuca, pchane skądś z zewnątrz. Czy Franz Hoss zawoalował w tej wypowiedzi wyrzut?

– Szkoda, że jest niedziela – powiedział Fabius, patrząc na Kosefa J. długo, ale on niczego nie rozumiał z tego zdania.

Wszyscy trzej milczeli przez chwilę. Pęknięcie w chmurach zaczęło się zamykać ku wielkiemu smutkowi Franza Hossa. Kiedy ostatni promień słońca został przysłonięty przez lawinę chmur, stary strażnik natychmiast zerwał się na równe nogi i wydał polecenie. Więźniowie błyskawicznie ustawili się w kolumny. Była pora obiadu i wszyscy czekali na powrót do zakładu karnego.

– Tak bywa – powiedział Fabius do Kosefa J., kończąc dyskusję, która właściwie nie miała miejsca.

Kolumna więźniów wyruszyła. Franz Hoss wrzeszczał bez przerwy, wydając różnego rodzaju polecenia i lżąc raz jednych, raz drugich. Fabius strzepnął łuski nasion z brody i ruszył za Franzem Hossem.

Kosef J. poczuł się nagle niewymownie samotny. Ogarnęła go ciężka, przytłaczająca samotność, przyćmiona nieznośnym smutkiem. Nigdy nie czuł się tak opuszczony, a jego istota nigdy nie doświadczyła większego skonfundowania. Ze wszystkich sprzecznych impulsów, którym był poddawany, Kosef J. wybrał ten najbardziej naturalny i organiczny. Postanowił wejść do swojej celi i poczekać na obiad.

Ruszył prawie biegiem, by dogonić kolumnę.4.

Tym razem Kosef J. był naprawdę wściekły. Po raz drugi tego dnia strażnicy przeszli obok jego celi, nie zostawiając mu regulaminowej tacy z jedzeniem. Na całym piętrze rozbrzmiewał zwykły zgiełk godziny posiłku. Słychać było mlaśnięcia, krótkie wybuchy śmiechu, jakieś beknięcie. Naczynia same z siebie nie wydawały wiele hałasu, bo były z plastiku. Dźwięki przedzierały się przytłumione jak z otoczonego oparami ula.

Kosef J. nienawidził głodu. Był gotów znieść wszystko, ale nie głód. Był gotów zrozumieć wiele rzeczy, ale nie rozumiał, dlaczego już mu nie podawano jedzenia. Podejrzewał jednak, że wszystkie nieścisłości dotyczące jego uwolnienia były związane ze szczególną atmosferą niedzieli, dnia, kiedy cały program był właściwie wywrócony do góry nogami. Zastanawiając się głębiej nad tym, co działo się na zewnątrz, Kosef J. uznał, że słowa Fabiusa: „Szkoda, że jest niedziela”, mogły mieć tylko takie znaczenie. Gdyby to był jakikolwiek inny dzień tygodnia, sprawy prawdopodobnie potoczyłyby się inaczej, a on, Kosef J., byłby już po drugiej stronie, po drugiej stronie bramy z lampami, na przykład. Tak, można było zrozumieć taką sytuację, można było zrozumieć i zaakceptować wiele innych spraw. Ale historii ze śniadaniem, a zwłaszcza z obiadem już nie.

Kosef J. wyruszył na poszukiwanie Franza Hossa, nie wołając go już zza drzwi celi, tak jak to robił nieco wcześniej, i nie pytając już o pozwolenie na jej opuszczenie. W końcu był wolnym człowiekiem. Przeszedł, nie bez dumy, pomiędzy zaryglowanymi drzwiami innych cel, choć głód doprowadzał go po prostu do szaleństwa i sprawiał, że był wręcz zazdrosny.

Franz Hoss i Fabius posilali się na końcu korytarza, obok windy. Obaj byli tak skupieni na tym, co robili, że nie usłyszeli zbliżającego się Kosefa J. Franz Hoss skończył jeść zupę i zabrał się za kawałek mięsa. Fabius, który jadł wolniej, delektując się każdą sekundą, miał jeszcze ostatnie pięć, sześć łyżek zupy. Kosefowi J. wydało się, nie wiadomo dlaczego, że posiłek tych dwóch strażników był nieco obfitszy, niż powinien być. Miska, której przeznaczenie trudno było odgadnąć, zdawała się ukryta pod krzesłem Fabiusa. Miała formę żołnierskiego kasku, kołysała się lekko, jakby dopiero co została tam umieszczona i dlatego nie zdołała jeszcze osiągnąć stanu bezruchu.

Kosef J. zwolnił kroku, ale jego twarz zachowała całą zaciekłość i determinację.

– O, pan Kosef – powiedział Franz Hoss z pełnymi ustami.

– Panie Hoss, z całym szacunkiem, ja nie wiem, co się dzieje – zdołał wybąkać Kosef J.

– To znaczy co? – strażnik przestał przeżuwać, wybałuszając oczy, wielce zatroskany.

– Jedzenie, proszę pana – wyszeptał Kosef J. dławiąco, bliski wybuchu płaczu. Jabłko Adama, wprawione w ruch przez kto wie jaki podekscytowany nerw, podskakiwało góra–dół, zmuszając go stale do przełykania.

– Jedzenie? – powtórzył strażnik.

– Jedzenie, tak, jedzenie – zdołał jeszcze przesylabizować Kosef J.

Dwaj strażnicy spojrzeli na siebie. Franz Hoss mrugał często oczami, szukając prawdopodobnie w swoim mózgu ukrytych związków między słowem „jedzenie” a obecnością Kosefa J. w tym miejscu.

– Cóż, panie Kosefie – wymamrotał Franz Hoss – wydawało mi się, że panu powiedziano.

– Co? – zapytał Kosef J.

Franz Hoss spojrzał karcąco na Fabiusa:

– Powiedziano mu czy nie?

– Powiedziano mu, powiedziano mu – powtórzył przestraszony Fabius.

– Proszę – powiedział Franz Hoss do Kosefa J.

– Ale co? Ale co? – próbował wydobyć z siebie ten ostatni.

Moment był tak żenujący, jak to tylko możliwe, a przynajmniej tak się wydawało Kosefowi J. Patrząc na talerz Fabiusa, zdał sobie sprawę, że ostatnie łyżki zupy ostygły, a to mogło rozzłościć straszliwie starca.

– Jest pan wolny, Kosefie, jest pan wolny – wykrzyknął Franz Hoss, pragnąc podkreślić tę ideę bez cienia nienawiści czy nerwowości.

„Znów zaczynają” – pomyślał Kosef J.

– Rozumie pan – kontynuował Franz Hoss. – Koniec. Został pan obcięty.

Fabius wybuchnął śmiechem, co poniekąd dodało Kosefowi J. odwagi, choć coraz bardziej pragnął powrócić do swojej celi i schować głowę pod poduszkę.

– Nie należą się już panu posiłki – wyjaśnił bardzo spokojnie Fabius. – Pana porcja została obcięta. Rozumie pan? Obcięto pana z budżetu. W tej chwili, jako że jest pan wolny, wie pan... więzienie właściwie nie jest już zobowiązane do niczego... Rozumie pan?

Kosef J. zrozumiał. Tamci dwaj dalej jedli.

– Ale jeśli chce pan sobie coś kupić... – usłyszał Kosef J. jak przez sen, nie zdając sobie sprawy, który z dwóch strażników przemówił.

– Naturalnie, może pan sobie coś kupić – kontynuował drugi głos.

– Coś dobrego – powiedział pierwszy głos.

– Kiełbaski brzmią dobrze?

„Co tu robić, co tu robić, co tu robić?” – to pytanie krążyło po mózgu Kosefa J. Wolność spadła na niego w bardzo odległej i nierealnej postaci. A on, były więzień z celi numer 50, zwolniony teraz, nie miał żadnego punktu odniesienia, żaden gest nie miał już konsystencji, żadna myśl nie była dostatecznie silna, by popchnąć go do działania. Fabius wysiorbał ostatnie łyżki zimnej zupy z taką samą przyjemnością, z jaką siorbał, gdy była jeszcze gorąca. Franz Hoss skończył kawałek mięsa, a teraz zbierał okruszki chleba i połykał je z taką samą przyjemnością, z jaką połknął wcześniej kawałek mięsa. Fabius jadł swój kawałek mięsa z taką samą przyjemnością, z jaką Franz Hoss zjadł swój kawałek mięsa. „Dla nich – pomyślał Kosef J. – wszystkie sprawy są proste, wiedzą, co mają robić w każdym momencie, dla nich wszystko ma sens...”

– Człowiek jest głodny – powiedział Fabius.

Kosef J. próbował spojrzeć Fabiusowi prosto w oczy, aby w ten sposób okazać mu swoją wdzięczność.

– Zaprowadzić go do kuchni? – zapytał, nie wiedzieć kogo, Fabius.

– Zaprowadź – odpowiedział Franz Hoss i Kosef J. szybko przeniósł wzrok na twarz starego strażnika, z tym samym infantylnym zapałem, by okazać swoją wdzięczność.

– Proszę iść za mną – powiedział Fabius, wzdychając ciężko, jak człowiek, który wie, że jego sjestę diabli wzięli.

„To jednak wspaniali ludzie” – pomyślał Kosef J. i podążył za Fabiusem do windy.

Chociaż zagłodzony i dość oszołomiony niezwykłymi wydarzeniami dnia, Kosef J. cieszył się, że może wreszcie przejść alejkami prowadzącymi do kuchni. To była inna strefa zakładu karnego, gdzie jego stopa nigdy jeszcze nie stanęła, i na którą patrzył zawsze z daleka, z poczuciem przewrotnego pragnienia. Był żądny nowych obrazów, i oto nowe obrazy przewijały się przed jego oczami. Czuł pod stopami żwir alejek, jak coś długo oczekiwanego, coś, co mogło go zregenerować. W miarę jak zbliżał się do kuchni, cieszył się, że mógł oglądać kominy nad dachem i duże okna w jadalni personelu.

Niebo przysłoniły poszarpane chmury. Dość zimny wiatr wprawiał w drżenie liście topoli. Czarny dym z kuchennych kominów rysował się nieprzyjemnie na niebie.

– Będziemy mieli długą zimę – powiedział Fabius przygnębiony.

Kosef J. chciał odpowiedzieć najserdeczniej i najuprzejmiej, jak potrafił, ale nie znalazł innych słów prócz:

– Możliwe.

– Będzie siedem długich zim, zobaczy pan – kontynuował Fabius. – Było już siedem krótkich zim i teraz będzie siedem długich.

Kosef J. próbował przypomnieć sobie, czy ostatnie siedem zim było naprawdę krótkie. Ale wszystkie zimy były dla niego raczej irytujące, a ściślej mówiąc identyczne, równe, niezmiernie równe w irytowaniu go.

– Będzie, będzie – przytaknął jednak, karcąc się w myślach za to, że uciekał się do tak głupawych wypowiedzi.

Weszli do budynku, w którym znajdowała się kuchnia. W korytarzu było znacznie cieplej niż w każdym innym pomieszczeniu, do którego Kosef J. kiedykolwiek wszedł. Pachniało również niezmiernie przyjemnie.

– Rozette! – zawołał Fabius. Potem zwrócił się do Kosefa J.: – posila się.

Kosef J. nie widział nic niezwykłego w tym, że osoba o imieniu Rozette, będąc w kuchni, posilała się.

– Rozette! – krzyknął jeszcze raz Fabius, tak głośno, że aż się zakrztusił i zaczął kaszleć.

Kosef J. czuł się zobowiązany coś powiedzieć, zwłaszcza że całą tę drogę przebyli w jego interesie. Dlatego on też wołał najuprzejmiej, jak potrafił:

– Rozette!

– Nic z tego – powiedział Fabius z grymasem rozczarowania. – Kiedy je, nic nie słyszy.

Weszli do dość dużego pomieszczenia, w którym znajdowało się kilka pieców elektrycznych. Kosef J. zwolnił kroku onieśmielony, pragnąc przyjrzeć się bliżej tym fantastycznym urządzeniom. Ale Fabius pociągnął go za rękę, minęli dwie lub trzy zmywarki i zbliżyli się do jednego z najbardziej ukrytych zakątków sali, za szafkami pełnymi sztućców. Przy drewnianym stole jakaś kobieta karmiła dziecko.

– To jest Rozette – powiedział Fabius i usiadł wyczerpany na krześle.

Dziecko patrzyło z rozbawieniem na Fabiusa, a on wykrzywił się.

– To jest pan Kosef J., o którym ci mówiłem – kontynuował. – Ten pan tu zje.

Kosef J. nabrał powietrza w płuca, by coś powiedzieć, ale nic nie przyszło mu do głowy. Dziecko mierzyło go wzrokiem i wtedy uśmiechnął się do niego.

– Dobrze – usłyszał głos Rozette.

Kobieta miała tak przyjemny tembr głosu, że Kosef J. drgnął i czekał, aż powie coś jeszcze. Rozette natomiast zadowoliła się wypowiedzeniem tylko tego. Nałożyła na talerz coś kruchego, ale ciepłego i parującego i postawiła go przed Kosefem J.

– Chleb bez ograniczeń – dodał Fabius, aby uzupełnić gest kobiety.

Kosef J. zaczął jeść niezmiernie zadowolony. Dziecko nadal nie odrywało od niego wzroku i zastanawiał się, czy aby ono też nie jest wciąż głodne. Ale nie, dziecko zjadło wszystko, teraz było po prostu ciekawe. „Jestem dla niego obcym, prawda?” – wyjaśnił sobie Kosef J. Przeżuwając dokładnie, spojrzał ponownie na dziecko, a ono uśmiechnęło się do niego. Kosef J. przyjął ten uśmiech z niezmierną radością. „To dobry dzieciak” – powiedział sobie w duchu. „Jedzenie też jest dobre” – dodał. W tej części zakładu karnego wszystko było niezwykle ciepłe i przyjazne.

– Smakuje, smakuje? – zapytał Fabius, śmiejąc się.

Kosef J. skinął głową i roześmiał się z pełnymi ustami.

Kobieta też się roześmiała. Cała trójka patrzyła teraz na niego z wyrazem głębokiego zrozumienia na twarzach. Kosef J. po raz pierwszy w życiu poczuł się szczęśliwy.

– Jeśli chce pan jeszcze, dam panu dokładkę – powiedziała Rozette swoim jakże przyjemnym głosem.

– Och, nie – odpowiedział Kosef J.

– Nie ma się czego wstydzić – odrzekła kobieta.

„Tak, tak mów do mnie, mów do mnie jak najwięcej” – pomyślał Kosef J. Mógłby słuchać Rozette bez końca, nawet gdyby opowiadała o tym, jak działają zmywarki. „Pomogę jej na końcu” – postanowił w myślach. Tak, musiał coś również zrobić dla tych ludzi. „I Fabiusowi też pomogę” – rozmyślał dalej, choć jeszcze nie wiedział, w jaki sposób mógłby pomóc Fabiusowi.

Kobieta nałożyła mu kolejną porcję, nie pytając o nic. Wszyscy troje znów się roześmiali, gdy zaczął ponownie jeść. „Są mili, są dobrzy, są prawdziwymi ludźmi” – powtarzał sobie w myślach Kosef J. To było życie, to była wolność, oto, wreszcie, cała wolność, prawdziwa, przed nim.

– Idę sobie – oznajmił Fabius.

– Dziękuję, bardzo dziękuję! – zawołał Kosef J. za strażnikiem.

– Chce pan wody? – zapytała kobieta.

– Tak, tak – odpowiedział Kosef J. entuzjastycznie, z nadzieją, że nawiąże z nią krótki dialog.

– Przynieś panu Kosefowi szklankę wody – poleciła dziecku Rozette.

Dziecko zerwało się z krzesła i przyniosło szklankę wody. „Jakie usłuchane” – pomyślał Kosef J.

– Jakie usłuchane – rzekł natychmiast, tym razem głośno, ponieważ chciał coś powiedzieć i nie znalazł nic prostszego niż powtórzenie swych myśli.

– Tak, jest bardzo posłuszne – zgodziła się z nim kobieta.

– Jest bardzo dobrze wychowane – dodał Kosef J. dumny, że to zdanie przyszło mu do głowy, chociaż był zdziwiony, że taka myśl tak długo tkwiła w jego mózgu, a on nie był tego świadomy.

– To ja go wychowałam – powiedziała kobieta, a potem pocałowała dziecko, pytając: – Prawda?

– Czy mogę pani w czymś pomóc? – zapytał Kosef J., kiedy wstał od stołu.

– Nie – odpowiedziała Rozette.

Kosef J. nalegał:

– Zrobię wszystko.

Kobieta kilka razy pokręciła głową, a Kosef J. poczuł niepokojący przypływ żalu. Ruszył do wyjścia. Dziecko podążyło za nim.

Dotarłszy do alei, Kosef J. zatrzymał się. Dziecko też się zatrzymało kilka kroków za nim. Pogoda była nadal wyjątkowo kapryśna. Od czasu do czasu promienie słońca padały na mury i na niebieski żwir. Kosef J. był znowu strasznie zagubiony. Z jednej strony był bardzo zadowolony, że udało mu się zaspokoić głód, z drugiej strony nie wiedział, co ma dalej począć. Odwrócił się i spojrzał na dziecko. Ono, jakby ten gest był jakimś sygnałem, poderwało się i podbiegło do Kosefa J.

– Mam kamienie – powiedziało dziecko.

– Jak to? – zapytał Kosef J.

Dziecko zachichotało. Wzięło Kosefa J. za rękę i pociągnęło go za sobą. Obeszli kilka budynków, o istnieniu których Kosef J. nawet nie wiedział, i zatrzymali się w ślepym zaułku, w pobliżu ciemnego, wilgotnego muru.

– Tutaj – powiedziało dziecko.

U podstawy muru wykopano niewielki dół, a ktoś wypełnił go kilkoma szorstkimi kamieniami.

– Są moje – powiedziało ponownie dziecko.

Kosef J. nic nie rozumiał. Instynktownie jednak zrobił zaskoczoną minę.

– Wszystkie – kontynuowało dziecko. – Kiedy będzie pan potrzebował, może pan tu przyjść.

– Przyjdę – odparł Kosef J. – przyjdę na pewno.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: