Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Samochodzik i Arsène Lupin Tom 2 - Zemsta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 lipca 2023
Ebook
9,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Pan Samochodzik i Arsène Lupin Tom 2 - Zemsta - ebook

Odkryj świat pełen tajemnic i intryg w serii Pan Samochodzik.

Rozwiąż kryminalną zagadkę we wrocławskim Ossolineum, które staje się kolejnym punktem na mapie sprytnego Lupina!

Seria Pan Samochodzik w najnowszej ekranizacji . z Marią Dębską i Anną Dymną!

Zdawało się, że bożonarodzeniowy okres przyniesie Panu Samochodzikowi nieco wytchnienia od sprawy kradzieży starodruków. Stało się jednak inaczej. Śledczy zostaje porwany przez Baturę, a w międzyczasie Arsène Lupin planuje kolejny skok. Tym razem na wrocławskie Ossolineum.

Czy ostateczny plan Lupina zostanie udaremniony?

Kultowa seria Pan Samochodzik została wcześniej zekranizowana w 1971 roku. Muzykę do serialu stworzył wybitny kompozytor Piotr Marczewski. W bohaterów wcieliły się gwiazdy polskiego kina, jak Danuta Szaflarska i Stanisław Mikulski.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-270-9751-0
Rozmiar pliku: 415 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

SAMOTNA WIGILIA * NIESPODZIEWANY GOŚĆ * CZY LUPIN MA COŚ DO MNIE? * SPACER * ŚWIĘTY MIKOŁAJ * PORWANIE * BATURA GADA PO FRANCUSKU * PROPOZYCJA JERZEGO * CZŁOWIEK W POŃCZOSZE * W NIEWOLI * ZGADUJĘ, GDZIE JESTEM? * PRÓBA ZIMNA * ZNIECIERPLIWIENIE JERZEGO * POWRÓT DO SALONU * OPUSZCZAM DOM

W tym roku również przyszło mi spędzić Wigilię w samotności. Żałowałem w takich chwilach, że nie mam psa, ale charakter mojej pracy i związane z nią częste wyjazdy przekreślały marzenie o posiadaniu jakiegokolwiek stworzenia.

Do samotności byłem przyzwyczajony i nie była to dla mnie pierwszyzna. Ale ta Wigilia miała szczególny charakter. Za sprawą wigilijnych “życzeń”, przesłanych mi przez Arsena Lupina, i choinkowego prezentu w postaci zdjęcia skradzionego inkunabułu* ogarnęły mnie smutek i zwątpienie. Ten włamywacz w sposób oczywisty rzucił mi w twarz rękawicę i chociaż byłem załamany faktem kolejnej kradzieży, to rękawicę ową podjąłem.

Zasiadłem do stołu i zabrałem się do wigilijnej wieczerzy, ale moje myśli wciąż krążyły wokół tematu kradzieży starodruków.

Myślami cofnąłem się do procesu sądowego szajki Mafiosa i de Góreckiego. A wszystko zaczęło się od zwariowanego pomysłu Studentów Patryka Cienia i Stefana K.. Pomysłodawcą był ten pierwszy, drugi zaś służył wiadomościami z zakresu bibliotekoznawstwa, gdyż studiował właśnie ten kierunek na Uniwersytecie Gdańskim. Wszystkie doświadczenia zdobyte podczas studiów miały teraz zaprocentować w nowym, przestępczym fachu. Jako student bibliotekoznawstwa miał Stefan K. dostęp do czytelni zbiorów specjalnych, znał zwyczaje personelu i systemy ochrony zbiorów tych bibliotek, do których zamierzano się włamać. Przede wszystkim znał ich słabe punkty. Patryk Cień jako student prawa Uniwersytetu Warszawskiego kierował ich poczynaniami. To on wymyślił pseudonim: Arsen Lupin. Studenci wymieniali się informacjami za pomocą poczty elektronicznej i dość często się spotykali. Zamierzali ukraść kilka starodruków z niektórych bibliotek w Polsce. Zaczęli z powodzeniem od Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Nie posiadali jednak dobrego rozeznania na czarnym rynku dziełami sztuki, więc łatwo stali się ofiarą Mafiosa - człowieka szmuglującego dzieła sztuki na Zachód. Jednak ten sopocki antykwariusz nie ryzykował od razu kupna niemieckiej biblii od młodych osobników spoza branży. Było oczywiste, że starodruk został skradziony, wiec Mafioso postanowił zawiadomić policję o próbie jego sprzedaży. Nie był bowiem pewny, czy policja nie próbowała w ten podstępny sposób zdobyć dowody jego przestępczej działalności. Wystraszeni Studenci zamilkli na cały miesiąc i w maju spróbowali szczęścia w warszawskim domu aukcyjnym de Góreckiego. Zasłyszeli, że nie miał on dobrej reputacji. Istniała zatem szansa na nielegalną sprzedaż. Niestety, historia się powtórzyła i podobnie jak w Sopocie, także w Warszawie de Górecki dla świętego spokoju zawiadomił policję. Jednakże Studenci nie wiedzieli, że de Górecki był wspólnikiem Mafiosa i zaraz po ich wizycie w antykwariacie na Nowym Świecie kazał ich śledzić. Skorpion, prawa ręka de Góreckiego, bez trudu ustalił, kim są młodzi ludzie. Zawodowi szmuglerzy mieli ich teraz w ręku! I tak w lipcu miało dojść do transakcji; Mafioso i de Górecki mogli z łatwością zabrać Studentom starodruk.

I wtedy stało się coś niezwykłego. Tajemniczy osobnik ukradł biblię wkrótce po “transakcji”. I nie był to Batura, tropiący Studentów za pomocą sprytnie zredagowanego ogłoszenia w gazecie (gdyż sam planował przywłaszczenie starodruku). Biblia dostała się w ręce kogoś trzeciego.

Po przełknięciu tej gorzkiej pigułki Mafioso i de Górecki złożyli Studentom tak zwaną propozycję nie do odrzucenia. Dostali szansę “sprzedaży” kolejnych starodruków. Oczywiście po niskiej, ale atrakcyjnej jak dla nich cenie. Studenci załatwili sobie urlopy dziekańskie, wynajęli domek u rencisty na Bemowie i zajęli się przygotowaniami do kolejnych włamań w Bibliotece Gdańskiej Polskiej Akademii Nauk i Bibliotece Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jakież było ich zdziwienie, gdy prasę i telewizję obiegła w listopadzie wiadomość o kradzieży w Gdańsku podręcznika gramatyki “Ars minor” W ten oto sposób na arenę wydarzeń wkroczył nowy Arsen Lupin, który już wcześniej przysłał na adres naszego departamentu i hamburskiego Departamentu ds. Kradzieży Dzieł Sztuki swoją wizytówkę wykonaną z kawałka strony biblii. I kiedy w listopadzie Patryk Cień wraz z kolegą i ludźmi de Góreckiego wykradli dwa inkunabuły z biblioteki w Toruniu, nowy Arsen Lupin znowu postanowił sprzątnąć im starodruki. Nie wiedział tylko, że Skorpion zmienił w ostatniej chwili plan, w efekcie czego nowy Lupin został z pustymi rękami.

Szajka Mafiosa i de Góreckiego została później przez policję ujęta, podobnie jak depczący im po piętach Batura. Jedynie Studenci zdołali uciec, a kuzyn jednego z nich, Stanisław Cień nie przyznał się do współpracy w kradzieży biblii i nie zdradził miejsca pobytu młodych ludzi. Również Mafioso i de Górecki nie znali ich planów. Po prostu, było im wszystko jedno, co tamci ukradną, na każdym starodruku bowiem można było zarobić.

A na razie nowy Arsen Lupin pozostał nieuchwytny i ukradł kolejny inkunabuł: “Statuty synodalne biskupów wrocławskich”. Unikat.

Postanowiłem przespacerować się, aby nieco ochłonąć. Ubrałem się ciepło i wyszedłem z mieszkania na klatkę schodową. Ale nie zdążyłem wyjść na zewnątrz, gdy w drzwiach wyjściowych zderzyłem się z niskim, otyłym człowiekiem w dużej futrzanej czapie naciągniętej na głowę.

- Dyrektor Marczak? - zdziwiłem się szczerze, kiedy ten zdjął czapkę i zmierzył mnie bystrym wzrokiem. - Co pan tu robi?

- Przyniosłem panu trochę wigilijnych potraw - wyjaśnił i zaczął masować obolałe ramię.

Dopiero teraz dostrzegłem, że miał ze sobą siatkę z jakimiś słoikami.

- Doprawdy? - wzruszenie odebrało mi mowę. - Proszę na górę. Zaszliśmy do mojej kawalerki.

- Żona ugotowała barszczyk, jest i trochę karpia - wyjaśniał w kuchni. - W słoiku znajdzie pan sałatkę i pierogi. Siedzieliśmy tak z żoną po kolacji i nagle przypomniałem sobie o panu. Wie pan, tyle lat razem ścigaliśmy handlarzy dziełami sztuki, że czasami wydaje mi się, jakby to było wczoraj. Było, minęło, zleciało. Ale czy wszystko musi ulec zapomnieniu? Pomyślałem: “Ja tu sobie z żoną w ciepełku siedzę, mam do kogo usta otworzyć, ale on? Siedzi pewnie, biedny Tomasz, w swojej ciasnej kawalerce z gałązką jodły zamiast prawdziwej choinki i nuci w samotności kolędy”. Coś mnie ścisnęło za serce. Wymknąłem się z domu i niech się pan nie obrazi, Tomaszu, że będę tylko godzinę. Ale herbaty to się napiję. To było miłe ze strony Marczaka. Pamiętał o mnie.

- Wybaczy pan, ale nie mam dla niego żadnego prezentu - zacząłem się tłumaczyć.

- Nie ma sprawy - klepnął mnie w ramię. - Ja też. Dziwne czasy nastały, Tomaszu. Ludzie już się nie spotykają ze sobą tak często jak to kiedyś bywało. Izolujemy się. Wegetujemy w czterech ścianach swoich domów, niektórzy doświadczają samotności w biurach i urzędach robiąc tak zwane kariery.

- Święta racja.

- Czy pan przypadkiem nie rzucił palenia? - zmienił nagle temat i kilka razy pociągnął nosem. - Nie czuje odoru tytoniowego.

- Ano, rzuciłem - westchnąłem. - Nie powiem, kosztowało mnie to wiele zdrowia. Ale teraz czuję się o kilka lat młodszy.

- To gratuluję - ucieszył się. - Wreszcie zmądrzał pan na starość.

- Przyrzekłem sobie, że odstawie papierosy, gdy chciano wyrzucić mnie z tarasu widokowego na trzydziestym piętrze Pałacu Kultury i Nauki - wyjaśniłem. - Pomogła też trochę Zosia ze swoją gumą dla palaczy i przeziębienie.

Popijając herbatkę gadaliśmy o tym i owym, jak za dawnych czasów, i jakoś tak przypadkowo temat rozmowy zszedł na sprawę kradzieży starodruków.

- Jak tam ten pański Arsen Lupin? - zapytał Marczak. - Czy jeszcze zamierza go pan schwytać?

- Nie uwierzy pan, ale właśnie dzisiaj dostałem od niego wiadomość o kolejnej kradzieży - oświadczyłem smutno. - Tym razem w Archiwum Archidiecezjalnym w Gnieźnie. Jak na złość mamy święta i wszystkie biblioteki świata są zamknięte na cztery spusty. Tli się we mnie nadzieja, że przysłane pocztą elektroniczną zdjęcie okładki “Statutów”, to tylko jakiś koszmarny żart. Ale mój nos podpowiada mi co innego.

I opowiedziałem dyrektorowi wszystko o sprawie Arsena Lupina.

- Dziwny to gość - skomentował po chwili. - Uparł się na pana czy co? Wygląda na to, że ma do pana żal. Skoro to nie Batura, to kto nim jest? I dlaczego kradnie unikatowe, ale mniej atrakcyjne na czarnym rynku inkunabuły zamiast bardziej cennych starodruków, które mógłby z powodzeniem sprzedać za granicą?

- Od dwóch miesięcy nie robię nic innego, jak tylko zadaję sobie podobne pytania. - To mówi pan, że ten Lupin wie o wszystkim

- W rzeczy samej - z żalem przyznałem mu rację. - Bo skąd niby wiedział, że do Warszawy wybiera się agentka hamburskiego Departamentu ds. Kradzieży Dzieł Sztuki? Przysłał jej przecież podobną wizytówkę co nam.

- Może podsłuchiwał rozmowy de Góreckiego? - zauważył Marczak. - A może nawet i pana inwigilował?

Wzruszyłem ramionami i nic nie powiedziałem. Ale Marczak miał trochę racji. Arsen Lupin mógł inwigilować nie tylko mnie, ale i de Góreckiego! A już na pewno “podsłuchiwał” Studentów!

- Przede wszystkim, panie Tomaszu, musi pan odkryć, w jaki sposób ten Lupin kradnie zbiory - rozważał Marczak. - Skąd drań zna położenie magazynów z cennymi starodrukami?

Marczak rozumował słusznie, ale co z tego, skoro nie znałem odpowiedzi na wszystkie te pytania?

Dopiliśmy herbatę i Marczak spojrzał niechętnie na zegarek.

- Czas na mnie - stęknął i wstał. - Odprowadzi mnie pan kawałeczek?

Jakże przyjemnie było spacerować po opustoszałej, zaśnieżonej ulicy. W takich chwilach człowiek przypominał sobie dawne, dobre czasy, gdy miasto nie przypominało zastygłej w spalinach dżungli zestresowanej masy ludzkiej. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wraz z nadejściem Gwiazdki znikło napięcie i gwar niespokojnego miasta. Zimne, suche powietrze, drażniące mile płuca, miało ostudzić na kilka kolejnych dni szaleństwo dwumilionowej metropolii. Wystrojone i świecące choinki zdobiące hotele i witryny sklepowe jawiły się jako niezłomni strażnicy pokoju.

- Nie zna pan jakiegoś specjalisty od starodruków? - zapytał nieoczekiwanie Marczak, gdy zbliżyliśmy się do Nowego Światu. - No wie pan, jakiegoś kolegi, znajomego, któremu zaszedł pan za skórę albo odbił dziewczynę.

- Że co? - z wrażenia zachłysnąłem się mroźnym powietrzem.

- A racja, zapomniałem - westchnął. - Marny z pana uwodziciel. Ale mnie się zdaje, że ten Lupin prowadzi z panem jakąś prywatną wojnę. Niech pan poszpera w przeszłości, może przypomni sobie kogoś wykształconego, specjalistę z dziedziny historii sztuki, może nawet i bibliotekarstwa, kogoś, kto za wszelką cenę pragnie z panem rywalizować.

- Jeśli Waldek Batura zmartwychwstał, to tylko on wchodzi w rachubę - zażartowałem, ale sugestia Marczaka pobudziła moją czujność.

- No i czemu Lupin kradnie te, a nie inne inkunabuły? - wytężał swój umysł Marczak. - Jeśli Lupin wykorzystuje metod obmyśloną przez Studentów, to oczywiście jest szansa na złapanie go, jeśli tylko uda nam się przewidzieć kolejny krok włamywacza. W związku z tym, po świętach muszę niezwłocznie odwiedzić komisarza Swadę, oraz czytelnię Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej, aby przejrzeć Centralny Katalog Inkunabułów. Coś musi łączyć te wszystkie skradzione starodruki.

Przeszedłem z Marczakiem jeszcze kawałek i pożegnaliśmy się. Naciągnąłem mocniej kaptur puchowej kurtki na głowę, bo mróz dobierał się łapczywie do moich uszu, i ruszyłem z powrotem do domu

Było już wpół do siódmej, kiedy minąłem pomnik Mikołaja Kopernika i poczułem za swoimi plecami czyjąś obecność. Założony kaptur dobrze tłumił wszelkie odgłosy dochodzące z zewnątrz, ale szósty zmysł kazał mi się natychmiast odwrócić. Jakież było moje zdziwienie i ulga, gdy ujrzałem spacerującego samotnie świętego Mikołaja, który zapewne właśnie zakończył pracę. Mikołaj ubrany był jak każdy Mikołaj w tym mieście: obszerny, purpurowy strój, długa czapka na głowie. Duża siwa broda zasłaniała prawie całą twarz, że ledwie było widać oczy. Na plecach dźwigał Mikołaj średnich rozmiarów worek, który zaraz postawił na ośnieżonym chodniku.

-Wszystkiego najlepszego - powitałem go z uśmiechem. - Zdrowych i radosnych świąt.

Bąknął coś pod nosem i gestem poprosił o cierpliwość a w tym czasie zaczął szperać w worku. Wyjął jakąś maskotkę i zaraz schował ją z powrotem do worka. Po chwili wyciągnął jakieś elegancko zapakowane pudełeczko, ale i je włożył z powrotem do środka. Trzecim prezentem był pistolet. Podrzucił go kilka razy w dłoni, a następnie wycelował nim w moją pierś.

- Co to za żarty, święty Mikołaju? - zarechotałem

Jednak Święty Mikołaj nie żartował, a pistolet, zdaje się, wcale nie był zabawką. Poczułem niepokój i nieprzyjemne mrowienie na plecach. Lufa pistoletu zbliżyła się do teraz do mojej klatki piersiowej na kilkanaście centymetrów, a ja patrzyłem na nieruchomą maskę Mikołaja.

Wtedy to czyjeś ręce chwyciły mnie od tyłu, a do twarzy przystawiono mi nasączony jakimś świństwem tampon. Nogi ugięły się pode mną, a w oczach pociemniało.

W dziupli ceglanego kominka strzelały drwa. Obudziłem się w cieple i komforcie. Wystarczył jeden rzut oka na puszysty, perski dywan wyścielający drewnianą podłogę i dotknięcie skórzanej kanapy, na której spoczywałem, aby zrozumieć, że znajdowałem się w jakiejś willi. Przekrzywiłem głowę, aby lepiej ogarnąć skryte w półmroku pozostałe części salonu i zauważyłem siedzącą przed kominkiem w głębokim, skórzanym fotelu postać. W rogu stała skromnie przystrojona choinka. Kim był mężczyzna popijający ze szklaneczki? Nie widziałem jego twarzy, gdyż był odwrócony do mnie bokiem. Ale ta wpatrzona w kominkowy ogień twarz wydała mi się dziwnie znajoma. Teraz dopiero przypomniałem sobie, że zostałem napadnięty przez fałszywego świętego Mikołaja. I pewnie ten oto osobnik był napastnikiem.

O dziwo, nie miałem związanych rąk. Ale kiedy zamierzałem wstać z kanapy na nogach poczułem ucisk kajdanek. Osobnik siedzący w fotelu natychmiast zauważył ruch na kanapie.

- Dobry wieczór, panie Tomaszu - usłyszałem znajomy głos.

- Niech cię diabli wezmą, Batura - zakląłem, siadając na kanapie. - Czy przestępcy pańskiego kalibru nie odpoczywają nawet w Wigilię?

Uśmiechnął się blado i uniósł wyżej pustą szklaneczkę.

- Napije się pan brandy?

- Czego pan chce? - warknąłem, ale Jerzy nie odpowiedział. Podszedł do barku i nalał sobie kolejną porcję alkoholu. - Niczego pan nie uszanujesz. Trafisz do piekła. Ja panu to mówię.

- Dieu me pardonnera. Cest son metier.

Batura zaskoczył mnie. Oczywiście znałem francuski i wiedziałem, że Jerzy zacytował słowa niemieckiego poety doby romantyzmu Heinego wypowiedziane na łożu śmierci: “Bóg mi wybaczy. To jego zawód”, ale nigdy nie posądziłbym go o znajomość francuskiego, a tym bardziej o tak wyrafinowany dowcip.

- Un sot savant est sot plus qu’un sot ignorant* - odparowałem cytatem z Moliera.

- Słucham? - rozdziawił usta zaskoczony.

- Nieważne - uśmiechnąłem się pod nosem. Nie da się ukryć, że Jerzy zrobił duże postępy w dziedzinie savoir-vivre’u i ogólnego wykształcenia, ale jego wiedza była jeszcze zbyt powierzchowna. A bardziej od efektu cenił czcze popisy, co było typową przypadłością snobów. - No dobra. Dlaczego mnie pan porwał? I jak to się stało, że siedzi pan sobie w tym przytulnym gniazdku zamiast za kratkami?

- To zasługa pieniędzy - odpowiedział z uśmiechem. - To są takie papierowe prostokąciki z wizerunkami królów, sławnych naukowców, mężów stanu albo artystów. To jest takie coś, czym pan się brzydzi. Ale bardzo pomaga takim jak ja, a to dlatego, że ja je kocham. I to z wzajemnością.

- O pańskich kochankach pogadamy innym razem, a teraz proszę mówić, o co panu chodzi?

- O Arsena Lupina.

Przez chwilę w salonie zapanowała cisza. jakby nikogo tutaj nie było. I tylko odbijające się w lodowatych oczach Jerzego płomienie zdradzały, że ktoś tu jest.

- I z jego powodu mnie pan porwał? - zagaiłem.

- Proszę zrozumieć - udawał zmartwionego. - Wyszedłem warunkowo za kaucją, bo proces już trzeci raz odroczono. Nie mogę ryzykować wpadki, bo automatycznie wylądowałbym w areszcie. Gdybym podszedł do pana na ulicy, pan mógłby zawołać policjanta i wmówić mu, że próbowałem pana pobić albo ograbić. Dobrowolnie też nie zechciałby pan ze mną rozmawiać. W tej sytuacji przytulne gniazdko z dala od świadków jest najlepszym rozwiązaniem.

- Skoro tak, to czemu mnie pan skuł kajdankami?

- Na wszelki wypadek. Zresztą kajdanki nie przeszkadzają w rozmowie.

- W takim razie, co ma mi pan do powiedzenia? - groźnie popatrzyłem na niego.

- Och, panie Tomaszu - stęknął niepocieszony. - Gdybym miał panu cokolwiek do powiedzenia, nie porywałbym go, a po prostu przysłał mu taśmę magnetofonową z nagraniem. To ja chcę od pana usłyszeć to i owo. Rozumie pan wreszcie tę subtelną różnice? Pan będzie mówił, a ja posłucham.

- Jedyne, co ja mam panu do powiedzenia, to żebyś poszedł do diabła - zdenerwowałem się.

- A czy pan wie, że w piwnicy na dole nie jest tak miło i ciepło jak w tym salonie? - zapytał mrużąc oczy. – Nie ma tam dywanu. Zamiast dwudziestu stopni ciepła jest zaledwie dziesięć. Jeżeli nie odpowie pan na moje pytania, to wyląduje w tej piwnicy. Będę go trzymał tak długo jak tylko się da, aż w końcu pan zmięknie.

- Co panu to da? - wypaliłem. - Jak tylko stąd wyjdę, natychmiast dam znać policji!

- I co im pan powie? - zaczął się śmiać. - Porwał mnie Jerzy Batura i przetrzymywał w... no właśnie! Przecież pan nie wie, gdzie go przetrzymuję. A i będę miał świadków, pochodzących z szacownych rodzin, którzy poświadczą, że Wigilię spędziłem przy suto zastawionym stole i śpiewałem kolędy.

Miał rację, twierdząc, że nie byłem mu w stanie udowodnić porwania, a to z tej prostej przyczyny, że nie wiedziałem, gdzie mnie przetrzymywał.

“Gdybym tylko zdołał się tego dowiedzieć!” - pomyślałem z nikłą nadzieją.

- To jak, panie Tomaszu? - uniósł szklaneczkę do toastu. - Umowa stoi?

- Z łobuzami nie zawieram żadnych umów - skwitowałem kategorycznie, bo miałem swoje niezłomne zasady. - Absolutnie!

Dobry humor Batury prysł w mgnieniu oka. Odstawił szklaneczkę z brandy i gwizdnął głośno na kogoś znajdującego się w domu. Po chwili do salonu wpadł średniego wzrostu, ale mocnej budowy osobnik ubrany w dżinsy i koszulkę sportową. Najbardziej zdziwiło mnie to, że miał założoną na twarz pończochę. Był to tyleż śmieszny, co złowieszczy widok. Ale od razu pojąłem, że moi porywacze nie chcą, abym rozpoznał jegomościa w pończosze! Dlaczego?

I zaraz moją uwagę zwrócił szczegół anatomii owego osobnika. Wydatne jabłko Adama! Przypomniałem sobie zdjęcie zrobione przez Wieśka w kawiarni na Placu Szwedzkim w Jankach. Później Aldona udoskonaliła je komputerowo i mogliśmy dostrzec pewne istotne szczegóły. Osobnik rozmawiający z Batura na zdjęciu, zwany Viperem, miał lekko haczykowaty nos i duże jabłko Adama.

Byłem święcie przekonany, że ten niedawny człowiek bandy de Góreckiego został albo wykończony przez swoich kompanów za zdradę, albo siedział w areszcie. Ale prawdopodobnie razem z Batura ukrywali się na jakimś odludziu i dalej prowadzili nikczemną grę. Oczywiście nie zdradziłem się przed nimi, że domyślam się tożsamości mężczyzny w pończosze.

Viper szarpnął mnie i podniósł z kanapy, jakbym był zwykłą poduszką. Był silny i młody, więc bez trudu mógł to zrobić.

- Przykro mi, panie Tomaszu - warknął Batura - że Wigilię spędzi pan w piwnicy. Ale sam pan wybrał.

Nic nie odpowiedziałem, wiec Viper zniósł mnie po stromych, drewnianych schodach do piwnicy, w której śmierdziało cementem i farbą. Ściany nie były otynkowane. W skąpym oświetleniu gołej żarówki naliczyłem kilka otworów drzwiowych prowadzących miedzy innymi do garażu, kuchni i natrysku. Były goryl de Góreckiego otworzył drzwi jednego z zamkniętych pomieszczeń i wepchnął mnie brutalnie do środka. Założył mi kajdanki na rękę, a następnie przymocował je do masywnego i zimnego kaloryfera.

Zgodnie z obietnicą Batury wylądowałem na betonowej podłodze w pomieszczeniu cztery metry na trzy, bez żadnego umeblowania i światła. Pod sufitem znajdowało się jedno małe, okratowane okienko, ale żeby móc przez nie wyjrzeć na zewnątrz potrzebowałem klucza do kajdanek i jakiegoś stołka. Niestety, nie dysponowałem żadnym z tych rekwizytów. Pozostawał mi jedynie kontakt z zimną podłogą.

Muszę nadmienić, że osobnik z pończochą na głowie nie odzywał się wcale, jakby obawiał się, że rozpoznam go po głosie. To dodatkowo umocniło moje przypuszczenia, że znał mnie, a ja jego. Postanowiłem sprowokować typa do mówienia, a przynajmniej zaniepokoić.

- Ja cię już kiedyś widziałem - zagaiłem mrużąc podejrzliwie oczy, co było absurdem, ponieważ pończocha naciągnięta na głowę utrudniała rozpoznanie rysów twarzy nieznajomego. - Jak tu poleżę, to na pewno sobie przypomnę, skąd cię znam.

Osobnik znieruchomiał na chwilę, ale słowem się nie odezwał, nerwowo podrapał się w głowę, jakby nie wiedział, co począć i wyszedł trzaskając drzwiami. A potem usłyszałem przekręcany w zamku klucz i oddalające się kroki.

Batura przesadził. W pomieszczeniu nie było tak ciepło jak w salonie, ale od biedy można było wytrzymać, mimo że kaloryfer był zimny jak lód. Na pewno było niewygodnie siedzieć na betonie, a co gorsza po kilku godzinach zaczęło ciągnąć od podłogi. Poza tym było ciemno i głucho. Próbowałem wyłapać jakieś dźwięki dochodzące z zewnątrz, ale na nic się to zdało. Gdzieś w oddali słyszałem przejeżdżający sporadycznie samochód i szczekanie psa. Dom, w którego piwnicy przebywałem, musiał znajdować na jakimś odludziu albo na wsi.

Zupełnie nie miałem pojęcia, gdzie jestem ani jaką grę prowadzi Batura. Jedno było pewne, to nie on był Arsenem Lupinem. Jerzy zamierzał schwytać włamywacza, a ja miałem mu w tym pomóc. W jaki sposób? Nie wiedziałem, ale może potrzebował ode mnie jakiś informacji. Swoją drogą, sam chętnie zadałbym mu kilka pytań, postanowiłem więc grać na zwłokę. Batura chciał mnie zmiękczyć, aby w ten sposób zmusić do mówienia. Jednak po pewnym czasie i on straci cierpliwość. To był narwany, niecierpliwy człowiek, całkowite przeciwieństwo opanowanego i metodycznego ojca, Waldemara. Przyjdzie moment, w którym i on nie wytrzyma mojego uporu, a wtedy postawię warunki: pytanie za pytanie, odpowiedź za odpowiedź.

I to postanowienie pozwoliło mi znieść trudy niewoli.

Po kilku godzinach usłyszałem skrzypnięcie drewnianych schodów i kroki na korytarzu. Po chwili wszedł do pomieszczenia Batura z butelką wody mineralnej i kanapkami z serem.

- No i jak? - zapytał. - Namyślił się pan?

- Proszę nie przeszkadzać mi spać - ziewnąłem, ale w rzeczywistości udawałem tylko zaspanego. - No chyba, że zaśpiewa mi pan jakąś kolędę do snu.

Nic nie odpowiedział. Postawił talerzyk z kanapkami i wodę obok mnie, a następnie wyszedł.

“Już traci cierpliwość” - pomyślałem z satysfakcją. Im dłużej tutaj leżałem, tym bardziej rósł we mnie upór i postanowienie złamania tego człowieka.

To nie on mnie, a ja jego zmuszę do mówienia!

Znużony przemyśleniami i oczekiwaniami na kolejne odwiedziny porywaczy zasnąłem. Przebudziłem się, gdy było jeszcze ciemno, ale zdawało mi się, że nastał nowy dzień. Boże Narodzenie! Poczułem głód, więc szybko spałaszowałem kanapki z serem, a potem popiłem wodą. To było najgorsze śniadanie świąteczne, jakie kiedykolwiek jadłem w życiu. Wciąż było cicho jak makiem siał. Żadnego szmeru z wnętrza domu, żadnego odgłosu z zewnątrz.

Po godzinie zacząłem walić kajdankami w kaloryfer jak najęty. Miałem wielką satysfakcję, gdyż ten nieprzyjemny odgłos niósł się rurami po całym domu i w ten sposób musiałem zbudzić domowników.

Po minucie wpadł zaspany Batura w pidżamie.

- Chce pan mówić?! - zapytał z nadzieją w głosie.

- Nie - skrzywiłem się. - Chcę do łazienki.

Zaklął pod nosem i gwizdnął na kompana. Ten przyleciał zaraz w dresach i wciąż w pończosze na głowie, aby zaprowadzić mnie do toalety. Odpiął kajdanki i wskazał odpowiednie drzwi. Przez chwilę moje ręce mogły odpocząć od ucisku metalowych obręczy, ale po wyjściu z toalety zostałem ponownie skuty.

Znowu mnie zamknięto.

Leżałem godzinę, może dwie. Aż wreszcie drgnąłem, gdy o świcie usłyszałem pianie koguta. Ze wzmożoną czujnością wsłuchiwałem się w świat za małym okienkiem umieszczonym pod sufitem piwnicy. Po kwadransie szczekanie psa wprawiło mnie w ekstatyczny nastrój. Nie czułem się tak osamotniony, a świadomość istnienia poza tym więzieniem normalnego świata dodawała sił. No i okazało się, że dom Batury położny jest w sąsiedztwie zabudowań, chociaż jak na razie była to informacja bezużyteczna, bo dom mógł znajdować się wszędzie.

Zacząłem się zastanawiać, czy mam jakąkolwiek szansę ucieczki i czy w ogóle opłaca się stąd zwiewać? Co do pierwszej kwestii, to marna była szansa na ucieczkę. Nie miałem ze sobą “biopsika”, więc w żaden sposób nie byłem w stanie obezwładnić porywaczy. Ubikacja! Tylko tam nie miałem założonych kajdanek. Gdybym tak pod pretekstem potrzeby wymontował jakiś metalowy element znajdujący się w niej, mógłbym użyć tego przedmiotu przeciwko Viperowi. Ale czy dałbym mu radę? To był silny chłop! I czy w ogóle opłacało się uciekać? Czy nie powinienem raczej odegrać roli więźnia do końca i wydobyć z Batury potrzebnych informacji? Przecież Viper i Batura mogli wiedzieć o studentach niejedno.

Nie, nie było mowy, abym przepuścił taką okazję. Nie mogłem stąd uciec. Dziwna zaiste to była sytuacja, w której przetrzymywany wolał niewolę od wolności, ale taka właśnie była praca detektywa. Pełna niespodzianek i paradoksów.

Moje myśli przerwał dochodzący z daleka niski, pohukujący odgłos samolotowych silników. Temu narastaniu towarzyszyły wibracje wprawiające w drżenie szybę okienka, a nawet zdawało się, że mury fundamentów trzęsły się jak galaretka. Dźwięk przybierał na mocy co oznaczało, że samolot nadlatywał i leciał nisko (dla mnie od strony schodów piwnicznych). A kiedy ogłuszający ryk zawisł nad moją głową i po chwili przeniósł się wolno w drugim kierunku z nie słabnącą mocą, pojąłem, że schodził do lądowania.

“Dom, w którym mnie przetrzymują jest położony blisko lotniska” - pomyślałem z entuzjazmem. “Mało tego! To musi być gdzieś na południowych peryferiach Warszawy.”

Przypuszczenie to opierałem na fakcie, że warszawskie lotnisko znajdowało się na południu stolicy. I tylko w bliskim sąsiedztwie portu lotniczego niosło się takie donośne i odczuwane fizyczne wycie samolotowych silników. Dom znajdował się chyba na południu, gdyż przez większą część dnia w pomieszczeniu było ciemno i dopiero po południu wdarło się nieco słonecznego światła. Wniosek był prosty - okno nad moją głową wychodziło na północno-zachodnią stronę. Tak więc, strome schody prowadzące do piwnicy wyznaczały pewnie południowy wschód, zaś ubikacja północny zachód. Jako że miałem pamięć do map, natychmiast zacząłem zgadywać, w jakiej miejscowości podwarszawskiej mogę się znajdować. Nie była to sama Warszawa z uwagi na piejące koguty i szczekające psy. To miejsce znajdowało się raczej na granicy Warszawy, gdzieś między Dawidami i Jaworową a znajdującymi się w obrębie miasta stołecznego takimi rejonami, jak Paluch, Grabów, Krasnowola albo Pyry.

To było już coś!

- I jak? - zapytał groźnie Batura, gdy po pewnym czasie wszedł z kolejną porcją kanapek. - Chce pan porozmawiać?

- A i owszem - zadrwiłem, pragnąc go wyprowadzić z równowagi. - Tylko nie widzę tutaj telefonu.

Uśmiechnął się zimno i nic nie powiedział. Zamknął drzwi i wyszedł.

Przekąsiłem kanapki i po jakimś kwadransie zacząłem walić kajdankami w kaloryfer. I tak jak poprzednim razem wpadł do pomieszczenia Batura.

- Czego? - warknął.

Wyjaśniłem, że chcę do ubikacji.

Po chwili wpadł Viper i zaprowadził mnie tam. I tak zleciał mi pierwszy dzień świąt.

Co kilka godzin waliłem kajdankami w kaloryfer i zjawiał się milczący Viper, który eskortował mnie do ubikacji. Batura nie pojawił się już tego dnia ani razu.

Następnego dnia Viper przyniósł mi śniadanie: kiełbasę, musztardę, chleb i termos z herbatą. Pragnę nadmienić, że cały czas miał założoną na głowę pończochę. Kiedy zamierzał opuścić pomieszczenie, zagadnąłem go:

- A gdzie podziewa się Batura, kolego Viper?

Na brzmienie swojego przezwiska znieruchomiał na chwilę. Byłem już pewny, że nie myliłem się, kim jest osobnik w pończosze. Ten zamknął drzwi i polazł na górę.

A potem długo nikt się nie zjawił. Postanowiłem zatem przywołać porywaczy wypróbowaną już i skuteczną metodą. Ale po kilkuminutowym okładaniu kaloryfera kajdankami, dałem spokój. Nikt się zjawiał. Tak jakby bandyci opuścili dom, chociaż nie słyszałem odgłosu samochodu. Po kwadransie znowu zacząłem walić w kaloryfer. Bez rezultatu. Wystraszyłem się, że Batura i Viper jednak nawiali i zostawili mnie tutaj na pastwę losu. Ale pod wieczór, skrzypnęły wreszcie schody i do pomieszczenia wszedł Jerzy.

- Siusiu? - spytał z sadystyczna satysfakcją i położył jedzenie na podłodze.

- Siusiu - przytaknąłem wściekle, ale z ulgą przyjąłem jego obecność.

Po wyjściu z ubikacji skuł mnie na powrót kajdankami i popatrzył pytająco, czy przejawiam ochotę na “rozmowę”. Ale nic z tych rzeczy! Nie wiedział, biedak, że ciężko było mnie złamać.

- A gdzie Viper, kolego Jerzy? - zauważyłem kąśliwie.

- Nie wiem, o kim pan mówi - zmieszał się.

- Nie zna pan Vipera?- uśmiechnąłem się. - Przecież to pański były szpicel w bandzie de Góreckiego. Jak mniemam, wywinął się jakoś sprawiedliwości i znowu razem coś kombinujecie.

- Dobranoc - rzekł cicho i wyszedł.

Prawdę powiedziawszy miałem już dosyć przebywania w tej chłodnej piwnicy. Upór uporem, ale z każdą godziną niewoli coraz bardziej odczuwałem fizyczne zmęczenie i znużenie. Najbardziej bolała myśl, że oto są święta, a ja marznę w jakiejś piwniczce? Po co to całe poświęcenie, skoro mogłem spokojnie spędzić Boże Narodzenie w kawalerce, a sprawą Lupina i Baturą zająć się później? Jednak intuicja podpowiadała mi, że warto było czekać na konfrontacje z Baturą.

Kolejny dzień nie różnił się niczym specjalnym od poprzedniego. Przyniesiono mi śniadanie, zaprowadzono do ubikacji, a potem do zmierzchu nikt mnie nie odwiedzał. Przez ten czas wsłuchiwałem się w lądujące niedaleko samoloty.

Pod wieczór przyszedł z kolacją Batura.

- Daję panu ostatnią szansę - wycedził przez zęby. Był trochę blady i okazywał duże zniecierpliwienie. - Nie jest pan ciekawy, o co chcę go zapytać?

Wzruszyłem ramionami. Ten gest rozwścieczył go na dobre, więc posłał mi pełne nienawiści spojrzenie i wyszedł.

Ta noc była najgorsza. Za oknem mróz musiał mocniej ścisnąć, bo w pomieszczeniu zrobiło się naprawdę zimno. Byłem wyczerpany i powoli traciłem motywację do odgrywania roli niezłomnego więźnia.

W pewnym momencie zacząłem walić w kaloryfer. Po dziesięciu minutach wpadł Batura.

- Jeśli nie chce pan rozmawiać, to walenie w kaloryfer nic mu nie da - syknął i podszedł do okienka. Wspiął się na palcach i otworzył je.

- Co pan robi? - zaniepokoiłem się.

- Być może zimno ochłodzi pana gorący upór. Przewiduję, że za pół godziny da mi pan znać w kaloryfer, że zdecydował się mówić.

I wyszedł na korytarz.

Mroźne, ostre powietrze wpełzło do pomieszczenia i zaczęło swój arktyczny taniec.

Dopiero teraz zacząłem z zimna szczękać zębami, a potem cały dygotałem jak w ataku egzotycznej choroby. W pewnym momencie odczułem już tylko ciepło i bezmyślność bytu. Coś niedobrego zaczęło dziać się z moją psychiką i obawiałem się, że to początek jakiegoś stadium zamarzania. Nie wiem, jak to zrobiłem, ale udało mi się przetrzymać jeszcze kwadrans, gdy nagle otworzyły się drzwi i wszedł Batura.

- No i jak, panie Tomaszu? - zapytał, aż z jego ust buchnęła para.

- Batura... - rzekłem bardzo cicho. - Może pan nawet mnie zabić, a i tak nic nie wskóra. Jednak moja śmierć na nic się panu zda. Na pewno będzie śledztwo i komisarz Swada w pierwszej kolejności pomyśli o panu. W tym układzie wyeliminowanie mnie jest czystą głupotą. Nigdy nie układam się z bandytami, ale jedyne, co mogę dla pana zrobić, to pójść na układ “odpowiedź za odpowiedź”. W innym przypadku, idź pan do diabła i daj mi tutaj spokojnie zamarznąć.

Tym zdecydowanym oświadczeniem zaskoczyłem go. Przygryzł dolną wargę i przez dłuższą chwilą wpatrywał się we mnie badawczo. Wyszedł bez słowa, ale zaraz wrócił z kocem, który rzucił mi pod nogi. Zamknął okno i spytał, czy chcę skorzystać z ubikacji.

W łazience długo moczyłem w ciepłej wodzie ręce, aż wreszcie odtajały i odzyskałem w nich czucie. Miałem nadzieję, że Batura poszedł po rozum do głowy i nie każe mi spędzić jeszcze jednej nocy w piwnicy. Ale okazało się, że były to tylko pobożne życzenia. Znowu trafiłem do “celi”. Jerzy zamknął okno, przyniósł termos z herbatą i kanapki, powiedziawszy “dobranoc” wyszedł.

Po kolacji nakryłem się kocem i zasnąłem. Obudził mnie ten sam kogut co w Boże Narodzenie, zaś gdzieś niedaleko koła pociągu miarowo tłukły o tory. Dom musiał znajdować się blisko linii kolejowej!

Trzęsłem się z zimna, przeklinając w duchu zimę. Kilka razy uderzyłem kajdankami o kaloryfer i dosłownie za pół minuty wpadł do pomieszczenia Batura.

- Och, widzę, że ma pan dosyć cierpienia i zgadza się na małą pogawędkę - uśmiechnął się blado. - Na górze przygotowałem śniadanie.

- Niech i tak będzie - wymamrotałem. - Zanim jednak pogadamy, chciałbym wziąć prysznic.

Zgodził się natychmiast. Wiedziałem, że Jerzy zmiękł i przystał na moje “warunki”, ale za wszelką cenę starał się pielęgnować wrażenie, że to ja skapitulowałem. Było mi wszystko jedno.

Kiedy na dole brałem prysznic, on pobiegł po ręczniki. I ten krótki moment, kiedy go nie było, wystarczył mi na opuszczenie kabiny i zabranie z piwnicznego korytarza średniej wielkości puszki z czerwoną farbą. Wytarłem jakimiś szmatami mokre plamy pozostawione na betonie i przysypałem je cementem, a potem schowałem puszkę do kieszeni kurtki i wskoczyłem pod gorący strumień wody.

Rozmawialiśmy godzinę. Sami, przy zasłoniętych zasłonach i strzelającym kominku. Tym razem dałem namówić się na szklaneczkę brandy, która poprawiła krążenie i dodała sił.

Kiedy rozmowa dobiegła końca, Batura kazał mi nałożyć kurtkę. Skuł mnie, a na oczy założył ciemną opaskę.

- Co teraz zamierza pan ze mną zrobić? - zapytałem.

Nie odpowiedział, ale usłyszałem, że wyszedł z salonu. Wrócił zaraz i pociągnął mnie za rękaw kurtki. Dałem się grzecznie prowadzić po schodach na dół, gdyż wiedziałem, że nie zamierzał mnie dalej więzić, skoro założył mi na oczy przepaskę.

W piwnicy pchnął mnie nieznacznie w lewo i przeszliśmy do jakiegoś pomieszczenia. To nie była moja poprzednia “cela”, gdyż ta znajdowała się po prawej stronie piwnicznego korytarza. Z tego, co zdążyłem zapamiętać, znajdowałem się w garażu. I zaraz moje przypuszczenia zostały potwierdzone. Najpierw poczułem zapach spotykany w warsztatach samochodowych albo w garażach, a potem zostałem wepchnięty na tylne siedzenie jakiegoś samochodu.

Usłyszałem warkot zapalanego silnika, metaliczny odgłos otwieranych najprawdopodobniej za pomocą pilota drzwi i samochód ruszył. Ale to nie Batura prowadził, gdyż nie słyszałem, aby wsiadł ze mną do samochodu. Poza tym wewnątrz samochodu roznosił się agresywny zapach wody kolońskiej, nie pasującej do Jerzego. Wywnioskowałem, że kierowcą był Viper.

Po ujechaniu kilkudziesięciu metrów po nieludzko nierównej drodze zawołałem w stronę kierowcy:

- Proszę się zatrzymać! Natychmiast! Inaczej będziesz musiał sprzątać mokrą plamę na tylnym siedzeniu. Chce mi się siusiu!

Czułem jak samochód zwalnia, ale nie zatrzymał się. Viper pewnie nie wiedział, co ze mną zrobić?

Jęknąłem, stęknąłem i samochód jak na zawołanie wykręcił. Wracaliśmy tą samą nierówną drogą, ale zaraz nawierzchnia się poprawiła. Dom, który opuściliśmy musieliśmy już minąć i kierowca szukał pewnie dogodnego miejsca do zatrzymania się.

Po minucie stanęliśmy. Viper wysiadł na zewnątrz i otworzył drzwi z mojej strony. Prowadził mnie przez miękki grunt pokryty śniegiem, a pod nogami trzaskały łamane gałęzie. Słyszałem krakanie wron i stłumione dudnienie jakiegoś urządzenia. To mogła być betoniarka. Wreszcie mój “anioł stróż” nakazał zatrzymać się obok drzewa. Zdjął kajdanki i szturchając w plecy dał znak, abym załatwił potrzebę. Metaliczny odgłos odbezpieczanego pistoletu był dodatkowym argumentem przemawiającym za tym, abym się pośpieszył i nie próbował żadnych sztuczek.

Po chwili z powrotem szliśmy po miękkim śniegu.

W pewnym momencie, kiedy znalazłem się na asfalcie, potknąłem się i upadając zahaczyłem o samochód. Leżałem tak kilka sekund na brzuchu i jęczałem, do chwili, gdy silne ręce Vipera podniosły mnie i wsadziły bez trudu do samochodu. Ale tych kilka sekund, kiedy leżałem obok pojazdu, wystarczyło, abym podrzucił pod jego koła ukrytą w kieszeni kurtki puszkę z farbą, którą - jak zapewne pamiętacie - “zwinąłem” z piwnicy domu Batury.ROZDZIAŁ DRUGI

GDZIE PODZIAŁ SIĘ PAN TOMASZ? * W BIURZE * WPADKA * POTYCZKI Z NIEMKĄ * USTĘPSTWO KOMISARZA SWADY * POCZĄTKI DRUKARSTWA * CZY ZNAMY METODĘ ARSENA LUPINA? * SZEF ŻYJE! * CZY JESTEM MĄDRZEJSZY OD KOMPUTERA? * W NOWYM MIEŚCIE NAD PILICĄ * PRZY HERBACIE * DO GNIEZNA * FAŁSZYWY PISARZ * BANKNOT DWUSTUZŁOTOWY!

Rozmawiałem przez telefon z dyrektorem Marczakiem.

- Nie ma go w kawalerce? - dziwił się były zwierzchnik. - Przecież odprowadził mnie do Nowego Światu i potem zawrócił w kierunku Starówki.

- Przez cały wczorajszy wieczór nie podniósł słuchawki - rzekłem. - Dzisiaj to samo. Mam przeczucie, że coś się wydarzyło.

- Bez przesady, panie Pawle - próbował mnie uspokoić - Może odwiedził znajomego albo pojechał do Łodzi do siostry?

- Dzwoniłem tam, ale pan Tomasz nie raczył nawet złożyć im świątecznych życzeń. Moim zdaniem, nie zdążył. A co do wizyty u znajomego, to wie pan doskonale, dyrektorze, że Pan Samochodzik to typ patologicznego samotnika i niechętnie odwiedza przyjaciół.

- Chyba ma pan rację - westchnął. - Czyżby zasłabł?

- Zanim zawiadomię policję, włamię się do jego kawalerki - oświadczyłem. - Mam dobry wytrych i umiem go używać.

- Zrób pan to, byle szybko. Aha, zapomniałbym. Pan Tomasz twierdził, że Arsen Lupin dokonał kolejnej kradzieży. Przysłał mu nawet wiadomość. Do widzenia.

“Dziwne to wszystko” - pomyślałem po rozłączeniu się.

Założyłem kurtkę i wyszedłem z domu.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: