Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan Wyręba - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Wyręba - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 219 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z dru­kar­ni i li­to­gra­fii Pil­le­rą i Spół­ki we Lwo­wie.

Od ko­lei do Klo­no­wie li­czą opę­ta­nych mil pięć, co zna­czy, że trze­ba je­chać czte­ry, a pią­ta do­jeż­dżać. Na dzi­siej­szą ko­mu­ni­ka­cyę, to już świat za­bi­ty de­ska­mi, zwłasz­cza, że chcąc się tam do­stać, trze­ba góry, pa­ro­wy i wer­te­py prze­być, przez kil­ka rzek i stru­mie­ni w bród się prze­pra­wić, a to wszyst­ko sta­no­wi kar­ko­łom­ne za­da­nie, Sa­no­cza­nom nie obce.

A ja­każ żmud­na ta dro­ga! Oto na za­ha­mo­wa­nych ko­łach spusz­czasz się ze stro­mej góry, noga za nogą, dla­te­go, aby za­raz po­tem piąć się jesz­cze wy­żej. I tak cią­gle, zda­je się bez koń­ca. Na­resz­cie po kil­ku go­dzi­nach, zmę­czo­ne ko­nię­ta no­we­go szczy­tu do­tar­ły. Chwa­ła

Bogu! Roz­glą­dasz się. Gdzieś na dole drze­wa i bia­łe ko­mi­ny być mu­szą. Wie­rut­na baj­ka! Przed tobą no­wych gór szczy­ty, no­wych za­ro­śli i wą­wo­zów pa­no­ra­ma, tyle pięk­na w swej dzi­ko­ści, ile znie­chę­ca­ją­ca do po­dró­ży. Klo­no­wie jak nie ma, tak nie ma.

Nie za­zdrosz­cząc miesz­kań­com ta­kie­go kra­ju o owsia­nej kul­tu­rze, krę­cisz i ob­ra­casz się nie­cier­pli­wie na wy­gnie­cio­nem sie­dze­niu, wresz­cie dla skró­ce­nia cza­su drze­mać usi­łu­jesz – nada­rem­nie. Ale na­ko­niec wó­zek zwra­ca się szpar­ko z bi­te­go, ce­sar­skie­go go­ściń­ca i wta­cza na wąz­ką, niby głę­bo­kie ko­ry­to, w gli­nia­stych ścia­nach wy­żło­bio­ną dro­ży­nę. Ko­nie par­ska­ją. Snąć staj­nię czu­ją. Gdzież Klo­no­wi­ce? W isto­cie bli­ziut­ko, jesz­cze tyl­ko jed­na góra, do­stań się na nią, a wnet zo­ba­czysz w do­li­nie, po nad brze­ga­mi by­strej, jak wąż wi­ją­cej się rzecz­ki, gru­pę­wy­nio­słych to­pól, go­spo­dar­skie bu­dow­le, na pod­mu­ro­wa­niu sza­lo­wa­ny dwór, wśród śli­win, grusz i ja­bło­ni. Na dru­gim pla­nie wi­do­ku, tuż za sa­dem, cią­gnie się sznu­rek ni­ziut­kich, w zie­mię wro­sły­eh chat sza­rych, na któ­rych stra­ży, na lek­kiem wzgór­ku, z cmen­ta­rzem drew­nia­na cer­kiew­ka.

Niech cię nie dzi­wi, ze dwór i wieś jak­by jed­na, ca­łość sta­no­wią. To po daw­ne­mu, z tych cza­sów jesz­cze, kie­dy w Gra­li­cyi bli­żej by­wa­ło od pana do kmie­cia, ani­że­li póź­niej od kmie­cia do pana.

A więc na­resz­cie je­ste­śmy w Klo­no­wi­cach.

Przed dwo­rem, na scho­dach gan­ku, stoi jak dąb wy­so­ki, o sze­ro­kich ra­mio­nach męż­czy­zna, si­wych oczu, szpa­ko­wa­ty, krót­ko ostrzy­żo­ny, bez bro­dy, ale za to z wą­sem po­tęż­nym. Na so­bie ma tyl­ko ka­mi­zel­kę 'z rę­ka­wa­mi i gu­zem u szyi, pas czar­ny z kla­mer­ką na bio­drach, spodnie w buty, sło­mia­ny ka­pe­lusz, w ręku la­ska z opra­wio­nym szpa­del­kiem.

Tak ubie­ra się pan Wy­rę­ba, po domu, przy pra­cy.

W tej chwi­li przy­kła­da do oczu sze­ro­ką, opa­lo­ną dłoń i z pod niej pa­trzy w prze­strzeń, w kie­run­ku Za­cho­du.

– Czy­sto, na po­go­de – rze­cze do sie­bie.

Pro­gno­styk to nie­omyl­ny, bo oto pro­mie­nie to­ną­ce­go za gó­ra­mi słoń­ca, ob­le­wa­ją szy­by gan­ku pur­pu­rą, niby tłem bo­ga­tem do ob­ra­zu pięk­nej, ty­po­wej po­sta­ci szlach­ci­ca, wy­ro­słe­go na zie­mi Sa­noc­kiej.

Czy aby w tem nie ma iro­nii? Wszak­że za­miast ram zło­co­nych do­ko­ła por­tre­tu, czer­wie­nie­ją tyl­ko ży­wicz­ne jo­dło­we słu­py cio­sa­ne, gan­ku pod­po­ry, a za­miast bo­ga­te­go stro­ju, wi­dzisz pro­sty ka­ftan, rze­mień i kij sę­ka­ty. Ale nie. Tu słoń­ce życz­li­wie po­zdra­wia strze­chę rol – nika, co z wia­rą w Boga i przy­szłość w po­cie czo­ła orze szmat oj­cow­skich za­go­nów, za­le­d­wie strzęp z sze­ro­kich dóbr, na ja­kich Wy­rę­bo­wie z dzia­da pra­dzia­da w Sa­noc­kiem sie­dzie­li.

Pan Ma­rek Wy­rę­ba jest czło­wie­kiem dziś wpraw­dzie nie bo­ga­tym, ale rząd­nym, po­wszech­nie sza­no­wa­nym i uzna­nym za ro­zum­ne­go, sło­wem, oko­licz­nym lu­mi­na­rzem.

Bo też po­sia­da wszyst­kie za­le­ty, ba, cno­ty oby­wa­tel­skie. Oszczęd­ny, do­bry go­spo­darz, tro­skli­wy oj­ciec ro­dzi­ny, do usług pry­wat­nych i pu­blicz­nych za­wsze go­to­wy, to do­syć. Ma on tam pono swo­je dzi­wac­twa i prze­są­dy, ale nie jego prze­cie w tem wina.

Klo­no­wi­ce leżą na przed­pie­klu. Sam pan Ma­rek twier­dzi, że trud­niej mu spo­tkać w swych pro­gach mi­łe­go go­ścia, ani­że­li ku­dła­te­go niedź­wie­dzia. Ale jak ża­den z jego pro­to­pla­stów, tak i on nie za­tę­sk­nił do szer­sze­go świa­ta. Nie mó­wić o Pa­ry­żu lub Wied­niu, je­że­li we Lwo­wie i Kra­ko­wie by­wa­ło się bar­dzo rzad­ko, raz na lat kil­ka za­le­d­wie. Sto­sun­ki są­siedz­kie w gó­rach nie ła­twe. Zimą nie prze­brniesz zasp śnież­nych, na wio­snę, gdy rze­ki wy­le­ją, ani mowy ru­szyć się z domu, a w le­cie ro­bo­ty Irak, na­wet nie go­dzi się koni od­ry­wać. Tak więc trze­ba było sa­me­mu so­bie wy­star­czać.

I tu szu­ać owej dzi­wacz­no­ści, rzec moż­na, ory­gi­nal­no­ści pana Mar­ka Wy­rę­by.

Obe­rwa­ne odłam­ki skał spa­da­ją w by­stre po­to­ki, a ztąd wraz z in­ne­mi, pę­dzi je woda do rzek, co­raz da­lej a da­lej. W ta­kim ru­chu, bez­kształt­ne bry­ły, szli­fu­jąc się wza­jem o sie­bie, prze­ista­cza­ją się w okrą­głe, gład­kie ka­my­ki. To­wa­rzy­skość jest wodą bie­żą­cą, któ­ra pcha lu­dzi wszyst­kich ra­zem na­przód, i nie tyl­ko zmu­sza do przy­bie­ra­nia form okrą­głych, ale nad­to, wy­rów­ny­wa ich zwy­cza­je, za­sa­dy i prze­ko­na­nia. Jed­nost­ka ode­rwa­na, sama w so­bie, pod wszyst­kie­mi temi wzglę­da­mi ode­rwa­na zo­sta­nie.

Pan Ma­rek, obok cnót swo­ich, był odłam­kiem Sa­noc­kiej ska­ły, o kan­tach ostrych, któ­re­mu też wiel­ce przy­da­ła­by się taka po­dróż pod­wod­na z Sanu cho­ciaż­by do mo­rza.

Słoń­ce za­szło. Na śla­dach jego ja­skra­wych, ry­su­ją się jesz­cze wy­raź­nie wierz­choł­ki gór, la­sa­mi gdzie­nieg­dzie za­ro­słych.

Na wsi, to pora wie­czor­ne­go ob­rząd­ku.

– Pań­skie oko ko­nia tu­czy – po­wtó­rzył so­bie jak za­wsze w ta­kiej chwi­li p. Ma­rek i, za scho­dza­ce­mi z pola sta­da­mi do­byt­ku, na fol­wark po­spie­szył.

Przy nim wią­za­no kro­wy u pali, a każ­da mia­ła swo­je na­zwi­sko, że zaś zwykł był no­sić przy so­bie brył­kę soli, i da­wał ja li­zać ulu­bień­com, więc też te­raz nie jed­na łeb od­wró­ci­ła i ry­kiem do­po­mi­na­ła się przy­sma­ku.

– Nie mam Si­wu­cho, ju­tro, ju­tro Wał­ko­wa – tło­ma­czył się go­spo­darz i krów­ki po szy­jach kle­pał. Wnet dziew­ki pod okiem pana doić za­czę­ły.

– Na­stąp! – woła jed­na. – Bo­da­jeś! żeby cię wciur­na­ści! – na­rze­ka dru­ga, i sto­łe­czek w gno­ju usta­wiw­szy, sko­pek pod peł­ne wy­mię usta­wia. Strzy­ka­nie mle­ka sły­chać po ca­łej obo­rze.

– A do­brze mi wy­da­jąc dzie­wu­chy! – grom­ko za­wo­łał p. Ma­rek, po­czem wi­dząc, że wszyst­ko w po­rząd­ku, do owczar­ni po­spie­szył.

Tu znów wła­sne­mi rę­ka­mi po­ma­gał owsian­kę w ko­zły za­kła­dać, bo noce już dłuż­sze, ran­kiem rosy, nie­chże więc owce mają czem zęby prze­cie­rać.

Z ko­lei tu i tam zaj­rzał, zbur­czał chło­pa­ka, ze źreb­com po­zwa­lał pchać się je­den przez dru­gie­go do szo­py, wresz­cie z kar­bow­ni­kiem o ran­nej ro­bo­cie ra­dził, aż po­tem wszyst­kiem ku do­mo­wi po­dą­żył.

W tej chwi­li, przed dwór za­to­czył się wó­zek. To pan Szy­mon, da­le­ki krew­ny, re­zy­dent i to­tum­fac­ki, wra­ca z mia­stecz­ka, do­kąd jeź­dził… za spra­wun­ka­mi, po ga­ze­ty i li­sty. Rześ­ki, ru­chli­wy sta­ro­wi­na. Jesz­cze ko­ści nie wy­pro­sto­wał po uciąż­li­wej dro­dze, a już do­bro­dzie­jo­wi zda­je spra­wę z po­le­ceń, przy­czem z pa­rob­kiem wy­bie­ra pacz­ki i bu­tel­ki ze sło­my. Ale to nie de­li­ka­te­sy, ko­nia­ki, ani li­kie­ry.

– Siny ka­mień do psze­ni­cy – wy­mie­nia p. Szy­mon – bret­na­le dla cie­śli, olej, ter­pen­ty­na, a tu wa­ksztof dla je­go­mo­ści.

Na­de­szła dziew­ka i spra­wun­ki do po­ko­ju za­bra­ła.

– A. cóż tam z pocz­ty? – za­py­tał wresz­cie p. Ma­rek – ga­ze­ty są?

– Bo­daj­że Cię Deus se­kun­do­wał, za­po­mnia­łem co naj­waż­niej­sze – i Szy­mon z za­na­drza skó­rza­ną to­reb­kę wy­do­był, a po­da­jąc p. Mar­ko­wi – toć list jest od jej­mo­ści – do­dał.

– Tak że mi ga­daj – rzekł ten­że, sło­mia­ny wdo­wiec od dwóch lat – pój­dzie­my czy­tać. Hej, baby, świa­tła! – huk­nął i z Szy­mo­nem do po­ko­ju po­szedł.

Pani Wy­rę­bi­na, to za­cna, roz­sąd­na, ko­bie­ta, naj­lep­sza żona i mat­ka. Ci­cha, ule­gła de­spo­tycz­ne­mu nie­co mę­żo­wi, zda­je się nie mieć wła­snej woli. Ale w tem czę­sto­kroć leży sub­tel­na umie­jęt­ność płci słab­szej. Nie prze­czy, ale pro­si, wresz­cie ustę­pu­je, a ju­tro cze­ka spo­sob­nej chwi­li, w któ­rej­by mo­gła żą­da­nie sło­dziut­ko, po­wtó­rzyć; nig­dy nie gnie­wa się i nig­dy nie gro­zi, ale cier­pli­wie, stop­nio­wo –

jak kro­pla wody ka­mień wy­drą­ża, tak ona – zdo­by­wa ustęp­stwa na sta­now­czym, na­wet upar­tym mał­żon­ku. A tej wła­śnie sta­now­czo­ści i upo­ru po­sia­dał p. Ma­rek dozę nie małą.

Wy­rę­bo­wie mie­li tro­je dzie­ci: Jó­ze­fa, Ja­ni­nę i Sta­ni­sła­wę. Wy­cho­wa­nie ich do­star­cza­ło nie­skoń­czo­ne­go te­ma­tu do nie­po­ro­zu­mień mię­dzy ro­dzi­ca­mi. A syn był pierw­szym, na któ­re­go losy dłu­go nie mo­gli się zgo­dzić oj­ciec z mat­ką i od­wrot­nie. Kie­dy chło­piec skoń­czył szko­ły w Kra­ko­wie, p. Ma­rek po­sta­no­wił za­brać go do Klo­no­wie i pod swo­im okiem go­spo­dar­stwa przy­uczać.

– Niech wcze­śnie bie­rze się do tej ro­bo­ty – mó­wił – do ja­kiej w jego wie­ku bra­li się oj­ciec i dzia­do­wie. Na te­raz bę­dzie mi po­ma­gał, a kie­dy z pola zej­dę, on gło­wę ro­dzi­ny mat­ce i sio­strom za­stą­pi Rzecz to nie ła­twa, któ­rej też ja tyl­ko do­brze na­uczyć go mogę.

Nie na ra­zie, ale w chwi­li wła­ści­wej, de­li­kat­nie pani Ka­zi­mie­ra zwra­ca­ła męża uwa­gę.

– Mnie się zda­je Ma­recz­ku, że to nie bę­dzie do­brze. Klo­no­wi­ce for­tu­na skrom­na, mar­ny tro­chę in­te­re­sów. Sko­ro przyj­dzie roz­dzie­lić ja na trzy czę­ści, nie wie­le do­sta­nie się każ­de­mu z na­szych dzie­ci. Jó­zio mu­siał­by spła­cać sche­dy sio­strom, a czem­że spła­ci?

– Hm, czem? – mruk­nął p. Ma­rek – oże­ni się.

– Na to z góry li­czyć nie moż­na i – do­da­ła ci­chut­ko – nie go­dzi się li­czyć. Je­że­li się chłop­cu nic od­po­wied­nie­go nie tra­fi, mu­siał­by się sprze­da­wać.

– Tak za­wsze szlach­ta ro­bi­ła i tem sta­ła – gło­sem sta­now­czym za­de­cy­do­wał mąż.

– A prze­cież za mną nie wzią­łeś pra­wie żad­ne­go po­sa­gu.

– Bo Klo­no­wie było do­syć na dwo­je.

– Ale Jó­zio­wi nie wy­star­czą na tro­je. Dzie­li­ło i zmiej­sza­ło się for­tu­nę w wa­szym ro­dzie przez set­ki lat, aż dziś przy­szło do tego, że nie­ma już czem dzie­lić.

Przy­sta­nął p. Ma­rek i oczy wy­trzesz­czył. Ude­rzy­ła go ta uwa­ga, jak gdy­by zu­peł­nie nowa dla nie­go. Uśmiech­nął się.

– A więc po­dług tego, jak mó­wisz Ka­ziu­niu, to szlach­ta obec­nie mu­sia­ła­by dzie­ci to­pie jak ko­cię­ta, co? Żeby się nie mno­ży­ły za nad­to.

– To­pić nie, żar­tu­jesz Ma­recz­ku, ale na­le­ży uczyć dzie­ci i uła­twiać im sta­no­wi­sko, po­zwa­la­ją­ce ob­sta­wać wła­sne­mi si­ła­mi, za­miast, oglą­da­nia się na skrom­ne reszt­ki oj­cow­skich ma­jąt­ków.

Kro­czył po po­ko­ju p. Ma­rek i wąsa szar­pał. Wie­dział on do­brze, że to wszyst­ko, co żona mówi, jest za­po­wie­dzią wy­trwa­łej i dłu­giej obro­ny jej po­glą­du. Za wy­gra­ne jed­nak nie da­wał.

– Już to ja wi­dzę – cią­gnął – że chcia­ła­byś ze szlach­ci­ca zro­bić ja­kie­goś kau­zy­per­dę, gry­zi­piór­ka, albo słu­żal­ca. Pa­dam do nóg.

Dłu­go trwa­ły po­dob­ne utarcz­ki, aż wresz­cie p. Ma­rek mięk­nąć po­czął. Szu­ka­jąc jed­nak ko­niecz­nie spo­so­bu oca­le­nia swych ul­tra­kon­ser­wa­tyw­nych za­sad, po­sta­no­wił bro­nić się sa­mym Jó­ze­fem.

– Niech on roz­strzy­gnie tę spra­wę – mó­wił do Ka­ziu­ni. Pew­nym był, że mło­de­mu chłop­cu uśmiech­nie się go­spo­dar­stwo, że prze­ło­ży swo­bo­dę i sta­no­wi­sko na­stęp­cy ojca w Klo­no­wi­cach nad służ­bę i za­leż­ność. Być może, tak­by się sta­ło, ale pani Wy­rę­bi­na nie omiesz­ka­ła wpły­nąć na syna, kie­dy na wa­ka­cje do ro­dzi­ców zje­chał. Wkrót­ce po­tem Jó­zef Wy­rę­ba, za pro­tek­cją wy­so­ko po­ło­żo­ne­go krew­ne­go pani Ka­zi­mie­ry, otrzy­mał wca­le przy­zwo­itą jak na po­czą­tek po­sa­dę w jed­nej z naj­po­waż­niej­szych in­sty­tu­cyi fi­nan – sa­mych w Kra­ko­wie, z za­pew­nie­niem, że je­śli mło­dy czło­wiek zdol­no­ści i do­bre chę­ci oka­że, wów­czas bę­dzie miał do ka­ry­ery i sta­no­wi­ska dro­gę uła­twio­ną życz­li­wie. Je­że­li bę­dzie ża­ło­wał – mó­wił – jam temu nie wi­nien. Zro­bi­łem swo­je.

Wy­rę­bian­ki, to hoże i ład­ne dzi­wecz­ki. W sto­sun­ku do nich p. Ma­rek rów­nież na swój spo­sób poj­mo­wał pe­da­go­gję. Od pie­lu­szek, aż do dłuż­szych su­kie­nek, mat­ka nie­ustan­nie coś dla nich wy­pra­szać, wy­wal­czać mu­sia­ła.

– Ko­ły­ska jest głu­pim wy­my­słem, wy­god­nym dla ospa­łych nia­niek – ma­wiał – ona to spra­wia, że się dziec­ku w gło­wie prze­wra­ca. I Wy­rę­bian­ki nie zna­ły ko­ły­sek.

Ospy szcze­pić nie trze­ba – po­wie­dział kie­dyś Dietl – wiec ją pani Mar­ko­wa, w ta­jem­ni­cy przed mę­żem ka­za­ła dzie­ciom za­szcze­pić. – Do dzie­się­ciu lat moje cór­ki mu­szą cho­dzić boso po domu, po pia­sku i ro­sie, tym spo­so­bem za­har­tu­ją się.

– Ależ Ma­recz­ku – tłó­ma­czy­ła żona – pan­ny duże nogi mieć będą.

– O toż mi cho­dzi. Ko­bie­ta stwo­rzo­na na mat­kę, więc nie­chaj ma sto­py sze­ro­kie, bo ta­kich wła­śnie po­trze­bu­je – nie raz i nie dwa po dzie­więć mie­się­cy z rzę­du. Śmie­chu war­te te wa­sze ka­lec­twa na ja­kichś tam sąż­nio­wych ob­ca­sach. To też kie­dyś u spro­wa­dzo­nych ze Lwo­wa bu­ci­ków, wła­sno­ręcz­nie po­od­ni­by­wał ob­ca­sy to­por­kiem, a Jan­ka i Sta­sia, za­nim moda na­de­szła, już an­giel­skie trze­wi­ki no­sić mu­sia­ły.

Pa­nien­ki ro­sły. Star­szej na­le­żał się gor­se­cik.

– Wy­bij to so­bie z gło­wy Ka­ziu­niu – opo­no­wał p. Ma­rek – gar­ba­tej nie po­mo­gą sznu­rów­ki… a gład­ka po li­cha ma cho­wać okrą­głe kształ­ty pod ja­kieś tam że­la­za czy fisz­bi­ny?

W swo­im cza­sie mał­żon­ka wy­stą­pi­ła z fran­cuz­czy­zną i śpie­wem.

– Głup­stwo – krót­ko i wę­zło­wa­to za­wy­ro­ko­wał maź – po­każ­cie mi fran­cu­zi­cę, któ­ra­by się uczy­ła pol­skie­go ję­zy­ka. Try­le wy­cią­gać po wło­sku? Dziś rano Jan­ka śpie­wa­ła „Kie­dy ran­ne” i da­li­bóg do­brze było, aż echo nio­sło po sa­dzie
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: