Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Panna młoda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Panna młoda - ebook

„Jak nazwać Pannę młodą Alessandra Baricco? Może surrealistyczną apologią? Filozoficzno-libertyńską relacją? Kapryśną i jednocześnie odważną historią miłosną?” Lorenzo Mondo, „Tuttolibri” (dodatek do „La Stampa”)

Mamy początek ubiegłego wieku. Do Rodziny przybywa z daleka młoda dziewczyna, narzeczona Syna. Rodzina przyjmuje ją w swojej eleganckiej rezydencji, nie poświęcając gościowi większej uwagi. Syna nie ma, w odległym kraju troszczy się o to, żeby interes tekstylny dobrze prosperował. Przysyła do domu zbędne prezenty. Panna młoda cierpliwie czeka na przyjazd narzeczonego, a tymczasem dostosowuje się do niezmiennych zwyczajów, jakie panują w domu, zwłaszcza do obfitych i niekończących się śniadań. Dni wypełniają podekscytowanie, radość i nieustający gwar, noce zaś strach i udręka, bo jak głosi legenda, właśnie w godzinach nocnych od wielu pokoleń umierają członkowie tej Rodziny. O zachowanie codziennego rytmu troszczy się perfekcyjny majordomus Modest. Przez sen działa i doradza Wuj, który nie przebudza się, nawet gdy rozgrywa partię tenisa. Ojciec, człowiek stanowczy, choć łagodny, w każdy czwartek udaje się do miasta. Córka co noc walczy z koszmarami. A Matka żyje w aurze swojej legendarnej urody. Wszystko rozgrywa się w cieniu ogólnego oczekiwanie na powrót Syna. I w tej atmosferze czekania bohaterowie starają się znaleźć dla siebie ratunek.

„Dzieła tego autora są niewątpliwie czymś wyjątkowym na literackim tle naszego kraju – pod względem niezbadanej lekkości, umiejętności wzbudzania emocji i niepowtarzalnej siły przyciągania”. Alfonso d’Agostino

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-476-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Schody liczą trzydzieści sześć kamiennych stopni, starzec wchodzi po nich wolno, ostrożnie, jakby zbierał je po kolei, by przepchnąć na pierwsze piętro: pasterz i jego łagodne stado. Ma na imię Modest. Służy w tym domu od pięćdziesięciu dziewięciu lat, jest więc jak jego kapłan.

Pokonawszy ostatni stopień, staje na początku szerokiego korytarza, który nie kryje przed nim żadnych niespodzianek: po prawej stronie zamknięte pokoje Państwa, a jest ich pięć; po lewej siedem okien zaciemnionych przez drewniane lakierowane okiennice.

Dopiero świta.

Starzec przystaje, żeby uaktualnić swoją listę. Odnotowuje poranki inaugurowane w tym domu zawsze w ten sam sposób. Każdy z nich gubi się w wielotysięcznej masie. Liczba jest zawrotna, ale to mu nie przeszkadza: poranny obrzęd należy bowiem do jego obowiązków, odpowiada jego skłonnościom i wynika z przeznaczenia.

Wygładziwszy dłońmi wyprasowane spodnie, unosi nieznacznie głowę i rusza przed siebie. Pomija drzwi do pokojów Państwa, za to zatrzymuje się przy pierwszym oknie i otwiera okiennice. Robi to płynnie i precyzyjnie. Czynność tę powtarza przy każdym oknie, siedem razy. Dopiero wtedy odwraca się, by ocenić światło brzasku, które wiązkami wpada przez szyby. Zna każdy jego odcień i w oparciu o niego potrafi odgadnąć, jaki będzie dzień: czasami nawet umie przepowiedzieć, co ze sobą przyniesie. To ważne, bo wszyscy na nim polegają.

Słabe słońce, lekki wietrzyk, myśli. Tak dziś będzie.

Potem zawraca, tym razem skupia się na pominiętej ścianie. Otwiera drzwi do pokojów Państwa, jedne po drugich, i głośno obwieszcza początek dnia, pięciokrotnie powtarzając to samo zdanie, z taką samą modulacją i intonacją.

Dzień dobry. Słońce słabe, lekki wietrzyk.

Potem znika.

Przestaje istnieć do chwili, aż pojawi się w sali śniadaniowej.

Zwyczaj uroczystego budzenia, które z czasem się wydłużyło i nabrało odświętnego charakteru, wywodzi się z dawnych dziejów, które na razie lepiej przemilczeć. Dotyczy całego domu. Obowiązuje ścisła zasada, że nie wolno wstać przed świtem. Wszyscy czekają na brzask i na taniec Modesta przy siedmiu oknach. Dopiero wtedy kończy się skazanie na łóżko, nocna ślepota i senna niewola. Na głos starca umarli powracają do życia.

Wylegają z pokoi bez ubrań, bez orzeźwienia oczu i rąk odrobiną wody. Z zapachem snu we włosach i na zębach mijamy się na korytarzach, na schodach, w drzwiach, obejmując się jak wygnańcy, którzy powracają z odległej krainy, niedowierzając, że uwolniliśmy się od uroku, jakim jest dla nas noc. Rozproszeni przez przymusowy sen, znowu stajemy się rodziną i jak rzeka krasowa, która wyłania się z ciemności z nadzieją, iż dotrze do morza, spływamy na parter do wielkiej jadalni. Robimy to zazwyczaj, śmiejąc się.

Naszym morzem jest stół do śniadań – nikt nie pomyślał nawet, by mówić o tym posiłku w liczbie pojedynczej, bo tylko liczba mnoga jest w stanie oddać jego bogactwo, obfitość i nierozsądną długość. Widać tu sens pogańskiego dziękczynienia za ocalenie przed klęską, przed snem. Nad wszystkim czuwa Modest i dwóch kamerdynerów, którzy krzątają się niedostrzegalnie. W dzień powszedni, nie postny i nie świąteczny, zwyczajowe menu obejmuje biały i ciemny chleb tostowy, masło na srebrnej tacy, konfiturę z dziewięciu owoców, miód i krem z kasztanów, osiem rodzajów ciastek, zwieńczonych przez niedościgniony croissant, cztery różnorakie ciasta, puchar z bitą śmietaną, owoce sezonowe pokrojone z geometryczną symetrią, zestaw rzadkich owoców egzotycznych, świeże jaja gotowane na trzy sposoby, świeże sery oraz ser angielski zwany stilton, cienkie plasterki szynki, mortadelę w kostkach, bulion wołowy, owoce gotowane w czerwonym winie, ciasteczka kukurydziane, cukierki anyżkowe na trawienie, wisienki z marcepanu, lody orzechowe, dzban gorącej czekolady, szwajcarskie praliny, lukrecję, orzechy arachidowe, mleko, kawę.

Herbaty nikt nie lubi, rumianek jest tylko dla chorych.

Nietrudno więc zrozumieć, że posiłek, przez większość uważany za szybki początek dnia, w tym domu stanowi złożoną i niekończącą się procedurę. Tradycja wymaga od domowników wielogodzinnej obecności przy stole – jak we włoskiej imitacji najszykowniejszego z brunchów – aż do obiadu, którego w tym domu zwyczajnie nie da się spożyć. Co jakiś czas ktoś ukradkiem wstaje, by wrócić do stołu częściowo ubranym albo umytym, z wypróżnionym pęcherzem. Są to jednak ledwo dostrzegalne szczegóły. Bo trzeba powiedzieć, że do wielkiego stołu dosiadają się goście, krewni, znajomi, petenci, dostawcy, ewentualne kręgi władzy, duchowni i zakonnice: każdy z jakąś sprawą. Rodzina ma w zwyczaju przyjmować interesantów w trakcie obfitego śniadania i nikt, nawet oni sami, nie są w stanie odróżnić ostentacyjnie demonstrowanej nieformalności od szczytu arogancji, czyli przyjmowania ludzi w piżamie. W każdym razie świeże masło i wspaniale wypieczone tarty skłaniają do życzliwości. Zresztą już sam trzymany w lodzie, szczodrze serwowany szampan tłumaczy obecność wielu z przybyłych.

Dlatego wokół stołu do śniadań nierzadko zobaczyć można dziesiątki osób naraz, chociaż rodzina składa się z pięciu członków, a właściwie z czterech, od kiedy Syn przebywa na Wyspach.

Ojciec, Matka, Córka, Wuj.

I Syn, tymczasowo za granicą, na Wyspach.

Koło trzeciej po południu udają się wreszcie do swoich pokojów, by wrócić po półgodzinie, eleganccy i pachnący, co nie umyka uwadze zebranych. Godziny popołudniowe poświęcamy interesom – fabryce, posiadłościom, domowi. O zmierzchu – zajęcia indywidualne: rozważania, rozmyślania, modlitwa bądź kurtuazyjne wizyty. Potem późna kolacja, skromna, spożywana w pośpiechu, bez podniosłości: odbywa się już pod osłoną nocy, dlatego wolimy pozbyć się jej jak zbędnej preambuły. Po niej bez pożegnania udajemy się do snu, w nieznane, i każdy radzi sobie z tym po swojemu.

Od stu trzynastu lat wszyscy w naszej rodzinie umierają we śnie.

To wiele wyjaśnia.

Tamtego ranka głównym tematem był pożytek płynący z morskich kąpieli, co do którego Jego Ekscelencja, ładując do ust bitą śmietanę, żywił wątpliwości. Dostrzegał w nich wyraźną moralną niewiadomą, nie ośmielając się skądinąd jednoznacznie jej zdefiniować.

Ojciec, człowiek dobrotliwy, ale w potrzebie bezlitosny, pomagał mu sprecyzować opinię.

Ekscelencjo, bądź łaskaw mi przypomnieć, gdzie dokładnie jest o tym mowa w Ewangelii.

Wymijającej odpowiedzi towarzyszył dzwonek u drzwi wejściowych, na który wszyscy zwrócili niewielką uwagę, jako że najpewniej chodziło o kolejne odwiedziny.

Dzwonkiem zajmował się Modest. Otworzył i ujrzał przed sobą Pannę młodą.

Nie oczekiwano jej tego dnia, a może tak, tyle że zapomniano.

Jestem Panna młoda, powiedziałam.

Panna, zauważył Modest. Potem rozejrzał się ze zdziwieniem, bo trudno było uwierzyć, że przybyłam sama, choć nie było nikogo w zasięgu wzroku.

Zostawiono mnie na początku alei, powiedziałam, chciałam policzyć w spokoju kroki. I postawiłam walizkę na ziemi.

Miałam, jak ustalono, osiemnaście lat.

Nie miałabym żadnych oporów, żeby pokazać się nago na plaży, ogłaszała tymczasem Matka, gdyż zawsze wykazywałam pewną skłonność do gór (niezbadane były jej liczne konkluzje). Mogłabym wyliczyć co najmniej dziesięć osób, ciągnęła, które widziałam nago, i nie mówię o dzieciach czy konających starcach, dla których żywię głębokie zrozumienie, chociaż…

Przerwała, gdy Panna młoda weszła do sali, nie dlatego, że Panna młoda weszła, ale dlatego, że została anonsowana przez ostrzegawcze kaszlnięcia Modesta. Nie powiedziałem jeszcze, że przez pięćdziesiąt dziewięć lat służby starzec wypracował krtaniowy system komunikacji, który wszyscy w rodzinie nauczyli się odczytywać, jakby chodziło o pismo klinowe. Nie miał potrzeby sięgać po słowa, gdyż pojedyncze kaszlnięcie – w rzadkich przypadkach podwójne, wyraziste – towarzyszyło jego ruchom jak przyrostek objaśniający ich znaczenie. Przykładowo nie było potrawy, której by nie opatrzył uściśleniem płynącym z nagłośni i wyrażającym jego osobistą ocenę. W tej konkretnej sytuacji wprowadził Pannę młodą ledwie zaakcentowanym, odległym syknięciem. Wszyscy wiedzieli, że sugeruje on daleko idącą ostrożność, i z tego powodu Matka zamilkła, czego robić nie miała w zwyczaju, jako że anonsowanie gościa w normalnych okolicznościach równało się nalaniu wody do szklanki – spokojnie by ją wypiła. Zamilkła więc, odwracając się do nowo przybyłej. Odnotowała jej młodziutki wiek i mechanicznie, acz wytwornie rzuciła:

Skarbie!

Nie miała najmniejszego pojęcia, kim jest ta dziewczyna.

Chwilę później w jej zazwyczaj chaotycznym umyśle coś musiało zaświtać, bo zapytała:

Jaki mamy miesiąc?

Ktoś powiedział „maj”, prawdopodobnie Aptekarz, bo szampan sprawiał, że stawał się nadzwyczaj dokładny.

Wtedy Matka znowu powtórzyła „Skarbie!”, tym razem jednak świadoma, co mówi.

Jak ten maj szybko nastał tego roku, pomyślała.

Panna młoda dygnęła.

Zapomnieli, ot co. Wszystko zostało ustalone, ale tak dawno, że szczegóły zatarły się w pamięci. Nie chodzi o to, że zmienili zdanie: to zbyt męczące. W tym domu, gdy już coś raz postanowiono, nigdy nie zmieniano zdania ze względu na oszczędne gospodarzenie emocjami. Po prostu nikt się nie zorientował, że czas minął szybko, i oto Panna młoda się stawiła, prawdopodobnie po to, żeby zrobić to, co dawno ustalono przy oficjalnej aprobacie wszystkich: poślubić Syna.

Stan faktyczny wyglądał tak, że Syna nie było.

Nikt jednak nie zamierzał się skupiać na takim szczególe, dlatego bez wahania podniósł się radosny i gremialny chór powitań, lekko zabarwiony zaskoczeniem, ulgą i wdzięcznością za właściwy obrót spraw, który nie baczy na ludzkie roztargnienie.

Ponieważ już zacząłem tę opowieść (i to pomimo bulwersującej serii epizodów, które mnie dotknęły i które raczej powinny mnie zniechęcić do tego przedsięwzięcia), zmuszony jestem przedstawić kolejność wydarzeń tak, jak je sobie przypominam, czyli że na przykład Syn i Panna młoda spotkali się, gdy ona miała lat piętnaście, a on osiemnaście, i stopniowo zaczęli dostrzegać w sobie wyborne panaceum na chwiejność serca i młodzieńczą nudę. Przedwcześnie byłoby wyjaśniać, jakimi szczególnymi drogami, warto jednak wiedzieć, że dosyć szybko doszli do fortunnego wniosku, że pragną się pobrać. Rodzinom nie mieściło się to w głowie z przyczyn, które być może będę miał sposobność wyłuszczyć, jeśli smutek nieco odpuści, jednak szczególna osobowość Syna, którą wcześniej czy później postaram się opisać, oraz niezłomna determinacja Panny młodej, którą mam nadzieję przekazać, sugerowały ostrożność. Postanowiono, że lepiej się wstrzymać i skupić się na rozwiązaniu przeszkód natury technicznej, w pierwszym rzędzie kwestii niezbyt doskonałej równości statusów społecznych. Trzeba przypomnieć, że Panna młoda była jedyną córką bogatego hodowcy bydła, który szczycił się aż pięcioma synami, natomiast Syn należał do rodziny, która od trzech pokoleń czerpała zyski z handlu wełną i luksusowymi tkaninami. Ani po jednej, ani po drugiej stronie nie brakowało pieniędzy, były jednak bez wątpienia całkiem odmiennej natury: jedne brały się z tkalni i dawnej wytworności, drugie z gnoju i atawistycznej harówki. Początkowo górę wzięło niezdecydowanie, którym wstrząsnął dopiero uroczysty komunikat Ojca, że małżeństwo między fortuną rolną i finansjerą przemysłową stanowi naturalny rozwój przedsiębiorczości na Północy i wytycza wyraźną drogę ku transformacji całego kraju. Stąd konieczność wyjścia poza społeczne schematy, które należą już do przeszłości. Dokładnie tymi słowami, wzbogaconymi o kilka siarczystych przekleństw, Ojciec zatwierdził związek, a jego argumentacja, łącząca zdrowy rozsądek z naturalnym instynktem, została przez wszystkich uznana za przekonującą. Postanowiliśmy poczekać, aż Panna młoda stanie się nieco mniej młoda: należało uniknąć ewentualnego porównania tak przemyślanego małżeństwa z pewnymi chłopskimi związkami, zawieranymi w pośpiechu i po zwierzęcemu. A zwłoka, bez wątpienia wygodna, jawiła nam się jako dowód na niezwykle moralną postawę. Co rychło potwierdził lokalny kler, zapominając o przekleństwach.

Czyli mieli się pobrać.

Skoro o tym mowa, jako że tego wieczoru czuję w sobie pewną niespójną lekkość, wywołaną być może przez smutne światło panujące w pokoju, który mi przydzielono, pragnę dodać coś na temat wydarzeń, jakie nastąpiły wkrótce po zaręczynach, i to z inicjatywy, o dziwo, ojca Panny młodej. To mężczyzna milczący, może i dobry na swój sposób, ale również skłonny do gniewu, inaczej mówiąc, nieobliczalny, jakby zbyt częsty kontakt ze zwierzętami pociągowymi zaszczepił w nim swoistą niegroźną nieprzewidywalność. Pewnego dnia w kilku słowach zakomunikował, że zamierza ostatecznie przypieczętować swoje interesy sukcesem i wyjechać do Argentyny na podbój pastwisk i rynku, który przestudiował w każdym szczególe podczas skąpanych w gnoju i mgle zimowych wieczorów. Nieco stropieni znajomi doszli do wniosku, że do tak wielkiej determinacji przyłożył się chłód, jaki wdarł się do małżeńskiego łoża, być może nadzieja na drugą młodość oraz prawdopodobnie infantylne przekonanie o nieograniczonych możliwościach. Wyruszył za ocean z trzema synami, z konieczności, oraz z Panną młodą – dla pociechy. Żonie i pozostałym synom, którzy mieli pilnować ziemi, obiecał, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, ściągnie ich do siebie, co faktycznie zrobił po roku, sprzedając wszystkie posiadłości w ojczyźnie i stawiając całą ojcowiznę na jedną szalę na pampie. Przed wyjazdem jednak złożył wizytę Ojcu Syna i przyrzekł na swój honor, że Panna młoda, jak tylko ukończy osiemnasty rok życia, stawi się, by dopełnić obietnicy małżeństwa. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, co w tych stronach jest gestem świętym.

Co do narzeczonych, przy pożegnaniu wydawali się spokojni, jednak w duchu czuli się zagubieni: muszę przyznać, że mieli powód i do jednego, i do drugiego.

Po wyjeździe właścicieli ziemskich Ojciec spędził kilka dni w nietypowym jak na niego absolutnym milczeniu, zaniedbując praktyki i zwyczaje, które sam uznawał za niezbywalne. Z podobnych absencji zrodziły się w przeszłości najpamiętniejsze decyzje, dlatego cała Rodzina spodziewała się wielkich nowin, gdy Ojciec wreszcie wypowiedział się krótko i dobitnie. Orzekł, że każdy ma swoją Argentynę i że dla nich, jako liderów w sektorze włókienniczym, taką Argentyną jest Anglia. Od dłuższego bowiem czasu spoglądano przez cieśninę na pewne fabryki, które w zaskakujący sposób zoptymalizowały linię produkcyjną: jednym słowem z daleka pachniało zawrotnymi zyskami. Trzeba pojechać, powiedział Ojciec, i ewentualnie skopiować. Potem zwrócił się do Syna.

Ty pojedziesz, skoro już się ustatkowałeś, powiedział, kantując nieco w kwestii długości pobytu.

I tak Syn wyjechał – szczęśliwy nawet z tego powodu – z misją zbadania angielskich tajemnic, by sprowadzić to, co najkorzystniejsze dla przyszłej fortuny Rodziny. Nikt się nie spodziewał, że wróci po kilku tygodniach, nikt jednak się nie zorientował, że nie wrócił po kilku miesiącach. Ale tacy już byli, nie zauważali, że dni mijają, bo skupiali się na tym, by przeżyć ten jeden doskonały dzień, powtarzany w nieskończoność: czas był dla nich zjawiskiem nieokreślonym, które pobrzmiewa w życiu jak język obcy.

Co rano Syn wysyłał z Anglii telegram o tej samej treści: Wszystko w porządku. Odnosił się, rzecz jasna, do zagrożenia związanego z nocą. Tylko tyle chcieliśmy wiedzieć, co do reszty, podejrzewanie, że Syn podczas przedłużającej się nieobecności może zajmować się czymś innym niż pracą, co najwyżej okraszoną przez godną pozazdroszczenia niewinną rozrywkę, wiązało się z przesadnym trudem. Najwyraźniej tak wiele angielskich fabryk zasługiwało na dogłębną analizą. Przestaliśmy więc na niego czekać, bo przecież kiedyś wróci.

Wcześniej jednak wróciła Panna młoda.

Pokaż się, powiedziała Matka radośnie, kiedy przy stole zapanowano nad zaskoczeniem.

Wszyscy na nią spojrzeli.

Dostrzegli pewien niuans, którego nie potrafili zwerbalizować.

Zwerbalizował go Wuj, który przebudził się z długiego snu w fotelu, przez cały czas trzymając w ręku kielich po brzegi wypełniony szampanem.

Sporo tam panna tańczyła. Bardzo mnie to cieszy.

Potem wypił łyk szampana i znowu zapadł w sen.

Wuj to wdzięczna i niezastąpiona postać na łonie rodziny. Jakaś tajemnicza choroba, której był on jedynym znanym nosicielem, sprawiała, że nieustannie zapadał w sen i przebudzał się tylko na krótkie chwile, żeby uczestniczyć w rozmowie, a robił to z wielką trafnością, którą wszyscy z przyzwyczajenia traktowaliśmy jako oczywistą, choć najwyraźniej wykraczała poza granice logiki. Pomimo snu jakaś część jego świadomości potrafiła rejestrować każde wydarzenie i każde słowo. Co więcej, te chwilowe powroty nierzadko obdarzały go tak jasnym i szczególnym spojrzeniem na sprawy, że przebudzenia i związane z nimi wypowiedzi traktowane były niemalże jak proroctwa. Krzepiła pewność, że w każdej chwili możemy liczyć na zasoby wypoczętego umysłu, który potrafi rozwiązać wszelki problem pojawiający się w domowych dyskusjach czy w życiu codziennym. Zresztą schlebiało nam, gdy obcych na takie cuda ogarniało zdziwienie, bo szczegół ten tylko dodawał atrakcyjności naszemu domowi. Goście, po powrocie na łono swojej rodziny, nierzadko zabierali ze sobą wspomnienie człowieka, który potrafi przez sen wykonywać skomplikowane czynności, czego trzymanie kielicha wypełnionego po brzegi szampanem jest tylko drobnym przykładem. Potrafił się na śpiąco ogolić, a nierzadko widywano go nawet grającego na fortepianie, choć wtedy odrobinę zwalniał tempo. Nie brakowało takich, co widzieli, jak całkowicie uśpiony grał w tenisa: podobno przebudzał się jedynie na czas zmiany miejsc. Podaję o tym nie tylko gwoli informacji, ale również dlatego, że dzisiaj chyba dostrzegłem jakiś związek ze wszystkim, co mnie spotyka, bo od kilku godzin zwyczajnie słyszę dźwięki, które w wirze roztargnienia stają się niesłyszalne: jak częste pobrzękiwanie życia na marmurowym stole czasu, na podobieństwo spadających pereł. W szczególności zaś śmieszność żyjących.

O tak, wiele panna tańczyła, potwierdziła Matka, lepiej bym tego nie ujęła, zresztą nigdy nie lubiłam ciast owocowych (niezbadane bowiem były jej konkluzje).

Tanga?, zapytał zmieszany notariusz Bertini, dla którego już samo wypowiedzenie słowa tango naznaczone było erotyzmem.

Tanga? W Argentynie? W tamtym klimacie?, zapytała Matka, kogo jednak, nie wiadomo.

Mogę zapewnić, że tango jest pochodzenia argentyńskiego, upierał się notariusz.

Wtedy usłyszano głos Panny młodej.

Trzy lata spędziłam na pampie. Nasz sąsiad mieszkał o dwa dni jazdy na koniu. Raz na miesiąc ksiądz przywoził nam Eucharystię. Raz na rok wyruszaliśmy w podróż do Buenos Aires, żeby uczestniczyć w otwarciu nowego sezonu operowego. Ale ani razu nie dotarliśmy na czas. Leżało dalej, niż przypuszczaliśmy.

Mało to praktyczne, zauważyła Matka. Jak twój ojciec chciał ci znaleźć męża?

Ktoś zwrócił uwagę, że Panna młoda została już przyrzeczona Synowi.

Ależ oczywiście, myślicie, że nie wiem? To było ogólne spostrzeżenie.

To prawda, powiedziała Panna młoda, tańczy się tam tango. Jest piękne.

Powietrze tajemniczo się zakołysało, co zawsze zapowiadało nieprzewidywalne przebudzenia Wuja.

Tango daje przeszłość temu, kto jej nie ma, i przyszłość temu, kto jej nie oczekuje.

Potem znowu zasnął.

Córka patrzyła w milczeniu ze swego miejsca u boku Ojca.

Była w wieku Panny młodej, czyli w wieku, którego ja już nie mam od wielu lat. (Gdy teraz o niej myślę, widzę tylko wielki zamęt, ale też, co ciekawe, marnotrawstwo niesłychanej i bezużytecznej urody. A to przywodzi mi na myśl historię, którą chciałbym opowiedzieć głównie po to, żeby ocalić życie, ale też dlatego, że na tym polega moja praca). Córka zatem. Po Matce odziedziczyła urodę, która w tych stronach uznawana była za arystokratyczną: dla cór tej ziemi zarezerwowane były tylko okruchy wspaniałości – krój oczu, jędrne nogi, kruczoczarne włosy, nigdy zaś pełna i krągła perfekcyjność – pozorny owoc wielowiekowego udoskonalania wnoszonego przez nieskończony szereg pokoleń, którą Matka po dzień dzisiejszy zachowała i którą ona, Córka, cudownie odzwierciedlała, na dodatek w krasie młodości. I wszystko ładnie do tego miejsca. Bo prawda wychodzi na jaw, kiedy porzucam elegancki bezruch i zaczynam się poruszać, przenosząc swoją pulę niepowetowanego nieszczęścia związanego z faktem, iż nieodwołalnie kuleję. Powód – wypadek, miałam coś koło ośmiu lat. Miasto, wąska uliczka między domami, wóz jadący bez kontroli, znarowiony koń. Reszty dokonali wybitni medycy wezwani z zagranicy, nie z winy niekompetencji, raczej przez pecha, w każdym razie na sposób skomplikowany i bolesny. Teraz chodzę, powłócząc prawą nogą, która, choć perfekcyjnie wyrzeźbiona, jest nieracjonalnie ciężka i pozbawiona umiejętności zgrania się z resztą ciała. Stopa stąpa ciężko i bezwładnie. Z ręką też nie jest dobrze, zna tylko trzy pozycje, niezbyt wytworne. Przypomina mechaniczne ramię. Dziwny to widok, kiedy wstaję z krzesła i podchodzę, by się przywitać czy grzecznie ukłonić, a wrażenie, jakie wywieram, najlepiej oddaje słowo rozczarowanie. Piękna niesłychanie, ale to piękno rozpada się przy najmniejszym ruchu, który w jednej chwili zamienia podziw w litość, a pożądanie w konsternację.

I ja to wiem. Ale nie mam skłonności do smutku ani talentu do ubolewania.

Kiedy konwersacja przeszła na spóźnione kwitnienie czereśni, Panna młoda podeszła do Córki i pochyliła się, by pocałować ją w policzki. Ta się nie podniosła, bo chciała w tym momencie wydać się piękna. Rozmawiały szeptem, jak stare przyjaciółki, a może w nagłym pragnieniu, by się nimi stać. Córka instynktownie wyczuła, że Panna młoda nabrała dystansu i już nigdy się go nie pozbędzie, gdyż wybrała go jako swoistą i niepowtarzalną formę elegancji. Na zawsze pozostanie naiwna i tajemnicza, pomyślała. Będą ją uwielbiać.

Potem, kiedy wynoszono pierwsze puste butelki po szampanie, nagle, jak za sprawą czarów, wszystkie rozmowy umilkły, i w tej ciszy Panna młoda zapytała wdzięcznie, czy może o coś spytać.

Ależ oczywiście, skarbie.

Jest Syn?

Syn?, rzuciła Matka, aby dać Wujowi czas na powrót ze snu i przyjście z pomocą, ale skoro nic się nie działo, kontynuowała: Ach Syn, jasne. Syn, oczywiście, mój Syn, no tak, dobre pytanie. Odwróciła się do Ojca. Kochanie?

W Anglii, powiedział Ojciec z absolutną szczerością. Czy panienka wie, co to Anglia?

Chyba tak.

Właśnie. Syn jest w Anglii. Ale chwilowo.

Czyli że wróci?

Niewątpliwie, jak tylko go wezwiemy.

A wezwiecie?

Bez wątpienia należy to uczynić jak najprędzej.

Jeszcze dzisiaj, uściśliła Matka i uśmiechnęła się w sposób, który zachowywała tylko na wyjątkowe okazje.

I tak po południu – ale nie przed dopełnieniem obrzędu śniadania – Ojciec zasiadł do biurka i postanowił odnotować najświeższe wydarzenia. Zazwyczaj robił to z pewnym opóźnieniem – mam na myśli fakty z życia, zwłaszcza te, które wprowadzały pewien bałagan – ale nie chcę, żeby zostało to zinterpretowane jako forma leniwej niewydolności. W rzeczywistości chodziło o świadomą ostrożność natury medycznej. Wszystkim było wiadome, że Ojciec urodził się z czymś, co sam nazywał niedomaganiem serca, i że nie należy tego rozumieć w kontekście sentymentalnym: w jego mięśniu sercowym, kiedy był w łonie matki rozwijającą się dopiero hipotezą, doszło bowiem do nieodwracalnego uszczerbku, w wyniku którego urodził się z sercem kruchym jak szkło, w obliczu czego wpierw lekarze, a potem on sam musieli się poddać. Jedynym lekarstwem była ostrożność i powolność w kontaktach ze światem. Jeśli wierzyć podręcznikom, w jednej chwili zabrać go mógł każdy większy zryw albo niespodziewane emocje. Niemniej jednak Ojciec wiedział z doświadczenia, że nie trzeba tego traktować dosłownie. Zrozumiał, że życie otrzymał na wynajem, nawykł więc do przezorności, umiłował porządek i nabrał niejasnego przeświadczenia, iż przypadł mu w darze wyjątkowy los. Z tego też brały się jego wrodzona dobrotliwość i okazjonalne okrucieństwo. Pragnę dodać, że nie bał się śmierci: zażyłe, by nie powiedzieć bliskie z nią stosunki, dawały mu pewność, iż w porę usłyszy jej kroki i właściwie wykorzysta.

Tamtego dnia zatem nie śpieszył się z odnotowaniem przybycia Panny młodej. Dopiero gdy wywiązał się z codziennych obowiązków, przystąpił do czekającego na niego zadania: pochylił się nad biurkiem i bez wahania zredagował telegram w poszanowaniu dla elementarnych wymogów zwięzłości i z zamiarem osiągnięcia maksymalnej jasności, która w tych okolicznościach była niezbędna. Telegram zawierał takie oto słowa:

Panna młoda wróciła. Pośpiesz się.

Matka z kolei postanowiła, że Panna młoda bezdyskusyjnie musi zamieszkać chwilowo u nich, gdyż nie posiada własnego domu i w pewnym sensie nawet rodziny, od kiedy jej krewni wraz z dobrami przenieśli się do Ameryki Południowej. Ponieważ Jego Ekscelencja nie wysunął moralnych obiekcji, jako że Syna pod rodzinnym dachem nie było, poproszono Modesta, aby przygotował pokój dla gości, a że nigdy nikogo w nim nie goszczono, niewiele więc o tym pokoju wiedziano. Jedynie to, że powinien gdzieś być. Kiedyś był.

Nie potrzeba żadnego pokoju gościnnego, będzie spać u mnie, orzekła ze spokojem Córka. Powiedziała to na siedząco, a w tej pozycji była tak piękna, że nie można było jej niczego odmówić.

Jeśli taka jest jej wola, dodała Córka, szukając wzroku Panny młodej.

Jest, odpowiedziała Panna młoda.

I tak została członkiem Rodziny. Myślała, że wejdzie do niej jako żona, a weszła jako siostra, córka, gość, miła obecność, dekoracja. Stało się to szybko i naturalnie, tak jak naturalnie przyswoiła sobie styl i rytm życia, którego do tej pory nie znała. Dostrzegała jego dziwaczność, rzadko jednak wyczuwała absurdalność. Kilka dni po tym, jak przybyła, podszedł do niej Modest i z szacunkiem powiedział, że jeśli ma jakieś pytania, zaszczytem dla niego będzie udzielić wyjaśnień.

Czy umknęły mi jakieś zasady?, zapytała Panna młoda.

Za pozwoleniem, przedstawię tylko cztery, żeby zbytnio Panny nie obciążać, odparł.

Zgoda.

Przypuszczam, że została panienka poinformowana, że noc budzi tu strach.

Tak, oczywiście. Myślałam, że to legenda, ale widzę, że nie.

W rzeczy samej. To po pierwsze.

Bać się nocy.

Powiedzmy respektować.

Respektować.

Dokładnie. Po drugie: rozpacz nie jest mile widziana.

Ach nie?

Proszę mnie źle nie zrozumieć, trzeba na to spojrzeć w odpowiednim kontekście.

Czyli jakim?

Przez trzy pokolenia Rodzina zgromadziła znaczące dobra i jeśli panienka zapyta, w jaki sposób osiągnięto taki wynik, pozwolę sobie zasugerować odpowiedź: talent, odwaga, nikczemność, fortunne pomyłki oraz głęboko zakorzeniona, konsekwentna i niezmienna gospodarność. Kiedy mówię o gospodarności, nie mówię tylko o pieniądzach. W tej rodzinie nic się nie marnuje. Rozumie panienka?

Oczywiście.

Tutaj się uważa, że rozpacz to marnotrawstwo czasu, a zatem luksus, na jaki jeszcze przez wiele lat nikt nie będzie sobie mógł pozwolić. Może kiedyś. Ale na razie żadna okoliczność, bez względu na to, jak bolesna, nie może skraść nastrojom nic ponad chwilową konsternację. Rozpacz zabiera radości czas, a dobrobyt buduje się dzięki radości. To bardzo proste, wystarczy się nad tym zastanowić.

Czy mogę wyrazić pewną obiekcję?

Proszę.

Jak mają się śniadania do tej manii gospodarności?

To nie śniadania, to obrzęd dziękczynienia.

Aha.

A poza tym mówiłem o gospodarności, a nie o skąpstwie, które tej Rodzinie jest całkiem obce.

Rozumiem.

Niewątpliwie jest panienka w stanie pojąć zachodzącą tu różnicę.

Dziękuję.

Jeśli wolno mi jeszcze skorzystać z uprzejmości panienki, jest też trzecia zasada, na którą pragnę zwrócić uwagę.

Proszę korzystać. Gdyby to ode mnie zależało, słuchałabym pana godzinami.

Czyta panienka książki?

Tak.

Proszę tego nie robić.

Nie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: