Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Parafijanka. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Parafijanka. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 311 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dzia­ło sie to w Ujaz­do­wie.

A Ujaz­dów na­le­żał do naj­bar­dziej wzię­tych miej­sco­wo­ści w kra­ju. Jego po­ło­że­nie tak uro­dą swej na­tu­ry, jak i sy­tu­acyą geo­gra­ficz­ną, ścią­ga­ło nie­tyl­ko cho­rych, ale i tych, któ­rzy o każ­dej po­rze roku, a więc i wśród upa­łów lata, szu­ka­ją za­ba­wy w tłu­mach i zgieł­ku.

Dzia­ło się to w roku 189…

A rok ten miał być szcze­gól­nie dla Ujaz­do­wa życz­li­wy. Dok­to­rzy obie­cy­wa­li so­bie zjazd nie­by­wa­ły. Ak­cy­ona­ry­usze za­cie­ra­li ręce, bo na­dzie­je ich, że Ujaz­dów zaj­mie po­waż­ne miej­sce w kra­ju wśród za­kła­dów lecz­ni­czych, wy­da­wa­ły się co­raz bar­dziej uza­sad­nio­ne.

Ujaz­dów był świet­ny, ale ci, co szu­ka­ją dna rze­czy, mal­kon­ten­ci, szpe­ra­ją­cy za­wsze w przy­czy­nach i skut­kach, twier­dzi­li, iż w tym roku świet­no­ści Ujaz­do­wa nie na­le­ży przy­pi­sy­wać in­nym oko­licz­no­ściom, jak tym, że w po­przed­nim sa­ison' ie . za­szły w nim wy­pad­ki, ro­bią­ce na­zwi­ska za­kła­dów lecz­ni­czych gło­śniej­sze­mi, niż sła­wa ich dok­to­rów i cy­fry ule­czo­nych.

To, że w Ujaz­do­wie w po­przed­nim se­zo­nie umarł sław­ny skrzy­pek, u któ­re­go dok­to­rzy raka bra­li za ka­tar żo­łąd­ko­wy, jak i to, że pan X., któ­ry do Ujaz­do­wa przy­je­chał w łóż­ku, a z Ujaz­do­wa wy­je­chał kon­no, po­zo­sta­ło tyl­ko w pa­mię­ci le­czą­cych ich dok­to­rów.

Ale za to inne zda­rze­nia sze­ro­ko po kra­ju roz­brzmie­wa­ły. W po­przed­nim se­zo­nie trzy ślicz­ne, ale nie­bo­ga­te pan­ny wy­szły w Ujaz­do­wie za­mąż, dwóch od­wiecz­nych po­sa­go­łow­ców ze­rwa­ło ze sta­ro­ka­wa­ler­stwem, jed­na pani zbie­gła z ko­chan­kiem w świat, a jed­ne­go męża przy­dy­ba­ła a fla­gran­ti żona . Że bo­ha­te­ro­wie tych wy­pad­ków szczę­śli­wym tra­fem dla ak­cy­ona­ry­uszy i dok­to­rów Ujaz­do­wa, na­le­że­li do sfer sze­rzej w kra­ju zna­nych i za­miesz­ku­ją­cych róż­ne pro­win­cye, mnó­stwo osób do­wie­dzia­ło się nie­tyl­ko o Ujaz­do­wie, ale i o tem, że w Ujaz­do­wie zbie­ra się to­wa­rzy­stwo zdol­ne nie­tyl­ko do flir­tów, lecz i do ro­man­sów, do oł­ta­rza, lub uciecz­ki.

I to jesz­cze mo­że­by nie było wy­ro­bi­ło w po­ję­ciach pew­nych sfer i lu­dzi tak po­chleb­ne­go o Ujaz­do­wie wy­obra­że­nia.

Ale za­szedł jesz­cze je­den wy­pa­dek w tym pa­mięt­nym r. 189… w któ­rym za­kład dat swym ak­cy­ona­ry­uszom 1/2 pro­cen­tu dy­wi­den­dy.

Hra­bian­ka Pi­law­ska, pan­na lat prze­szło trzy­dzie­stu, nie­bo­ga­ta, nie­ład­na, zna­na w ca­łym kra­ju z tego, że od lat pięt­na­stu obie­ga­ła w zi­mie wszyst­kie mia­sta, a wszyst­kie wody w le­cie, w swych po­szu­ki­wa­niach za mę­żem, zje­cha­ła w tym pa­mięt­nym roku do Ujaz­do­wa.

Zje­cha­ła do za­kła­du lecz­ni­cze­go pierw­szy raz w ży­ciu, by się w nim le­czyć, bo sta­ro­pa­nień­stwo za­czy­na­ło się w niej ob­ja­wiać symp­to­ma­ta­mi hi­ste­ryi, – i wy­je­cha­ła nie­tyl­ko uzdro­wio­na, ale z na­rze­czo­nym, i to ta­kim któ­re­go do oł­ta­rza do­pro­wa­dzi­ła.

Te to oko­licz­no­ści, zda­niem pana Jo­achi­ma, któ­ry od po­cząt­ku za­ło­że­nia Ujaz­do­wa sta­le w nim szu­kał uzdro­wie­nia, byty przy­czy­ną, dla któ­rej na­le­ża­ło się w tym roku spo­dzie­wać nie­by­wa­łe­go zjaz­du.

I wła­śnie o tem, sie­dząc na ław­ce pod lipą, w miej­scu, bę­dą­cem naj­lep­szym punk­tem ob­ser­wa­cyj­nym w Ujaz­do­wie, roz­ma­wiał pan Jo­achim ze swym znacz­nie młod­szym to­wa­rzy­szem.

In­for­mo­wat, ob­ja­śniał, wta­jem­ni­czał w róż­ne wła­ści­wo­ści Ujaz­do­wa pan Jo­achim, jed­na z tych fi­gur, spe­cy­al­nych za­kła­dom Ie – czni­czym, pana Bo­na­ra, do­pie­ro co na­ku­ra­cyę przy­by­łe­go.

Pan Jo­achim li­czył lat sześć­dzie­siąt, a fi­zy­ognom­ja jego, nie po­zba­wio­na in­te­li­gen­cyi choć po­spo­li­ta, mó­wi­ła każ­de­mu wszyst­ko, coby w niej wy­czy­tać był cie­ka­wym. Mó­wi­ła, że wła­ści­ciel jej, po róż­nych bu­rzach, a ra­czaj za­wie­jach lo­so­wych uznał, że naj­ta­niej, naj­wy­god­niej i naj­za­baw­niej było pod schy­łek scho­ro­wa­ne­go ży­wo­ta, osiąść w ta­kim Ujaz­do­wie i zaj­mo­wać się, mię­dzy dwo­ma prysz­ni­ca­mi, co­raz no­wy­mi ludź­mi i no­we­mi ich sto­sun­ków plot­ka­mi, czy skan­da­la­mi.

Od­dał się też temu con amo­re i do­szedł do ta­kiej w tym wzglę­dzie do­sko­na­ło­ści, iż spra­wy Ujaz­do­wa po­ślu­bił go­rę­cej, niż naj­bar­dziej za­an­ga­żo­wa­ny nim ak­cy­ona­ry­usz. W swej pie­czo­ło­wi­to­ści ogar­nął i bliż­szą oko­li­cę, a w swej dro­bia­zgo­wo­ści lu­bił do­cie­kać do dna każ­dą plot­kę, któ­ra się o jego uszy obi­ła, a do­ty­ka­ła ray­on'u raz ob­ra­ne­go, a rów­ną li­nią w trzy­mi­lo­wym dy­stan­sie Ujaz­dów obej­mu­ją­ce­go.

Wie­dzia­no o tem w za­kła­dzie i sta­ry dok­tor, dy­rek­tor lecz­ni­cy, pan Sta­ro­miej­ski, każ­de­go no­we­go ku­ra­cy­usza, za­się­ga­ją­ce­go odeń ja­kiejś in­for­ma­cyi, od­sy­łał temi sło­wy:

– Ser­ce! Jest tu­taj nie­ja­ki pan Jo­achim, sta­ry po­czci­wiec, czło­wiek nie­głu­pi, nie­gdyś by­wa­lec, któ­ry wszyst­ko wie, cze­go­byś tyl­ko mogł być w Ujaz­do­wie cie­ka­wy. On cię, ser­ce, we wszyst­ko wta­jem­ni­czy. On ci po­wie, gdzie lep­szy ko­tlet ba­ra­ni, "na gór­ce", czy "pod wy­staw­ką", on ci opo­wie hi­sto­ryę każ­de­go go­ścia, któ­ry kie­dy o Ujaz­dów za­wa­dził, on cię ob­ja­śni na­wet, ile na hi­po­te­ce ma dłu­gu któ­ry­kol­wiek z oko­licz­nych oby­wa­te­li "w trzy­mi­lo­wym ob­rę­bie".

Te ostat­nie sło­wa dok­tor mó­wił z na­ci­skiem, bo i pan Jo­achim na ten szcze­gół na­cisk szcze­gól­ny kładł, za­pew­ne wy­cho­dząc z za­sa­dy, że le­piej wie­dzieć mniej, a do­brze.

Tak też ode­sła­ny i Bo­nar, czem­prę­dzej od­szu­kał i po­znał pana Jo­achi­ma. A że sa­ison do­pie­ro się za­czy­nał, że Ujaz­dów jesz­cze pust­ka­mi świe­cił a dnie były naj­dłuż­sze w roku i naj­pięk­niej­sze, obaj więc je spę­dza­li wciąż ze sobą, pan Jo­achim cze­ka­jąc, aż nowa mu się na­wi­nie do wy­ba­da­nia ofia­ra, pan Bo­nar zaś, nie ma­jąc nic lep­sze­go do ro­bo­ty. Trzy dni do­pie­ro ba­wił w Ujaz­do­wie, a oneg­daj, gdy się kładł spać, zda­wa­ło mu się, że w nim się uro­dził, że w nim ży­cie spę­dził, tak wszyst­ko znał i wie­dział, z ta­kim ta­len­tem mu to wszyst­ko do gło­wy pan Jo­achim pa­ko­wał. A każ­dy pra­wie czło­wiek ma to do sie­bie, że go in­te­re­su­ją w swych szcze­gó­łach, i te rze­czy wo­ko­ło któ­rych wy­pad­ko­wo los mu się każe raz na cale ży­cie ob­ró­cić, tak, jak gdy­by w nich ży­wot, a przy­najm­niej kwiat jego miał spę­dzić.

Sie­dzie­li obaj pod lipą. Pan Jo­achim, bio­rą­cy as­sumpt z każ­dej oko­licz­no­ści, by mó­wić, Bo­nar, słu­cha­ją­cy z tem cha­rak­te­ry­stycz­nem pod­da­niem się, z tą ob­jek­tyw­no­ścią lu­dzi, ze swych ką­tów prze­rzu­co­nych na ja­kiś czas w od­dziel­ny, obcy im ele­ment.

Nie in­te­re­so­wa­ło go to wszyst­ko, ale miał do­brą pa­mięć i lu­bił znać sto­sun­ki swe­go kra­ju, tem wię­cej je­że­li spo­sób, w jaki je po­zna­wał, nie kosz­to­wał nic a nic, a ra­czej ba­wił go, niż nu­żył. Cóż miał zresz­tą lep­sze­go ro­bić, jak słu­chać pana Jo­achi­ma? on, Bo­nar, wy­zwa­ny ze swej Bo­nar­ki z po­wo­du ner­wo­wej cho­ro­by, ob­ja­wia­ją­cej się róż­ny­mi symp­to­ma­ta­mi, jak n… p… ro­dza­jem fur­ji, w jaką wpa­dał cza­sa­mi na swo­ją naj­uko­chań­szą żonę, po­ślu­bio­ną lat temu osiem z sza­lo­nej mi­ło­ści. Zresz­tą pan Jo­achim bar­dzo do­brze go w Ujaz­do­wie akli­ma­ty­zo­wał, tego wie­śnia­ka, za­ko­cha­ne­go w swej ni­wie, za­sko­ru­pia­łe­go w swych sto­sun­kach. Słu­cha­jąc go, jego wy­wo­dów i opi­sów, mniej my­ślał nad tem, co się tam w Bo­nar­ce dzie­je, czy Ja­ni­na daje so­bie rady, po­zo­sta­wio­na na cze­le du­że­go go­spo­dar­stwa, czy płu­gi do­brze cho­dzą w ni­wie, pod psze­ni­cę prze­zna­czo­nej, czy eko­nom ob­cho­dzi się, czy żyje wo­gó­le bez jego co­dzien­nej wie­czor­nej spe­cy­al­nej dys­po­zy­cyi.

Nie my­ślał o tem, gdy pan Jo­achim mu nad usza­mi bęb­nił; było to dla nie­go tem le­piej, że my­śle­nie to spra­wia­ło mu ból, któ­re­go dok­tor Sta­ro­miej­ski szcze­gól­nie uchra­niać się po­le­cał.

A ten Bo­nar, był to sym­pa­tycz­ny typ, nie­trud­ny do od­gad­nię­cia, nie wy­wi­ja­ją­cy się skal­pe­lo­wi ob­ser­wa­to­ra, nie za­da­ją­cy mu żad­nej za­gad­ki, typ, je­den z sym­pa­tycz­niej­szych tej du­żej war­stwy spo­łecz­nej, u nas jesz­cze tyl­ko ist­nie­ją­cej, "oby­wa­te­la­mi" zwa­nej.

Był to oby­wa­tel, "do­bry oby­wa­tel", wi­dzia­ło się to z pierw­sze­go rzu­tu oka i to wy­star­cza­ło.

Od chwi­li już mil­cze­li pan Jo­achim i pan Bo­nar, za­pa­trze­ni przed sie­bie jak­by w punkt, jaki two­rzy­ła al­ta­na, umiesz­czo­na w środ­ku du­że­go sta­wu, na wy­sep­ce ad hoc usy­pa­nej, w któ­rej wła­śnie w tej chwi­li, wi­dać było zda­la, roz­lo­ko­wy­wa­ła się or­kie­stra miej­sco­wa, za­czy­na­ją­ca zwy­kle o tej go­dzi­nie swe sym­fo­ni­je.

– Ale, pa­niem­dzie­ju, – za­gad­nął, jak­by się bu­dząc, pan Jo­achim, – ja już ga­dam trze­ci dzień.. Opo­wie­dzia­łem panu, pa­nie Ta­de­uszu, wszyst­ko o so­bie, o Ujaz­do­wie, o wszyst­kiem, ale pan, pa­niem­dzie­ju, ni­ceś mi nie po­wie­dział. Sie­dzi­my z sobą cały dzień trze­ci… ale ja nic o panu nie­wiem, prócz tego, że ma­ją­tek twój się na­zy­wa Bo­nar­ka i że leży w Ka­li­skiej gu­bern­ji.

– Ha, ha! – za­śmiał się Bo­nar, po­ka­zu­jąc sze­reg zdro­wych zę­bów w mło­dym uśmie­chu, – cóż to, pan­byś może my­ślał, że moje ży­cie tak cie­ka­we, jak tej pani w żół­tej bu­dzie, lub tego sta­re­go ory­gi­na­ła w dżo­kej­ce? Cie­ka­wyś pan mo­je­go ży­cia? ha, ha! My­ślisz, że to może po­dob­ne do tych, co tu­taj ci się na­wi­ja­ją od cza­su do cza­su. Po­słu­chaj że wiec, nie dłu­gie, choć li­czę lat trzy­dzie­ści i sześć…

– Trzy­dzie­ści i sześć, – prze­rwał pan Jo­achim – hm, hm… nie wy­glą­dasz pan na tyle!

– Z górą, z górą…

– Ale nie zba­czaj­my…

– I owszem, nie zba­czaj­my – pod­chwy­cił Ta­de­usz Bo­nar, opa­no­wu­jąc jak­by iro­nicz­ny, ale na jego twa­rzy tyl­ko do­bro­dusz­ny i na­iw­no­ścią swo­ją u męż­czy­zny po­dej­rza­ny uśmiech. – Uro­dzi­łem się i wy­cho­wa­łem w Bo­nar­ce, szko­ły skoń­czy­łem w War­sza­wie, kil­ka lat ba­wi­łem się i jar­mar­ko­wa­łem po kra­ju. W dwu­dzie­stym pią­tym roku ob­ją­łem Bo­na­rów­kę, gdzie za­ło­ży­łem chmie­lar­nię, w dwu­dzie­stym ósmym ob­ją­łem Bo­nar­kę… sko­ro mi oj­ciec umarł. Po­sta­wi­łem tam dom, bo się sta­ry wa­lił. Na balu w są­siedz­twie po­zna­łem moją żonę, za­ko­cha­łem się na śmierć i oże­ni­łem. Nie ża­łu­ję, choć swo­ją dro­gą i głup­stwo zro­bi­łem, po­wie­dział­byś pan, pa­nie Jo­achi­mie, bo nie wzią­łem zła­ma­ne­go sze­lą­ga po­sa­gu, a mia­łem na Bo­na­rów­ce bra­ta i sio­strę do spła­ce­nia. Ale ja­koś się go­spo­da­rzy­ło, pra­co­wa­ło i już ich po­spy­cha­łem.

Za­my­ślił się i do­dał:

– Nie cał­kiem, nie zu­peł­nie. Sio­stra jesz­cze sie­dzi, ale spła­ci­ło się tyle, to się spła­ci i resz­tę. Cięż­ko by­wa­ło cza­sa­mi, ale to ciot­ka umar­ła i zo­sta­wi­ła fun­du­sik, to roz­par­ce­lo­wa­łem fol­wark "na wy­dmu­chu"… Cięż­ko było, ale we­so­ło. Bo Ja­nin­ka…

Urwał tu­taj i za­du­mał się, by pod­chwy­cić:

– Po­zna ją pan, moją żonę. Przy­je­dzie tu mnie od­wie­dzić. Osiem lat ży­je­my ze sobą, mamy dwo­je dzie­ci, chłop­ca i dziew­czyn­kę; a wy­glą­da… za pa­nien­kę ją bio­rą!

– Pań­ską żonę?

– Ja­nin­kę.

Za­my­ślił się, jak­by nad tem, coby jesz­cze wię­cej po­wie­dzieć, coby jesz­cze jego ży­cie za­wie­ra­ło. Nie zna­lazł nic i do­dał:

– Oto całe moje ży­cie od a do z. Trzy­dzie­ści i sie­dem lat, jak­by z bi­cza trza­sło. Tak to so­bie ży­je­my. Cza­sem, po żni­wach, lub w zi­mie, gdy psze­ni­ca do­pi­sa­ła, wy­je­dzie­my na ty­dzień, dwa, do War­sza­wy, ja się ostrzy­gę, wy­pi­ję kil­ka szam­pa­nek ze zna­jo­my­mi, Ja­nin­ka się wy­hu­la u krew­nych i – jaz­da do domu. A w domu, jak w domu – go­spo­dar­stwo, imie­ni­ny w są­siedz­twie, po­lo­wa­nie i wint w zi­mie. Kon­na jaz­da…

– Żona pań­ska jeź­dzi kon­no? – pod­chwy­cił pan Jo­achim.

– Broń że Boże; ży­czy­ła so­bie. Gwał­tow­nie się na­pra­sza­ła, ale ani chcia­łem sły­szeć.

– Bo tu u nas hra­bi­na… – za­czął ce­dzić pan Jo­achim, gdy go wtem coś za­sta­no­wi­ło, i toż­sa­mo wra­że­nie udzie­li­ło się Bo­na­ro­wi Wiel­ką ale­ją wjaz­do­wą, wi­docz­ną przez po­roz­rzu­ca­ne po pia­sku klom­by, pę­dził nie­zwy­kły ekwi­paż, lśnią­cy i dzwo­nią­cy. Za­nim zo­ba­czy­li, po­zna­li i ro­zej­rze­li się, bre­ak an­giel­ski, za­przę­żo­ny czte­re­ma gnia­dy­mi koń­mi, ubra­ny­mi w gre­lo­ty, cały świe­cą­cy się od no­wych la­kie­rów, bron­zów, ni­klów i barw, miesz­czą­cy w so­bie kil­ka osób oboj­ga płci, pod­jeż­dżał na plac, tuż na­prze­ciw­ko lipy, pod któ­rą sie­dzie­li.

Pan Jo­achim wy­tę­żył wzrok; Bo­nar, jako obo­wiąz­ko­wy ama­tor koni po­chła­niał przy­jem­ne dlań wi­do­wi­sko.

Czwór­ką po­wo­ził dżen­tel­men, wi­docz­nie wła­ści­ciel tego ekwi­pa­żu. Osa­dził ko­nie. Li­ber­ja z tyl­ne­go wy­nie­sio­ne­go ko­zła rzu­ci­ła się, by po­ma­gać scho­dzić da­mom. Wszyst­ko to się dzia­ło po­śpiesz­nie, z pre­cy­zyą i wpra­wą, wła­ści­wą tyl­ko służ­bie wy­tre­so­wa­nej w wiel­kim domu. Z po­jaz­du wy­szły trzy stroj­ne damy, w ja­snych let­nich suk­niach, za­ru­mie­nio­ne, we­so­łe i roz­ba­wio­ne. Jed­na z nich, o czar­nych, wy­ra­zi­stych oczach, ude­rzy­ła swą pięk­no­ścią Bo­na­ra.

– Kto to? – spy­tał z tą wła­ści­wą so­bie na­iw­ną, od­bi­ja­ją­cą się w gło­sie cie­ka­wo­ścią.

– Za­cze­kaj pan, – szep­nął, jak­by sku­pio­ny, pan Jo­achim.

Obaj więc da­lej ob­ser­wo­wa­li.

Da­mom nad­ska­ki­wał ja­kiś mło­dzie­niec, nie­zmier­nie ele­ganc­ki w ubra­niu i ru­chach. Całe to to­wa­rzy­stwo prze­szło tuż pod lipą, nie rzu­ca­jąc na­wet spoj­rze­nia w stro­nę pana Jo­achi­ma i Bo­na­ra i po­dą­ży­ło ścież­ką, pro­wa­dzą­cą ku środ­ko­wi par­ku, ku gra­ją­cej or­kie­strze.

– Kto to? – po­wtó­rzył jesz­cze cie­ka­wiej Bo­nar, za­in­try­go­wa­ny pierw­szo­rzęd­nym wy­glą­dem tego ekwi­pa­żu, jak­by prze­nie­sio­ne­go z Bu­loń­skie­go la­sku w dzień du grand prix i tem stroj­nem to­wa­rzy­stwem.

– Za­cze­kaj pan – od­parł znów pan Jo­achim, z wy­tę­żo­nym wzro­kiem, skie­ro­wa­nym w stro­nę ko­zła bre­ak'u.

Bo­nar za nim po­to­czył ocza­mi.

Te­raz z ko­zła scho­dził ów po­waż­ny męż­czy­zna. Bo­nar zro­zu­miał cie­ka­wość wy­trzesz­czo­ne­go spoj­rze­nia pana Jo­achi­ma.

Męż­czy­zna ten był nie­po­spo­li­tą i nie czę­stą do spo­tka­nia fi­gu­rą.

Bar­dzo wy­so­ki, wy­smu­kły, nie­mal sztyw­ny w spo­so­bie trzy­ma­nia się, przy­ku­wał wzrok, pierw­szy raz na nim się za­trzy­mu­ją­cy, ary­sto­kra­tycz­no­ścią swe­go wy­glą­du, wy­ra­zi­sto­ścią swe­go typu, ar­ro­gan­cyą swej fi­zy­ogno­mii.

– Ob­jeż­dżać kro­kiem!… – roz­ka­zał woź­ni­cy, jak­by z trwo­gą cze­ka­ją­ce­mu na ten roz­kaz, i ru­szył za da­le­ko już od­bie­głem to­wa­rzy­stwem. Mu­siał przejść te­raz oko­ło Bo­na­ra. Ten też go po­chła­niał. Nie­zna­jo­my ten o ob­li­czu po­waż­nem, nie­mal smut­nem i znu­dzo­nem, za­cie­ka­wiał go. Ja­kieś ścią­gnię­cie du­żych brwi łu­ko­wa­tych, zmarsz­cze­nie pio­no­we czo­ła, przy­mru­że­nie ma­łych, ale by­strych si­wych oczu, ja­kieś po­gar­dli­we wy­krzy­wie­nie ust pod ma­łym i mło­dzień­czym wą­sem, ro­bi­ły jego fi­zy­ogno­mię nie­sym­pa­tycz­ną, ale wiel­ce in­te­re­su­ją­cą.

Bo­nar był­by mu się dłu­go przy­pa­try­wał, ale nie­zna­jo­my, rzu­ciw­szy nań wy­zy­wa­ją­ce swą po­gar­dli­wo­ścią, po­cho­dzą­cą z in­dy­wi­du­al­ne­go ukła­du twa­rzy, spoj­rze­nie, prze­szedł.

– Kto to? po­wtó­rzył Ta­de­usz.

– To hra­bia Ho­mel – od­parł jesz­cze ci­cho, jak­by to­nem prze­ję­tym, pan Jo­achim.

– Ale da­lej? zkąd? co? taka be­stya?

– Z naj­bliż­szej oko­li­cy… By­wa­ją tu czę­sto na mu­zy­ce…

– I pan mi nic o nich nie mó­wi­łeś? Pan Jo­achim się za­sta­no­wił.

– A praw­da. Nic panu o nich nie mó­wi­łem. A cie­ka­wa fi­gu­ra, pa­niem­dzie­ju, ten hra­bia Ho­mel…

Bo­nar był tak cie­ka­wy, iż go to sa­me­go za­sta­no­wi­ło

– Nie wiem, dla­cze­go, – za­gad­nął, – ale mnie ten hra­bia za­cie­ka­wił. Ory­gi­nal­na be­stya! Przy­stoj­ny męż­czy­zna, ale…

– Nie­sym­pa­tycz­ny?

– Bar­dzo nie­sym­pa­tycz­ny Oczy przy­mru­żo­ne… gęba skrzy­wio­na… opo­wia­daj pan.

Był cie­ka­wy, co mu się rzad­ko zda­rza­ło. Ale tra­fia­ło się cza­sem. – Przy­po­mi­nał so­bie, iż go już nie­raz tak za­cie­ka­wi­ły nie­któ­re spo­tka­ne w ży­ciu fi­gu­ry. – A zwy­kle by­wa­li to ja­cyś ary­sto­kra­ci, jak na­zy­wał uty­tu­ło­wa­nych, lub wy­so­ko się no­szą­cych. Ten hra­bia zda­wał mu się do nich na­le­żeć.

– Cie­ka­wyś pan – za­czął pan Jo­achim swym to­nem re­zo­nu­ją­ce­go opo­wia­da­nia. Do­pie­ro był­byś cie­ka­wy, gdy­byś był wi­dział epi­zod, któ­ry ja, tu, z tej ław­ki, dni temu kil­ka wi­dzia­łem. Sie­dzia­łem so­bie tak, jak dzi­siaj. I tak, jak dzi­siaj pod­je­chał hra­bia Ho­mel. Zwy­kle sam po­wo­zi. Tym ra­zem po­wo­ził ame­ry­ka­nem. Zszedł i sta­nął, by się przyj­rzeć ko­niom. Wtem coś u stan­gre­ta za­uwa­żył. Zmie­nił się, po­bladł, coś ryk­nął i rzu­cił się ku nie­mu z taką fur­ją, iż my­śla­łem, że za­bi­je tego czło­wie­ka, któ­ry z trwo­gi sło­wa wy­mó­wić nie mógł. W ostat­niej chwi­li za­pa­no­wał nad sobą i od­da­lił się, bla­dy, po­mie­sza­ny. Ja tu sie­dzia­łem, on tu prze­cho­dził. Nie wi­dział mnie, bo on lu­dzi nie wi­dzi. Może hra­biów wi­dzi.. Ale prze­cho­dząc oko­ło mnie, uśmiech­nął się sam do sie­bie. Dziw­ny to był czło­wiek, dziw­ny uśmiech, ten jego uśmiech, iro­nicz­ny, po­gar­dli­wy. Czy wiesz pan, z kogo się śmiał?

– Z kogo? – za­py­tał Ta­de­usz

– Z sie­bie – od­parł pan Jo­achim, i cią­gnął. – Od­tąd zmie­ni­łem zda­nie o tym hra­bim. Mia­łem go za ko­ron­ne­go dur­nia. Wte­dy spo­strze­głem do­pie­ro, że się my­li­łem.

– Ten uśmiech zmie­nił pań­skie prze­ko­na­nie – za­py­tał Bo­nar, te­raz już wię­cej za­in­try­go­wa­ny psy­cho­lo­gią pana Jo­achi­ma, niż hra­bią.

– Tak! ten uśmiech, – od­parł sta­now­czo sta­ry. – Ten uśmiech w se­kun­dę po ta­kiej fu­ryi – mó­wił z na­ci­skiem na sło­wach, wła­ści­wym lu­dziom, wy­ja­wia­ją­cym owo­ce pra­cy swe­go mó­zgu – po fu­ryi, w któ­rej, my­śla­łem, że za­bi­je czło­wie­ka, tu… pu­blicz­nie…

– Ależ o co on się tak roz­wściekł?

– O to, – czem­prę­dzej pod­chwy­cił pan Jo­achim, – że wąsy fur­ma­na były nie­do­sta­tecz­nie do­go­lo­ne, były nie­go­lo­ne dnia tego…

– Żar­tu­jesz pan!

– Tak. Py­ta­łem się fur­ma­na…

– I to zmie­ni­ło pań­skie o nim prze­ko­na­nie? – py­tał ze zdzi­wie­niem Bo­nar.

– Tak, pa­nie.

– Mnie­by to było utwier­dzi­ło w prze­ko­na­niu, – roz­śmiał się Bo­nar, – że to ko­ron­ny du­reń.

Na­sta­ło dłu­gie mil­cze­nie, któ­re znów prze­rwał pan Jo­achim:

– Dziw­ny to czło­wiek, ory­gi­nał. Nie znam go, bo on, zda­je się, znać ni­ko­go, przy­najm­niej ta­kich jak ja, nie chce. By­wa­ją tu czę­sto w swo­jem kół­ku. Z oko­li­cą nie żyją. On, po­dob­no, mó­wią jed­ni, bar­dzo wy­kształ­co­ny, pi­sze na­wet… ar­ty­sta, ku­pu­je ob­ra­zy. Ich dom, to ma być mu­zeum. Z dru­giej stro­ny, gdy­byś pan sły­szał, co za he­re­zye o nim wy­ga­du­ją.

– Nie żyją z ni­kim? – pod­chwy­cił Bo­nar, któ­re­go, jako rdzen­ne­go oby­wa­te­la, ten rys wiel­ce za­sta­no­wił.

– W oko­li­cy pra­wie z ni­kim. Wszy­scy są śmier­tel­nie na nie­go po­obra­ża­ni. Każ­de­mu za­je­chał.

– Jak­że więc? to ja­kiś dzi­ki czło­wiek? Ale że pan nie miał ocho­ty go po­znać? pan?

– Owszem! Gdy tu przy­by­łem, przed­sta­wi­łem mu się, ale na trze­ci dzień mi się nie od­kło­nił. Do­brze… Sie­dem lat nie zna­my się. Ale te­raz, te­raz zda­je mi się, że hra­bia nie od­kło­nił mi się wte­dy przez dys­trak­cyę tyl­ko…

Bo­nar w swej na­iw­no­ści iro­nicz­nie się za­śmiał.

– Już to trze­ba przy­znać, – za­wo­łał, – że ci nasi hra­bio­wie, to po więk­szej czę­ści na­rwań­cy, to pół­dy­abły we­nec­kie!

– Z opo­wia­da­nia i Ho­mel ta­kim mi się wy­da­wał, Z roku na rok jed­nak zmie­niam nie­co zda­nie. Ory­gi­nał, nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, ale czy nie czło­wiek przy­tem?…. Nie wiem, ale chciał­bym wie­dzieć.

– Rę­czę panu, że czło­wiek, za­glą­da­ją­cy pod nos fur­ma­no­wi, i wpa­da­ją­cy o to, co pod no­sem u nie­go, w fu­ryę, nie jest czło­wie­kiem, nad któ­rym by się war­to było za­sta­na­wiać.

– Hm… – Bąk­nął pan Jo­achim – pa­niem­dzie­ju, ten uśmiech…

Wstał. – Wstał i Bo­nar.

– Mó­wię panu, on się śmiał sam z sie­bie. A czło­wiek, któ­ry rzad­ko się śmie­je, a je­że­li się śmie­je, to z sie­bie?…. No, chodź­my zo­ba­czyć, co ro­bią.

– Kto?

– No! to hrab­stwo!

– Żar­tu­jesz pan! Cóż to mię ob­cho­dzić może?

Hola! – za­wo­łał pan Jo­achim, – za­cze­kaj pan. Bę­dzie cię to ob­cho­dzić, jak mnie ob­cho­dzi. Nas tu wszyst­kich on ob­cho­dzi, po­cząw­szy od dok­to­ra, a skoń­czyw­szy na stró­żu. A w pięk­nym sa­iso­nie nie sły­chać nic, tyl­ko o nich. A jaką mia­ła tu­ale­tę hra­bi­na? a jaki ostat­ni ekwi­paż hra­bie­go? Są lu­dzie, co prze­cho­dzą nie­po­strze­że­ni, ci­cho, bo­kiem, w cie­niu. Są inni, któ­rzy idąc, za­trzy­mu­ją się i za­trzy­mu­ją prze­chod­niów i zmu­sza­ją ich do zaj­mo­wa­nia się nimi. Ten hra­bia do nich na­le­ży. Nic mnie nie ob­cho­dzi, ale te­raz idę, wsta­ję zo­ba­czyć, co on tu­taj robi. Cie­ka­wym pod­chwy­cić coś, coby mi roz­ja­śni­ło tego czło­wie­ka: któ­re­go tu nikt nie zna, a któ­re­mu każ­dy czu­je się w obo­wiąz­ku coś przy­piąć. Ży­cie, pa­nie Ta­de­uszu, w moim wie­ku, to tyl­ko coś war­te, je­że­li się je bie­rze jako stu­dy­um. Ten hra­bia mię in­try­gu­je.

Szli ku or­kie­strze, a za­ra­zem zbli­ża­li się do naj­gwar­niej­szej czę­ści Ujaz­do­wa.

Pan Jo­achim jesz­cze pra­wił:

– Czło­wiek to, zda­wa­ło­by się, pysz­ny, dum­ny, z pod­nie­sio­ną i prze­wró­co­ną gło­wą, za­co­fa­ny w po­ję­ciach, od­lu­dek i dzi­wo­ląg, a swo­ją dro­gą za­pew­nił mnie czło­wiek tak zna­ko­mi­ty, jak nasz gło­śny po­wie­ścio­pi­sarz, że hra­bia jest naj­mil­szym to­wa­rzy­szem, wy­bit­ną in­te­li­gen­cyą, du­żym ta­len­tem Kon­tra­stów huk. Kon­trast na kon­tra­ście. Co to?

– Pół­dy­ablę we­nec­kie! mó­wię panu! Szli da­lej; a pan Jo­achim wciąż pra­wił – Dzie­ci nie mają. A jed­ni twier­dzą, że hra­bi­na jest szczę­śli­wą, inni, że jest naj­niesz­czę­śliw­szą. A są i tacy, pa­niem­dzie­ju, – tu się na­chy­lił do Bo­na­ra i szep­tał: – któ­rzy twier­dzą, że hra­bia i ko­biet nie zno­si!

– Fin de siec­le, pa­nie! – za­śmiał się Bo­nar i urwał, choć chciał da­lej mó­wić.

Sze­ro­ką ścież­ką w par­ku na­prze­ciw nich szło wła­śnie całe to to­wa­rzy­stwo, o któ­re­go człon­ku mó­wi­li. Ko­bie­ty śmie­ją­ce się, hra­bia za nie­mi w za­du­mie.

– Jak Boga ko­cham, – za­wo­łał Bo­nar – je­że­li mnie oczy nie oszu­ku­ją, to ta ni­ska na lewo, to moja ku­zyn­ka, jak Boga ko­cham! Mań­cia?

Pan Jo­achim jesz­cze się nie po­ła­pał, a owa ku­zyn­ka Bo­na­ra już go po­zna­wa­ła, już się doń uśmie­cha­ła, już wi­ta­ła.

– Ta­de­usz! – wo­ła­ła szcze­bio­tli­wym, peł­nym, gru­ba­wym star­szej pan­ny gło­sem, ma­lut­ka, pulch­niut­ka ko­bie­ta, – skąd­że tu­taj? Czyż­bym się była spo­dzie­wa­ła! a Ja­nin­ka? a…

Urwa­ła i do­pie­ro się spo­strze­gła, że całe to­wa­rzy­stwo przy­sta­nę­ło i cze­ka. Nie py­ta­jąc, za­wo­ła­ła z dziw­ną przy­tom­no­ścią umy­słu i płyn­no­ścią gło­su.

– Przed­sta­wiam wam mo­je­go naj­droż­sze­go ku­zy­na, Ta­de­usza Bo­nar­ra!…

Na­stą­pi­ły uści­ski dło­ni. W koń­cu do­pie­ro po­zna­li się hra­bia i Bo­nar. Hra­bia sztyw­ny, zim­ny, pe­łen kur­tu­azyi, któ­ra się tak nie po­do­ba­ła Bo­na­ro­wi, iż sam stra­cił swą na­iw­ną i swoj­ską na­tu­ral­ność.

Od­wró­cił się za pa­nem Jo­achi­mem – już go nie było.

A gdy się zna­lazł z ku­zyn­ką Mań­cią na chwi­lę od­osob­nio­ny, szep­nął jej:

– Nie­po­trzeb­nie mnie za­po­zna­wa­łaś z temi hra­bia­mi. Wiesz, że…

– Głu­pyś! – od­par­ła pan­na Ko­loń­ska nie­wy­ma­wia­jąc i, strasz­nie głu­pyś z twy­my pa­ra­fi­jań­sky­my prze­są­da­my. Po­znaj ich, a po­tem po­mó­wy­my. Hrra­bi­na jest moją przy­ja­ciół­ką – cią­gnę­ła z nie­zwy­kłym na­ci­skiem na r.

– Hra­bi­na pal dy­abli, ale hra­bia…

– A Ho­mel jest naj­myl­szym czło­we­kem. Za­przy­jaź­ny­cie się…

Ta­de­usz par­sk­nął śmie­chem. Onby się miał za­przy­jaź­nić z tym pa­nem w żół­tych bu­tach, spa­da­ją­cych z czar­nych, je­dwab­nych skar­pe­tek, z tym pa­nem o uśmie­chu wy­zy­wa­ją­co im­per­ty­nenc­kim, kro­czą­cym pro­ściej od tycz­ki od chmie­lu, z tym pa­nem, któ­ry za­glą­dał fur­ma­nom pod nosy!

Ta Mań­cia była wy­bor­ną, za­wsze taką samą pan­ną – urwań­cem, jak ją na­zy­wał. Była wy­bor­ną ze swo­ją hi­po­te­zą, że on mógł­by mieć co wspól­ne­go z ta­kim hra­bią. Cóż ich mo­gło łą­czyć? Co? co u li­cha? chy­ba po­wo­że­nie. Ale on i w ta­kie po­wo­że­nie nie­przy­zwo­icie wy­go­lo­nych fur­ma­nów po­pro­stu nie wie­rzył.

Spój­rzał z uko­sa na hra­bie­go i spo­tkał się z jego już od chwi­li na nim się za­trzy­mu­ją­cym wzro­kiem.

Dreszcz go prze­szedł, jak­by mu kto świ­dro­wał po du­szy, po wnę­trzach, po głę­biach. Ten hra­bia był ar­cy­an­ty­pa­tycz­nym!II

W łaź­ni, urzą­dzo­nej z wy­ra­fi­no­wa­nym kom­for­tem sy­ba­ry­ty płci męz­kiej, w ol­brzy­miej mar­mu­ro­wej wan­nie, bu­cha­ją­cej parą, ką­pał się hra­bia Ho­mel.

Było to ulu­bio­ne jego za­ję­cie, naj­uro­czyst­sza w dniu go­dzi­na, któ­ra sta­no­wi­ła po­trze­bę jego or­ga­ni­zmu. Ol­brzy­mią do tej ką­pie­li przy­wią­zy­wał wagę i twier­dził, że ane­micz­ny jego or­ga­nizm jej za­wdzię­czał swe ja­kie ta­kie "się trzy­ma­nie."

Bo hra­bia trzy­mał się nie­źle. Li­czył lat trzy­dzie­ści i sześć, a nie moż­na mu było więk­szej spra­wić przy­jem­no­ści, jak kil­ka lat mu wie­ku ująć. Wy­glą­dał na mniej, a ta trwo­ga za każ­dym ula­tu­ją­cym ro­kiem i dniem, była u nie­go czemś nie­mal cho­ro­bli­wem. Ztąd po­cho­dzi­ła nad­zwy­czaj­na dba­łość o sie­bie, ztąd za­pew­ne i ta ką­piel, bę­dą­ca uro­czy­sto­ścią w dniu.

Sie­dział w wan­nie, a my­ślą­ce jego ob­li­cze wy­glą­da­ło za­to­pio­ne w nie­we­so­łej za­du­mie.

Czyn­ny jego cha­rak­ter nie do­pusz­czał do sie­bie smut­nych my­śli, ale w wan­nie, je­śli go na­gab­nę­ły, to im się pod­dać mu­siał.

Dnia tego my­ślał o so­bie; bo nie za­wsze my­ślał o so­bie. Róż­ne in­te­re­sa, róż­ne pla­ny prze­pro­wa­dzał w wan­nie. Pro­je­ky nie­jed­nych ro­man­sów wan­nie za­wdzię­cza­ły swo­je uro­dzi­ny.

Dnia tego my­ślał o so­bie, a ze smut­ku, ja­kim się po­kry­ły jego rysy, są­dzić­by moż­na, że bo­lał nad sobą.

Tak, bo­lał nad sobą. Ży­cie jego zda­wa­ło mu się zmar­no­wa­nem, czczem, bez­war­to­ścio­wem, nie­po­trzeb­nem i nie­mi­łem Dla­cze­go? Dla­cze­go co­raz czę­ściej na­ga­by­wa­ły go te fi­lo­zo­ficz­ne re­flek­sye, z któ­re­mi od lat kil­ku wal­czył? Czyż­by ży­cie jego było zwich­nię­tem dla­te­go, że nie miał dzie­ci? Czyż w ta­len­cie swym nie mógł zna­leźć celu?

Nie od­po­wia­dał sta­now­czo na te py­ta­nia i po­wra­cał do prze­szło­ści, któ­ra mu się wy­da­wa­ła przy­czy­ną, że mu dziś było smut­no, że mu wo­gó­le było smut­no strasz­nie, ile razy się nad sobą za­sta­no­wił.

Wy­cho­wa­ny w zbyt­ku, przy­go­to­wy­wa­ny naj­nie­for­tun­niej do ja­kiejś roli na świecz­ni­ku, wszedł w świat, w któ­rym ta pierw­sza, nie­oce­nio­na mło­dość, ten po­tok, rwą­cyi szu­mią­cy, za­si­la­ny świe­że­mi z gór i źró­deł wo­da­mi, była dlań jed­nem pa­smem uciech wszel­kie­go ro­dza­ju, za­spa­ka­ja­ją­cych am­bi­cyę i na­mięt­no­ści. Bar­dzo przy­stoj­ny miał wiel­kie szczę­ście do ko­biet, róż­ne do lu­dzi. Bar­dzo spryt­ny, umiał wy­zy­ski­wać jed­no i dru­gie. Bar­dzo na­mięt­ny, na­mięt­nie brał ży­cie w szcze­gó­łach na­wet. To go może zgu­bi­ło…

Wes­tchnął. Się­gnął do kra­nu, wpu­ścił do wan­ny stru­mień go­rą­cej wody i zno­wu się za­du­mał, znów po­wró­cił do swych my­śli.

W dwu­dzie­stym siód­mym roku ży­cia miał już do­syć wszyst­kie­go. Po­sta­no­wił się oże­nić dla do­zna­nia no­wych, świe­żych wra­żeń. Dom, ro­dzi­na, sta­no­wi­sko, fun­do­wa­nie gniaz­da, o ja­kiem ma­rzy­ła jego am­bit­na gło­wa, ogni­sko do­mo­we, do ja­kie­go się rwa­ło jego spo­koj­ne i re­flek­syj­ne uspo­so­bie­nie, zda­wa­ły mu się być ce­la­mi dal­sze­go ży­wo­ta.

I oże­nił się z mi­ło­ści i z ma­jąt­kiem. Wszyst­ko mu się wio­dło. Pan­na Wan­da Opa­liń­ska li­czy­ła się do naj­pięk­niej­szych he­ri­tie­rek w świe­cie, w któ­rym ją po­znał i po­ko­chał. Ko­cha­ła się w nim sza­le­nie, nie wąt­pił.

Ja­kaś po­mro­ka po­kry­ła twarz Hom­la, ja­kiś smęt­ny wy­raz przy­mknął jego przy­mru­żo­ne oczy, ja­kiś uśmiech za­igrał na jego pięk­nie za­ry­so­wa­nych ustach pod mło­dym, je­dwa­bi­stym wą­sem

Otrząsł się, czy obu­dził, do­pu­ścił do wan­ny wrzą­cej wody i znów się za­my­ślił.

Mi­ja­ły lata. Mi­łość jego sty­gła, a w mia­rę, jak się zmniej­sza­ła, na­mięt­no­ści w nim co­raz bar­dziej wrza­ły. Uczu­cie do Wan­dy któ­rej nic do za­rzu­ce­nia nie miał, pręd­ko prze­cho­dzi­ło w po­spo­li­tą u bar­dzo na­mięt­nych fazę, w któ­rej, jak woda w stud­ni, zy­ski­wa­ło na głę­bo­ko­ści, ale tra­ci­ło na tem­pe­ra­tu­rze. Ko­chał swą żonę co­dzień wię­cej, ale się w niej ko­chał co­raz mniej. A na­tu­ra jego po­trze­bo­wa­ła szu­mu, uj­ścia, ognia… Rzu­cił się w wir nie­szczę­śli­wych in­te­re­sów, pi­sał, sta­wiał, za­kła­dał, bu­do­wał……………………………………………

I po la­tach dzie­się­ciu wi­dział, że nic nie zro­bił, nic! Żony nie uszczę­śli­wił, bo ta nie­zro­zu­mia­ła jego na­tu­ry i nie zga­dza­ła się z rolą jaką jej przy so­bie wy­zna­czył. Ma­jąt­ku nie­tyl­ko nie po­więk­szył ale i nie utrzy­mał. W li­te­ra­tu­rze sta­no­wi­ska pierw­szo­rzęd­ne­go nie za­jął…

A więc było to ży­cie zmar­no­wa­ne, bez cie­pła, ja­kie daje mi­łość go­re­ją­ca, bez spo­ko­ju, jaki daje spo­koj­ne su­mie­nie czło­wie­ka, głę­biej wy­kształ­co­ne­go, bez bodź­ca, jaki dają obo­wiąz­ki, bez celu, jaki daje po­tom­stwo.

I, aby nie cier­pieć, stwo­rzył so­bie od­ręb­ny spo­sób ży­cia, ży­cie dla sie­bie, opar­te na do­ga­dza­niu swym za­chcian­kom, po­grą­żo­ne w drob­nost­kach i ubar­wio­ne roz­ma­ito­ścią go­dzin za­peł­nio­nych drob­ne­mi za­ję­cia­mi, któ­re pod­no­sił do do­nio­sło­ści mis­syi.

A i w tem ży­ciu, ile razy, tak jak dziś nad sobą się za­sta­no­wił, wi­dział, że nie zna­lazł za­do­wo­le­nia. Cier­piał, cier­piał okrop­nie.

Czyż war­to żyć, by pil­no­wać lo­kai, po­rząd­ku w pa­ła­cu, my­cia po­wo­zów, sprzę­ża­ju koni, sy­me­tryi ob­ra­zów na ścia­nach i klom­bów w ogro­dzie?

Czyż to mo­gło za­peł­nić ży­cie, uspo­ko­ić wy­ma­ga­nia odeń czło­wie­ka jego ka­li­bru, głę­biej czu­ją­ce­go, głę­biej my­ślą­ce­go?

– Ha! – wes­tchnął – gdy­bym po­tra­fił coś ko­chać…

– Do­pu­ścił go­rą­cej wody i, po­ru­szyw­szy się ca­łem cia­łem w wan­nie, znów się za­du­mał. Hra­bia był sys­te­ma­tyk i w my­ślach, lu­bił je do koń­ca roz­wał­ko­wać…

Gdy­by po­tra­fił coś ko­chać, ko­goś ko­chać, to, wie­rzył, by­ło­by wiel­kiem dla jego na­tu­ry le­kar­stwem. Ale co? W Wan­dzie dru­gi raz za­ko­chać się nie mogł. Dzie­ci nie­miał. I dziś by­ło­by na nie za­póź­no………………………………………………………………………………………………………………………………………………………

On padł ofia­rą naj­głup­szej in­sty­tu­cyi, jaka ist­nia­ła pod słoń­cem, t… j… mał­żeń­stwa, bo in­sty­tu­cyą je na­zy­wał.

Gdy­by, lat temu kil­ka, gdy osta­tecz­nie wiel­kie, mi­ło­ści uczu­cie dla hra­bi­ny w nim się za­tli­ło, gdy­by wte­dy nie był oku­ty mał­żeń­skie­mi kaj­da­na­mi, był­by za­pew­ne się za – ko­chał jesz­cze… I to by­ło­by go oca­li­ło. Toby go utrzy­ma­ło w sta­tu­quo na­tu­ral­nej mę­sko­ści. To by­ło­by go uchro­ni­ło od lu­bij któ­rym się od­dał, to by­ło­by po­chło­nę­ło ten zby­tek sił ima­gi­na­cyi jego, któ­ra, szu­ka­jąc uj­ścia, rzu­ci­ła się ku drob­nost­kom i roz­pro­szy­ła w szcze­gó­łach ba­nal­ne­go ży­wo­ta pana, nie­po­trze­bu­ją­ce­go za­bie­gać dla bytu.

Tym­cza­sem sta­ło się in­a­czej. Dziś, co­dzień wię­cej, co­dzień po­tęż­niej czuł się po­grą­żo­nym w czczo­ści tego ży­wo­ta, któ­re­mu jego ro­zum nie po­zwa­lał za­rzu­cić fik­cyj­nych bóstw i oł­ta­rzy. Za­nad­to wiel­kim był cy­ni­kiem, by zna­leść cele w jed­nych ze współ­cze­snych mis­syj, za­nad­to wiel­kim cy­ni­kiem, by się od­dać hu­ma­ni­ta­ry­zmo­wi, za­nad­to wy­kształ­co­nym i wy­ra­fi­no­wa­nym, by nie od­czu­wać strasz­nej próż­ni swych dni..

Już nie my­slał, jak ze swe­go ży­cia zro­bić inne ży­cie, jak prze­isto­czyć świat swych wid­no­krę­gów. My­ślał nad tem, jak­by swój ten od­ręb­ny wid­no­kręg roz­sze­rzyć, aby mu było swo­bod­niej, sze­rzej, mniej czczo i nud­no, aby się dać roz­grzać ja­kie­muś świę­te­mu ognio­wi, któ­ry­by mu nie po­zwo­lił ana­li­zo­wać każ­de­go wła­sne­go po­ry­wu, każ­dej wła­snej in­tu­icyi i my­śli.

Tyl­ko mi­łość jed­na mo­gła go od­ro­dzić Ona jed­na sta­now­czo.

Ale czy był jesz­cze do niej zdol­nym?

Od lat dzie­się­ciu, od dnia, w któ­rym po­znał Wan­dę, to uczu­cie już ani razu w nim nie za­drga­ło. Od lat dzie­się­ciu nie spo­tkał ko­bie­ty, dla któ­rej by jego ser­ce za­bi­ło tem tem­pem, któ­rem prze­cież nie­gdyś tak czę­sto ude­rza­ło. Dziw­nie zo­bo­jęt­niał dla ko­biet, on, w mi­ło­ści tak ła­two za­pal­ny, on, ko­bie­cie wy­zna­cza­ją­cy ta­kie po­tęż­ne, ol­brzy­mie w swych po­ję­ciach wzglę­dem męż­czy­zny sta­no­wi­sko, on, epi­ku­rej­czyk do tego stop­nia, ii tyl­ko w mi­ło­ści wi­dział je­dy­ny, praw­dzi­wy i na­tu­ral­ny cel ży­cia męż­czy­zny.

A był hoł­dow­ni­kiem praw na­tu­ry.

Czy już nie był zdol­nym do tego uczu­cia, je­dy­nie ogrze­wa­ją­ce­go, je­dy­nie bę­dą­ce­go źró­dłem tych sub­stan­cyj, któ­re sta­no­wią męż­czy­znę?

Nie wie­dział, bo od lat dzie­się­ciu nie za­drgał temi fi­bra­mi, któ­re są ob­ja­wem męz­kiej zu­peł­no­ści.

Czy był­by jego ane­micz­ny, a na­mięt­ny ustrój nie­mi za­drgał, gdy­by nie mał­żeń­stwo, gdy­by nie te kaj­da­ny, któ­re tak na­tu­ral­nych ob­ja­wów wzbra­nia­ją?

Czy był­by się może w któ­rej ze spo­ty­ka­nych od lat dzie­się­ciu ko­biet za­ko­chał, gdy­by za­ję­cie się to jego nie było po­wo­dem do za­bu­rzeń do­mo­wych, do dra­ma­tów w ło­nie ro­dzi­ny i ogni­ska do­mo­we­go, któ­re chciał mieć po­god­ne­mi i spo­koj­nem!?

Nie wie­dział.

Ale zda­wa­ło mu się, że ożył­by, od­ro­dził­by się gdy­by się jesz­cze raz za­ko­chać po­tra­fił.

I za­nu­cił zwrot­kę z "ptasz­ni­ka z Ty­ro­lu"

"Jesz­cze raz, jesz­cze raz, ptasz­ku mój"!

Smut­ny, ale roz­ma­rzo­ny do­pu­ścił go­rą­cej wody do wan­ny.

– Ale jak­że trud­nem to było – my­ślał da­lej, – to za­ję­cie się jego. Jak­że za­wsze był trud­nym. Gło­wa, ta nie­szczę­śli­wa gło­wa ode­gry­wa­ła taką u nie­go rolę! Jak­że in­a­czej od wszyst­kich męż­czyzn, a przy­najm­niej od ich więk­szo­ści był skom­pli­ko­wa­ny! On po­trze­bo­wał, by ko­bie­ta po­ru­szy­ła wszyst­kie­mi jego stru­na­mi, by po­dzia­ła­ła na jego wy­bu­ja­łą ar­ty­sty ima­gi­na­cyę, by pod­bi­ła go in­tel­lek­tu­al­nie i fi­zycz­nie, by na­rzu­ci­ła się jego gło­wie, du­szy i zmy­słom…

Taką mógł zna­leść, gdy li­czył lat dwa­dzie­ścia sześć, ale ta­kiej już nie­by­ło dla trzy­dzie­sto­let­nie­go z górą czło­wie­ka, któ­ry dzie­sięć to­mów wy­pi­sał, po­świę­co­nych ana­li­zie ko­bie­ty, któ­ry prze­szedł przez ogień mał­żeń­stwa, któ­ry go­dzi­na­mi sa­me­go sie­bie ana­li­zo­wał, ot tak, jak te­raz, w go­rą­cej wan­nie, nie­zbęd­nej or­ga­ni­zmo­wi, zło­żo­ne­mu z ane­micz­ne­go cia­ła i na­mięt­ne­go mó­zgu w tra­wio­nej my­śla­mi czasz­ce.

On był skoń­czo­ny, zu­ży­ty…

Ha! – wes­tchnął cięż­ko i za­bie­rał się do dal­szej za­du­my.

Ale lo­kaj uchy­lił drzwi i oznaj­mił:

– Już prze­szło go­dzi­nę pan hra­bia się ką­pie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: