Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Paryska podróż - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Paryska podróż - ebook

Upłynęły trzy lata, odkąd Agnieszka wróciła z pełnego wrażeń Paryża do szarej rzeczywistości w peerelowskiej Polsce. Wspomnienia zbladły, a życie toczy się dalej. Pewnego dnia, na urodzinowym przyjęciu, pod naciskiem braci, Agnieszka zgadza się na przyspieszenie ślubu z narzeczonym. W dodatku bracia już mają pomysł na ich podróż poślubną! Nigdy nie byli w Paryżu, a myśl o wyjeździe na „zgniły zachód” bardzo ich kusi. I tak, zanim Agnieszka zdąży zaprotestować, klamka zapada. Teściowa szyje piękną suknię, matka Agnieszki cieszy się, że wreszcie związek będzie zalegalizowany. Dwa tygodnie później cała piątka wyjeżdża polonezem na Zachód: Agnieszka, jej świeżo upieczony mąż Artur, dwaj bracia i bratowa. Pięcioro duszyczek nastawionych na same atrakcje! Czy to marzenie się spełni, kiedy dojadą do celu? 

Ewa Grocholska (ur. 1953) jest z wykształcenia artystą plastykiem. Mieszka w Poznaniu, pracuje w domu, i jako „wolny twórca” dzieli swoje pasje pomiędzy grafikę i pisanie. Uwielbia portretować ludzi, pędzlem, albo słowami. Wspomnienia z jej studenckich lat zaowocowały powieścią „Paryska pokojówka”, a następnie „Paryskim spadkiem”. Jednak cała opowieść ma swój dalszy ciąg w trzeciej części „paryskiej trylogii”.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-819-4
Rozmiar pliku: 521 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Czytałam właśnie ostatni rozdział Pasji życia Irvinga Stone’a i nie mogłam uwierzyć, że Vincent van Gogh umarł aż w takiej biedzie. Jego grób na północy Francji porasta bluszcz, mech zżera pomnik, skromny, taki na miarę krótkiego i żałosnego życia. Pomyśleć, że dzisiaj obrazy malarza warte są kilkadziesiąt milionów dolarów… Czy naprawdę trzeba umrzeć, aby ktoś nas docenił?

Mój narzeczony zachrapał tak głośno, że od wibracji zadrżał budzik na półce. Nie chciałam, żeby znów spadł mu na głowę, więc przesunęłam zegarek w bezpieczne miejsce. No tak, facet śpi, podczas gdy ja pochłaniam powieść przy małej lampce skierowanej prosto na jej stronice. Dochodzi czwarta nad ranem, a mnie ogarnia smutek, że to już koniec…

Odłożyłam książkę i zgasiłam światło. Artur zachrapał jeszcze mocniej i przewrócił się na prawy bok, ale nie otworzył oczu. Co jak co, ale spać to on potrafi! Przymknęłam powieki, czekając na sen, który nie nadchodził. Van Gogh i jego pokiereszowane życie nie przestawały mnie nękać. We wspomnieniach powróciła twarz fałszerza jego obrazów, którego przed laty dopadła, dzięki mojej pomocy, francuska policja. Jak on miał na imię…? Emil? Tak. Emil Fleselle. Nigdy nie zapomnę jego zimnego wzroku podczas przesłuchania w paryskim więzieniu, mimo że czasami mam wrażenie, że to był tylko sen.

A jednak tak właśnie było! Pojechałam do Paryża, aby przejąć schedę po Napoleonie, kloszardzie, który zapisał mnie i mojej przyjaciółce Ewce swoją mansardę na Montmartrze, a naprawdę zdemaskowałam fałszerza! Wspomnienia w błyskawicznym tempie atakowały mój mózg. Zamiast zasnąć, czułam powracającą falę emocji.

I wielką, okrutnie bolesną tęsknotę.

Odpłynęłam, gdy za oknem świtało, a kiedy wstałam, Artura już nie było. Pojechał do pracy. Poczłapałam do naszej miniaturowej kuchni i zastałam to, co zawsze: brudne talerze, okruchy na stole, bajzel wszechobecny. Upłynęły właśnie trzy lata od mojego powrotu z Francji. Daliśmy sobie z Arturem drugą szansę, ale wciąż nie byliśmy małżeństwem. Moja mama początkowo oburzała się głośno, potem trochę ciszej, aż wreszcie (chyba) odpuściła sobie temat. Marzyła zapewne o naszym ślubie, takim prawdziwym, przed ołtarzem, ale Artur był niewierzący i nie zależało mu na kościelnej ceremonii.

A ja?

Ja wciąż nie wiedziałam, czy rzeczywiście chcę przypieczętowania naszego związku, nieważne: w kościele czy w urzędzie. Choć na swój sposób kochałam Artura, coś w głębi duszy szeptało mi, abym nie nalegała na ślub. Dopóki nie ma dzieci, jest nam obojgu – co tu owijać w bawełnę? – wygodniej.

Aż przyszedł dzień, w którym zmieniłam zdanie.

Osiemnastego marca bawiłam się na urodzinach u mojego brata Waldka, razem z moim drugim bratem Adamem i jego żoną Anią oraz kilkoma Waldkowymi kolegami, tymi od brydżyka i piwka. Zabawa była całkiem, całkiem, nawet chłopaki jakiegoś grilla na topniejącym śniegu pod domem wyczarowały (mój brat mieszkał w starym domku z ogródkiem po naszych dziadkach i miał gdzie urządzać balangi). Były drinki, piwo i kiepskie jedzenie, bo u Waldka zwykle bywało tak, że jak ktoś sam żarcia nie przyniósł, głodował. Tak czy inaczej było wesoło.

Aż nagle wstał mój rozbawiony Arturek, wszem i wobec oświadczając, zapewne pod wpływem alkoholu, że oto zamierza się ze mną wreszcie ożenić, po czym wzniósł toast na tę okoliczność. Uznałam to za żart, ale pozostali uczestnicy imprezy podchwycili temat. No i się zaczęło! A kiedy ten ślub? Dobrze, że w końcu. Mama się ucieszy i w ogóle! Postanowiłam nie brać udziału w głupiej dyskusji, która jednak rozgorzała tak, że nie sposób jej było powstrzymać. Narastała wbrew mojej woli jak kula śniegowa puszczona po zboczu góry. Na dodatek Artur oświadczył, że zamierza mnie zabrać w podróż poślubną. Natychmiast zaczęły się spekulacje dokąd.

– Jak to dokąd? Do Paryża! – wykrzyknął głośno Artur. Jak zawsze rozkręcał się w miarę postępu imprezy, ale tym razem naprawdę przesadził. – Moja kochana Agusia tak przecież kocha to miasto, że gdzie niby miałbym ją zabrać? – kontynuował, zadowolony z konceptu.

Miałam już dość i chciałam wracać do domu. Powstrzymał mnie Adam, mój starszy brat i autorytet w jednym, łapiąc mnie za rękę.

– Dokąd to, siostra? Przecież to wspaniały pomysł! Zostańcie!

Usiadłam grzecznie i pozwoliłam sobie na jeszcze jednego drinka.

Artur spoważniał.

– Pobierzmy się w końcu, Aguś – powiedział całkiem serio, obejmując mnie ramieniem. – Przecież już i tak żyjemy jak małżeństwo. A do Paryża pojedziemy zaraz po ślubie. Najlepiej jeszcze w lipcu albo sierpniu. Chciałbym wreszcie zobaczyć to cudowne miasto i poznać twoich znajomych…

– My też chcemy! – krzyknęli równocześnie moi bracia.

Nagle wszyscy obecni, jak jeden mąż, zapragnęli wyjechać z nami do Paryża!

Poczułam się jak zwierzę w potrzasku.

– Muszę się zastanowić… – jęknęłam, przyparta do muru.

– Ale nad czym, siostra? – zapytał Adam. – Bierz wreszcie ten ślub i do Paryża! Kto jest za?

Wszyscy byli za. I dali temu wyraz, wznosząc kolejny toast za „młodą parę”. Zupełnie jakby zapomnieli, po co się spotkaliśmy tamtego dnia! Nawet Ania zapaliła się do pomysłu, choć, jak sądzę, ona jedyna wahała się nieco. Bo trzeba będzie zamknąć firmę, bo to przecież wydatek, bo kto się zajmie w tym czasie jej kotami. Ania zawsze martwiła się wszystkim i o wszystko, choć zwykle ustępowała. Dla Adama.

W taki oto sposób urodziny Waldka przerodziły się w spontaniczną aranżację wspólnej wyprawy do Paryża. Ślub zrobił się jakby mniej ważny. Moi bracia planowali, co zwiedzą i w jakiej kolejności. Adam uwielbiał wszystko, co wielkie i szybkie, więc marzył o wieży Eiffla i przejażdżce TGV. Waldek również zapalił się do podróży, bo jak dotąd za granicą był tylko w Odessie, gdzie zresztą okradziono go już na dworcu z zegarka i zapasowych spodni. Wyjazd na zgniły Zachód wciąż pozostawał dla Polaków atrakcją.

Waldkowi kumple wreszcie zostawili nas samych. Chwała Bogu, odetchnęłam, tylko ich brakowałoby w tym Paryżu! Posiedzieliśmy jeszcze chwilę nad pustymi talerzami, zamówiliśmy taksówkę i wróciliśmy z Arturem do naszego blokowiska.

– Naprawdę chcę się z tobą ożenić, Agusiu… – zdążył jeszcze wybełkotać przed snem i padł jak kawka.

Myślałam, że następnego dnia mu przejdzie, ale wrócił po pracy do domu z bukietem róż i pierścionkiem zaręczynowym. Wypadki potoczyły się jak głazy z urwiska w trakcie kontrolowanego wybuchu. Miałam nadzieję, że kontrolowanego…

Ustaliliśmy datę ślubu na koniec lipca, datę wyjazdu zaś kilka dni później. Uradowana mama zrobiła uroczysty obiad. Sądziłam, że przynajmniej moi bracia na trzeźwo odwołają swój wariacki pomysł, ale nie miałam racji – ich zapał rósł z minuty na minutę. Cóż, zamiast podróży poślubnej czekała mnie rodzinna wyprawa… Adam z Waldkiem nie odpuszczali, mówili, że w kupie weselej, a poza tym tylko ja znam ten żabojadzki język, więc jeśli nie teraz ze mną, nie wybiorą się do Francji nigdy.

Jadę w podróż poślubną czy jako tłumaczka?, buntowałam się w duchu.

Ale dla Paryża gotowa byłam się poświęcić…

Moja przyszła teściowa szyła dla mnie suknię ślubną osobiście, twierdząc, że „te ze sklepu są byle jakie”. W sumie miała rację. Z zawodu była wprawdzie radiologiem dziecięcym, ale obdarzonym niezwykłym talentem do szycia i haftowania. I równie niezwykłą cierpliwością – jeden obrus potrafiła wyszywać przez dwa lata! Jej prace wystawiano nawet w Pałacu Kultury.

Lubiłam ją. Akurat do teściowej nigdy nie miałam obiekcji. Fajnie nam się gadało, gdy Artura nie było w pobliżu, bo jak był, zagłuszał nasze myśli. Przyszły teść też był w porządku – lekarz neurochirurg, przez lata ordynator w szpitalu w Tarnowskich Górach. Niedawno powrócił z wygnania do domu i moja biedna teściowa musiała na nowo przyzwyczajać się do obecności męża… A że uwielbiała ład i tak zwany święty spokój, zapewne nie było jej lekko. Tak czy inaczej wzięła się do mojej ślubnej kreacji z zapałem i po miesiącu zaprezentowała mi swoje dzieło.

Omal nie zemdlałam z zachwytu! Sukienka była niby biała, a jednak écru, klasyczna, ze wstawkami ręcznie dzierganej koronki. Arcydzieło! Na podobną gotową nie miałam szans, a już na pewno nie w peerelowskich sklepach. Teraz, choćby z powodu tej sukienki, nie mogłam się już wycofać… Bo nachodziły mnie takie myśli i wciąż się wahałam, czy nie odwołać ślubu. Cóż, moja przyszła teściowa przypieczętowała sprawę.2

Dzień był gorący – trzydzieści stopni w cieniu, makijaż, nerwy, samochód, kwiaty, gonitwa i w końcu urząd stanu cywilnego. Niewygodne rzeźbione ławki, najbliższa rodzina, podniosłe słowa i podpis na akcie małżeństwa.

Stało się! Zostałam żoną Artura, który wciąż mieszał brudne skarpetki z czystymi, mówił tak głośno, że nie potrzebował telefonu, by się porozumieć na odległość, i uwielbiał powtarzać, że „najlepszym przyjacielem człowieka jest kobieta”. Z tego bon motu śmiał się zawsze, nieważne, czy ktoś mu zawtórował.

Po ślubie pojechaliśmy na kameralne przyjęcie do restauracji „Myśliwska”, jedynej, która w tamtych czasach trzymała formę, na obiad dla najbliższej rodziny i kilkorga przyjaciół. Wreszcie mogłam odetchnąć, że nie przydepnę sobie sukni na schodach. Za nic, przenigdy nie mogłabym pracować jako modelka na wybiegu!

Goście się rozgadali, a ja wyłączyłam się z tego zgiełku. Myślałam o Ewce, o Paryżu. I o Marco. Ciągle za nim tęskniłam, ale na życie patrzyłam trzeźwo. Listy przestały przychodzić dwa lata temu, ja też nie pisałam, zajęta pracą i domem. Tamte paryskie czasy schowałam do szuflady. Nie, nie zakopałam ich pod ziemią. Szufladę zawsze przecież można otworzyć…

Z zamyślenia wyrwał mnie kelner, mówiąc, że jest do mnie telefon w recepcji na górze. Kto może dzwonić w dniu mojego ślubu? Przeprosiłam gości, uniosłam suknię i ruszyłam po schodach. Młody kelner wskazał mi aparat i oddalił się dyskretnie. Podniosłam słuchawkę.

– Aguś, to ty? – Natychmiast rozpoznałam głos przyjaciółki. Ewka dzwoniła ze Stanów.

Zaskoczyła mnie totalnie.

– Ewka? Skąd wiedziałaś, że…

– Przecież wysłałaś mi zaproszenie! Nie mogłam przyjechać, więc dzwonię.

– Jesteś kochana! – jęknęłam wzruszona.

– Aguś, życzę ci wspaniałego małżeństwa i w ogóle! No wiesz! Żałuję, że mnie tam nie ma, ale może kiedyś jeszcze się spotkamy? W Paryżu?

– Och, Ewka, tak o tym marzę! Tylko jak i kiedy?

– Nie wiem. Zaimprowizujemy coś, jak zawsze. Najlepiej nam wychodzi bez planu.

– Tak się cieszę, że zadzwoniłaś! A co u ciebie?

– U mnie okej. Stawiamy nowy dom na przedmieściach Chicago. Och… Napiszę, bo teraz nie dam rady ci opowiedzieć. Tęsknię za tobą i za naszym Paryżem!

– Ja też!

– Spotkamy się na pewno! Ale teraz ciesz się ślubem. I przekaż życzenia ode mnie Arturowi. I koniecznie pozdrów rodzinkę, zwłaszcza mamę!

– Dzięki, Ewcia!

– Muszę kończyć. Miłej zabawy, Aguś!

Odwiesiłam słuchawkę i poczułam, że mam lekko mokre oczy. Ewka pamiętała! Nie mogła przyjechać, ale zadała sobie trud, by odnaleźć numer restauracji. Niesłychane! Telefon od niej był najmilszym prezentem.

Wróciłam do gości.

– Kto dzwonił? – zapytał Artur.3

Czwarta rano, lekki wiaterek, upalna sierpniowa aura. Bagaże załadowane do jedynego auta nadającego się do podróży, do poloneza Adama. Nasz maluch za nic nie pomieściłby pięciu osób.

Mieliśmy do przejechania ponad tysiąc sześćset kilometrów, ale zamierzaliśmy zatrzymać się na nocleg w Heidelbergu. Adam profilaktycznie odświeżył wcześniej znajomość z naszymi dalekimi kuzynami wyłącznie po to, abyśmy mieli gdzie spać. Oni akurat wyjechali na wakacje do Hiszpanii, więc niewielkie mieszkanko stało puste, ale aby do niego dotrzeć, trzeba było pokonać tysiąc kilometrów jednym ciągiem.

Na szczęście na granicy obyło się bez kłopotów, choć na widok niemieckich celników i budzących grozę bramek włosy zjeżyły mi się na karku. Siedziałam cichutko na tylnym siedzeniu, wciśnięta między Anię i Waldka.

Wszyscy mieliśmy legalne paszporty i nic złego na koncie, ale instynkt kazał się bać. Niepotrzebnie, jak się okazało po chwili, bo nawet nie sprawdzono, czy nie przewozimy czegoś zakazanego.

Znów przekroczyłam granicę! Potem pas ziemi niczyjej i druga, również bez kłopotów. Najwyraźniej cała nasza piątka nie wyglądała na przestępców czy agentów obcego wywiadu. Byłam podniecona i pełna nadziei, że będzie to udana wyprawa.

Na celników najwyraźniej działało hasło „podróż poślubna”, bo uśmiechali się tylko i uchylali szlabany.

Wreszcie Adam mógł sprawdzić, ile fabryka dała jego polonezowi. Pędziliśmy autostradą na zachód. Zmęczona i niewyspana, a jednocześnie mocno podekscytowana patrzyłam przez okno. Powróciły wspomnienia. Podobne łąki i czyściutkie niemieckie wioski mijałam po raz kolejny. Najpierw z Ewką i jej koleżankami. Drugi raz sama. A teraz jadę z mężem, braćmi i bratową. Znów odwiedzę Paryż, tyle że z balastem, którego nie przewidywałam.

Na moim palcu lśniła obrączka.

Dojechaliśmy do Heidelbergu późnym popołudniem. Dzielny polonez prawie się zagotował, ale dał radę. Trochę potrwało, zanim znaleźliśmy osiedle naszych krewnych, których prawdę mówiąc, kompletnie nie kojarzyłam i wchodząc do ich mieszkania, czułam się nieswojo. Klucze zostawili u sąsiadki, poinformowanej, że przyjedzie „rodzinka” na nocleg.

Na stoliku zastaliśmy kartkę: „Czujcie się jak u siebie, dla pary młodej szampan w lodówce”. Niesamowite! Adam był dumny jak paw, że załatwił taki fajny nocleg. Ania wyjęła z torby kanapki, które wiozła przez tysiąc kilometrów, więc niestety, nie było szans, by wyskoczyć do jakiejś knajpki…

W mieszkaniu była tylko jedna sypialnia, w dodatku zagracona deską do prasowania i ciuchami, ale odstąpiono ją nam wspaniałomyślnie. To znaczy mnie i Arturowi. Adam i Waldek położyli się w przedpokoju na dmuchanym materacu, a Ania na kanapie w salonie. Przedtem jednak opróżniliśmy butelkę szampana i kilka piw, które Adam kupił przezornie na stacji benzynowej.

– We Francji piwo jest o wiele droższe – oświadczył przy wieczornej uczcie z polskiego chleba.

– Więc trzeba kupić zapas – stwierdził rzeczowo Waldek.

– Słusznie!

W łazience naszych dobroczyńców panował niezły bałagan – na pralce porozrzucane kosmetyki, na podłodze ręczniki. Najwyraźniej bardzo im się śpieszyło do tej Hiszpanii. Dobrze, że chociaż było jak opłukać się po lepkiej podróży. Tak czy siak w obcym mieszkaniu nie czułam się najlepiej. Adamowi i Ance to nie przeszkadzało.

Nie tak wyobrażałam sobie podróż poślubną. Nie w łóżku nieznanych krewnych i nie przy chlebie z serem. No cóż, wszystko rozbija się o koszty. Anka liczyła każdego wydanego feniga.

Na szczęście byłam zbyt zmęczona, żeby myśleć nad tym dłużej. Padłam w obce łóżko, niechętna jakimkolwiek amorom. Artur coś sugerował, ale jęknęłam tylko, że chce mi się spać.

Pierwszą nockę naszej wspaniałej podróży poślubnej mieliśmy za sobą.

Na śniadanie zjedliśmy resztę rozmiękłych kanapek mojej bratowej i wypiliśmy po kawie. Posprzątaliśmy gniazdko kuzynostwa, zostawiliśmy kartkę z podziękowaniem i kilka piw w lodówce. Do Paryża pozostało jakieś siedemset kilometrów.

Ale zanim wyruszyliśmy na dobre, postanowiliśmy przejść się jeszcze po mieście.

Na widok uroczych knajpek w rynku odzyskałam humor. Kamieniczki były piękne i zadbane, w powietrzu unosiły się smakowite zapachy. Ale i tym razem obyło się bez konsumpcji, bo przecież wszystko takie drogie! Za to moi bracia załadowali tyle niemieckiego piwa z supermarketu, ile pomieścił bagażnik poloneza. Aż się resory ugięły.

Wreszcie ruszyliśmy w drogę.

Autostrada była równa jak stół bilardowy, Adam z Arturem zmieniali się za kierownicą. Polonez dostawał skrzydeł, więc niebawem zobaczyliśmy graniczne szlabany. Po okazaniu paszportów przejechaliśmy bez problemu, celnicy życzyli nam szczęśliwej drogi. Miłe doświadczenie.

A więc już jesteśmy we Francji? Tak po prostu? Z każdą minutą bliżej Paryża!

Na jego przedmieściach drogę przeciął nam ogromny samolot. Takie mieliśmy wrażenie, bo w rzeczywistości startował z pasa tuż nad autostradą. Niesamowity widok! Znajdowaliśmy się przy lotnisku Charles’a de Gaulle’a. Waldek, zafascynowany, gapił się w okno.

– Jezu, myślałem, że się z nim zderzymy! – jęknął.

Po chwili równolegle do drogi przemknęło coś srebrnego. Śmignęło i już było przed nami.

– Co to takiego? – zapytała przerażona Ania.

– TGV – wyjaśniłam. – Francuski szybki pociąg.

Po obu stronach autostrady zaczęły się mnożyć napisy, pojawiły się nowoczesne budynki, siedziby wielkich koncernów. Co i rusz jakiś drogowskaz, informacje o zjazdach, odwracające uwagę reklamy. A my potrzebowaliśmy tylko bezpiecznie wjechać do miasta i nie zgubić się w tej kapitalistycznej dżungli. Nie było to wcale łatwe i proste. Trzymałam mapę na kolanach i mówiłam Adamowi, jak jechać. Byle do périphérique, czyli obwodnicy Paryża. Jeśli nam się uda, będę wiedziała co dalej. Problem polegał na trafieniu w odpowiedni zjazd.

Najwyraźniej go przegapiliśmy i wylądowaliśmy w kompletnie nieznanym miejscu. Napisy na mapie i na drodze rozjechały się, zabłądziliśmy. Wjechaliśmy do miasta nie od tej strony, co trzeba, i byliśmy w jego południowo-wschodniej części. Obcej mi i nieodwiedzanej.

– Zatrzymaj się! – krzyknęłam do Adama. – Chyba musimy wysiąść i zapytać!

Polonez przystanął na jakiejś ulicy, w otoczeniu niezbyt okazałych domów. Prędko się domyśliłam, że to dzielnica slumsów, przedmieście kolorowych. Nasz niecodzienny pojazd natychmiast wzbudził zainteresowanie mieszkańców. Zanim zdążyłam wysiąść, otoczyła nas gromadka ciemnoskórych młodzieńców w skórzanych kurtkach nabijanych ćwiekami. Nie wyglądali przyjaźnie.

Tylko spokojnie, pomyślałam. Natychmiast przypomniała mi się tygodniowa mordęga, Ewki i moja, w podobnej dzielnicy. I lokum, jakie zafundował nam Marian, gdy nie miałyśmy się gdzie podziać. Po prostu déjà vu!

Wysiadłam i rozłożyłam na dachu auta plan Paryża, udając, że nie zwracam uwagi na zbiegowisko. Wiatr podwijał papier, a ja stałam bez pojęcia, gdzie się znajdujemy.

Podszedł do mnie młody Mulat z fryzurą przypominającą kopiec termitów. Zaraz nas okradną!, spanikowałam.

– Mogę w czymś pomóc? – zapytał łagodnie, ku memu zdumieniu.

Odwróciłam się w kierunku rosłego młodziana w skórach i łańcuchach i całej gromadki mu podobnych. Przypomniałam sobie ostrzeżenia Alaina, znajomego policjanta. W takich dzielnicach nie wolno się zatrzymywać i lepiej nie zapuszczać się tam bez broni.

Trudno. Najwyżej nie wjedziemy do miasta, a nasze ciała znajdzie francuska policja. Będzie miała do rozgryzienia kolejny problem. Zwalczyłam strach.

– Owszem – powiedziałam z uśmiechem. – Chyba się zgubiliśmy. Mam tu plan, ale nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy – jęknęłam, patrząc błagalnie.

Nie, nie wyciągnął noża ani nawet nie rąbnął mnie kastetem między oczy. Zerknął na mapę i wskazał ciemnym palcem ze złotym sygnetem. TU. Tu jesteśmy.

– A jak stąd wjechać na périphérique? – Odważyłam się po raz drugi.

Zaczął wyjaśnienia, wodząc palcem po mapie, a ja kiwałam głową, udając, że rozumiem. W rzeczywistości bałam się tej gromadki tak bardzo, że niewiele do mnie docierało.

– Bardzo panu dziękuję – powiedziałam, zwijając plan.

– Nie ma za co – odparł. – I miłych wakacji! – dodał.

Po czym oddalił się wraz ze swoimi kumplami.

– Ruszaj! – wrzasnęłam na Adama, wsiadając do poloneza.

– Ale gdzie?

– Prosto!

Uff! Niepotrzebnie tak się bałam.

Odjechaliśmy kawałek, a dalej prowadziłam Adama według wskazówek ciemnego chłopaka. Niebawem moje oczy pojaśniały na widok strzałki oznaczającej zjazd na wymarzoną obwodnicę. No, teraz wystarczy zjechać wprost do osiemnastej dzielnicy. Wiedziałam, gdzie, tyle że przedtem musimy okrążyć prawie całe miasto!

Zmęczony Adam dzielnie dzierżył stery poloneza. Wszyscy byliśmy już zmęczeni i głodni. Nad Paryżem zapadał mrok, a my wciąż tkwiliśmy w samochodzie. Gdy wreszcie wypatrzyłam właściwy zjazd, skręciliśmy i od razu utknęliśmy w ogromnym korku trąbiących aut. Czułam, że Adamowi puszczają nerwy.

– Jeszcze chwila i hotel – próbowałam go uspokoić.

No cóż, chciał do Paryża, to ma. O tej porze stolica Francji stawała się jednym wielkim ciągiem aut. Uśmiechnęłam się pod nosem. Witaj, ukochane miasto!

Przedzieraliśmy się uliczkami do celu. Adam musiał kilka razy ostro hamować, parę razy zakląć. Miał tej naszej wyprawy serdecznie dość. Nie powiedział tego na głos, ale znam go od urodzenia i wiem, co oznacza ta mina.

Znienacka nasz polonez zadarł nos pod górę, a to znaczyło, że znaleźliśmy się na wzgórzu Montmartre. Hotel powinien być tuż-tuż.

Wjechaliśmy jednak w niewłaściwą uliczkę, bo nagle znaleźliśmy się na samym szczycie. W dodatku utknęliśmy w jakimś zaułku. Ani do przodu, ani do tyłu! Adam zatrzymał się przed dwoma kamiennymi pachołkami, wysiadł i zbadał teren, stwierdzając, że jeśli mocno się postara, może się jakoś między nimi przeciśnie. Za pilota miał robić Waldek, więc dawał Adamowi znaki. Ciut w lewo, okej, teraz w prawo…

Jakimś cudem wydostaliśmy się z tego potrzasku. Zjechaliśmy z powrotem w dół i po kilku rundkach po już całkiem ciemnych uliczkach znaleźliśmy wreszcie tę właściwą.

Rue Aristide Bruant.

Maleńka i wąska, przy której trwał nic niezmieniony przez ostatnie trzy lata mój poczciwy hotel Utrillo.

Umęczony Adam zatrzymał auto na podjeździe, blokując przejazd innym. Znałam to z autopsji. Kiedy tu mieszkałam, goście często musieli czekać, aż inni wypakują się i odjadą. Nie było innej możliwości.

Poderwałam Waldka, Artura i przysypiającą Anię.

– Musimy się szybko zebrać i odstawić auto na jakiś parking! – krzyknęłam.

Za nami trąbiła już jakaś półciężarówka.

Towarzystwo chyba wreszcie pojęło, że nie żartuję, i w tempie błyskawicy wnieśliśmy nasze bagaże do hallu. Ogromny karton z piwem pozostał w bagażniku. Recepcjonistce oznajmiłam, że mam rezerwację i zaraz wrócę, tylko odstawię auto, a młoda kobieta skinęła głową ze zrozumieniem. Nie my pierwsi, nie my ostatni.

Ania z Waldkiem zostali w hallu, a Adam, Artur i ja ruszyliśmy na poszukiwania najbliższego parkingu. W sumie sytuacja nawet zaczynała mnie bawić, choć mój brat był cały spięty i niezadowolony. A co, spodziewał się lokaja w liberii i orkiestry na powitanie?

Kręciliśmy się po okolicy, aż w końcu ujrzałam napis: „Parking podziemny”. Adam skręcił, lecz zaraz zahamował, bo z budki wyszedł czarnoskóry stróż, oświadczając, że wszystkie miejsca zajęte. Podpowiedział jednak litościwie, że dwie przecznice dalej może coś się jeszcze znajdzie.

Adam był u kresu wytrzymałości, więc próbowałam go uspokoić.

– Już za chwilę hotel wynagrodzi ci tę mękę – powiedziałam.

Nawet nie jęknął. Nie miał siły.

W końcu ulokowaliśmy auto na ogromnym podziemnym parkingu, kilka przecznic od naszego lokum. Uiściliśmy opłatę za całe dziesięć dni (było taniej, jeśli płaciło się z góry), zabraliśmy z bagażnika nasze bluzy i kilka piw, i ruszyliśmy krętymi uliczkami.

– Mam nadzieję, że hotel okaże się lepszym doświadczeniem niż wjazd do miasta – westchnął Adam.

– No, jestem ciekaw – odparł Artur sceptycznie.

C.d. w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: