Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pasażerka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 sierpnia 2019
Ebook
21,25 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,25

Pasażerka - ebook

Liza, była esesmanka i strażniczka w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, wiele lat po wojnie podczas podróży transatlantykiem spotyka jedną ze swych ofiar. Spotkanie na statku – przestrzeni zamkniętej – zmusza bohaterki do stawienia czoła przeszłości i zmierzenia się z dramatycznymi wspomnieniami.

Zofia Posmysz (ur. 1923) w wieku 18 lat została więźniarką Auschwitz. W „Pasażerce” opisała świat obozów koncentracyjnych z punktu widzenia oprawcy. Autorka początek swojej „drogi przez mękę” wspomina tak: „Kiedy zobaczyłam napis 'Arbeit macht frei' pomyślałam, że nie będzie źle, bo ja się roboty nie boję. Nieraz przecież pomagałam dziadkom przy sianokosach".

Po wojnie pracowała jako pisarka i dziennikarka radiowa, była m.in. współautorką powieści radiowej „W Jezioranach”. Tworzyła reportaże, słuchowiska, a jej debiutem było słuchowisko „Pasażerka”. Nadało je radio, po czym telewizja. Tematem zainteresował się Andrzej Munk i zaproponował Zofii Posmysz napisanie noweli filmowej. Realizacja filmu jednak została przerwana – Andrzej Munk zginął w wypadku samochodowym. Powieść stanowi rozwinięcie noweli.

Pasażerka” tłumaczona była na kilkanaście języków, m.in. na język rosyjski, by w ostatnich latach z muzyką Mieczysława Weinberga przemierzać świat jako opera.

 

Kategoria: Kino i Teatr
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61432-99-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pasażerka

Nie wiedzieć czemu ta kobieta przykuła spojrzenie Lizy. Stała obok wejścia na basen i prawdopodobnie przyglądała się pływającym, bo głowę miała odwróconą. Liza widziała zaledwie część tej twarzy, niemniej jednak patrzyła uparcie, z natężeniem. Było coś w tej sylwetce niepokojącego, co trzymało jej wzrok na uwięzi i nie pozwalało się oderwać. Zaskoczona, zgorszona sama sobą, szamotała się z dziwnym urzeczeniem, usiłując dociec jego przyczyny. Było to jednakże przedsięwzięcie dosyć beznadziejne. Żadne z wyjaśnień, które jej się nasuwały, nie trafiało w sedno rzeczy. Przyczyna nie leżała w ogóle w sferze elegancji i jej zewnętrznych akcesoriów. Jakkolwiek ubrana nienagannie, nieznajoma nie wyróżniała się przecież niczym specjalnym, co zresztą na tym luksusowym statku, pełnym pięknych i wytwornych kobiet, było prawie niemożliwe. Więc musiało to być coś innego i w oczach Lizy, kiedy tak patrzyła, malowało się coraz większe zaniepokojenie. Bo gdyby Walter, który spoczywał obok na leżaku, nie miał zamkniętych oczu, niechybnie padłoby pytanie: „O co chodzi, mała?” Czytał bowiem w jej oczach – cokolwiek by sądzić o użyciu tej wytartej przenośni – najdosłowniej odczytywał wrażenia, które się w nich aktualnie odbijały. Bardzo go to w niej radowało i bawiło, kto wie nawet, czy nie dzięki temu zwrócił na nią uwagę, a w konsekwencji ożenił się. Było to tak, jak gdyby wzbogaciła go o dodatkowy zmysł, nazywał go żartobliwie „słuchem wewnętrznym”, chociaż o określenie tej umiejętności, która przecież nie na słuchu, lecz na wzroku się opierała, można by się spierać. Nie zawsze tylko potrafił odgadnąć przyczynę tego, co właśnie zobaczył w jej oczach, a wówczas pytał niezwłocznie z ciekawością, która postronnym mogła się wydawać śmieszną: „O co chodzi, mała?” Nieodmiennie od wielu lat, zupełnie tak jak wówczas, kiedy zjawiła się u niego w antykwariacie – to były pierwsze lata po wojnie i Walter wtedy zajmował się handlem antykami – zabiedzona i taka „niedorosła”, w pantoflach pozbawionych obcasów, że potraktował ją jak dziewczynkę tym właśnie pytaniem. Ale Walter z wystawioną na działanie słońca twarzą, z zamkniętymi oczyma dysponował tylko jednym darem słuchu, tym właściwym wszystkim ludziom. I wobec tego, że Liza od dłuższej chwili już nie włączała się do dytyrambu na cześć życia, który składał z jej pomocą od chwili, gdy wstąpili na pokład, uznał za słuszne zaatakowanie jej wprost.

– Dobrze nam tutaj, co, Lischen? Pierwszorzędne pudło, ten nasz „Hamburg”. Drogie, bo drogie, ale w końcu… nie musimy się z tym liczyć. Nareszcie złapałem szansę, Lischen. Rozumiesz, co to znaczy? Odtąd będziemy żyć na szerokiej stopie, zapewniam cię. Należy nam się to wreszcie, nie? Jak sądzisz, mała?

Nie usłyszał odpowiedzi, która, zgodnie z rytuałem długoletnich rozmów, powinna była paść. Otworzył więc oczy, żeby uruchomić „wewnętrzny słuch”, i na jego twarzy odbiło się zaciekawienie:

– Radzę ci odwrócić głowę, Lischen. Opalisz twarz z jednej strony – a ponieważ i to pozostawiła bez odpowiedzi, spytał już zdziwiony: – O co chodzi, mała? Dlaczego wciąż patrzysz w tamtą stronę?

Odwróciła głowę ku niemu:

– Nie, nic… – powiedziała. Ale jej spojrzenie raz jeszcze pobiegło w stronę nieznajomej i Walter zapytał:

– To znajoma?

– Nie… co znowu? – jego pytanie jakby ją zaskoczyło, a nawet zastanowiło. – Skąd ci to przyszło do głowy?

– Patrzysz w taki sposób, jakbyś ją znała.

– Wydała mi się – znowu popatrzyła w tamtą stronę – jakaś dziwna.

– Dziwna? – chwilę lustrował tamtą uważnie, po czym wzruszył ramionami: – Nie znajduję w niej nic osobliwego.

Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, jak zwykle w takich okazjach – był to uśmiech anulujący jej chwilowe wtajemniczenie, bo wszak oboje już wiedzieli, „o co chodzi” – i wygodniej ułożyła się na leżaku. Walter miał rację, dobrze było tutaj. Pierwszy dzień podróży przeszedł jej oczekiwania. Pogoda była nadzwyczajna, ogromny motorowiec sunął gładko, jak gdyby ślizgając się po powierzchni wody, nie odczuwało się prawie żadnego kołysania. Wszystko, co żyło, wyległo na słoneczny pokład, zwany plażą, z basenu dobiegały śmiechy i pokrzykiwania. Wśród leżakujących przesuwali się zręcznie stewardzi roznoszący lody i napoje. Było niewiarygodnie spokojnie.

– Niemcy zostali za nami, Walterze – powiedziała.

– Pojutrze zostanie Europa. I to na parę lat, jeśli się nic nie zmieni. Nie będziesz tęsknić?

– Nie sądzę.

– I ja nie. Starucha staje się znów męcząca.

– Bałam się, że nic z tego nie wyjdzie.

– Nie bez racji. „Stary” ruguje zewsząd ludzi Streita. Zawdzięczam poniekąd panu Globke, że wskoczyłem na tę placówkę.

– Żartujesz chyba…

– Bynajmniej. Za duży już szumek zrobił się na świecie. Trzeba tu i ówdzie pozakładać tłumiki. W tym celu bierze się faceta jak ja i wysyła tam, gdzie najgłośniej. W charakterze knebla. Można mi nawet dorobić antyfaszystowską przeszłość.

Żachnęła się.

– Gdyby to było potrzebne, pojechałby Streit.

– Z góry odpada – odparł ze śmiechem. – A wiesz dlaczego? Bo on ją rzeczywiście ma, tę przeszłość. Gdyby nie to…

Podszedł do nich steward i zaanonsował obiad.

– Jest to pierwszy dzień podróży, a więc byłoby pożądane, żeby państwo przyszli nieco wcześniej. Chodzi mianowicie o możliwość wybrania stolika w miejscu, jakie będzie państwu najbardziej odpowiadało. Ma to chyba znaczenie w podróży, która bądź co bądź trwa dosyć długo.

Pozwolił sobie specjalnie przyjść do nich, ponieważ inni pasażerowie…

W rzeczywistości pokład był prawie pusty. Pasażerowie woleli widać zacienione kabiny z wentylatorami niż kłującą blaskiem w oczy taflę oceanu. Tylko jeszcze w jednym leżaku, osłoniętym parasolem, drzemał sobie starszy, siwy pan. U jego nóg niby posąg spoczywał piękny wyżeł.

– Ma rację ten elokwentny steward – mówił Walter zmierzając ku wejściu. – Przez dwadzieścia dni to pudło będzie naszym kontynentem. Zechcesz chyba wkrótce potem, jak przyjedziemy, odwiedzić siostrę?

– O, to nie takie pilne. Pojadę do niej, kiedy się zainstalujemy na dobre – odrzekła, okrążając stojący na drodze leżak.

– Ale czy wie o naszym przyjeździe?

– Nie.

– Jak to? Nie zawiadomiłaś jej nawet?

– Mówiłam ci – odpowiedziała nie od razu. – Do ostatniej chwili w to nie wierzyłam. Jestem przesądna. Bałam się przedwczesnym mówieniem…

– Spłoszyć szczęście? – zaśmiał się. – Dziecinna jesteś. Ale to nie szkodzi. Jest w tym pewien rodzaj wdzięku…

W tej chwili stało się coś dziwnego. Jak do tego doszło, nikt, ani Liza, ani Walter, ani starszy pan, właściciel wyżła, nie umieli powiedzieć. W wejściu na pokład stanęła owa nieznajoma pasażerka, która przedtem tak zaciekawiła Lizę. Być może, iż zwyczajem ludzi lubiących psy uczyniła jakiś nieznaczny gest: gwizdnęła cichutko lub cmoknęła. Nikt tego nie dostrzegł. Widziano tylko, jak pies skoczył. Nie, nie było to nic groźnego, jakkolwiek mogło tak wyglądać, kiedy wsparł się łapami na jej ramionach. Przywołany, natychmiast przywarował u nóg pana, który wyrażał ubolewanie z trochę przesadną, choć nie pozbawianą staroświeckiego wdzięku galanterią.

– Głuptasku – śmiał się Walter, patrząc na pobladłą nagle Lizę. – Przecież on jest zupełnie nieszkodliwy. To był gest sympatii.

Lecz Liza zdawała się nie słyszeć. Patrzyła na nieznajomą pasażerkę, która spokojnie otrzepywała bluzkę, patrzyła tak, jakby od tego zależało jej życie. Nawet kiedy tamta odeszła, jej twarz, na której malowały się na przemian zdumienie i niedowierzanie, nie zmieniła wyrazu. Walter zaniepokoił się:

– Lischen, co tobie?

Nie odpowiadała. Patrzyła przed siebie nieruchomo, w jej oczach malowała się groza.

* * *

…Pies w skoku. Psy, dziesiątki i setki psów. Takich samych jak ten i innych. „Hundesstafeln”. Maszerują w szeregach jak żołnierze, to znowu jak strażnicy trzód zaganiają stada dwunożnych stworów zdradzających dziwne i odrażające zarazem podobieństwo do ludzi. Psy… I droga, jak z koszmarnego snu, nie przypominająca żadnych innych dróg, zamknięta pośród drutów, znaczona sągami drewna, a na niej ludzie, wytworni jak ci tutaj pasażerowie „Hamburga”. Bezładnym tłumem suną wzdłuż ślepego toru, który tu oznacza dosłownie ślepy tor, dosłownie kres, coraz bliżej ku czerwonemu budynkowi z graniastym kominem. Sypialne wagony, choć już puste, cuchną jeszcze. I psy… Takie jak ten i inne. Karetka z czerwonym krzyżem, kursująca tam i z powrotem po tej dziwnej drodze, sterty bezładnie zwalonych ubrań, wózki dziecięce, ogromna liczba wózków, fotografie, po których się depcze nie wyczuwając ich pod grubą warstwą rozmiękłej ziemi, i znowu tłum nagi i ohydny przed czerwonym budynkiem, a poza nim druty rozpięte na białych słupach, zakrzywionych jak szpony nad dachami, które nie są dachami domów. Przed nimi klęczące stwory w sukniach w biało-niebieskie pasy i orkiestra. Młodziutka śpiewaczka zachłystuje się zadziorną piosenką: „Ich brauche keine Milionen, mir fehlt kein Pfennig zum Glück”… I ręce, szybko, szybko podstawiane, jedno ramię za drugim, na którym kropka po kropce wyskakują cyfry…

Walter ściskał mocno przegub jej dłoni:

– Co ci jest, Lischen, na miłość boską!

– Nic, Walterze… już nic.

– Już nic? Nastraszyłaś mnie. Wyglądałaś jakby…

– Nienawidzę psów! Po prostu nie znoszę psów! – wybuchnęła histerycznie, opadając na najbliższy leżak.

– Nie znosisz psów? – Walter był szczerze zdziwiony. – Nic o tym nie wiedziałem. Nigdy mi nic nie mówiłaś!

* * *

Obiad dobiegał końca. To był świetny obiad i Walter, który cenił dobry stół, wpadł w humor wręcz znakomity. Delektował się każdą potrawą, omawiając je we właściwy sobie, parodystycznie rubaszny sposób. Nie od razu też zauważył, że Liza prawie nie odpowiada i je niewiele, a zauważywszy, okazał trochę niezadowolone zdumienie. Czyżby nie odpowiadała jej kuchnia? Była to wszak autentyczna niemiecka kuchnia w najlepszym wydaniu, w swej szczytowej formie, i doprawdy on, który się przecież na tym zna, nie znajdował, co by tu skrytykować. Na szczęście wyjaśniło się, że to tylko ból głowy pozbawił Lizę apetytu i humoru. Z tego też jedynie powodu nie zgodziła się na zaproszenie do ich stołu nowego znajomego Waltera, co miał jej po trosze za złe. Był to bowiem równy chłopak, tak go scharakteryzował, i bardzo się do nich garnął. Teraz jednakże rozumiał, że nie był to kaprys, jakieś kobiece fochy, których, ona to wie, bardzo nie lubił i które na szczęście były obce jej charakterowi. Jasne, że samopoczucie jest rzeczą istotną, nie należy tego lekceważyć, nawet jeżeli w grę wchodzą tylko nieobowiązujące stosunki towarzyskie. Dobrze się zatem stało, że „Johnny” – Walter pozwolił sobie na to dobrodusznie kpiarskie przezwisko, które przylgnęło do Amerykanów w latach powojennych – pozna jego żonę wtedy, gdy będzie ona w swej zwykłej, tak przez wszystkich podziwianej formie. Po obiedzie Liza zażyje tabletkę antymigrenową, położy się na godzinkę, gdy tymczasem on zagra z „Johnnym” w tenisa. A potem, skoro będzie się już dobrze czuła, pójdą z nim razem na „five”. Czy Liza ten program akceptuje?

Oczywiście, akceptowała go i była wdzięczna mężowi, że zrozumiał jej obiekcje. Bo kiedy kobieta wie, że wygląda nie najlepiej… Kiedy czuje się zmęczona i stara, tak jak ona w tej chwili…

Obowiązkiem dobrego męża było zaprotestować lub przynajmniej roześmiać się i Walter postąpił tak, nie zwlekając. Uczynił to zresztą szczerze i najbardziej wyczulone ucho nie wykryłoby w jego proteście podejrzanego akcentu zdawkowości. Dla niego nie tylko nie była stara, zresztą „stara” w odniesieniu do niej nie miało w ogóle sensu, dla niego nie zmieniła się od chwili, kiedy weszła wówczas do jego antykwariatu i kiedy on spytał: „O co chodzi, mała?” Zresztą gdyby już koniecznie trzeba było to roztrząsać, to nie tylko w jego oczach się nie zmieniła. Jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy jego sąd może być obiektywny, powinien rozwiać incydent, który miał miejsce dziś w porcie, ma mianowicie na myśli zachowanie się doktora Streita. Liza musi przyznać, że sama była tym zdumiona. Wszak doktor Streit widział ją zaledwie kilka razy, i to kiedy? Około dziesięciu lat temu. Mimo to poznał ją od razu, ukłonił się jej przecież, zanim spostrzegł jego, Waltera. Poznał, chociaż Liza zupełnie go sobie nie przypominała. Więc niech przestanie o tym myśleć i niech nie patrzy na niego tak, jakby mówił herezje lub chciał kłamać. To rozpoznanie po tylu latach mówi samo za siebie. Co tu dużo gadać! Dobra rasa to dobra rasa – zakończył, mrugając do niej porozumiewawczo.

Jednakże Liza nie była uradowana tym wywodem tak, jak tego oczekiwał. Zauważyła tylko, nie bez pewnego przymusu, że słowo „rasa” brzmi w jego ustach cokolwiek dziwnie i że raczej nie powinien go używać w celach parodystycznych, jak to miało miejsce w tej chwili.

Uwaga ta niespodziewanie, albowiem nie lubił uwag, ucieszyła go. No tak, jego żona zna go dobrze, bardzo dobrze, wie, że to słowo do niego nie pasuje, stąd jej reakcja, może trochę zbyt serio, ale to nie szkodzi, w tych sprawach nie można być przeczulonym, choć poniektóry wesołek mógłby ją uznać za sensatkę. Szkoda, że tej wymiany zdań nie słyszy mister Bradley, byłoby to dla niego ciekawsze niż jeden czy drugi set. Walter skłonny jest nawet przypuszczać, że dla uczestniczenia w takiej rozmowie gotów byłby zrezygnować z tenisa. Zdobyłby coś w rodzaju przyczynka do studiów, które, nawiasem mówiąc, są prawdopodobnie wynikiem swoistego bzika czy obsesji, co Walter wywnioskował już po tej pierwszej rozmowie. Tak, raczej obsesji, albowiem doktor Streit, przedstawiając ich sobie w porcie, uważał za wskazane powiedzieć temu panu, że oto znalazł nareszcie w Niemczech człowieka, z którym „można mówić o wszystkim”. Powtórzył to dwukrotnie i jakkolwiek mogło to zakrawać na żart, Walter, znając dobrze Streita, był pewien, że żartem nie było. Zwłaszcza kiedy usłyszał również przy prezentacji, że mister Bradley był w Niemczech z armią, która ich „wyzwalała”. Naturalnie, jako człowiek rozgarnięty, zdał sobie natychmiast sprawę z tego, co to oznacza. Facet widział niejedno, stąd ta, swego rodzaju, obsesyjka. Problem duszy niemieckiej nie daje mu spokoju. Zaczął natychmiast go rozważać, i to nie byle jak, nie po politykiersku, powierzchownie, lecz w świetle niemieckiej filozofii: Hegla, Fichtego, Kanta, Schopenhauera… Trzeba przyznać, że przestudiował ją dokładnie, punkt po punkcie. No nie, Liza nie ma podstaw do ironizowania. Do Nietzschego po prostu nie zdążyli dojść. Przerwała im syrena i konieczność pożegnania Streita. Ale to nie znaczy, że temu filozofowi zostało przepuszczone. Z pewnością dobiorą się do niego. I to obaj. Bo Walter nie widzi powodu, dla którego nie miałby Bradleyowi pomóc w rozpatrzeniu się w tym problemie. O ile, dodał po chwili w zamyśleniu, jest to w ogóle możliwe. Co by Liza o tym sądziła?

Liza, niestety, nie sądziła nic. Od pewnej chwili przestała słyszeć, co mówił jej mąż. Zobaczyła pasażerkę, której przygoda z psem tak ją przestraszyła. Szła przejściem między stolikami w towarzystwie dyrektora sali i rozglądała się, jak gdyby kogoś szukając. Na moment jej spojrzenie zatrzymało się na twarzy Lizy, lecz natychmiast odwróciło się, obojętne. Liza stłumiła westchnienie ulgi. Walter patrzył na nią.

* * *

Siedzieli w zacisznym kąciku, nieco z boku od baru. Rytmy jazzu z małej salki przybarowej dochodziły tutaj dyskretnie przytłumione, jak gdyby przepuszczono je przez specjalny filtr. W kwadracie drzwi niby na scenie pojawiały się i znikały tańczące pary.

– Zmieniłaś fryzurę… Jeszcze nigdy nie widziałem cię w takim uczesaniu.

– Niedobrze? – zaniepokoiła się.

– Nie… tylko że to cię jakoś bardzo odmieniło. Kiedy podeszłaś do nas, doznałem na moment złudzenia, że to jakaś obca kobieta. Nie miałem pojęcia, że uczesanie tak może zmienić. Czy to dla Bradleya?

– Miałbyś mi za złe, gdyby tak było? – spytała i wydało mu się, że dosłyszał w tym pytaniu nutkę kokieterii. Znów musiał się zdziwić. Co się Lizie stało? Od dawna już ich wzajemne stosunki cechowała ta sympatyczna, bo wolna od wszelkich gierek, bezpośrednia koleżeńskość, którą mężczyźni tak sobie cenią, a na którą kobiety zgadzają się dopiero wtedy, kiedy osiągnęły poczucie całkowitej stabilizacji.

– Skądże znowu – odparł dobrodusznie, nie podchwytując niepożądanej nutki. – Cieszę się, że ci się spodobał. Na zasadzie wzajemności zresztą. Niewątpliwie i my doznajemy z jego strony specjalnego traktowania. Co? Dlaczego spojrzałaś na mnie tak dziwnie?

– Używasz dziwnego języka…

Zapatrzyła się przed siebie. W otworze drzwi widać było fragment sali. W pobliżu orkiestry wokół kilku zestawionych stolików siedziało oryginalne towarzystwo, mieszanina strojów, typów i języków. Panował angielski, ale dało się słyszeć i francuski i nawet niemiecki. Już przedtem, podczas obiadu, Liza je zauważyła, tylko że przedtem nie było wśród nich…

– Miałem na myśli że przynależność do partii Streita… Lizo, ty przecież wcale nie słuchasz! I, do diabła, znowu się gapisz na tę babę!

– Walterze! Zaczynasz być przykry.

– Denerwuje mnie to, rozumiesz?

– Jesteś śmieszny.

– Wydaje ci się znajoma?

– Być może.

– I nie możesz sobie przypomnieć, skąd? Rozumiem, to nęka, dopóki sobie człowiek nie przypomni.

Nie odpowiadała.

– Ale wpatrywanie się w nią nie pomoże… Ani wysilanie pamięci. Wiesz, jak jest z przypominaniem: trzeba by się w jakiś sposób znaleźć w miejscu związanym z danym przedmiotem, myślą czy człowiekiem…

Odwróciła się ku niemu gwałtownie, całą postacią:

– Brednie! Co za brednie!

– O! Co ci się stało?

– Przepraszam… – opanowała się natychmiast.

– Zdenerwowałem cię? Czym?

– Przepraszam cię, Walterze. Nie zwracaj na mnie uwagi. Czuję się niewyraźnie.

– Niewyraźnie? Czy możesz mi wyjaśnić, co to znaczy?

– To znaczy – źle. Mam mdłości, zwykłe, ordynarne mdłości, jeśli trzeba ci tak powiedzieć.

Nie od razu otrząsnął się z przykrego zaskoczenia. Patrzył na nią uważnie, nieomal chłodno i dopiero po chwili wrócił do swego ciepłego tonu.

– Martwisz mnie. To wygląda na morską chorobę. Powinnaś zacząć brać te tabletki.

– Robię to.

– I nie bój się koniaku. Zaraz mister Bradley przyniesie coś ekstra.

– Mówiłeś, jakoby miał do nas specjalny stosunek? – podjęła po chwili milczenia już znowu zupełnie spokojnie.

Rozpogodził się. Nie lubił rzeczy nie wykończonych, myśli nie dość wypracowanych, idei sformułowanych bez matematycznej ścisłości. Kiedy zdarzało się w dyskusji, że przerwano temat, doznawał przykrego niepokoju. Jakby nie dokończona myśl zawisła w powietrzu i materializowała się w coś podejrzanie niejasnego, grożącego chaosem, którego naturę w sobie nosiła i z której jedynie twórcza, do końca konsekwentna działalność ludzkiego umysłu mogła ją wyzwolić, przekształcając w coś klarownie pożytecznego. Był wdzięczny Lizie, że podjęła przerwany wątek.

– Widzisz, on w czterdziestym piątym trafił z armią wprost do Dachau. Rozumiesz, mógł wynieść pewien uraz. Wyniósł go zresztą z pewnością, skoro do dziś przechowuje w charakterze pamiątki torebkę damską zrobioną, wiesz z czego? Z ludzkiej skóry.

– To nieprawda – rzekła bardzo cicho, ale zabrzmiało to jak krzyk. – To już z pewnością jest kłamstwem!

– A jednak. Skóra jest ozdobiona tatuażami. Wśród nich jest numer. To nie był element ornamentu. Więźniowie niektórych obozów, o czym może nie wiesz, mieli tatuowane numery.

Popatrzyła na niego bez słowa, a potem sięgnęła po szklankę z wodą. Powoli, nie odrywając ust, wychyliła jej zawartość.

– Mimo to, i to trzeba policzyć niewątpliwie na plus temu panu Bradleyowi z Filadelfii, nie wszystkich Niemców uważa on za ludobójców. A to już jest coś. Do diabła! Nie jest przyjemnie być Niemcem po tym całym świństwie. I dlatego między innymi to nie „Stary” ma rację, a Streit.

– Co do czego? – spytała bezdźwięcznie.

– Że trzeba zacząć od przekonania świata, że Niemiec to nie znaczy „morderca” – parsknął nieokreślonym śmieszkiem i powtórzył: – Niekoniecznie.

Z Lizą znów zaczęło się dziać coś niedobrego. Przybladła, jej wargi drżały, powieki trzepotały nerwowo. Chwilę zmagała się ze sobą.

– Walterze… Czy mógłbyś te swoje dyskusje z Bradleyem prowadzić nie przy mnie?

– Ależ Lischen…

– Nie mogę tego słuchać. Po prostu nie jestem w stanie. Wypoczynkiem i przyjemnością miała być ta podróż…

– Masz rację – przyznał po chwili ze skruchą. – Jasne…

Na szczęście dla obojga zjawił się Bradley, z daleka unosząc w górę butelkę, jakąś widać niezwyczajną zdobycz. Był to mężczyzna typu „chłopiec”, modnego obecnie dzięki amerykańskiemu filmowi. „Chłopiec” miał już dobrze szpakowate skronie, nie licujące z typem, który reprezentował, głębokie bruzdy wokół ust oraz uśmiech dziecka.

– To jest specjalnie dla pani – rzekł w niemczyźnie, która ją raczej przypominała, niż nią była. – Niech pani tylko zobaczy… Wymagało to pewnych zabiegów u barmana.

Napełnił kieliszki.

– Pani pozwoli, że wypiję za podróż i bliższe poznanie?

Uśmiechnęła się do niego.

– Będziemy bardzo radzi.

– I za doktora Streita, który nas z sobą poznał. O, po tym widzę, że to taktyk.

– Z doktorem Streitem – powiedział Walter – jesteśmy w stosunkach prawie że przyjaźni.

– No, nie takich chyba jak ja – zaśmiał się Bradley. – Tu rzecz już leży w innym wymiarze, przyzna pan? On zostanie dla mnie na zawsze pierwszym, „moim pierwszym” z tamtej strony, tak jak ja dla niego będę tym pierwszym z tej strony. Ale pani nie wie, o co chodzi. Otóż doktora Streita poznałem, kiedy wyważywszy bramę w Dachau…

– Przepraszam pana – przerwał z uśmiechem Walter – moja żona nie należy do ludzi, z którymi „można mówić o wszystkim”.

Bardley zmieszał się.

– Ma… za słabe nerwy – dodał Walter.

– O, to bardzo źle się stało, że pan mnie nie uprzedził. Nigdy bym sobie przecież nie pozwolił… W samej rzeczy, pani Kretschmer ma rację. To naprawdę nie jest miejsce ani czas dla tego rodzaju wspomnień. Poza tym mogłem się był domyślić, że pani Kretschmer nie mogą w ogóle, nie tylko tutaj, interesować te ponure historie. Z czasów wojny z pewnością pamięta niewiele, musiała być dzieckiem.

Zapadło milczenie, wobec którego wszyscy troje okazali się bezradni. Liza bąknąwszy jakieś „nie szkodzi”, którego zdawkowość bez powodzenia starała się czymś rozjaśnić, umilkła i zwróciła wyczekujące spojrzenie na Waltera. On jednakże nie kwapił się ze spełnieniem tej niemej prośby. Spokojnie, jakby nie widząc w sytuacji nic niestosownego, zapalał papierosa, którego podsunął mu Bradley. Tymczasem w sali przy barze, gdzie odbywał się ów „tańcujący podwieczorek”, rozległa się ponownie muzyka. To było bardzo na czasie. Zainteresowanie tańczącymi, którzy znów pojawili się w otworze drzwi, gdyby nawet miało być pozorne, pozwalało przebyć przykry impas. Pośpieszyli więc naprzeciw szczęśliwemu przypadkowi, odwracając się ku sali nie bez dającej się lekko odczuć ostentacji.

– Dziwaczne towarzystwo – rzekł Walter, wskazując ową grupę uplasowaną w pobliżu orkiestry wokół zestawionych stolików, co przypominało zebrania konferencyjne.

– Jakaś międzynarodowa organizacja kombatantów drugiej wojny – objaśnił Bradley.

– Ciekawy skład… Nie brak i pastora.

– I to niemieckiego pastora, jeśli chce pan wiedzieć, panie Kretschmer – uśmiechnął się Bradley.

– Udają się do Ameryki na jedną z tych pacyfistycznych konferencji.

W tej samej chwili skłonił się komuś.

– Ma pan wśród nich znajomych? – spytała Liza.

– Nie. Ta pani to pasażerka z kabiny 45, moja sąsiadka. Spotykamy się na korytarzu.

– To przecież ta… – zaczął Walter, lecz umilkł spojrzawszy na żonę. – Ma ciekawy sposób patrzenia. Jak gdyby… poprzez człowieka.

Ręka Lizy drgnęła, trochę płynu pociekło na serwetę.

W tej chwili nieznajoma pochyliła się do swego sąsiada. Ten skinął głową i podszedłszy do dyrygenta, szepnął mu kilka słów. Porozumiewawczy, trochę szelmowski uśmiech, z jakim to zostało przyjęte, wróżył coś pikantnego, jakąś małą sensacyjkę. Goście przerwali rozmowę i w ciszę wpadł rozbawiony śpiew.

Ich brauche keine Milionen,

Mir fehlt kein Pfennig zum glück,

Ich brauche weiter nichts

Als nur Musik, Musik, Musik.

– Figlarze – uśmiechnął się Walter. – Znaleźli „przebój“. To chyba z jakiejś prastarej operetki, nie przypominasz sobie, Lischen?

Potrząsnęła głową przecząco, odwróciła się i wsparła łokciami o brzeg stolika. Pusty kieliszek w jej ręce drżał. Odstawiła go. Nieznajoma przeszła przez całą salę i stanąwszy w drzwiach do baru zdawała się lustrować jego wnętrze. W pewnej chwili jej spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Waltera.

– Zwrócił pan uwagę tej damy… – uśmiechnął się Bradley.

– Dziwne oczy ma ta pańska dama – odpowiedział Walter. Bynajmniej nie jestem pewien, czy patrząc na mnie… patrzy rzeczywiście na mnie.

Liza podniosła się.

– Przepraszam panów na chwilę. Zaraz wrócę…

Solista był w euforii. Wyraźnie upajał się swą umiejętnością parodiowania dawnych stylów wykonawstwa.

Ich brauche keine Milionen,

Mir fehlt kein Pfennig zum Glück,

Ich brauche deine Liebe

und Musik, Musik, Musik…

Nieznajoma patrzyła przed siebie nieporuszona nawet wtedy, kiedy wybuchły oklaski, po czym odeszła znów w głąb sali do swego towarzystwa.

– Czy coś się stało małżonce? – zaniepokoił się Bradley, kiedy Liza dłuższą chwilę nie wracała.

Walter przeprosił go. Musi pójść zobaczyć. Nie najlepiej się czuła…

Zastał ją na wpół leżącą na fotelu. Miała oczy zamknięte. Nie poruszyła się, kiedy wszedł. Podszedł do niej.

– Kochanie?… jest aż tak źle?

– Tak – powiedziała słabo. – Niedobrze mi.

– Pójdę zaraz po lekarza.

– Nie trzeba!

– Nie rozumiem cię. Jeśli jesteś chora…

– Zażyłam już tabletki. Oni tam nic ponad to nie mają…

Przysiadł na poręczy fotela i wziął jej rękę.

– Lischen, kochanie, co z tobą? Nie możesz mi powiedzieć?

– To chyba… ta morska choroba.

Przez chwilę przyglądał się jej bez słowa, nim ponowił pytanie:

– Jesteś pewna, że to?

– Nie wiem… To kołysanie.

– No dobrze – powiedział. – Dobrze. Wzbraniasz się przed lekarzem. Jak ci zatem pomóc? Co mam robić?

Nie otwierając oczu rzekła:

– Nie chcę, żebyś sobie przeszkadzał. Wróć do Bradleya. – I natychmiast, jakby ogarnięta nagłym lękiem, dodała: – Ale nie bądź tam długo, Walterze.

* * *

– …Niezupełnie mogę się z panem zgodzić, panie Bradley, mimo wszystko niezupełnie. Zwłaszcza z tą tezą, którą, oczywiście dopuszczając pewne uproszczenia, można by zamknąć w pańskim określeniu „zgoda na zbrodnię”. Powiedział pan, że to właśnie ta „zgoda na zbrodnię” jest, przynajmniej w mniemaniu pana, największą winą Niemców (choć niestety nie ma tu możności naukowego wymierzenia i określenia jej stopnia), równą w swych konsekwencjach psychologicznych tamtemu… „czynowi”, którego monstrualności Fichteowska teoria czynu nie mogła była chyba przewidywać. Otóż niezupełnie mogę się z panem zgodzić, mimo że przyjmuję przesłanki, jeśli nie w całej rozciągłości, to w każdym razie w dużym stopniu, na których pan oparł swe wnioski.

Wierzę, że spotkał pan w Niemczech ludzi, którzy skwapliwie zapomniawszy o tym, kto wpędził świat w rok 1939, za czym poszły dziesiątki milionów zabitych, mówią o krzywdzie Niemiec, a co gorsze, są szczerze o niej przekonani. I zgadzam się z panem, że jest to idealna pożywka dla wyhodowania nowych, opętańczych idei, do których przyjęcia jest tak bardzo skłonna zarażona mistycyzmem, jak się pan wyraził, dusza niemiecka.

Wierzę, kiedy pan mówi, że człowiek od pięćdziesięciu lat mieszkający koło Dachau twierdzi, że nie wie, co się tam działo; większość Niemców bowiem mówi o tych wypadkach „nie wiem”. Nie wiedzieli wtedy, kiedy dymiły piece krematoriów, kiedy w ramach „pomocy” przyjmowali różne rzeczy po zamordowanych, dlaczegóż mieliby wiedzieć teraz, kiedy „historyczny punkt widzenia” pozwala na chłodny dystans, na wzruszającą ramionami obojętność? Nie można wszak od nikogo wymagać, by miał emocjonalnie żywy stosunek do historii, a to przecież stało się historią, jeśli nie baśnią historyczną, współczesną parafrazą sagi o Nibelungach. Dlaczegoż by te sagi właśnie mieli przedkładać nad inne? Znaczyłoby to, że przyznają im rangę wyjątkowości, jaką daje realne istnienie. A tego chcieć nie mogą. Wiem o tym tak samo jak pan, panie Bradley, i tak samo jak pan rozumiem to jako niechęć do przyznania rangi wyjątkowości temu, co się tam działo. Idę nawet dalej: w tym „nie wiem” dostrzegam nie wypowiedzianą, może nawet nie uświadamianą chęć uzasadnienia tego, co tam miało miejsce. Zgodnie z „wrodzonym”, użyłem, jak pan widzi, przymiotnika ulubionego przez wszystkich specjalistów od niemieckiej psychiki, więc zgodnie z wrodzonym każdemu Niemcowi metafizycznym przekonaniem, któremu dał wyraz Hegel, że rzeczywistość, każda rzeczywistość, jakakolwiek by była, jest logiczna i konieczna.

I z tych wszystkich względów nie mogę protestować, kiedy pan mówi o osobliwej symbiozie, w jakiej w duszy niemieckiej żyje zgoda na zbrodnię i tendencje oczyszczeniowe. Niech pan zauważy, że idę po linii pańskiego rozumowania, nie biorąc w tym wywodzie pod uwagę Niemców ze wschodniej strefy, chociaż pan wspomniał, że to „przynajmniej można im policzyć na plus”, że nie są zdziwieni, gdy słyszą słowo Auschwitz. Rozumiem bowiem, że nie uwzględnił pan tego faktu w rozważaniach o charakterze niemieckim, albowiem sądzi pan, i zapewne słusznie, że to, co mówią, niekoniecznie musi być zgodne z tym, co myślą. Otóż odrzucając tę dygresję i wracając do początku myśli stwierdzam, że mógłbym się nawet zgodzić na sformułowanie o symbiozie, w jakiej w duszy niemieckiej żyją zgoda na zbrodnię i deklarowana wola odrodzenia narodowego ducha. Z niejakimi zastrzeżeniami wprawdzie, ale na wyłożenie ich szczegółowe jeszcze zaczekam, bo wiem, że w tej chwili oczekuje pan ode mnie nie tyle szczegółowej dyskusji, co odpowiedzi – i tę odpowiedź chciałbym, oczywiście o ile potrafię, panu dać.

A więc generalnie biorąc, zgadzam się na ogół i z pana spostrzeżeniami, i z wnioskami, chociaż te dla kogoś, kto przyszedł z zewnątrz, kto nie był w Niemczech w latach 1933–1945, są, proszę mi wybaczyć, prawie niemożliwe. Jest pan zaprzyjaźniony z doktorem Streitem i zapewne słyszał pan niejednokrotnie takie zdanie: „Nie jest możliwe, by życie kacetu, moralność społeczeństwa kacetu i jego psychologię pojął ktoś, kto tam nie był”. Posłużę się tym powiedzeniem, aby uzasadnić moje twierdzenie o niemożliwości wniosków. Niemcy, panie Bradley, z ich osiemdziesięcioma milionami ludności i obszarem wynoszącym pięćset pięćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów kwadratowych były w całości takim kacetem.

Bradley uśmiechnął się nieznacznie. Zresztą może nawet nie był to uśmiech, owo ledwie dostrzegalne pogłębienie się bruzd, które w tej twarzy chłopca przywoływały na myśl raczej blizny. Odczekał grzecznie małą chwilę, czekając na dalszy ciąg, wreszcie zabrał głos:

– Pan pozwoli, panie Kretschmer, że zwrócę uwagę na małe ześlizgnięcie się z linii rozumowania.

Walter skinął zachęcająco.

– Mówiąc o zgodzie na zbrodnię, nie miałem na myśli postawy narodu niemieckiego w czasach Hitlera. Rozumiem, co oznaczała negacja, nie mówiąc już o przeciwstawieniu się. W tym sensie tamto jest dla mnie, jeśli nie usprawiedliwione, to przynajmniej wytłumaczalne. Interesują mnie Niemcy, jakimi są dziś, oczywiście w pewnym stosunku odniesienia do tego, co jest konkretną przeszłością ich narodu. I… nawet nie ze względu na jakąś chęć zadośćuczynienia, choć to byłoby przecież naturalne, lecz ze względów, powiedzmy sobie, czysto praktycznych. Jestem dziennikarzem z wykształceniem historycznym i czasami… kuszą mnie przewidywania.

– Opiera je pan na podstawie dzisiejszego stosunku Niemców do tak nazwanego przez pana „czynu”?

– Między innymi i na tym, panie Kretschmer.

– Rozumiem – rzekł Walter – i postaram się panu odpowiedzieć. Przy tym wybaczy pan, jeśli mu przy okazji powiem kilka słów o sobie. Mam po temu prawo o tyle, że należę do tej kategorii Niemców, która w pańskim podziale – więźniowie kacetów i reszta – została przez pana globalnie osądzona. Jedynie bowiem ci pierwsi są niewinni, bezwzględnie niewinni, zarówno wobec przeszłości, jak teraźniejszości, a może i przyszłości. Cała reszta jest winna. Cała reszta, jeśli nie współdziałała w zbrodni aktywnie, to korzystała z niej, karmiła się jej odpadkami. Takie jest pana stanowisko, jeśli dobrze pojąłem. Czy pozwoli pan, że poproszę o dokładniejsze określenie, z czego mianowicie korzystał? Z dobytku pomordowanych?

– Pan wie – odpowiedział Bradley – że nie to miałem na myśli. Oczywiście, pewna część narodu karmiła się tym, ale cały naród karmił się triumfami Niemiec, upojeniem zwycięstw, cały naród żywił się nadzieją na światowe imperium jak chlebem codziennym…

– O! – rzekł tylko Walter – o!… uniewinnieni zostali ci, którzy dokonywali eksperymentów na ludziach tak, jak się ich dokonuje na zwierzętach doświadczalnych, a pan osądził innych za… nadzieję?

– Tamci zostali uniewinnieni przez tych i dzięki tym – głos Bradleya zabrzmiał niespodziewanie twardo. – To dlatego, że rozgrzeszył się w swym małym sumieniu człowieczek, który marzył, że pojedzie na Ural cywilizować barbarzyńców, zostali rozgrzeszeni tamci, którzy tym marzeniem najpierw go zapłodnili, a potem egzekwowali jego udział we wprowadzaniu go w życie. Bo proszę powiedzieć, ilu było Niemców, którzy nie zwycięstwa oczekiwali z nadzieją, lecz klęski? Tomasz Mann? I kto jeszcze?

– Zadał pan trudne pytanie, powiedziałbym może nawet, proszę mi tego nie brać za złe, demagogiczne pytanie. I jednocześnie piętnując Niemców za ich pragnienie wielkości, wykazał pan, iż sam od nich tej wielkości oczekiwał. Wielkości szczególnie trudnej, nieomal tragicznej. Bo czyż normalne, zgodne z utartymi, z przyjętymi od wieków normami etycznymi jest żądanie, by ktoś pragnął klęski swego narodu, jeżeli nie jest to renegat lub… geniusz? Czy pan widzi, jaka jest rozpiętość między jednym a drugim? Wiem, wiem, pan się żachnął w tej chwili, może nawet w głębi duszy pan się oburzył i wiem, co chce mi pan powiedzieć: że o tym, czy ktoś jest renegatem, czy geniuszem, rozstrzyga cel, do którego dąży jego naród. Renegatami byli ci przedstawiciele podbitych narodów, którzy współpracowali z Niemcami, natomiast bezsprzecznie geniuszem mądrości, człowieczeństwa i niemieckości – tak jest, tej niemieckości, którą świat uznał w powiedzeniu o narodzie myślicieli i poetów – był Tomasz Mann. Ale ja pana spytam: ilu ludzi mogło wiedzieć, że cel Rzeszy Niemieckiej był zbrodniczy? Po to, żeby to wiedzieć, wiedzieć tak jasno, tak od samego początku, trzeba było być właśnie Tomaszem Mannem; celowo nie wymieniam nazwisk innych wielkich umysłów tej epoki, jako że w ich wiedzy mogły odegrać rolę jeszcze inne czynniki, należeli bowiem do narodu, wobec którego w pierwszym rzędzie hitleryzm ujawnił swe prawdziwe oblicze. A mimo to powiem panu, panie Bradley, że więcej było tych, którzy pragnęli klęski Niemiec. I znowu, żeby nie ułatwić sobie zadania, nie będę się powoływał na niemieckich więźniów obozów koncentracyjnych, wie pan przecież, że było ich kilkaset tysięcy. Powiem panu o tych, którzy przy zastosowaniu pana podziału zostali utożsamieni ze zbrodniarzami reżimu na tej podstawie tylko, że nie byli jego ofiarami. Przyzna pan po namyśle, że byłaby to sprawiedliwość trochę à rebours, i pozwoli mi te kategorie uzupełnić o jeszcze jedną? A więc: więźniowie kacetów, ich strażnicy i… cała reszta. Walczę o tę resztę, bo jest ona najistotniejsza. To ta część narodu, która nie należała ani do wojujących antyfaszystów, ani do gwardii pretorianów reżimu. To była połowa narodu, panie Bradley, masa, dlatego że bierna, ani przez pana, ani przez tych, którzy osądzili niemiecki naród w całości – nie zauważona. Mam prawo mówić w jej imieniu jako jeden z nich. I być może wyda się panu śmieszne to, co powiem, ale byłem jednym z tych, którzy pragnęli klęski Niemiec. Nie, nie, nie chcę, żeby pan przeceniał doniosłość mojej postawy, miałby pan przecież kłopot z zaszeregowaniem mnie, zwłaszcza że w trochę zaskakujący i dla mnie samego wysoce żenujący sposób moje nazwisko musiałoby stanąć obok tamtego: nazwiska Tomasza Manna. Więc by ułatwić panu dość trudne przy jego założeniach zrozumienie, jak to mogło być, powiem, iż od samego początku wiedziałem, że zwycięstwo jest niemożliwe. Moje pragnienie zatem nie miało do pokonania tej paraliżującej przeszkody, jaką jest samowiedza beznadziejności. Było niezachwiane, nie niepokojone przez wątpliwości i swobodnie ogniskowało się na jednym: wyczekiwaniu, kiedy to nastąpi.

Skąd miałem tę pewność? Mój ojciec był inwalidą z pierwszej wojny, miał określony pogląd na nią i na hasła, w imię których kajzer pognał miliony na rzeź. W 1933 roku został na ulicy dosłownie zadźgany. Próbował bronić kolegi-kombatanta, napadniętego przez SA-manów. Oto część mojej ankiety denazyfikacyjnej, panie Bradley. Druga część to mój wuj, pod koniec wojny SS-Standartenführer. Kiedy matka została sama, opiekował się mną w pewnym sensie. Czy pan wie, co oznaczała taka „opieka”? Jeśli pan sobie choć w jakimś stopniu wyobraża, jakiemu ciśnieniu propagandowemu podlegał każdy młody człowiek w hitlerowskiej Rzeszy, to niech pan to ciśnienie pomnoży jeszcze o kilka atmosfer w wypadku osobnika, który miał wątpliwe szczęście posiadania w swej rodzinie takiej persony.

Poszedłem do Wehrmachtu na ochotnika. Tak, panie Bradley. Pańscy koledzy od denazyfikacji mieli z tym w roku 1945 pewne kłopoty. A właściwie nie mieli ich. Sprawa była przecież niedwuznaczna. Sam, jeszcze przed powołaniem, poszedłem walczyć nie „za ojczyznę” (wie pan, wprowadziłem w swej terminologii rozróżnienie w pojęciach walki „za ojczyznę” i „o ojczyznę”, „za ojczyznę” to znaczy w jej obronie, „o ojczyznę” to o poszerzenie jej, o wielkość. Oczywiście, jest to rozróżnienie na wskroś prywatne i ze ścisłością kategorii filozoficznych nie ma nic wspólnego, to tylko takie, że tak powiem, robocze określenia na własny użytek). Otóż poszedłem na ochotnika walczyć „o ojczyznę”, czyli o światową Rzeszę Hitlera.

A teraz powiem panu. Powiem panu to, czego nie powiedziałem tamtym, pańskim kolegom od denazyfikacji. Zgłosiłem się do Wehrmachtu przed moim czasem, żeby nie musieć wstąpić do SS. Nacisk wuja i matki, nieomal szantażowanej przez wuja, był zbyt duży. Zdałem sobie wówczas sprawę z dwóch rzeczy: że nie potrafię być bohaterem, to znaczy nie zdobędę się nigdy na to, żeby otwarcie przeciwstawić się naciskowi, a jednocześnie nie chce mi się, bardzo mi się nie chce być świnią. I nie byłem w tym bynajmniej oryginalny. Nikt nie chce być świnią, panie Bradley, niech pan to sobie pozwoli powiedzieć, chyba tylko ci, którzy się już tak urodzili i nie wyobrażają sobie innego bytu, wobec czego starają się osiągnąć doskonałość w swym gatunku.

Gdyby się zastanowić nad źródłami mej niechęci do SS, nie doszukałoby się w niej nic z tego, czego by pan oczekiwał w motywacji takiej niechęci. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, co się dzieje za drutami obozów koncentracyjnych, stare obozy w Rzeszy nie przepuszczały najmniejszych wiadomości, zwolnieni więźniowie milczeli, zresztą komory gazowe w Oświęcimiu, z którego wyszły w świat pierwsze wieści, to późniejsze usprawnienie. Więc moja niechęć do SS była z całą pewnością bardziej intuicyjna niż świadoma i tylko tej intuicji zawdzięczam, że nie stałem się członkiem zbrodniczej organizacji jak niektórzy z moich kolegów, nawet uniwersyteckich. Były to przecież czasy, kiedy wszystko działo się z dnia na dzień, jeden niewinny krok i wstępowało się na drogę, która prowadziła do tytułu „zbrodniarz wojenny”. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chcę usprawiedliwiać tych, którzy ten tytuł zdobyli, ale proszę się zastanowić, kto mógł mieć taką zdolność przewidywania, taką wyobraźnię, żeby przewidzieć, że ludzie dziś chodzący z gwiazdami na rękawach, jutro będą konali w komorach gazowych. Więc instynkt tylko ocalił mnie od tego, że nie musiałem pomagać tym ludziom przy wchodzeniu do komór, lub… stać się bohaterem, na co nie miałem ochoty w tym samym stopniu co na tamto.

Znalazłem się zatem na froncie wschodnim jako dobrowolny uczestnik walki z bolszewikami. Nie, nie myślałem o tym, żeby się dostać do niewoli. Nie mogłem przecież chcieć, żeby zrobili ze mną to, co myśmy z nimi robili. My to nie znaczy, panie Bradley, Wehrmacht, chociaż podobno władze wojskowe też nie zawsze bywały w porządku, ale to znaczy my Niemcy. Widzi pan, przez to „my” niejako sankcjonuję stosowaną przez was zasadę zbiorowej odpowiedzialności.

– Nie chce pan chyba powiedzieć – wtrącił Bradley – że to jest nasz wynalazek.

– Nie – zaprzeczył szybko Walter – nie to miałem na myśli, ale jest inne zagadnienie, jakkolwiek łączy się w pewnym stopniu z zagadnieniem, które pan sprecyzował jako „nikt nic nie wie”. Mam nadzieję, że w końcu i do tego dojdziemy, teraz jednakże chcę panu tylko w kilku zdaniach powiedzieć o froncie wschodnim. Otóż byłem przez pewien czas na odcinku, gdzie pułk nasz walczył obok dywizji SS. Bo rozróżnia pan chyba, sądząc po znakomitej pana orientacji w sprawach niemieckich, że prócz tych dywizji były jeszcze SS-Polizei, czyli trupie czaszki, SS-Standarten…

Bradley skinął głową i podał Walterowi cygaro. Walter podziękował i zaczął je starannie obcinać. Chwilę siedzieli milcząc i palili. Było to dobre cygaro i Walter śledząc wonny dymek rozpływający się w przezroczystym powietrzu zobaczył inny obraz: zaśnieżone okopy, zakutani w kożuchy żołnierze i ich oddechy, nieomal zastygające w powietrzu. Pomyślał, iż szkoda, że Liza nie przyszła. Nie byłoby tej nużącej rozmowy. Miała im sędziować w rozgrywce tenisowej, ale skończyli trzeciego seta, a jej nie było. Przypuszczając, że zasnęła po obiedzie, Walter zrezygnował z chęci poproszenia jej. Sądził, że sen skuteczniej niż wszelkie specyfiki pomoże organizmowi przemóc morską chorobę, która zresztą najprawdopodobniej ustępowała. Liza czuła się dziś zupełnie dobrze, była pogodna i rześka. Wprawdzie śniadanie spożyła jeszcze w kabinie, ale dwie godziny przed obiadem spędziła na pokładzie, a także na obiad zeszła do jadalni. Mister Bradley został zaproszony do ich stolika, co się okazało posunięciem nader szczęśliwym, znał bowiem dobrze Brazylię, bardzo dobrze środowisko dziennikarskie, jak również i to, w które mieli wejść Kretschmerowie. Charakteryzował je celnie, z subtelną ironią, myślał Walter, jak inny był przedtem, jak inny teraz. Spostrzegłszy widocznie, że jego wzmianka o Dachau wywarła na Lizie wrażenie, nie pozwolił sobie dzisiaj na najmniejszą aluzję do tych spraw. A przecież, Walter wiedział, szukał niemieckich rozmówców. Jego zafascynowanie tematem miało w sobie coś z psychozy i jeśli podobne dyskusje miały wypełnić czas podróży, perspektywy były zgoła niewesołe. Walter klął w duchu Streita. Po diabła mówił facetowi, że z nim można o wszystkim? To tamci powinni toczyć takie rozmowy, tamci, którym się to wszystko zawdzięcza. Niechby zobaczyli swój obraz w sumieniu świata. Ale cóż? Westchnął w głębi serca. Nadzieja była tylko w tym, że obecność Lizy będzie temperować zapędy Bradleya. Może by jeszcze jakoś wyeksponować jej uwrażliwienie? Może napomknąć, że straciła kogoś w obozie koncentracyjnym? Poprawił się na twardej ławeczce, gdzie siedzieli oddzieleni od tłumu, samotni. No cóż? Trzeba pełnić obowiązek…

– Więc wtedy – zaczął znowu – po raz pierwszy zobaczyłem to, co może tylko instynktownie przeczuwałem, umykając na front przed „szansą” wstąpienia do SS. Nawet nie domyślałem się, lecz tylko przeczuwałem. Widziałem SS w akcji, nie w akcji wojskowej, tu nie można mieć do nich żadnych pretensji, to byli dobrzy żołnierze, ale w akcji specjalnej, można by rzec, choć ten termin został ukuty w odniesieniu do innych akcji. To była „likwidacja” dwóch wsi ukraińskich. Wtedy powiedziałem sobie, że muszę zrobić wszystko, żeby się stamtąd wydostać, a jeżeli nie wydostać, to przynajmniej żeby być jak najdalej od tego świństwa, jak najdalej od bratniej formacji. Walczyliśmy przecież pod wspólnym dowództwem i ich czyny szły na rachunek całej dywizji. Poza tym pewnego dnia mogło się zdarzyć, że dostałbym rozkaz uczestniczenia w likwidowaniu ludności cywilnej. Więc jak pan widzi, ani mi w głowie było otwarte nieposłuszeństwo. Nie mogłem w żaden sposób zgodzić się na przyjęcie roli bohatera. Chciałem mieć szansę, jedną na sto, ale mieć, a bohaterowie ich na ogół nie mają. Poszukałem kuli, panie Bradley. Dziwna to rzecz, pan przecież jest także żołnierzem, na ogół kule omijają tych, którzy ich szukają, ale moja była łaskawa. Dostałem w udo, rana szarpana, ale nie najgroźniejsza, w przeciągu dwóch trzech miesięcy mogłem znowu wrócić na front. Wiedziałem zresztą, że wrócę, nie było przecież ucieczki z Niemiec, chyba do SS, do służby w obozach, miałem jednak swój plan już wtedy. Pomogli mi w nim ogromnie polscy partyzanci. Nasz pociąg sanitarny, dzięki temu, że doczepiono do składu kilka wagonów z amunicją, wyleciał w powietrze gdzieś pod Krakowem. Oczywiście, w tej operacji mogłem już bezkarnie pomóc swojej ranie, lekarz nie mógł mnie oskarżyć, że „nie chcę się goić” tak szybko, jak to jest potrzebne ojczyźnie. Jasne, że cała historia mogła mnie kosztować życie lub przynajmniej nogę, ale coś przecież musiałem ryzykować. Osiem miesięcy przeleżałem w szpitalu. Wuj, zbudowany moją walecznością – otrzymałem za to krzyż, a jakże – wystąpił ponownie ze swym projektem, oferując ciepłą i bezpieczną posadkę w jednym z pomniejszych obozów. Zadręczony prośbami matki, która błagała, abym przyjął tę „posadę” (mówił pan o nadziei na zwycięstwo, a w ilu wypadkach była to tylko nadzieja na koniec wojny, na ocalenie reszty nie wymordowanych jeszcze), musiałem znów uciekać na front. Dzięki wujowi, już wówczas SS-Obersturmbannführerowi, z którego pomocy postanowiłem skorzystać w realizowaniu mego planu, przydzielono mnie na front zachodni. I tu, wraz z moim oddziałem, dostałem się do niewoli. Zapewniam pana, nie było to łatwe przedsięwzięcie. Nasz dowódca zginął, zginął od niemieckiej kuli. Ci wszyscy chłopcy, z wyjątkiem owego dowódcy, tak samo jak ja nie śnili o niemieckim zwycięstwie, nie pragnęli go bynajmniej, chociaż, być może, przede wszystkim nie pragnęli umierać. I czy to nie dziwne, panie Bradley, że nic innego, tylko to, że posiadałem w rodzinie skończoną świnię, umożliwiło mi ocalenie, że się tak wyrażę, mojej czystości, choć zdaję sobie sprawę, że jest to czystość względna, bo przecież nie odpowiada żadnemu z tych kryteriów, jakie stosuje się do nas.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: