Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Peety. Pies, który uratował mi życie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 lipca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Peety. Pies, który uratował mi życie - ebook

Sześćdziesiąt kilo temu – niezwykła historia przyjaźni, która stała się receptą na zdrowie

Eric O’Grey miał ponad sześćdziesiąt kilogramów nadwagi, depresję, cukrzycę i kilka innych chorób, które zagrażały jego życiu. Otyłość rujnowała mu zdrowie i stawała się powodem rosnącej frustracji. Wszystko zmieniła jedna wizyta u lekarza – naturopaty, który polecił Ericowi wzięcie psa ze schroniska. Siedmioletni Peety – pies z nadwagą, w średnim wieku, porzucony i zapomniany stał się odtąd nieodłącznym towarzyszem spacerów. Zaczęli od krótkich przechadzek i stopniowo zwiększali tempo i dystans. Z każdym krokiem ich przyjaźń przeradzała się w bezwarunkową miłość.

„Peety. Pies, który uratował mi życie” to książka dla każdego, kto jest gotowy na zmiany i wierzy w to, jak dużo miłości może wnieść w życie obecność czworonoga. To więcej niż historia o ratowaniu zdrowia. To wspaniała opowieść o sile miłości, która potrafi przywrócić radość życia.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66234-85-7
Rozmiar pliku: 804 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

wstęp

Cienie i blaski

Gdy późnym wieczorem spacerujesz samotnie po mieście, uliczne latarnie i jaskrawe neony nie są tak bezpieczne, jak by się mogło wydawać. Ich blask sprawia jedynie, że mroczne zakamarki wydają się jeszcze ciemniejsze; rzucają też długie cienie, w których kryją się rzeczy niewidoczne gołym okiem.

Istnieją dwa sposoby na stawienie czoła ciemności: noszenie przy sobie wielkiej latarki albo unikanie samotnych wędrówek.

Ja nigdy nie chodziłem sam.

Od zawsze towarzyszył mi Peety.

Ten stary pies zabrał mnie w podróż o wiele wspanialszą niż wszystkie wycieczki i przygody, którymi zdążyłem go uraczyć w ciągu pięciu lat od chwili, w której się poznaliśmy. Miałem pełną świadomość tego, jak Peety pomógł mi wkroczyć na nową drogę życia – tę, na której miałem nadzieję pozostać już do końca swoich dni. Ja również pomogłem mu wejść na tę nową ścieżkę i właśnie dlatego tak trudno było mi patrzeć na niego tamtego wieczora. Choć nadal merdał wesoło ogonem i miał ten sam błysk w oczach co zwykle, wiedziałem, że idzie nieco wolniej niż zazwyczaj. Nie sądziłem, że to coś poważnego. Inni ludzie pomyśleliby pewnie, że spaceruje w tempie, w jakim chodzi każdy zdrowy pies. Jednak od momentu, w którym wyszliśmy z naszego budynku, widziałem, że z trudem utrzymywał regularne tempo, w jakim spacerowaliśmy w trakcie wielu poprzednich przechadzek.

Dokonałem w myślach szybkich obliczeń i wyszło mi, że począwszy od dnia, w którym wszystko się zaczęło, mieliśmy za sobą już prawie dwa tysiące spacerów. Chodziliśmy co najmniej pół godziny każdego ranka, popołudnia i w przerwach pomiędzy, codziennie przez pięć lat. To całe mnóstwo śladów łap na chodniku.

Zdawałem sobie sprawę, że statystyczna długość życia psa średnich rozmiarów wynosi od dziesięciu do trzynastu lat. Wiedziałem również w przybliżeniu, ile lat ma Peety, i dotarło do mnie, że te dwie liczby się ze sobą zbiegają. Zwyczajnie nie mogłem uwierzyć w to, że Peety był na tyle stary, aby zwolnić tempo. Był za bardzo radosny, wiecznie podekscytowany, zbyt kochany i miał w sobie tyle wigoru, że nie brałem pod uwagę faktu, że mógł już wkroczyć w swoje tak zwane ostatnie lata życia.

Poza tym obaj byliśmy w zbyt rozkosznym nastroju, by zawracać sobie głowę ponurymi myślami. Od czasu przeprowadzki do Seattle żyliśmy jak dwaj królowie. Z naszego narożnego apartamentu w wieżowcu położonym w samym centrum rozciągał się spektakularny widok na światła miasta, łódki unoszące się na zatokach Puget Sound, a nawet na stadion Century-Link Field, na którym Seattle Seahawks rozgrywali mecze. Peety mógł szczekać z czternastego piętra na każdego małego psa, którego zobaczył na chodniku, tak by wiedział, kto tu rządzi.

Peety miał na górze własny balkon, łącznie ze skrawkiem murawy do osobistego użytku, dzięki czemu nie musiał czekać, aby wyjść na świeże powietrze, ani znosić długich jazd windami w celu załatwienia swych psich potrzeb. Co dwa tygodnie zjawiała się usłużna ekipa ludzi, która sprzątała i wymieniała jego mały kawałek podniebnej trawy, zupełnie jakby miał na usługach własny dwór lojalnych poddanych.

Było naprawdę fantastycznie.

Najlepsze ze wszystkiego było to, że miał rodzinę. My mieliśmy rodzinę. Moja dziewczyna Melissa i jej dzieci kochali Peety’ego. Kochali nas obu. Czego więcej do szczęścia mógłby chcieć pies? (Albo mężczyzna?) Obaj byliśmy szczęśliwi.

Powtarzałem sobie to wszystko w myślach, usiłując zignorować jego wolniejsze tempo.

– Jaki uroczy piesek – powiedziała atrakcyjna młoda kobieta, gdy skręciliśmy za róg.

– Dziękuję – odparłem.

Kontynuowaliśmy nasz spacer. Peety i ja byliśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju uwag. Ze swoimi biało-czarnymi łatkami i wzrostem sięgającym kolan mój kompan faktycznie był uroczy. Był magnesem przyciągającym kobiety od momentu, w którym nabrał pewności siebie. Rok lub dwa lata wcześniej pewnie zatrzymałbym się i pozwolił tamtej kobiecie go pogłaskać. To byłby świetny sposób na przedstawienie się. Jednak Peety i ja czuliśmy się o wiele szczęśliwsi w stałym związku, w którym byliśmy.

Poszliśmy na wschód, z dala od jasno oświetlonej, bardziej turystycznej części Pike Street, i właśnie mieliśmy przejść przez Second Avenue, gdy z ciemności wyłonił się uliczny żebrak.

W centrum Seattle jest mnóstwo żebraków. Część z nich jest bezdomna. Część to dzieciaki w wieku szkolnym szukające pieniędzy na narkotyki. Większość tych osób jest nieszkodliwa. Ale nie ten facet. Był naprawdę wielki i w dodatku naćpany. Gołym okiem było widać, że nie ma zamiaru poprzestać na wyżebraniu paru drobnych.

– Masz kasę? – spytał.

Peety zatrzymał się gwałtownie, spuścił łeb, utkwił w nim wzrok i warknął.

– Wybacz – powiedziałem. – Nic przy sobie nie mam. Chodź, mały.

Pociągnąłem za smycz, ale Peety ani drgnął. Siedział w miejscu jak skamieniały, z najeżonym futrem na karku. Jego niski cichy warkot stawał się coraz głośniejszy.

– Ooo, jak myślisz, ten kundel coś mi zrobi? Ugryzie mnie?

Facet podniósł głos i zbliżył się do mnie ze złowrogim spojrzeniem, które kazało mi się zatrzymać. Peety i ja spacerowaliśmy tą trasą setki razy bez żadnego incydentu. Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Moje ciało naprężyło się instynktownie. Zająłem pozycję, zaciskając dłoń na smyczy Peety’ego i przygotowując się do walki. Byłem silny, silniejszy niż kiedykolwiek. Jestem całkiem pewny, że poradziłbym sobie, w razie gdyby doszło do bójki. Jednak musiałem wziąć pod uwagę fakt, że ten facet jest pod wpływem jakichś substancji odurzających.

– No weź – krzyknął. – Powiedziałem, żebyś dał mi trochę kasy!

Wyciągnął rękę w moją stronę, a wtedy Peety wydał z siebie najprymitywniejszy i najzajadlejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałem. Zeskoczył z chodnika – cały metr osiemdziesiąt w powietrzu – z otwartym pyskiem i rzucił się mężczyźnie do gardła. Szarpnąłem za smycz i powstrzymałem go, tak że jego zęby znalazły się o włos od celu. Żebrak zachwiał się na nogach i prawie przewrócił. Wygramolił się na czworaka, po czym rozpłynął w ciemności.

Peety wylądował i chciał za nim pobiec, szarpiąc za smycz i nie przestając szczekać. Wpatrywałem się w mrok w ślad za nim, próbując dojrzeć, czy mężczyzna się tam skrywa i czy będzie na tyle głupi, aby wrócić i stawić czoła gniewowi Peety’ego.

Gdy nabrałem pewności, że jest po wszystkim, spojrzałem na swojego uroczego kompana i roześmiałem się. Nie mogłem się powstrzymać. Nie rozumiałem, skąd wziął siłę i odwagę, by skoczyć tak wysoko i mnie obronić. Frunął w powietrzu niczym superpies! Brakowało mu tylko czerwonej peleryny i maski.

Gdy jednak spojrzałem w ciemność, zdałem sobie z czegoś sprawę. Miałem łzy w oczach. Byłem pewien, że przed chwilą byliśmy o krok od czegoś naprawdę strasznego. To wszystko stało się zupełnie nieoczekiwanie. Nie było żadnego ostrzeżenia. Kto wie, co mógł zrobić mi tamten mężczyzna. A gdyby miał przy sobie nóż albo broń? Tego przeraźliwego wyrazu w jego oczach nikt nie chciałby oglądać. Wziąłem głęboki wdech i byłem wdzięczny, że nic nam się nie stało.

Miałem wrażenie, jakbym w roztargnieniu zszedł z krawężnika prosto pod pędzący autobus, a jakiś anioł chwycił mnie za kołnierz i odciągnął znad przepaści.

Uklęknąłem na jedno kolano i pogłaskałem Peety’ego uspokajająco po grzbiecie.

– Dobry piesek. Świetna robota, Peety – powiedziałem. – Już dobrze. Wszystko w porządku.

Gdy Peety się rozluźnił, podniosłem się z ziemi. Mój głos lekko się załamał, gdy dodałem:

– Wracajmy do domu.

Peety ruszył w drogę, ale tym razem zamiast iść u mego boku, szedł przede mną – chroniąc mnie tak jak dawniej, gdy nasza wspólna podróż dopiero się zaczynała.

Pokręciłem głową i wytarłem policzki w rękawy.

Byłem pewien, że mój pies właśnie uratował mi życie. A to oznaczało, że Peety ocalił mnie pod tyloma możliwymi względami, pod jakimi tylko da się uratować człowieka.

Wszędzie, dokądkolwiek chodziliśmy, spotykaliśmy ludzi, którzy byli poruszeni faktem, że zabrałem Peety’ego ze schroniska. Byli automatycznie pod wrażeniem, zupełnie jakby prosty akt dobroci w jakiś cudowny sposób udowadniał, że jestem dobrym człowiekiem. W rzeczywistości chciałem im wszystkim wyjaśnić, że się mylą. Było całkiem na odwrót. To pies uratował mnie.

Skrócenie naszego spaceru tamtego wieczora wydało mi się dziwne. Nigdy tego nie robiliśmy. Chciałem jednak natychmiast wrócić do domu i opowiedzieć Melissie o tym, co zaszło.

Była równie wdzięczna jak ja, że Peety rzucił mi się na ratunek.

– Dobry piesek! – powiedziała, siadając na podłodze i zasypując go pochwałami za jego dobry uczynek. Peety wydał z siebie głośne westchnienie, jakby jego heroiczny wyczyn był błahostką, ale dla mnie patrzenie, jak ta dwójka tuli się do siebie, miało ogromne znaczenie. Zanim Melissa poznała Peety’ego, śmiertelnie bała się psów. Jedno z jej dzieci również się ich bało.

Moje życie było dalekie od tego, jakie wiodłem obecnie, a zmienił je Peety. Powinienem był się domyślić, że to dopiero początek.

Zabawne. Gdy wraca się wspomnieniami do takich chwil – chwil, w których człowiek nie zdawał sobie sprawy, że były w tamtym czasie ostateczne – okazuje się, że nabierają o wiele większego znaczenia. Nawet wówczas tamta chwila była dla mnie bardzo istotna. Gdy spojrzałem Peety’emu w oczy, wiedziałem, że łączy nas głęboka więź. Uśmiechnąłem się więc, a gdy Peety spojrzał na mnie znad ramion Melissy, odwzajemnił się tym samym. Nie mogłem się powstrzymać, by nie paść na kolana i też go nie uściskać, co tylko zwiększyło jego ekscytację. Zaczął lizać mnie po twarzy z takim zapałem, że straciłem równowagę, a on wspiął się na moją klatkę piersiową jak szczeniak. Roześmiałem się na cały głos, co przykuło uwagę dzieciaków, które przybiegły pędem, i nagle wszyscy znaleźliśmy się w jednym wielkim niedźwiedzim uścisku.

Czy może być coś lepszego niż to?

To spojrzenie Peety’ego i wyzierające z jego oczu zaufanie i opiekuńczość. Ta więź. Miłość. Cała ta bezwarunkowa miłość.

To wszystko czyniło życie lepszym.

I właśnie to mnie uratowało – i nie mam na myśli wyłącznie incydentu z agresywnym żebrakiem.

To spojrzenie uratowało mnie przed sobą samym.rozdział 1

Wyjeżdżam…

Podróżowanie jest do bani.

Najgorsze są lotniska.

Nie, wróć. Najgorsze są samoloty.

Kogo ja próbuję oszukać? Dawniej wszystko było do bani. Wszystko. Moja praca, moje dni, noce. Moje życie. Byłem nieszczęśliwy.

Moja praca nie znajdowała się wysoko na liście wymarzonych zawodów, które wyobrażasz sobie, będąc dzieckiem. Astronauta! Kowboj! Gwiazda rocka! Aktor! Bejsbolista! Zewnętrzny przedstawiciel handlowy Dużej Firmy Produkującej Urządzenia Domowe! No cóż. Zrozumcie, wcale nie narzekam. Byłem wdzięczny za to, że mam pracę. W latach poprzedzających ten nieszczęsny dzień zaliczyłem tuzin różnych stanowisk. Jedno z nich straciłem w tak spektakularny sposób, że musiałem uciec na drugi koniec kraju. Autobusem.

Autobusów również nienawidziłem. Wracając jednak do kwestii lotniska: każdy dzień, w którym musiałem udać się na lotnisko, był najgorszym dniem mojego życia. A ten konkretny dzień szybko zmienił się w absolutnie najgorszy ze wszystkich możliwych złych dni.

Jak to możliwe, że obojętnie, gdzie zaparkujesz na lotnisku, musisz przejść setki kilometrów do miejsca, do którego masz się dostać? Poczułem, że napięcie ogarnia mnie już w momencie, w którym wyciągnąłem walizkę z bagażnika wynajętego samochodu i utkwiłem wzrok w rozciągających się przede mną białych liniach oznaczających, że przede mną jeszcze długa droga. Sapałem i dyszałem, zanim znalazłem się w połowie drogi do drzwi. Nim wszedłem do terminala, moje kolana i kostki pulsowały. A to wszystko pomimo tego, że odkąd się obudziłem, co dwie godziny na zmianę przyjmowałem dawki paracetamolu i ibuprofenu tylko po to, by przygotować się do faktu, że tego dnia będę musiał pracować.

Jakiś nieznośny dzieciak (zawsze znajdzie się jakiś nieznośny dzieciak) próbował wyminąć mnie w pośpiechu na ruchomych schodach, ale po chwili się zorientował, że nie ma wystarczająco dużo miejsca, aby przejść. Zamiast wykazać się cierpliwością i zaczekać, próbował przecisnąć się między mną a ścianą ze stali nierdzewnej poruszającej się barierki i o mało przez nią nie wypadł. Jego rodzice podnieśli wrzask.

– Tommy, przestań! Zrobisz sobie krzywdę! Mówi się „przepraszam”! Och, na litość boską. Przepraszamy – mówili, przy czym oni sami i wszyscy wokół zaczęli się gapić z przerażeniem na grubasa, który zajmował prawie całą szerokość ruchomych schodów.

O tak. To byłem ja. To ja byłem tym facetem: grubasem w drodze do domu z podróży służbowej, pocącym się w swojej zapinanej na guziki koszuli i wprawiającym wszystkich wokół siebie w zakłopotanie.

Tego dnia w 2010 roku ważyłem gdzieś pomiędzy 155 a 163 kilo. Dokładna waga zależała od tego, czy zważyłem się przed jedzeniem czy już po zjedzeniu jednego z gigantycznych posiłków, oraz od tego, na czyją wszedłem wagę. (Waga w gabinecie lekarskim zawsze pokazywała dobre dwa do pięciu kilogramów więcej, niż sądziłem, że ważę. To się zdarza każdemu, prawda? O co w tym chodzi? Czy w gabinetach lekarskich prawa fizyki ulegają zmianie czy co?)

Mierzę 155 centymetrów wzrostu i mam 132 centymetry w pasie. Jeśli nie macie tego przed oczami, spróbujcie wyobrazić sobie to: moje „uchwyty miłości” przypominały bardziej „poduszki nienawiści” – ocierały się o obie strony czujnika metalu, gdy z trudem przeciskałem się przez bramki na lotnisku.

Administracja Bezpieczeństwa Transportu (TSA) nie zapewniała ławek na większości lotnisk w 2010 roku, a to lotnisko było, rzecz jasna, pozbawione ich całkowicie. Włożenie butów w pozycji stojącej dla większości ludzi nie stanowi żadnego problemu. Tyle że ja nie mogłem dotknąć własnych stóp, nie wspominając o zawiązaniu sznurówek, jeżeli nie miałem gdzie usiąść. Pomimo życzliwych rad innych ludzi mokasyny również niczego nie ułatwiały. Wsunięcie na stopę mokasyna wymagało długiej łyżki do butów, której TSA oczywiście nie zapewniała.

Wziąłem więc swoje rzeczy i szurając stopami w samych skarpetkach po zimnych płytkach podłogowych, zdołałem wreszcie znaleźć ławkę na końcu korytarza. Jednak nawet wtedy kosztowało mnie mnóstwo energii i siły woli, aby wciągnąć brzuch na tyle, żeby zawiązać buty. Ów wysiłek sprawił, że zabrakło mi tchu. Po wszystkim musiałem posiedzieć na tej ławce dobre dziesięć minut, aby odpocząć.

Gdy wstałem, ból i odrętwienie w stopach, nogach i kolanach zaczęły promieniować na mój kręgosłup. Spojrzałem na swoją kartę pokładową. Potem zerknąłem na numer bramki. Chciało mi się wymiotować. Dlaczego moja bramka zawsze znajduje się w najdalszym krańcu terminala?

Gdy wreszcie udało mi się tam dotrzeć, okazało się, że zabrakło miejsc siedzących. Poczekalnia była przepełniona. Kolejny w pełni zabukowany lot. Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że drą z nas łacha? Traktują nas jak bydło. Aura luksusu otaczająca lot samolotem bezpowrotnie zniknęła. Nawet chudzi ludzie mają świadomość, że miejsca w samolotach stały się strasznie małe i niewygodne. W całym przemyśle lotniczym nie istniał fotel, który pomieściłby mnie bez wylewania się moich zwałów tłuszczu po obu stronach sąsiednich siedzeń. Jeśli miałem wystarczająco dużo szczęścia, aby zdobyć miejsce przy oknie lub wzdłuż przejścia, to przynajmniej mogłem napierać swoim ciałem wyłącznie na jedną osobę. (Choć znoszenie bólu wywołanego nieuchronnym uderzeniem wózka z napojami i przekąskami też nie było zbyt przyjemne). Tak naprawdę potrzebowałem dwóch miejsc, aby pomieścić całe swoje ciało, ale pracodawca nie zamierzał płacić podwójnie za moją podróż, a sąd federalny uznał, że otyłość nie jest „kalectwem” w świetle Ustawy o niepełnosprawności. Dlatego też ani linie lotnicze, ani mój pracodawca nie musieli zapewniać jakichkolwiek usprawnień zmniejszających cierpienie ludzi takich jak ja.

Tamtego dnia, w tym zatłoczonym samolocie, otrzymałem miejsce pośrodku. Jakżeby inaczej.

Gdy moja grupa została wezwana, a ja musiałem czekać w następnej kolejce, aby wreszcie wejść na pokład, oparłem się ramieniem o ścianę rękawa lotniczego, aby zmniejszyć nacisk w kolanach. Gdy wsiadłem do samolotu, dotarło do mnie, że to jeden z nowych modeli wyposażonych w bardzo wąskie przejście między fotelami. Nie mogłem przejść przez nie przodem, więc szedłem bokiem jak krab, przyglądając się przerażonym twarzom pozostałych pasażerów, gdy zbliżałem się do ich siedzeń. Strach malujący się na ich obliczach przypominał urywek komiksu z dymkami nad ich głowami: „Błagam, na litość boską, niech ten olbrzymi facet nie siedzi obok mnie!”.

Gdy wreszcie dotarłem do najbardziej pechowych pasażerów w samolocie – sporych rozmiarów białego mężczyzny siedzącego przy przejściu i smukłego Koreańczyka przy oknie – powiedziałem:

– Przepraszam najmocniej, ale mam środkowe miejsce.

Nie odezwali się ani słowem. Nie musieli.

Wcisnąłem się pomiędzy podłokietniki fotela, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że po czterogodzinnym locie zostawią na moim ciele ślady i prawdopodobnie siniaki. Byłem jednak pewien, że przysparzam dwóm facetom w swoim rzędzie o wiele większego dyskomfortu niż samemu sobie.

Pas bezpieczeństwa nie był wystarczająco długi, abym mógł zapiąć go wokół swojej 132-centymetrowej talii. Nigdy nie byłem w stanie go zapiąć. Uniosłem zatem rękę, mając rozpaczliwą nadzieję, że dezodorant nadal działa, i wcisnąłem guzik nad głową przywołujący stewardesę.

Przemiła pani przyglądała mi się długo i poinformowała mnie, że „niestety”, ale w naszym samolocie jest kilka innych większych osób, a załodze „najwyraźniej” skończyły się przedłużki do pasów bezpieczeństwa. Nie wolno mi było bez niej lecieć. Samolot nie mógł wystartować, jeśli wszyscy pasażerowie nie byli przypięci pasami. Doskoczyła więc do staromodnie wyglądającej słuchawki telefonu pokładowego zamontowanego na ścianie kabiny i zadzwoniła do bramki, aby sprawdzić, czy mają jakieś zapasowe przedłużki.

Nie mieli. Przy bramce nie mieli żadnych dodatkowych przedłużeń do pasów. Abym mógł dostać przedłużkę dla siebie, musieliby przekazać ją z pokładu innego samolotu.

– Jak długo to potrwa? – spytał Koreańczyk.

– Zajmiemy się tym tak szybko, jak to tylko możliwe – odparła stewardesa.

Myślałem, że nie mogę się poczuć gorzej niż wtedy. Siedzieliśmy zatem, czekając i czekając. Minęło ponad trzydzieści minut. Wszyscy zajęli już swoje miejsca i zaczynali się denerwować. Godzina naszego odlotu już dawno minęła, gdy stewardesa w końcu wróciła i powiedziała mi, że znaleźli przedłużenie do pasa i że wkrótce powinniśmy znaleźć się w powietrzu.

Gdy tylko się oddaliła, Koreańczyk odezwał się całkiem donośnym głosem:

– Świetnie. Przez to, że jest pan taki gruby, przegapię swoje połączenie!

Miałem ochotę umrzeć. W tamtej chwili, siedząc w fotelu, pragnąłem, aby moje życie się skończyło.

– Przepraszam – odparłem. Nie mogłem obrócić swojej monstrualnej szyi, aby na niego spojrzeć. Poza tym nie miałem wystarczająco dużo odwagi, żeby popatrzeć mu w oczy, nawet gdybym zdołał odwrócić głowę. Byłem chorobliwie otyły przez ponad połowę życia i nauczyłem się, że najłatwiej jest nie reagować. Tak było lepiej. Powiedziałem tylko jedno: – Miłego lotu.

Samolot odjechał spod bramki z czterdziestopięciominutowym spóźnieniem. Choć zabrzmi to niedorzecznie, robiłem, co mogłem, aby wydać się niewidzialny – tak, by nikt mnie nie zobaczył, nie usłyszał ani nie odczuł mojej obecności przez całe cztery godziny lotu. Musiałem iść do łazienki, ale się powstrzymałem. Nie chciałem, by ktokolwiek musiał się przesunąć. Nie chciałem odbyć tej upokarzającej drogi do kabiny.

Gdy wreszcie było po wszystkim, odsunąłem się na bok i pozwoliłem Koreańczykowi wyjść z samolotu przede mną. Zrobił to, wielce poirytowany. Jestem pewien, że przegapił swój następny lot. Jestem pewien, że pozostali również. W pojedynkę udało mi się przysporzyć kłopotów całemu samolotowi pełnemu ludzi.

Boki bolały mnie okrutnie od uciskających je podłokietników. Bolał mnie każdy staw w ciele, gdy wyruszyłem w męczącą wędrówkę do samochodu. Osunąłem się bezwładnie na fotel i prawie zasnąłem na parkingu z powodu wyczerpania całą tą sytuacją.

Po dotarciu do domu zostawiłem walizkę w bagażniku. Nie mogłem znieść nawet myśli o wniesieniu jej do środka. Umierałem z głodu. Zwaliłem się bez sił na kanapę i zadzwoniłem do Domino’s po pizzę. Zamówiłem ekstradużą mięsną ucztę, a ponieważ był weekend, zamówiłem też drugą, aby nazajutrz mieć co zjeść na lunch. (Mniej pracy).

Siedząc na kanapie, pochłonąłem pierwszą pizzę. Całą. Nadal byłem głodny.

– Jeszcze jeden kawałek – powiedziałem sobie.

Po zjedzeniu tego kawałka pochłonąłem drugi. I kolejny. I jeszcze jeden, aż w końcu jedyne, co pozostało, to dwa puste, umazane tłuszczem kartonowe pudełka.

Zjadłem obie pizze za jednym posiedzeniem.

Ekstraduża mięsna uczta ma czterdzieści centymetrów średnicy. Nie jest przeznaczona do zjedzenia dla jednej ani nawet dla dwóch osób. To pizza serwowana na imprezach. Spora ilość składników w jednej pizzy sprawia, że ma ona jakieś pięć tysięcy kalorii. To znaczy, że pochłonąłem około dziesięciu tysięcy kalorii podczas jednego posiłku. W tamtym czasie nie miałem pojęcia o wartościach odżywczych. Nie przykładałem wagi do tego typu spraw. Byłem głody, więc jadłem.

A wracając do tych dwóch ekstradużych pizz zjedzonych za jednym zamachem – nie po raz pierwszy to zrobiłem. W rzeczywistości stało się to moim piątkowym zwyczajem. Zawsze wmawiałem sobie, że zjem tylko jedną, a drugą zostawię na później. Kończyło się zaś na tym, że zjadałem obie. To był jeden z miliona złych nawyków, które wywoływały we mnie uczucie wstydu i depresję za każdym razem, gdy do tego dochodziło – nie wiedziałem jednak, jak mam przestać. Nie rozumiałem, co jest ze mną źle. Obwiniałem się o wszystko, co robiłem. Nie miałem pojęcia, jak mogę wyzdrowieć.

Spędziłem już dwadzieścia pięć lat na wypróbowywaniu każdej możliwej diety i dietetycznego produktu, jakie kiedykolwiek widziałem w telewizji i gazetach. Spróbowałem nawet produktów nieprzedstawianych w reklamach, które o mało mnie nie załatwiły. Żaden z nich nigdy nie zadziałał. Owszem, z początku gubiłem trochę kilogramów. Zrzuciłem dobre osiemnaście kilo z wykorzystaniem niektórych sztuczek i nowomodnych diet. Przez kilka tygodni, a nawet miesięcy czułem się dobrze. Ale po jakimś czasie zaczynałem oszukiwać. Robiło mi się niedobrze od kiepskiego pakowanego jedzenia. Opuszczałem spotkania grup wsparcia. Cokolwiek to było, zawsze wracałem na złą drogę. Czułem się wtedy nieszczęśliwy i zwyczajnie się poddawałem. Dieta się kończyła, a ja wracałem do swojej Standardowej Amerykańskiej Diety składającej się z tłustego fast foodu i dostaw do domu.

Wiem, że nie jestem w tym osamotniony. Połowa Amerykanów doświadczyła tego samego. Po prostu w swoim przypadku osiągnąłem ekstremum.

Gdy wreszcie skończyłem jeść tamtego wieczora, wstałem, aby położyć się do łóżka. Wtedy dostrzegłem stertę brudnej bielizny w sypialni dla gości i uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem rozbity.

Moja porozrzucana bielizna utworzyła tak wysoki kopiec, że mogłem zobaczyć jego wystający czubek znad krawędzi łóżka. Policzyłem w myślach i wyszło mi, że w stercie musi znajdować się co najmniej tysiąc par majtek. Dawno temu przestałem robić pranie. Dotarcie do pralek na żetony w moim budynku mieszkalnym było dla mnie istną katorgą. Zamówiłem więc usługę, w której pracownik pralni przychodził po moje rzeczy i dostarczał mi gotowe pranie pod drzwi, więc zamiast zawracać sobie głowę praniem i ponownym zakładaniem rzeczy, uznałem, że co parę tygodni będę kupował nową bieliznę i skarpetki na Amazonie. Dostarczano mi je pod same drzwi, zupełnie jak moje pizze. Wyrzucałem brudną bieliznę do pokoju gościnnego, gdzie nie musiałem na nią patrzeć i gdzie nikt inny również jej nie widział.

I tak nikt nigdy nie przyszedł do mojego mieszkania. Ja również przestałem wpadać z wizytą do innych ludzi. Przestało mi zależeć na utrzymywaniu jakichkolwiek relacji międzyludzkich. To było dla mnie zwyczajnie za trudne. Wszystko, co znajdowało się poza czterema ścianami mojego mieszkania, było dla mnie zbyt trudne. Urządziłem swoje życie tak, by wykonywać większość pracy w domu, przez telefon i na komputerze. Spotkania biznesowe z klientami i podróże służbowe były jedynymi powodami, dla których wychodziłem na zewnątrz – i to wyłącznie dlatego, że byłem do tego zmuszony.

Jakiś rok wcześniej zawlokłem się niechętnie na nakazane odgórnie przez firmę badanie lekarskie, gdzie po sprawdzeniu wyników mojej morfologii lekarz doradził mi, abym wykupił miejsce na cmentarzu.

– Słucham? – spytałem.

– Jeśli nie zapanuje pan nad swoją wagą, za pięć lat będzie go pan potrzebował.

Za kogo on się uważa? – pomyślałem. Byłem na niego wściekły z powodu tak rażącej nieuprzejmości. Wyszedłem stamtąd, przyrzekając sobie w duchu, że poszukam innego doktora.

Jednak szczere słowa lekarza mają potężną moc. Wziąłem je sobie głęboko do serca, lecz nie w pozytywny ani motywujący sposób, tylko dość fatalistyczny.

Tamtego wieczora dotarło do mnie, że zmarnowałem już jedną piątą życia, jaka mi została. W ciągu tego roku nie wydarzyło się nic dobrego. W zasadzie zrobiło się jeszcze gorzej.

Od piętnastu lat nie byłem na randce. Kopiec bielizny wyglądał jak kadr wyrwany z filmu, jak coś, co uzbierała osoba, której całkiem odbiło po tym, jak została odludkiem i oderwała się od rzeczywistości.

Czy właśnie tym się stałem? Szaleńcem? Odludkiem?

Jakim cudem do tego dopuściłem?

Miałem cukrzycę typu 2, której zupełnie nie kontrolowałem. Przeczytałem o wszystkich związanych z nią zagrożeniach. Wiedziałem, że jeśli nie przejmę nad nią kontroli, mogę oślepnąć lub stracić kończynę. Jednak nic, co robiłem, nie pomagało. Częściowym powodem, dla którego tak ciężko pracowałem, była konieczność zarobienia wystarczającej sumy pieniędzy na leki. Nawet z pomocą ubezpieczenia co miesiąc wydawałem prawie tysiąc dolarów na lekarstwa, których potrzebowałem do przeżycia. Musiałem przyjmować medykamenty, które pomagały uregulować poziom insuliny i obniżały wysokie ciśnienie krwi oraz zabójczo wysokie stężenie cholesterolu. Potrzebowałem też leków na sen, stany lękowe i depresję i kilku kolejnych na zwalczanie efektów ubocznych pozostałych środków. Żaden z nich nie sprawił, że czułem się lepiej. Żaden. Czułem się nieszczęśliwy i przybity. Przez cały czas.

Ów do bólu bezpośredni lekarz skierował mnie do chirurga bariatry zajmującego się leczeniem patologicznej otyłości – do faceta, który chciał mnie pokroić i usunąć spory kawał mojego żołądka po to, by zapanować nad moim obżarstwem. Operacja wydała mi się barbarzyńska. Mimo to przeszedłem przez cały proces przygotowawczy i powiedziałem lekarzom, by umówili mnie na zabieg. Miało do niego dojść miesiąc po tamtym parszywym dniu. To tylko pokazuje, jak bardzo byłem zdesperowany.

Wcale nie chciałem poddać się operacji. Nie mogłem zrobić tego swojemu ciału. Istna makabra. Jak mogłem pozwolić, aby ktoś wyciął mi wnętrzności, by spróbować powstrzymać coś, co od samego początku było moją winą? Jak do tego doszło? Dlaczego nie mogę przestać jeść? Czy oni naprawdę mnie pokroją i usuną część mojego żołądka?

Nie mogłem tego zrobić. Nie chciałem.

Nie.

Wiedziałem, czego chcę. Wiedziałam, co musiało się stać. Nie miałem broni. Tabletki, które brałem, nie były wystarczająco silne, aby załatwić sprawę. Być może wystarczyło tylko stanąć przed rozpędzonym pociągiem. Nie miałem pojęcia, jak to zrobić, ale po tym feralnym dniu, który mi się przydarzył, wiedziałem, że muszę to załatwić. Pożałowałem tylko, że nie posłuchałem rady swojego lekarza i nie wykupiłem miejsca na lokalnym cmentarzu.

Nawet tego nie umiałem zrobić, jak należy – pomyślałem.

Gdy osunąłem się bezwładnie na kanapę, każdy skrawek mojego ciała przeszywał ból podobny do tego, jaki towarzyszy nam podczas grypy. Żołądek bolał mnie od nadmiaru tłuszczu i sera. Nie potrafiłem znieść tej fizycznej agonii. Zgasiłem światła i ze łzami w oczach zrobiłem coś, czego nigdy wcześniej nie robiłem.

Pomodliłem się.

– Boże – powiedziałem w ciemnościach zalegających w moim pokoju. – Błagam cię. Zabij mnie. Proszę, odbierz mi życie. Proszę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: