Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pewnego razu w Świnioryjach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Sierpień 2018
Ebook
17,07 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pewnego razu w Świnioryjach - ebook

"Pewnego razu w Świnioryjach" to zbiór zazębiających się ze sobą epizodów z życia dwóch nierozłącznych przyjaciół - Waldka Paciaji i Mundka Waśki. Każdy z nich ma własne życie i własne kłopoty. Nie przeszkadza im to przeżywać przygód i borykać się wspólnie z problemami świata w świnioryjskiej skali. Tytułowe Świnioryje, to zabita dechami wieś, gdzieś na Mazurach. Czas płynie tam wolniej, a ludzie żyją inaczej, przede wszystkim spokojniej. Aczkolwiek nie do końca... Dwaj główni bohaterowie, co rusz popadają w jakieś tarapaty i doświadczają różnych perypetii. No cóż, takich trzech, jak ich dwóch, to w Świnioryjach nie ma ani jednego. Dzięki temu bawią, śmieszą, czasem zmuszają do refleksji, a nawet potrafią wzruszyć.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-950151-6-8
Rozmiar pliku: 859 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O sobie i Świnioryjach

Na­zy­wam się do­kład­nie tak, jak stoi na okład­ce. Nie uży­wam pseu­do­ni­mów. Pi­szę pod wła­snym imie­niem i na­zwi­skiem, a wła­ści­wie imio­na­mi, bo „R” to pierw­sza li­te­ra mo­je­go dru­gie­go imie­nia. Uro­dzi­łem się dość daw­no te­mu. Co nie­któ­rzy mo­gli­by po­wie­dzieć, że pół wie­ku to wca­le nie tak du­żo. Cóż, wszyst­ko jest względ­ne, spy­taj­cie Al­ber­ta. Nie je­stem pi­sa­rzem z wy­kształ­ce­nia. Nie ukoń­czy­łem fi­lo­lo­gii pol­skiej ani li­te­ra­tu­ro­znaw­stwa. Nie stu­dio­wa­łem dzien­ni­kar­stwa, kre­atyw­ne­go pi­sa­nia czy choć­by bi­blio­te­ko­znaw­stwa. Ni­cze­go, co mia­ło­by zwią­zek z pi­sa­niem. Mo­ją szko­łą by­ło przede wszyst­kim „ży­cie”, a w za­sa­dzie jest, bo na­dal stu­diu­ję na tym cu­dow­nym uni­wer­sy­te­cie. Ostat­nio ob­ra­łem so­bie, ja­ko no­wy kie­ru­nek, „Pi­sa­nie”. Tak, bo na mo­jej uczel­ni jest ta­ki kie­ru­nek – „Pi­sa­nie”, nie pi­sar­stwo. Pi­szę od nie­daw­na. W za­sa­dzie, od bar­dzo nie­daw­na. To zna­czy, gdy­by ca­łe mo­je do­tych­cza­so­we ży­cie trwa­ło, po­wiedz­my, go­dzi­nę, to moż­na by po­wie­dzieć, że pi­szę od kil­ku mi­nut. W rze­czy­wi­sto­ści je­stem sa­mo­ukiem i nie mam tu na my­śli tyl­ko pi­sa­nia. Jest wie­le rze­czy, któ­re po­tra­fię ro­bić, a któ­rych nikt mnie ni­g­dy nie uczył. Je­stem, jak mi się wy­da­je, do­brym ob­ser­wa­to­rem oraz wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że wszyst­kie­go w ży­ciu, któ­re jest naj­więk­szą i naj­bar­dziej pre­sti­żo­wą uczel­nią na świe­cie, moż­na się na­uczyć.

Cykl opo­wia­dań pod ty­tu­łem „Pew­ne­go ra­zu w Świ­nio­ry­jach” zro­dził się, jak więk­szość mo­ich opo­wia­dań, z przy­pad­ku, z po­trze­by chwi­li. Te­raz nie pa­mię­tam już, czy by­ło to jed­no z ćwi­czeń na fa­ce­bo­oko­wej gru­pie warsz­ta­to­wej, czy po pro­stu post na „te­mat”. Przy­zna­ję, że in­spi­ra­cją w pew­nym stop­niu oka­za­ła się też twór­czość jed­ne­go z mo­ich ulu­bio­nych au­to­rów. Bo­ha­te­ro­wie uro­dzi­li się na­tu­ral­nie, naj­pierw Wal­dek (choć jest młod­szy). No cóż, już sa­mo je­go na­zwi­sko su­ge­ru­je, że nie jest on do­sko­na­ły, więc mu­sia­łem dać mu ja­kąś pod­po­rę, ko­goś, kto go za­wsze wes­prze i ni­g­dy nie zdra­dzi. I w ten spo­sób zro­dził się Mun­dek Waś­ka, wiel­ki i sil­ny, mo­że nie­ko­niecz­nie tak by­stry, jak Wal­dek, ale świet­nie się uzu­peł­nia­ją. A da­lej to już by­ło z gór­ki, choć cza­sa­mi trze­ba by­ło po­dejść pod ko­lej­ną, że­by zno­wu mo­gło być z gór­ki itd., itd.

Cykl po­wstał w nie­speł­na pół ro­ku, a pi­sa­nie go da­ło mi ty­leż ra­do­ści, co przy­spo­rzy­ło zmar­twień. Nie po­tra­fię po­wie­dzieć, czy za pa­rę lat nie za­pra­gnę znów za­nu­rzyć się w te siel­skie, „pszen­no-bu­ra­cza­ne” kli­ma­ty. A wte­dy, kto wie, co mo­że się jesz­cze wy­da­rzyć. Zda­ję so­bie spra­wę, że mo­je opo­wia­da­nia o dwóch ta­kich, co nie buch­nę­li księ­ży­ca, ale nie­źle na­mie­sza­li w Świ­nio­ry­jach, nie każ­de­mu przy­pad­ną do gu­stu, ale je­śli choć pa­rę osób czy­ta­jąc je uśmiech­nie się, to by­ło war­to.

Bo jak po­wie­dział kie­dyś Wil­liam Szek­spir: Ży­cie nie jest ani lep­sze, ani gor­sze od na­szych ma­rzeń. Jest od nich zu­peł­nie in­ne. Więc śmiej­my się z ży­cia, ta­kie­go, ja­kim jest, a mo­że sta­nie się lep­sze na­wet od na­szych ma­rzeń…

------------------------------------------------------------------------

Pszen­no-bu­ra­cza­ne – tak po pre­mie­rze pierw­sze­go opo­wia­da­nia z te­go cy­klu na an­te­nie ra­dio­wej, wy­ra­ził się o nim Ma­rek Żel­kow­ski – pi­sarz scien­ce fic­tion i fan­ta­sy, sce­na­rzy­sta ra­dio­wy oraz dzien­ni­karz, pro­wa­dzą­cy au­dy­cję „ABW” w Ra­diu Pa­ra­nor­ma­lium.To jest wersja demonstracyjna.
Wszystkie rozdziały znajdziesz w pełnej wersji e-booka

Armagedon i archeolodzy z Bożej łaski

Nikt nie mógł te­go prze­wi­dzieć. No chy­ba że wójt Gni­je­wa, po­nie­waż miał do­stęp do pla­nów za­go­spo­da­ro­wa­nia prze­strzen­ne­go gmi­ny. Jed­nak w Świ­nio­ry­jach nikt się nie spo­dzie­wał, że pew­ne­go sło­necz­ne­go, let­nie­go dnia, przyj­dzie im zmie­rzyć się z nad­cho­dzą­cym Ar­ma­ge­do­nem.

Żwi­ro­wą dro­gą już od go­dzi­ny szó­stej, wzbi­ja­jąc tu­ma­ny ru­do-żół­te­go py­łu, cią­gnął cięż­ki sprzęt. Koń­ca te­go kon­duk­tu, prze­ra­ża­ją­ce­go for­mą i roz­mia­rem, nie by­ło wi­dać. Od stro­ny Gni­je­wa, nie­ustan­nym po­to­kiem prze­ta­cza­ły się ko­par­ki, spy­cha­cze, wal­ce i in­ny sprzęt bu­dow­la­ny. Część czy­ni­ła to na spe­cjal­nych la­we­tach, część na wła­snych ko­łach. Przy akom­pa­nia­men­cie war­czą­cych sil­ni­ków i po­mru­ku to­czą­cych się po żwi­ro­wej dro­dze kół, ka­wal­ka­da jeźdź­ców apo­ka­lip­sy jed­no­staj­nym tem­pem su­nę­ła przez wieś.

Wal­dek jesz­cze smacz­nie spał, gdy do je­go uszu za­czę­ły do­cie­rać mo­no­ton­ne, ale co­raz gło­śniej­sze od­gło­sy cięż­kie­go sprzę­tu. Kie­dy do te­go do­łą­czy­ły się drga­nia grun­tu, gdy ka­wal­ka­da prze­ta­cza­ła się ko­ło je­go cha­łu­py, ock­nął się zdez­o­rien­to­wa­ny. Przez mo­ment na­słu­chi­wał za­nie­po­ko­jo­ny. Po chwi­li ze­rwał się na rów­ne no­gi, krzy­cząc:

– Ru­skie czoł­gi! Cho­du do piw­ni­cy.

Po kil­ku se­kun­dach zo­rien­to­wał się, że już od daw­na, to zna­czy od czte­rech lat, miesz­ka sam. Żo­na wraz z dwój­ką dzie­ci i psem wy­pro­wa­dzi­ła się do mat­ki. Je­dy­nym współ­lo­ka­to­rem Wald­ka był wy­chu­dły, wy­li­nia­ły kot. Zresz­tą przy­cho­dził tu tyl­ko spać. Ca­ły­mi dnia­mi włó­czył się po wsi, pra­wie tak jak Wal­dek. A ru­ska oku­pa­cja? Ona prze­cież skoń­czy­ła się już ja­kiś czas te­mu.

Po na­stęp­nych kil­ku­na­stu, mo­że kil­ku­dzie­się­ciu se­kun­dach, do Wald­ka za­czę­ła do­cie­rać resz­ta bodź­ców z re­al­ne­go świa­ta. Ostat­nio sy­piał twar­do i mie­wał sny, dziw­ne sny. Pod­szedł do okna i od­sło­nił za­słon­kę z pa­sia­ste­go ręcz­ni­ka frot­te. Na dro­dze coś się dzia­ło. Są­dząc po ha­ła­sie, ja­ki stam­tąd do­cho­dził, by­ło to coś waż­ne­go. Na ogół nic się tu nie dzie­je, nic ab­so­lut­nie. A te­raz się dzia­ło… No­oo! Te­raz to się dzia­aało.

Wal­dek wci­snął się w ga­cie i czym prę­dzej wy­szedł przed cha­łu­pę, usi­łu­jąc za­wią­zać ko­kard­kę ze sznur­ka od sno­po­wią­zał­ki, któ­ry słu­żył mu za pa­sek. Wśród tu­ma­nów bru­nat­no-żół­te­go ku­rzu, dro­gą po­ru­sza­ły się ja­kieś po­jaz­dy. Przez kłę­by py­łu, co ja­kiś czas by­ło wi­dać roz­bły­ski po­ma­rań­czo­wych świa­teł i sły­chać by­ło klak­so­ny.

„Ożeż w mor­dę. Ja­kiś prze­marsz wojsk Ukła­du War­szaw­skie­go?” – za­sta­na­wiał się Wal­dek. Oczy­wi­ście zda­wał so­bie spra­wę z fak­tu, że Układ War­szaw­ski nie ist­nie­je, ale tak mu się sko­ja­rzy­ło, bo tę­sk­nił tro­chę za tam­ty­mi cza­sa­mi, kie­dy ży­cie by­ło lep­sze. A na­wet je­śli nie lep­sze, to na pew­no prost­sze. Pra­co­wał wte­dy w pe­ge­erze i to w za­sa­dzie ty­le, nic wię­cej nie po­trze­bo­wał. PGR jak mat­ka za­pew­niał mu wszyst­ko, co by­ło nie­zbęd­ne do ży­cia. Ubra­nie, wę­giel, ziem­nia­ki na zi­mę, ziar­no do sie­wu (oczy­wi­ście Wal­dek ni­g­dy nie wy­siał na­wet garst­ki ziar­na, ale za­wsze moż­na by­ło za nie do­stać pa­rę zło­tych), a oprócz te­go, go­dzi­wą wy­pła­tę raz w mie­sią­cu. A te­raz? PGR-u już nie ma, a za te nie­ca­łe osiem­set zło­tych z ZUS-u, nie za bar­dzo jest jak wy­żyć.

„Czy to jesz­cze kie­dyś wró­ci?” – za­sta­na­wiał się Wal­dek. I pew­nie na­dal by się tak za­sta­na­wiał, gdy­by z tej za­du­my nie wy­rwał go głos Waś­ki.

– Co się tak ga­pisz, Wa­la? Dro­gę bę­dą nam as­fal­to­wać.

– As­fal… Co?

– As­fal­to­wać, to zna­czy, że nie bę­dzie już tej brei i ku­rzu. Czu­jesz? As­falt do sa­me­go Gni­je­wa, od za­krę­tu na koń­cu wsi, gdzie stał dom Ko­niecz­ki. No wiesz, ten, co to się w ze­szłym ro­ku schaj­co­wał.

– Wiem gdzie to. Prze­cież tam by­łem – ob­ru­szył się Wal­dek.

– No ale, Wa­la, nie bę­dzie­my tu chy­ba tak stać po próż­ni­cy. Masz tam co?

Wal­dek ock­nął się z chwi­lo­we­go za­my­śle­nia. Od cza­su przy­go­dy w do­mu Ko­niecz­ki, co­raz czę­ściej mu się to zda­rza­ło. Zna­czy, zda­rza­ło mu się za­my­ślić, i to tak, że aż nie­raz bo­la­ła go gło­wa od te­go my­śle­nia. No i te sny. Miał bar­dzo re­ali­stycz­ne sny. Wi­dział w nich róż­ne rze­czy, róż­ni lu­dzie, i nie tyl­ko lu­dzie, mó­wi­li mu prze­róż­ne rze­czy, a gdy się bu­dził, to prze­waż­nie te rze­czy się dzia­ły. Nie, że­by od ra­zu stał się ja­sno­wi­dzem, po pro­stu miał sny, a te sny się spraw­dza­ły. Nie­raz pal­nął coś przy kie­li­chu, że to czy tam­to. Zwy­kłe pi­jac­kie ga­da­nie. A tu na­stęp­ne­go dnia, bęc! – to się dzia­ło. Do­kład­nie tak, jak po­wie­dział. Lu­dzi­ska za­czę­li już ga­dać. Kie­dyś przy go­rza­le pal­nął, że Ku­la­wiń­ski po­wi­nien w koń­cu ten dach na­pra­wić, bo mu wiatr da­chów­ki strą­ca. W no­cy tak wia­ło, że ca­ły dach z cha­łu­py Ku­la­wiń­skie­go zdję­ło i w po­le za­nio­sło. Co cie­ka­we, „trą­ba” ni­cze­go w po­bli­żu nie uszko­dzi­ła, tyl­ko ten nie­szczę­sny dach. Wal­dek cza­sa­mi już bał się gę­bę otwo­rzyć, że­by go za ja­kie­go pro­ro­ka nie wzię­li. A wra­ca­jąc do wald­ko­we­go bó­lu gło­wy, Waś­ka stwier­dził, że to du­ma­nie, na zdro­wie na pew­no mu nie wyj­dzie, bo mózg od­wy­kły i strasz­nie się mę­czy, i od te­go go ten łeb tak cią­gle na­pie­prza. A jak wia­do­mo, Waś­ka – nie by­le ja­ki au­to­ry­tet w dzie­dzi­nie bó­lu gło­wy – miał nań jed­no tyl­ko le­kar­stwo.

– No pew­nie, że mam co nie­co! – od­parł, roz­ch­mu­rza­jąc się Wal­dek. We­szli do cha­łu­py. We­wnątrz by­ła sień i prze­stron­na izba. W ro­gu stał piec, sta­ry, ale bar­dzo ład­nie wy­ko­na­ny przez zduń­skie­go mi­strza. Na­wet ko­min wy­ło­żo­ny był ka­fla­mi aż do po­wa­ły. Przy pie­cu sta­ło łóż­ko, a na nim le­ża­ła nie­zbyt świe­ża po­ściel, te­raz w cał­ko­wi­tym nie­ła­dzie. Wal­dek pod­szedł do łóż­ka i za­czął ją po­pra­wiać. W tym cza­sie Waś­ka sta­nął przy kre­den­sie, i, jak­by był u sie­bie, wy­jął z nie­go dwie szklan­ki i na­po­czę­tą bu­tel­kę wód­ki. Po­sta­wił to wszyst­ko na sto­le, któ­ry stał przy jed­nym z dwu okien.

– Masz ja­ką za­gry­chę? – spy­tał.

– Tam w kre­den­sie po­wi­nien być sło­ik z pa­pry­ką.

Waś­ka wy­jął z kre­den­su sło­ik z ma­ry­no­wa­ną pa­pry­ką i trzy­ma­jąc go dwo­ma pal­ca­mi z wy­ra­zem obrzy­dze­nia na twa­rzy, po­sta­wił na bla­cie sto­łu.

– A nie masz Wa­la zwy­kłych ogór­ków? – spy­tał ko­le­gę, któ­ry skoń­czył mor­do­wać się z łóż­kiem i wła­śnie wy­gła­dzał ka­pę, któ­rą przy­krył bar­łóg.

– Nie mam, ale pa­pry­ka też do­bra, zwłasz­cza że ku­pi­łem u Maź­nia­ko­wej za pół ce­ny. Da­ta wy­cho­dzi.

Waś­ka od­krę­cił sło­ik i pod­su­nął so­bie pod nos.

– Pach­nie nie naj­go­rzej. – Wsa­dził dwa pa­lu­chy do szkła i wy­do­był jed­ną, fla­ko­wa­tą pa­prycz­kę, po czym wło­żył ją so­bie do ust. – Hmm. Ni­cze­go, cał­kiem, cał­kiem. – Otarł rę­ka­wem spły­wa­ją­cy po bro­dzie ocet. – Ale i tak wo­lę ogór­ki.

Wal­dek w koń­cu do­łą­czył do przy­ja­cie­la i na­lał po słusz­nej por­cji czy­stej.

– No to siup w ten głu­pi dziób! – za­krzyk­nął Waś­ka.

– Che­ers! – od­po­wie­dział Wal­dek i wy­chy­lił szkla­ni­cę.

Kie­dy już za­ką­sił pa­prycz­ką, spoj­rzał na Waś­kę, któ­ry na­dal trzy­mał w rę­ku peł­ną szklan­kę, a wzro­kiem pró­bo­wał prze­wier­cić mu czasz­kę.

– No co? Co ci nie sma­ku­je, wód­ka czy za­ką­ska?

Waś­ka nie od­po­wia­dał. Wy­pił po­wo­li wód­kę i z na­masz­cze­niem prze­żuł pa­pry­kę. W koń­cu prze­mó­wił.

– Ty coś ostat­nio dziw­ny je­steś, Wa­la. Nie dzi­wię się, że lu­dzi­ska za­czy­na­ją ga­dać.

– Co za­czy­na­ją ga­dać? – spy­tał Wal­dek, na­le­wa­jąc po ko­lej­nej szklan­ce.

– No wiesz, że po­tra­fisz prze­wi­dzieć, co bę­dzie, że ni­by ja­sno­widz z cie­bie, no i że czy­tasz w my­ślach. A na­wet sły­sza­łem, jak się ba­by na­ra­dza­ły, że­by iść do cie­bie, to mo­że urok od­czy­nisz.

– E… coś ty, Waś­ka. Ja tam od­czy­niać uro­ków nie umiem. A że cza­sem mi się coś przy­śni i wy­ga­dam się przy wód­ce, to po­tem plot­ku­ją. Naj­gor­sze, Waś­ka, że mnie to się co­raz czę­ściej zda­rza, zna­czy co­raz czę­ściej śnią mi się te sny. A ostat­nio to na­wet przy ro­bo­cie mnie na­szło.

– I co, i co? – do­py­ty­wał szcze­rze za­nie­po­ko­jo­ny Waś­ka.

– No, to by­ło tak… Ale wy­pij­my. – Prze­rwał i się­gnął po szklan­kę.

Waś­ka uczy­nił to sa­mo. Wy­chy­li­li. Wal­dek za­ką­sił pa­prycz­ką ze sło­ika i po­dał go Wa­ś­ce mó­wiąc: – Bon ap­pe­tit. – Waś­ka zno­wu onie­miał. Po chwi­li jed­nak wi­dząc za­kło­po­ta­nie ko­le­gi, prze­mó­wił:

– Skąd ty, Wa­la, znasz ta­kie sło­wa?

– Wiesz, nie wiem, ale tak ja­koś sa­me mi one do gło­wy przy­cho­dzą. Nie­waż­ne – mach­nął rę­ką i kon­ty­nu­ował opo­wieść.

– Na­pier­ni­czył mi ro­wer. Wiesz, ten cho­ler­ny łań­cuch. Do­sta­łem od Wa­len­dzia­ka cał­kiem no­wy, tyl­ko lek­ko uży­wa­ny. Po­my­śla­łem, że wy­mie­nię i bę­dzie po kło­po­cie. To zna­czy, że ten cho­ler­ny łań­cuch nie bę­dzie już spa­dał za każ­dym ra­zem, jak bę­dzie mi się gdzieś spie­szyć. Już na­wet wzią­łem się do roz­pi­na­nia sta­re­go, kie­dy śru­bo­kręt omsknął się ze spin­ki i dziab­ną­łem się w rę­kę. Oooo, zo­bacz, jesz­cze mam ślad… – to mó­wiąc, wy­cią­gnął le­wą dłoń w stro­nę twa­rzy Waś­ki. – Wi­dzisz, pra­wie so­bie na wy­lot prze­bi­łem. Ból był ta­ki, że aż mi w oczach po­ciem­nia­ło. I wte­dy wła­śnie mia­łem wi­zję.

– Co mia­łeś? – prze­rwał mu Waś­ka.

– Wi­zję.

– Ja­ką wi­zję?

– Nor­mal­ną wi­zję, ima­gi­na­cję, we­wnętrz­ną pro­jek­cję men­tal­ną z przy­szło­ści – od­parł po­iry­to­wa­ny Wal­dek.

Wa­ś­ce tak opa­dła szczę­ka, że mu­siał ją pod­trzy­my­wać rę­ko­ma, że­by nie wy­le­cia­ła z za­wia­sów.

– Wa­la, ja się cie­bie bo­ję, ty na­praw­dę sta­jesz się co­raz dziw­niej­szy.

– Chcesz po­słu­chać, co by­ło da­lej, czy nie? – spy­tał wy­pro­wa­dzo­ny z rów­no­wa­gi Wal­dek. – Jak chcesz, to się za­mknij i słu­chaj.

Waś­ka, chłop pra­wie dwu­me­tro­we­go wzro­stu i po­tęż­nej bu­do­wy, zro­bił się na­gle ma­lut­ki i na­wet nie pi­snął, tyl­ko wpa­try­wał się w ko­le­gę ocza­mi wiel­ki­mi jak spodki, słu­cha­jąc dal­szej czę­ści opo­wie­ści.

– Zo­ba­czy­łem pa­na Hie­ro­ni­ma, jak pra­cu­je u sie­bie w szo­pie, prze­pra­szam, w la­bo­ra­to­rium. Coś tam mie­szał i do­le­wał. Apa­ra­tu­ra ci­chut­ko szu­mia­ła. Z za­wor­ka cie­kła cie­niut­ką stróż­ką ta je­go oko­wit­ka. I na­gle coś za­czę­ło sy­czeć, co­raz gło­śniej. Hie­ro­ni­mus za­czął się krzą­tać wo­kół apa­ra­tu­ry, prze­krę­cać ja­kieś kur­ki i prze­łącz­ni­ki, ale szum był co­raz gło­śniej­szy. I na­gle…

Wal­dek zro­bił głę­bo­ki wdech.

– … Je­bu­uut! Wszyst­ko wy­le­cia­ło w po­wie­trze… Wte­dy oprzy­tom­nia­łem i zno­wu za­czą­łem czuć ból w le­wej dło­ni. Ra­na by­ła po­waż­na, krwa­wi­ła, bo­la­ło jak ja­sna cho­le­ra. Za­wi­ną­łem rę­kę szma­tą i po­sze­dłem do są­siad­ki. Wa­len­dzia­ko­wa opa­trzy­ła mi ra­nę i stwier­dzi­ła, że mia­łem szczę­ście, że to le­wa, ale po­tem do­da­ła, że w za­sa­dzie to bez zna­cze­nia, bo do ro­bo­ty to ja mam obie le­we… I cze­go nic nie mó­wisz?

– Bo… Bo… – ją­kał się Mun­dek.

– Co „bo”? Wy­krztuś w koń­cu co ci le­ży na wą­tro­bie.

Wal­dek, po­iry­to­wa­ny, po­lał resz­tę wód­ki. By­ło te­go nie­speł­na po pół szklan­ki. Wte­dy Waś­ka w koń­cu prze­mó­wił.

– Bo… Wi­dzisz… Pan Hie­ro­nim miał wy­pa­dek i…

– Wiem. I to mnie wła­śnie nie­po­koi. Za­sta­na­wiam się co­raz czę­ściej, czy jak­by mi się to nie wy­ima­gi­no­wa­ło, to czy pan Hie­ro­nim na­dal by był w do­mu i pę­dził tę swo­ją oko­wit­kę? Czy to ja je­stem wi­nien, że le­ży te­raz po­pa­rzo­ny w szpi­ta­lu?… Waś­ka, to mnie mę­czy.

– Co cię tak mę­czy?

– My­śle­nie. No prze­cież ci mó­wi­łem. Aż mnie już gło­wa bo­li od te­go cią­głe­go my­śle­nia. Mu­si­my się jesz­cze na­pić. Jest tak, że po go­rza­le tro­chę mniej my­ślę, nie mam ha­lu­cy­na­cji i łeb mnie prze­sta­je na­pier­ni­czać.

– No­oo! To ro­zu­miem. My­ślę, że to ci przej­dzie, zna­czy to my­śle­nie, i znów bę­dziesz nor­mal­ny, Wa­la.

Na­za­jutrz Waś­kę obu­dzi­ło ło­mo­ta­nie do drzwi. Nie mu­siał się dłu­go za­sta­na­wiać, do­my­ślił się pra­wie od ra­zu. Przed drzwia­mi stał Wal­dek i, sa­piąc cięż­ko, wy­ce­dził przez zę­by:

– Ma­my tyl­ko dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. Mu­si­my się sprę­żać. Ubie­raj się.

– Co cię tak przy­pi­li­ło? Mo­ja sta­ra jesz­cze śpi. Po­gię­ło cię? Jest wcze­śnie – od­pa­ro­wał Waś­ka.

– Nie ga­daj ty­le, tyl­ko wkła­daj ga­lo­ty, bierz szpa­del i ło­pa­tę i idzie­my –za­ko­men­de­ro­wał Wal­dek.

Po pię­ciu mi­nu­tach szli już dro­gą, wzdłuż któ­rej sta­ły, jesz­cze śpią­ce w bez­ru­chu, ma­szy­ny dro­go­we. Kie­ro­wa­li się w stro­nę Gni­je­wa. Po ja­kimś cza­sie Waś­ka od­wa­żył się spy­tać:

– Da­le­ko jesz­cze?

– Nie. Tyl­ko ka­wa­łek, do tej kę­py lesz­czyn.

Waś­ka dziel­nie ma­sze­ro­wał, nio­sąc w jed­nej rę­ce szpa­del, a w dru­giej ło­pa­tę, pod­czas gdy Wal­dek szedł przed nim w po­śpie­chu, prze­bie­ra­jąc no­ga­mi i sa­piąc z pod­nie­ce­nia i wy­sił­ku. Do­tar­li do kę­py lesz­czyn. Za ro­wem, tuż obok lesz­czy­no­wych krze­wów, stał sta­ry drew­nia­ny słup te­le­fo­nicz­ny. Drew­no by­ło zbu­twia­łe, po­czer­nia­łe i spę­ka­ne. Na wy­so­ko­ści wzro­ku przy­mo­co­wa­na by­ła nie­wiel­ka, me­ta­lo­wa ta­blicz­ka. Na niej wy­bi­to nu­me­ra­to­rem licz­bę „13”.

– To tu­taj. Tu­taj mu­si­my ko­pać. Mię­dzy tym słu­pem a ty­mi krza­ka­mi. – Wal­dek do­kład­nie po­ka­zał pal­cem miej­sce, gdzie Waś­ka miał ko­pać. – No, co się tak ga­pisz? Kop.

Waś­ka, nie cze­ka­jąc na dal­sze za­chę­ty, wziął się do ro­bo­ty.

– Tu? – spy­tał, wbi­ja­jąc szpa­del w twar­dą zie­mię, po­prze­ra­sta­ną ko­rze­nia­mi.

Wal­dek tyl­ko ski­nął gło­wą. Po kil­ku szty­chach Waś­ka zro­bił prze­rwę.

– Cho­ler­nie tu twar­do. Mu­szę za­pa­lić. A tak wła­ści­wie, to po co ko­pie­my tę dziu­rę?

Waś­ka wy­jął z kie­sze­ni spodni lek­ko zde­ze­lo­wa­ną pacz­kę pa­pie­ro­sów i po­czę­sto­wał ko­le­gę. Usie­dli przy ro­wie i de­lek­to­wa­li się sma­kiem ukra­iń­skich, czer­wo­nych Vi­ce­ro­jów.

– Wiesz Waś­ka, mia­łem sen… – za­czął Wal­dek.

– No nie! Nie strasz mnie.

– Tym ra­zem sen nie był wca­le strasz­ny, był in­try­gu­ją­cy.

– Ga­daj po na­sze­mu, bo nic cię nie ro­zu­miem.

– No do­bra, był cie­ka­wy i je­śli się spraw­dzi tak jak po­przed­nie, to ni­g­dy już nie bę­dzie­my mu­sie­li mar­twić się i za­sta­na­wiać, kto nam tym ra­zem do­rzu­ci do flasz­ki.

– Jak to? – spy­tał za­cie­ka­wio­ny Waś­ka.

– A tak to. Śni­ło mi się, że wła­śnie tu­taj, ci dro­go­wcy, co to nam tę dro­gę as­fal­tu­ją, wy­ko­pa­li ca­łą skrzy­nię zło­tych mo­net. Pru­skie zło­te mo­ne­ty z koń­ca osiem­na­ste­go wie­ku. Wi­dzia­łem ją jak na ja­wie, we dwóch ją wy­cią­ga­li, ta­ka by­ła cięż­ka. Więc kop, to nie bę­dzie­my już ni­g­dy mu­sie­li pra­co­wać – skwi­to­wał Wal­dek.

– My­ślę, że w two­im przy­pad­ku to nic nie zmie­ni, prze­cież i tak ni­g­dzie nie pra­cu­jesz – za­uwa­żył słusz­nie Waś­ka.

– Aleś ty by­stry, jak wo­da w ki­blu! Ja zaj­mę się my­śle­niem, a ty kop.

Oko­ło po­łu­dnia, z wy­ko­pa­nej dziu­ry wy­sta­wa­ła tyl­ko gło­wa Waś­ki. Bio­rąc pod uwa­gę, że miał on dwa me­try wzro­stu, dziu­ra by­ła już im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów. Wo­kół niej pię­trzy­ły się gó­ry zie­mi oraz pia­sku. Z wy­ko­pu wy­do­by­wał się dym pa­pie­ro­so­wy i ci­che prze­kleń­stwa umę­czo­ne­go Waś­ki. Nie­opo­dal prze­cha­dzał się ner­wo­wym kro­kiem Wal­dek i, pa­ląc pa­pie­ro­sa, mó­wił sam do sie­bie.

– Co, do ja­snej cho­le­ry, prze­cież do­kład­nie wi­dzia­łem. Ten słup i te lesz­czy­ny, na­wet te po­krzy­wy wi­dzia­łem. I tę ta­blicz­kę na słu­pie. Pa­mię­tam do­kład­nie. Co jest, do cho­le­ry? Wszyst­kie sny jak do­tąd się speł­nia­ły, ale za­wsze by­ło to coś złe­go. A te­raz, jak mia­ło być coś do­bre­go, to du­pa! Du­pa, du­pa, du­pa! – drep­tał wko­ło i po­wta­rzał. – Gów­no! Nic! Szlag by to.

Zro­bił się czer­wo­ny na twa­rzy i za­czął za­cho­wy­wać się tak, jak­by go bra­ło de­li­rium. Waś­ka, za­nie­po­ko­jo­ny o zdro­wie ko­le­gi, wy­gra­mo­lił się z do­łu i po­kle­pu­jąc go po przy­ja­ciel­sku, od­pro­wa­dził do do­mu, gdzie dla uko­je­nia ner­wów wy­chy­li­li po jed­nym głęb­szym.

Na­za­jutrz wieś obie­gła sen­sa­cyj­na no­wi­na: „Pod­czas prac ziem­nych pra­cow­ni­cy bu­dow­la­ni od­kry­li skrzy­nię z pru­ski­mi mo­ne­ta­mi z cza­sów za­bo­rów”. Gdy in­for­ma­cja ta do­tar­ła do uszu Wald­ka, po­pę­dził jak sza­lo­ny do skle­pu Maż­nia­ko­wej, by po­znać wię­cej szcze­gó­łów. Do­wie­dział się, że od­kry­cia do­ko­na­no nie­opo­dal po­se­sji Ko­niecz­ki, na dru­gim koń­cu wsi. Gdy tyl­ko tam do­tarł, uj­rzał w nie­wiel­kim tłu­mie ga­piów, gó­ru­ją­ce­go nad wszyst­ki­mi wzro­stem Waś­kę.

– Co tu ro­bisz? – za­py­tał.

– Jak to co? Przy­sze­dłem zo­ba­czyć, co mie­li­śmy wczo­raj wy­ko­pać – od­parł z nut­ką drwi­ny w gło­sie.

– Daj i mnie po­pa­trzeć. – Wal­dek za­czął prze­ci­skać się do przo­du.

Wy­kop był ogro­dzo­ny bia­ło-czer­wo­ną ta­śmą ostrze­gaw­czą, w tle sta­ła ko­par­ka. W wy­ko­pie sie­dzia­ło ja­kichś dwóch fa­ce­tów w bia­łych ki­tlach, któ­rzy coś tam na dnie maj­stro­wa­li.

– To ar­che­olo­dzy z po­wia­tu. Bę­dą tu jesz­cze ko­pać, tak, że nie wia­do­mo, kie­dy bę­dzie­my mie­li tę dro­gę – z re­zy­gna­cją w gło­sie stwier­dził sto­ją­cy obok Kaw­ka.

Wy­kop był umiej­sco­wio­ny po­mię­dzy kę­pą lesz­czyn a sta­rym, drew­nia­nym słu­pem te­le­fo­nicz­nym. Na słu­pie znaj­do­wa­ła się ta­blicz­ka z wy­bi­tym nu­me­rem. Ob­ra­zek, ni­czym na­chal­ne „déjà vu”, draż­nił zmy­sły Wald­ka, a świa­do­mość po­raż­ki przy­gnia­ta­ła go co­raz bar­dziej do zie­mi. „Ja­sna cho­le­ra, nie ten słup. A wszyst­ko wy­glą­da tak sa­mo. Krza­ki i na­wet po­krzy­wy, tyl­ko ta cho­ler­na ta­blicz­ka… Nie wi­dać stąd nu­me­ru…” – my­ślał.

– Fuck it! I ne­ed a drink – wy­rwa­ło się Wald­ko­wi.

Po­ło­wa ga­piów od­wró­ci­ła wzrok w je­go stro­nę. On tyl­ko splu­nął pod no­gi i do­dał:

– Fuck! – splu­nął jesz­cze raz i po­szedł do do­mu.

To jest wersja demonstracyjna.
Wszystkie rozdziały znajdziesz w pełnej wersji e-booka
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: