Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pianissimo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pianissimo - ebook

Ona jest sponiewieraną przez los desperatką, bez lęku pędzącą drogą ku samozagładzie. Zdawać by się mogło, że ma wszystko, jednak to, co było dla niej najważniejsze, utraciła bezpowrotnie wiele lat wcześniej. Nie widzi w swoim życiu sensu, a jedynym celem jest gwałtowna, przedwczesna śmierć.
On jest wyalienowanym sierotą, pozornie niemym, najprawdopodobniej autystycznym stroicielem fortepianów, który dzięki przypadkowi zostaje okrzyknięty nadzieją polskiej pianistyki. Wyrwany z klasztornego rygoru sierocińca i rzucony w trzewia wielkiego miasta, usiłuje się zaadaptować do reguł i norm społecznych. Aby nie utonąć, dąży wytrwale do jednego tylko celu – zwycięstwa w Konkursie Chopinowskim.
Oboje są okaleczeni, oboje egzystują na krawędzi. Nie zaznali w życiu miłości, a każde musiało walczyć o przetrwanie na swój sposób. Ich ścieżki krzyżują się gwałtownie, a przypadkowe spotkanie jest szokiem. On po raz pierwszy się zakochuje – prymitywnie, intensywnie, do utraty tchu. Ona po raz ostatni pragnie zasmakować czystej, nieskalanej niewinności…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-848-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Mój umysł nigdy nie zapada w sen, nigdy nie pogrąża się w ciszy.

Zapamiętuję każdy dźwięk, który kiedykolwiek usłyszę. Wszystko, co dociera do moich uszu, zostaje ze mną już na zawsze. Krzyki, szepty, melodie, szelesty w ciemności wgrywają się w mój umysł, w moją pamięć i nikt, nawet ja sam, nie jestem w stanie ich usunąć. Raz wypowiedziane do mnie słowo nigdy, przenigdy mnie nie opuści.

Pamiętam więc każde przesiąknięte strachem zdanie wyszeptane przez moją matkę w ciąży, każdą wątpliwość, która targała jej sercem, gdy dowiedziała się, że mogę nie przeżyć, umrzeć w czasie porodu lub po prostu urodzić się martwy. Nikt nigdy nie kochał mnie tak, jak ona. To była miłość absolutna, histeryczna wręcz, obsesyjna, miłość skoncentrowana do tego stopnia, że dusiła w niej wszystkie inne uczucia, nawet instynkt samozachowawczy. Matka kochała mnie tak bardzo, gdyż nie miała nikogo innego, kogo mogłaby obdarzyć uczuciem. A przecież nawet się jeszcze nie narodziłem.

Nigdy nie dowiedziałem się, kto jest moim ojcem i nigdy nie dążyłem do tego, by się dowiedzieć, gdyż podejrzewałem, że miłość, którą mnie darzyła, była wprost proporcjonalna do nienawiści, skrytej gdzieś głęboko w niej, zarezerwowanej dla mężczyzny, który mnie spłodził.

Poświęciła swoje życie po to, bym mógł pojawić się na świecie, otworzyć oczy poza jej łonem i spojrzeć w jej uśmiechniętą twarz, która była dla mnie tylko jasną, rozmytą plamą. Pamiętam jednakże jej krzyki podczas porodu, a później szloch, będący wyrazem szczęścia i jednocześnie rozpaczy z powodu nieuniknionego. Wśród pikania szpitalnej aparatury, rozgorączkowanych głosów pielęgniarek i echa ruchu ulicznego za oknem moja matka wypowiedziała tylko jedno słowo: „Syneczku…”. Na każde wspomnienie brzmienia tego rozpaczliwego szeptu czułem, jak moje słabe, niewydolne serce zamiera. Za każdym razem przeżywałem małą, trwającą ułamek sekundy śmierć.

Matka wydała ostatnie tchnienie chwilę potem, a ja słuchałem szczekania lekarzy, krzyków, turkotu kółek wózka, w którym ewakuowano mnie na oddział noworodkowy. Płacz i posapywanie dzieci, gruchanie pielęgniarek, odległe odgłosy jakichś stempli opadających ciężko na dokumenty poświadczające sieroctwo – pamiętam to wszystko.

Czasami, gdy jest bardzo ciemno, a w nieruchomej nocy rozlega się tylko delikatny, rytmiczny trzask przesuwającej się sekundowej wskazówki zegara, otwieram oczy i przez moment przestaję segregować wszystkie dźwięki, które dotarły do mnie minionego dnia. Przywołuję głos matki, śpiewającej kołysanki i głaszczącej się po brzuchu, kołysanki nucone delikatnym głosem, których nie miała szansy zaśpiewać mi, gdy już się urodziłem. Pamiętam je wszystkie, nawet tę, którą przerwała w połowie, chwytając się za podbrzusze, nim zbiegła po schodach i wsiadła do taksówki. Pamiętam rytmiczny klekot jej butów na schodach, prośbę o szybki dojazd do szpitala, rzężenie silnika samochodu i ochrypły głos taksówkarza. Oczywiście, zrozumiałem te wszystkie wryte niewymazywalnie w moją pamięć dźwięki, słowa i zdania dopiero później, gdy byłem kilkulatkiem, a ich znaczenie dotarło do mnie w pełni chyba dopiero, gdy stałem się nastolatkiem, skazanym na marny żywot sieroty.

Pamiętam to wszystko i nigdy nie zapomnę, choćbym nie wiem jak bardzo tego pragnął.

* * *

Leżała na wznak, z uniesionymi rękoma. Patrzyła na swoje dłonie, które odcinały się od ciemnego tła sufitu: długie, smukłe białe palce, poruszające się powoli, jakby w ogóle ich nie kontrolowała, jakby żyły własnym życiem. Dłonie tańczyły, a ona obserwowała je, mając wrażenie, że należą do kogoś innego. Wpadający przez odsłonięte okna poblask zimnego prosektoryjnego światła latarni obrysował ciało lśniącą mdławo sinawą obwódką.

Serce kołatało jej w piersi; powoli wracała świadomość, wyrwana z realistycznego koszmaru, który nękał ją uporczywie prawie każdej nocy, od lat.

Nie znikał nawet wtedy, gdy łykała środki nasenne, by z krzykiem nie zrywać się z łóżka. Wówczas trwał po prostu dłużej, akcja jak z horroru toczyła się od początku do końca, a ona cierpiała ciągle od nowa, nie mogąc się przebudzić. Otoczenie czasem się zmieniało, stawało surrealistyczne, rozmyte i niewyraźne, innym razem zupełnie nierealne albo umowne, jak zrobione z kartonu sceniczne dekoracje. Jednak to, co się działo z nią, cały ból, bezradność i szarpiący trzewia strach, pozostawało bez zmian: niemal namacalne, fizyczne, prawdziwe i nieodmiennie koszmarne.

Budziła się z twarzą mokrą od łez, z krzykiem zatrzymanym w gardle, z półotwartymi ustami. Przez chwilę leżała bez ruchu, a nocna mara rozwiewała się wokół jak toksyczne opary. Wracała świadomość, poczucie bezpieczeństwa, sen szybko się odrealniał i znikał, a ona unosiła ręce i patrzyła na swoje dłonie, których taniec przywracał ją do rzeczywistości i koił skołatane nerwy, uspokajał puls.

Powoli podniosła się na łokciach, usiadła na łóżku, opuściła stopy, dotykając chłodnej podłogi. To nie była babska, frywolnie urządzona sypialenka, pełna koronek i miękkich tkanin; pomieszczenie przypominało raczej surową klasztorną celę albo więzienie, bo tym właśnie był dla niej sen: uwięzieniem w przeszłości. Czy gdyby rozłożyła wszędzie ozdobne poduszki, powlekła łóżko kolorową pościelą, a przed snem słuchała Mozarta albo oglądała głupie kreskówki, koszmar by nie powracał? Nie. Wiedziała, bo już próbowała tego wszystkiego, bezskutecznie.

Przeszła do łazienki, zapaliła światło i odkręciwszy zimną wodę, ochlapała twarz. Wilgotne rdzawe strąki przykleiły się do czoła. Spojrzała na swoje odbicie, które zdawało się obce. To zawsze musiało chwilę potrwać – przekonanie samej siebie, że z lustra patrzy jej własna twarz.

Wiele lat temu przestała być sobą. Choć wówczas nie umarła fizycznie, to jednak w jakiś sposób rozstała się z życiem: z niewinnością i poczuciem bezpieczeństwa odeszła cała jej świetlana przyszłość, zniknęło wszystko, co definiowało ją jako osobę, młodą kobietę, człowieka. W tę niepokojąco atrakcyjną powłokę wlała się ciemność, zamieniając jej serce w bryłę lodu, w nieczuły kamień, który bił już tylko po to, by pompować krew do tkanek.

Czy kiedykolwiek będzie jeszcze potrafiła zaufać?

Czy kiedykolwiek będzie potrafiła kochać?

Czy ktokolwiek będzie w stanie rozdmuchać w niej tę iskrę, która ledwie się tli…?

Wróciła do łóżka, zapaliła lampkę stojącą na nocnym stoliku i długo patrzyła na swoje dłonie, tak długo, aż podświetlił je jaśniejący za niezasłoniętym oknem świt. Dopiero wtedy zamknęła oczy, by wykraść brzaskowi choć kilka minut lekkiego, niespokojnego snu.1

Są na tym świecie miejsca, o istnieniu których przeciętny człowiek nigdy się nie dowie; instytucje, o jakich nikt nie ma pojęcia: murszejące zamczyska zagubione w głuszy, pałacyki na obrzeżach zapadłych w ciszę i przeszłość wsi; stare majątki, oddane przed wiekami Kościołowi, funkcjonujące jako ochronki, sierocińce, przytułki dla dzieci niechcianych, niekochanych, które nigdy nie powinny się urodzić, jak również dla takich jak ja – urodzonych z wielkiej miłości, odebranej im w sekundę po przyjściu na świat.

Pamiętam szelest sztywnych habitów, świst oficjalnie nieistniejącej rózgi, pomruki głosów, z których niektóre były słodkie i pełne troski, a inne zdradzały wyrosłe z frustracji i nigdy niezaspokojonej potrzeby miłości okrucieństwo. Pamiętam każdą modlitwę, po polsku, po włosku i po łacinie, schemat chóralnych szeptów, które regulowały moje dni.

Nie to było jednak ważne. Nie to przyciągało całą moją świadomą uwagę.

Zapomniany przez ludzi i Boga sierociniec, w którym mnie umieszczono, funkcjonował tak jak niegdysiejsze włoskie konserwatoria. Proboszcz skupował od okolicznych wieśniaków instrumenty, które jakimś cudem przetrwały wojenną zawieruchę, a potem komunistyczną kulturalną posuchę. Wiekowy dworek, w którym bytowała jakaś setka dzieci, wypełniono przeróżnymi instrumentami, przywróconymi do życia przez okolicznych rzemieślników i dojeżdżającego raz na kwartał zakopiańskiego lutnika. Chór złożony z sierot o anielskich głosach znany był w całym województwie, a do pobliskiego kościoła przy okazji każdego większego święta, które uświetniał swoimi występami, przybywały tłumy, wypełniając wnętrze budynku i przyległy do niego parking niezależnie od pory roku i pogody.

Oczywiście nie wiedziałem o tym, gdy trafiłem do ochronki jako dwulatek. Nowe rozbrzmiewające wokół mnie dźwięki muzyki i śpiewu urzekły mnie zupełnie, nigdy wcześniej nie słyszałem niczego podobnego.

Do tamtej pory towarzyszyła mi tylko codzienna symfonia odgłosów szpitalnej aparatury i mantry medycznej terminologii. Wyszedłem w świat jako bladziutki, cherlawy chłopaczek z długą pionową blizną na piersi i nigdy nie chciałem się dowiedzieć, skąd się wzięła, nigdy nie próbowałem odszukać znaczenia diagnozy, którą oczywiście pamiętałem, wielokrotnie powtarzaną przez lekarzy. Zanim dorosłem na tyle, by się tym zainteresować, byłem pewien, że umrę, kiedy przyjdzie na mnie pora, zapewne niedługo, bez względu na to, czy będę znał przyczynę swojej śmierci, czy nie. Nie czułem się nikomu potrzebny, nie czułem się przydatny. Wegetowałem, usiłując po prostu nie umrzeć, bo gdyby tak się stało, poświęcenie mojej matki zostałoby pozbawione jakiegokolwiek sensu.

Kakofonia dysharmonijnych odgłosów wypełniała budynek sierocińca od świtu do późnych godzin wieczornych, milknąc regularnie w przerwach na modlitwy i codzienną mszę.

Znałem na pamięć wszystkie litanie, wszystkie psalmy, potrafiłbym wyrecytować Biblię, gdyby choć raz przeczytano mi ją na głos, dlatego też jak tylko nauczyłem się mówić, stałem się ulubieńcem przeoryszy. Przesiadywałem w jej gabinecie w pokrytym poprzecieranym adamaszkiem wielkim fotelu, majtając nogami i podsłuchując jej telefoniczne rozmowy, podglądając interesantów, przyszłych rodziców, którzy przychodzili oglądać nas jak szczeniaki w schronisku. Na dzieciaka po poważnej operacji serca, który mógł w każdej chwili pożegnać się ze swoim wątłym życiem, nikt nawet nie patrzył.

Czy mogła nie uwielbiać malucha cytującego bezbłędnie tak obszerne fragmenty Pisma? Kogoś, kto chodził za nią jak cień, przytrzymując się rąbka habitu?

Nie byłem jednak nachalny, nie domagałem się uwagi, karnie wypełniałem polecenia, nie rzucałem się w oczy, nie odzywałem niepytany, a nawet gdy musiałem odpowiedzieć, starałem się uczynić to bez słów. Może darzyła mnie taką sympatią dlatego, że poza formułkami modlitw nie wydobywał się ze mnie żaden dźwięk?

Zanim skończyłem sześć lat, potrafiłem za to wydobyć proste melodie z większości instrumentów zgromadzonych dla szkolnej orkiestry. Pozwolono mi swobodnie korzystać z tych akurat nieużywanych, a podpatrując starszych uczniów, nauczyłem się je stroić. Mając dziewięć lat, gdy sięgałem już nogami do dolnej klawiatury, opanowałem podstawy gry na organach, w wieku lat dwunastu dbałem o oprawę muzyczną większości uroczystości.

W końcu czułem się potrzebny i użyteczny.

Moim marzeniem było jednak nauczenie się gry na fortepianie stojącym w gabinecie przeoryszy. Jej ojciec zginął, ratując instrument z wojennej pożogi, dlatego darzyła go szczególnym sentymentem. Mogłem brzdąkać na nim tylko w jej obecności. Wiekowy instrument rozstrajał się przy każdej zmianie pogody. Gdy umarł stary stroiciel – jedyna osoba, której poza mną wolno było go dotykać – dostałem od przeoryszy worek stroicielskich kluczy. Miałem wówczas kilkanaście lat i nie przesiadywałem już tak często w jej pachnącym woskiem i pastą do podłogi gabinecie. Sam byłem jak zawoskowany stary mebel, wrośnięty w budynek. Jako „dziecko nieadopcyjne” stałem się elementem wystroju, chłopcem na posyłki do wszystkiego, przemykającym pod ścianami, w milczeniu obserwującym zmieniające się jak w kalejdoskopie twarze wokół mnie. Zmieniały się tak szybko, że w końcu zlały się w jedną archetypiczną dziecięcą twarz, jakby wyjętą z obrazu Wyspiańskiego. Chyba nigdy nie odróżniałem tych dzieci od siebie, w końcu stanowiły tylko niezwyciężoną konkurencję w nieustającej rywalizacji o względy przybyłych ludzi i przeoryszy. Mogłem tylko nienawidzić ich w milczeniu, ale byłem ponad to. Już jako maluch wykazywałem skłonności psychopatyczne, byłem po prostu biernym obserwatorem, niezaangażowanym emocjonalnie w nic, co nie wiązało się z muzyką.

Przeorysza zapraszała mnie do siebie jednak nie tylko po to, bym stroił jej fortepian. Często razem słuchaliśmy starych płyt z jej kolekcji, niektóre białe kruki pochodziły jeszcze sprzed wojny.

Pamiętam jak dziś odgłos przesuwającej się po czarnej płycie igły gramofonu i pełne trzasków Rubinsteinowskie wykonanie Chopinowskich nokturnów.

– Gdy nauczysz się grać wszystkie, dostaniesz ode mnie ten fortepian. Będziesz mógł go zabrać i odejść – rzekła wówczas przeorysza swoim cichym głosem, pomarszczonym tak samo, jak jej twarz.

Miałem wówczas piętnaście lat. Nie myślałem o odejściu ani o dorosłości, której chyba usiłowałem uniknąć. Byłem przekonany, że po prostu nie dożyję pełnoletności. Moje serce jednak nie zamierzało się tak szybko poddać.

W dniu moich osiemnastych urodzin fortepian ustawiono w kaplicy. Siostry zakonne, wychowankowie, mający nadzieję zostać wybitnymi muzykami, nauczyciele, proboszcz i kilku lokalnych potentatów wysłuchali koncertu, podczas którego wykonałem wszystkie Chopinowskie nokturny.

Przeorysza płakała, z trudem łapiąc oddech.

Płakałem i ja, gdy wraz z fortepianem odjeżdżałem wynajętą ciężarówką do nieodległego Wielkiego Miasta, w którym miałem objąć funkcję stroiciela na akademii muzycznej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: