Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piekło otwarte - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Piekło otwarte - ebook

Drugi kryminał autora znakomitego Ostatniego pielgrzyma, który szturmem zdobył światowe listy bestsellerów, zyskując uznanie krytyków i czytelników.

Znany z poprzedniej książki detektyw Tommy Bergman bada sprawę brutalnego zabójstwa prostytutki. Ślady na ciele ofiary oraz okoliczności morderstwa bardzo przypominają metody seryjnego mordercy Andersa Raska, który działał kilka lat wcześniej. Tyle że Rask od dawna przebywa na oddziale zamkniętym w szpitalu psychiatrycznym. Kim zatem jest morderca? Naśladowcą? Śledztwo komplikuje się, gdy Bergmann odkrywa, że są ludzie, którzy wierzą, że to nie Rask jest odpowiedzialny za zbrodnie sprzed lat…

Sveen, podobnie jak w pierwszej powieści, nawiązuje do autentycznej historii - głośnej sprawy „szwedzkiego Hannibala Lectera”, która wstrząsnęła tamtejszym wymiarem sprawiedliwości i opinią publiczną.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-272-4
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

„Urodził się nam Zbawiciel” – pomyślał Tommy Bergmann.

Spojrzał w okna stojącego przy samej drodze domu. W środkowym było światło, bijące z samotnej betlejemskiej gwiazdy oprawionej w złocony mosiądz.

Kilka metrów od domu stała ubrana na ciemno, zgarbiona postać. Wyglądało na to, że osobnik nie widzi radiowozu. Partner Tommy’ego, stary Kåre Gjervan rodem z północnego Trøndelagu zatrzymał samochód i wrzucił na luz. Mężczyzna na skraju drogi powoli obrócił głowę w ich stronę i przez chwilę załoga radiowozu i na ciemno ubrany człowiek mierzyli się wzrokiem. Przednia szyba pokryła się mokrym śniegiem, więc Gjervan przełączył wycieraczkę na szybsze tempo. Mężczyzna stał nieruchomo, patrząc w ich stronę, nawet jego pies wyglądał, jakby przymarzł do ziemi, kiedy tak stał wpatrzony w snopy światła rzucane przez reflektory radiowozu i w padający śnieg. Jakby cały świat był jedną wielką śnieżną kulą, na której nie istniało zło.

Jeszcze wiele lat później Tommy wyobrażał sobie, że właśnie w tym momencie otwiera drzwi radiowozu i biegnie w przeciwną stronę, z powrotem do miasta, biegnie aż do utraty tchu…

Kåre Gjervan zaklął cicho, zupełnie tak samo, jak zaklął na stacji benzynowej na Mortensrud, kiedy odezwała się centrala, a Tommy chwycił w rękę radiotelefon. Została im niecała godzina służby, ale Tommy nudził się i nie chciał czekać, aż odezwie się inny patrol. Nie był taki jak stary Gjervan, miał dwadzieścia trzy lata i chciał coś na służbie przeżyć, a nie odliczać godziny jak jego partner, który nie mógł się doczekać końca dnia, by wreszcie znaleźć się w domu ze swoją żoną i dziećmi.

Gjervan kilka razy uderzył dłonią o dźwignię zmiany biegów i kabinę wypełnił metaliczny dźwięk jego ślubnej obrączki zderzającej się z gałką.

– Ściągnij tego gościa i psa do wozu – rzucił.

Mężczyzna poruszył się dopiero w momencie, gdy Tommy otworzył drzwi samochodu.

Jechali przez kilka minut w milczeniu, aż skończyły się domy i otoczył ich gęsty las. Po jakimś czasie leśna droga rozmyła się gdzieś, zanikła, i ogarnęła ich ciemna nicość. Tylko reflektory, wydobywające z mroku pnie świerków mówiły im, że na zewnątrz istnieje jeszcze jakiś świat. Tommy odwrócił się, a mokry pies, poczciwy labrador, przekrzywił łeb i spojrzał na niego. Wokół pyska wciąż miał ciemne ślady krwi. Mężczyzna z tyłu siedział spokojnie, patrząc przed siebie.

– Co pan robił w lesie? – spytał cicho Tommy.

Mężczyzna nie odpowiedział.

Kåre Gjervan poprawił wewnętrzne lusterko i przyjrzał się człowiekowi, który zadzwonił na policję z jednego z domów przy głównej drodze.

– Mówię wam … – odezwał się w końcu pasażer, ale przerwał i zamknął oczy. – To dzieło diabła.2

Mimo że kryptonowa latarka rzucała silny snop światła, otaczał ich gęsty mrok. Tommy pomyślał, że tu, w głębi lasu, chyba nie ma żadnych barw, nawet za dnia w pełni lata, bo świerki stoją tak gęsto, że nie przenika przez nie żadne światło. Kåre Gjervan ostrożnie stawiał stopy, ale trzymał równe tempo marszu. Mężczyzna, który zadzwonił na policję, był dość daleko przed nimi, bo pies parł do przodu i ciągnął go za sobą, jakby człowiek był saniami w jego zaprzęgu. Tommy został parę metrów z tyłu, więc mocniej chwycił swoją kryptonową latarkę, aż delikatny wzór na jej uchwycie odgniótł mu się w skórze dłoni. Pod stopami zachlupotało i lodowata woda wdarła mu się do butów, a w nozdrzach poczuł słabą woń gnijącej ściółki. Ruszył szybciej, by dogonić Gjervana. Kiedy znalazł się za jego plecami, z głębi lasu dobiegł ich głos.

– Tutaj! – krzyknął człowiek z psem. Miał duże trudności z utrzymaniem labradora na smyczy.

Tommy spróbował jak najmniej teraz myśleć.

– Pomóż mi… – szepnął do siebie kilka chwil później. – Boże kochany, pomóż…

Mężczyźni przed nim stali obok kępy choinek. Kåre Gjervan zrobił powolny ruch latarką, a potem na moment skierował ją w bok, jakby potrzebował tej chwili, by wziąć się w garść. Tommy zatrzymał się kilka metrów za nimi. Właściciel psa znów zaczął się z nim szarpać. Gjervan pochylił się i odgarnął coś, co wyglądało na pęk gałązek. Nagle wyprostował się i cofnął parę kroków, upuszczając latarkę na ziemię. Tommy mocniej chwycił swoją i pokonał te kilka dzielących go od nich metrów.

Nawet w białym świetle latarki i mimo że leżała tam już od dość dawna, łatwo było rozpoznać dziewczynkę z opisu. Kristiane Thorstensen tkwiła w dwóch sklejonych taśmą workach na śmieci, które przykryto jakimiś gałązkami i mchem. Pies zerwał górną część jednego z worków i widoczna była jej głowa. Twarz dziewczynki wyglądała na nietkniętą, choć w workach było sporo dziur, najwyraźniej wydziobanych przez ptaki. Była pokryta sinymi plamami, ale idąc tu, Tommy obawiał się, że będzie wyglądała gorzej. Gjervan pochylił się i ostrożnie dotknął wisiorka, który miała na łańcuszku na szyi. Tommy zamknął oczy, mówiąc sobie, że na pewno miała szybką śmierć.

Ale kiedy pojawili się technicy i zdjęli z niej worki, nadzieja zniknęła.

Ciało było zmasakrowane i Tommy przestał wierzyć, że na ziemi jest coś poza złem.

Nie mógł oderwać oczu od lewej strony jej piersi.

Usłyszał, jak jeden z techników mruczy: „zbieracz trofeów” i cicho przysięga śmierć człowiekowi, który to zrobił. Zanim zrobiło mu się czarno przed oczyma, poczuł jeszcze na plecach rękę Gjervana.3

W milczeniu pojechali z powrotem do miasta. Gjervan zajechał do Shella na Mortensrud i zaparkował w ciemności przy krótszym boku budynku stacji – dokładnie tam, gdzie stanęli wcześniej tego dnia. Wziął radiotelefon, wywołał centralę, spokojnym głosem powiedział „adres” i odczekał, by człowiek po drugiej stronie zorientował się, o jaki adres chodzi. Dziennikarze jak zwykle mieli nasłuch na policyjne radia, ale stary Gjervan akurat tego szczegółu postanowił im w prezencie nie dawać. Następnie spytał o nazwisko księdza z parafii Oppsal i poprosił, żeby centrala do niego zadzwoniła. „Po co to zrobiłeś?” – pomyślał Tommy, ale stało się i podczas gdy oni tu siedzieli, pierwsze stado gazetowych hien już wyruszyło w kierunku Godlia.

Zerknął na ręce notującego coś Gjervana. Poruszały się pewnie, jakby jego partner siedział sobie w domu w niedzielny wieczór i wypisywał kartki świąteczne. Tommy poczuł, że coś ściska go w piersi. Miał dwadzieścia trzy lata i nigdy dotąd nie widział martwego człowieka, a co dopiero zabitego… „A teraz trzeba się spotkać z rodzicami, którzy stracili dziecko” – pomyślał.

– Co zjesz? – spytał Gjervan, otwierając drzwi radiowozu.

Tommy potrząsnął głową.

– Musisz coś zjeść.

Potrząsnął jeszcze raz głową, a potem siedział w samochodzie z zamkniętymi oczyma, próbując oddychać w kontrolowany sposób.

Okazało się, że w pierwszy dzień adwentu muszą zadowolić się wikarym z Oppsal. Nie miał samochodu, więc podjechali po niego do Abildsø, gdzie wynajmował mieszkanie w suterenie. Był niewiele starszy od Tommy’ego. Po drodze do Skøyenbrynet na Godlia spytał o Kristianę, chciał wiedzieć, czy chodziła do gimnazjum Vetlandsåsen i grała w piłkę ręczną, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.

– Niełatwo wierzyć w Boga – odezwał się ledwo słyszalnym głosem – kiedy dzieje się coś takiego…

Wyglądało na to, że nagle skończyły mu się słowa. Tommy zapragnął, żeby nigdy nie dojechali do celu, ale radiowóz już skręcił w Skøyenbrynet. Kiedy Gjervan zatrzymał samochód przed pomalowanym na czerwono domem Thorstensenów, Tommy ku swemu przerażeniu nagle pojął, że oto nie mają tej rodzinie nic do zaoferowania oprócz właśnie tego – trzech ludzi w radiowozie marki Volvo. Nic prócz jego samego, dopiero po Szkole Policyjnej, prócz bladego jak trup wikarego, który wyglądał, jakby zwątpił w swoją wiarę, i starego Kårego Gjervana. Gdyby nie ten ostatni, zupełnie nie mieliby się na kim oprzeć.

Kiedy szedł wzdłuż pozbawionego liści żywopłotu, Tommy’emu wydało się, że w oknie kuchni zamajaczyła jakaś twarz. Dom wyglądał na pusty, paliła się przed nim tylko jedna lampa. Przez chwilę pomyślał, że znajdują się mniej niż kilometr od bloku, w którym się wychował, ale tu był zupełnie inny świat, świat dostatku, którego on przypuszczalnie nigdy nie doświadczy. Świat, który za kilkanaście sekund od jednego naciśnięcia dzwonka legnie w gruzach.

Kiedy stanęli na schodkach, wbił wzrok w tabliczkę na drzwiach. Był to ceramiczny kafelek, który jedno z dzieci wykonało na pracach ręcznych w szkole. Być może zrobiła go Kristiane. Duże, niebieskie litery układały się w napis: TU MIESZKAJĄ ALEXANDER, KRISTIANE, PER-ERIK I ELISABETH THORSTENSENOWIE. Teraz będą musieli to zdjąć, bo Kristiane nigdy już nie wróci do domu, nie stanie na tych schodkach i nie pomyśli, że tabliczka wygląda niepoważnie.

Przez okno zobaczył, że na kuchennym stole stoi adwentowy świecznik. Jedna ze świec była zapalona. Tomy pomyślał, że to absurdalne zapalać po kolei świeczki, kiedy zaginęła córka. Ale cóż on mógł wiedzieć? Może był to jakiś sposób, aby zachowywać pozory normalności, nie utracić nadziei, że ona wciąż żyje? Usłyszeli głuchy dźwięk otwieranych drzwi do wiatrołapu. Tommy przełknął ślinę, jego serce zgubiło takt, zerknął na wikarego. W świetle latarni wyglądał na jeszcze bledszego niż przedtem, o ile było to w ogóle możliwe.

Gdy drzwi się otwarły, wszyscy trzej się cofnęli. Przed nimi stanął mężczyzna. Kåre Gjervan odchrząknął. Mężczyzna w drzwiach patrzył na zgromadzonych na schodkach.

– Per-Erik Thorstensen? – spytał Kåre Gjervan spokojnym głosem.

Mężczyzna nieznacznie kiwnął głową.

Gjervan odchrząknął raz jeszcze.

– Tak? – odezwał się Per-Erik Thorstensen głuchym głosem.

W oczach miał już łzy, jakby widok ich mundurów i zielonej wiatrówki wikarego powiedziały mu wszystko. Mimo wszystko w jego głosie dało się wyczuć jakiś okruch nadziei, że trzej mężczyźni na schodkach są posłańcami dobrej nowiny, że w tę pierwszą niedzielę adwentu stał się cud…

Za Per-Erikiem Thorstensenem dały się słyszeć ostrożne kroki – z piętra schodziła kobieta. Stanęła w drzwiach wiatrołapu i ukryła twarz w dłoniach.

– Przykro mi – powiedział Kåre Gjervan.

Kobieta uderzyła w krzyk, a Tommy’emu przebiegł po plecach dreszcz. Wydawało się, że ona nigdy nie skończy.

Z tych histerycznych dźwięków udało mu się wyodrębnić tylko cztery słowa:

– To wszystko przeze mnie!

Powtarzała to raz po raz.

„To wszystko przeze mnie”.

Jej mąż cofnął się niepewnym krokiem i powiedział:

– Elisabeth. Elisabeth…

A ona zaczęła zawodzić jeszcze głośniej, w końcu zdało się, że ciągnięcie tego dalej jest fizycznie niemożliwe. Per-Erik Thorstensen oparł się o ścianę w korytarzyku, strącając przy okazji z komody kilka fotografii w ramkach. Brzęk tłuczonego szkła utonął w krzyku rozpaczy Elisabeth Thorstensen. Kåre Gjervan podszedł do Thorstensena i chwycił go za ramiona.

Tommy wymienił spojrzenie z wikarym. Patrzyli na siebie przez sekundę czy dwie i w pewnej chwili policjant zdał sobie sprawę, że w domu nagle nastała cisza. Oprócz cichego chlipania Thorstensena, który wtulił twarz w mundur Gjervana, ustały wszystkie dźwięki. Kobieta gdzieś zniknęła. Tommy wszedł do wnętrza domu, a Gjervan pokazał mu głową widoczną z lewej strony kuchnię.

Tommy szybko przemierzył przykrytą perskim dywanem podłogę w korytarzu. Hałas upadających na podłogę kuchennych sprzętów był coraz głośniejszy. Stanął w drzwiach. Na stole migotała adwentowa świeczka, a na jednym z krzeseł leżała gotowa do powieszenia gwiazda betlejemska.

Elisabeth Thorstensen klęczała. Podniosła głowę i popatrzyła apatycznie na Tommy’ego. On przez chwilę nie był w stanie się poruszyć. Przyglądał się rysom jej twarzy i był prawie pewien, że dawno temu gdzieś już ją widział. Pamięć podsunęła mu obraz, który był bardzo wyraźny. Była wtedy młoda, stała w długim korytarzu, wyciągając ku niemu rękę.

Otrząsnął się ze wspomnień.

– Niech pani tego nie robi – powiedział, wskazując głową na jej prawą rękę.

A ona przycisnęła wielki kuchenny nóż mocniej do przegubu. Krew już zaczęła płynąć, ale Tommy widział, że żyła jeszcze nie jest przecięta.

Ostrożnie wszedł do pomieszczenia, a sosnowa podłoga zaskrzypiała pod jego ciężkimi buciorami.

– Nie dotykaj mnie – powiedziała cicho. – Nie dotykaj mnie, draniu.

Bezgłośnie, z całej siły przeciągnęła nożem po przegubie. Tommy zdążył jeszcze pomyśleć, że to dobrze, że nie ciachnęła wzdłuż ścięgien. Ścięgna puściły, krew płynęła równo, jeszcze nie zaczęła tryskać. Kucnął przy niej, ale niewystarczająco szybko, bo zdążyła ciachnąć raz jeszcze. Chwycił mocno za przegub jej prawej ręki, która nagle sflaczała, jakby opuściły ją wszystkie siły. Upuściła nóż, a Tommy odrzucił go daleko od niej.

Swoją dużą dłonią mocno ścisnął jej cienki przegub, pokryty białymi nacięciami i czarnymi plamami. Spomiędzy jego palców natychmiast popłynęła ciepła krew.

Głowa opadła na skórę jego policyjnej kurtki. Przytuliła się do jego szyi, a on otoczył jej plecy lewą, wolną ręką i niezbyt głośno spróbował przywołać Gjervana. Ten musiał już ogarnąć wzrokiem sytuację, bo gdzieś za sobą Tommy usłyszał jego głos wydający krótkie komendy – doszły do niego słowa: „karetka” i „Skøyenbrynet”.

Tommy ścisnął mocniej przegub kobiety i omiótł wzrokiem kuchenny stół. Kilka metrów od niego leżała ściereczka do naczyń. Spróbował wstać, ale Elisabeth Thorstensen go przytrzymała. Puścił jej przegub, musiał przecież dotrzeć do tej ściereczki i zrobić z niej kompres. Kobieta podniosła prawą dłoń do jego twarzy. Była biała jak papier i Tommy bał się, że za chwilę zemdleje.

– Moje dziecko – powiedziała. – Już nie zobaczę mojego dziecka.Próbując dosięgnąć komórki, Tommy zrzucił na podłogę budzik. Po chwili jego przewód słuchowy wypełnił głos szefa zmiany sekcji kryminalnej, Leifa Monsena. Tommy nie uważał tego tłuściocha z południa kraju za wzorcowego bliźniego. Monsen był infantylnym, zdeklarowanym rasistą, a politycznie stał daleko na prawo od Dżyngis-chana. Jednak jeśli chodzi o opis miejsca przestępstwa, warto było go uważnie wysłuchać. Nikt w policji nie widział więcej takich miejsc niż on i jeśli mówił, że miejsce zbrodni wygląda strasznie, nie było powodu, aby w to wątpić.

Tommy usłyszał słowa: „taśma naprawcza”, „nóż”, „młotek” i „krew”, ale wydały mu się jakieś nierzeczywiste. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że otrząsnął się ze snu.

– Nie wiem, jak to jest możliwe, ale… to musi być ten sam gość – powiedział Monsen. Przez chwilę w jego głosie słychać było desperację.

W momencie, kiedy Tommy zakończył połączenie, usłyszał dźwięk silnika diesla, odgłos ostrego hamowania, a po chwili jego sypialnię rozświetliło niebieskie pulsujące światło.

Światło koguta barwiło ściany tunelu Svartstad. Nagle kierowca wcisnął guzik syreny, bo samochód u jego wylotu jechał środkiem.

– Więc to pan jest Bergmann – powiedział młody mundurowy na siedzeniu pasażera.

Tommy mruknął coś w odpowiedzi, bo nie był to czas na rozpoczynanie konwersacji, a poza tym po raz pierwszy w życiu nie był całkiem pewien, o czym młodziak mówi, to znaczy, jak daleko sięgnęły pogłoski.

Więcej nie zdążył pomyśleć, bo oto radiowóz stanął pod jakąś klatką na Frognerveien. Ulicę blokowały dwa radiowozy i karetka. Niebieskie światła trzech samochodów zataczały kręgi na fasadzie kamienicy. Przy drzwiach stał mundurowy, uszy miał już chyba odmrożone, bo od wczorajszego wieczoru temperatura bardzo spadła.

Kiedy wspinał się po schodach, w uszach zadźwięczały mu słowa Monsena: „To wygląda strasznie, Tommy”.

Tommy starał się jak najmniej myśleć o tym, co go czeka tam, na górze. Szedł ze wzrokiem wbitym w czerwony dywan, którym wyścielone były schody.

Zdało mu się, że z otwartych drzwi doleciał do niego metaliczny zapach krwi. Na podeście schodów stał jeszcze jeden mundurowy. Wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować.

Monsen wyszedł mu na spotkanie. Mieszkanie wyglądało jak każde inne tu, w zachodniej części miasta. Trzy saloniki ze ścianami pomalowanymi na biało, za kuchnią pokoik służącej. Zgadł, że w rzeczywistości to lokal wynajmowany przez dziwki wyższej kategorii.

– Ona wciąż żyje – szepnął Monsen. I powtórzył z nadzieją: – Ona żyje.

Monsen był poruszony, a to nieczęsto się zdarzało.

– Kto zawiadomił?

– Nie wiemy. Nierejestrowany telefon na kartę. Jakiś facet zadzwonił i powiedział tylko, że jedna kobieta, a właściwie dziewczynka, nie żyje. Pewnie myślał, że umarła. Kurwa, ten gościu mógł widzieć tego, co to zrobił!

„Cholerna technika” – pomyślał Tommy i po raz pierwszy tego dnia spojrzał na zegarek: wpół do piątej rano. Z klatki schodowej dobiegł ich głośny tupot. Była to kolejna ekipa ratowników medycznych. Wpadli na korytarz, omal nie przewracając Tommy’ego i Monsena. Po nich zjawił się Georg Abrahamsen, ciągnąc za sobą kolegę z laboratorium, a na końcu szef, Fredrik Reuter, który po tej wspinaczce wyglądał, jakby zaraz miał zejść na zawał.

Abrahamsen wcisnął się do sypialni z kamerą.

Pozostała czwórka, to jest Tommy, Monsen, Reuter i kolega Abrahamsena, którego nazwiska Tommy nigdy nie mógł zapamiętać, stała w milczeniu w ciemnym korytarzu. Po kilkudziesięciu sekundach Abrahamsena wyrzucono z sypialni i nastąpiła pyskówka, którą próbował uciszyć Reuter.

– Muszę wiedzieć, jak ona leży! – powiedział z uporem Abrahamsen.

Wielkie chłopisko z załogi karetki odepchnęło go od drzwi.

– Próbują jej uratować życie, jeśli coś ci to mówi, Georg.

Wyglądało na to, że Reuter jednak odzyskał oddech. Abrahamsen opuścił kamerę.

Reuter wziął obu do sypialni i najwyraźniej coś udało mu się załatwić polubownie, bo Abrahamsenowi przynajmniej pozwolono w niej zostać.

Przez mniej więcej pięć minut Tommy chodził po mieszkaniu w plastikowych workach na butach i w siatce na włosach. Zaczął od kuchni, która wyglądała na całkiem nową. Skromna zawartość szafek potwierdziła jego pierwsze wrażenie, że lokalu używano do celów innych niż mieszkalne. Było tam kilka talerzy i kieliszków na długich nóżkach, kieliszków do wina, a w lodówce szampan. Nic do jedzenia. Blaty były nieskazitelnie czyste, może sprawca zabrał ze sobą rzeczy, które mogłyby do niego doprowadzić, ale to mało prawdopodobne. Przez kuchenne okno Tommy zerknął z góry na podwórze. Przy wejściu do kamienicy świeciła się lampa, światło było też w kilku oknach. Zasłony w sypialni były pewnie zaciągnięte, może też szczelna roleta albo coś w tym rodzaju. Na kilka sekund opanowało go uczucie całkowitej beznadziei. Tak, jakby ta zima miała być ostatnia, jakby ludzkość tym razem nie była w stanie dociągnąć do kolejnego lata. Pokręcił głową.

Do kuchni wszedł Reuter z dwoma mundurowymi i Halgeir Sørvaag. Reuter miał w ręku plik papierów.

– Ktoś puka – powiedział.

Z korytarza dobiegły ich jakieś odgłosy. Przez próg przeciągnięto nosze na kółkach. Tommy szybkim krokiem wyszedł z kuchni, przeszedł przez przylegający do niej salonik i wszedł do przedpokoju.

Zobaczył szczupłą dziewczynę, nie, dziewczynkę z maską tlenową na twarzy. Na przegubach miała resztki srebrnej taśmy. Koc, którym ją przykryto, w kilku miejscach przesiąkł krwią. Bóg raczy wiedzieć, jak wyglądała pod tym kocem. Niewidzące oczy patrzyły w sufit, jakby dziewczynka była już martwa. Za noszami szedł lekarz i kilku ratowników, jeden z nich niósł woreczek z krwią, inny przytrzymywał umocowany w jej przedramieniu wenflon.

Tommy nagle poczuł, że po plecach przebiegają mu ciarki. Zadrżało całe jego ciało. Pomyślał, że to jego wina, że to on ponosi odpowiedzialność za to, co stało się tym dziewczętom.

Kiedy załogi karetek opuściły lokal i wydawane ratownikom przez dyspozytora polecenia ucichły, ci, którzy pozostali w mieszkaniu, nagle zastygli w niemym bezruchu.

Cisza nie trwała długo.

Na którymś z niższych pięter rozległ się głośny płacz jednej z mieszkanek, która zapewne zobaczyła transportowane po schodach nosze, sprzęt do transfuzji i młodą, białą jak u lalki twarz.

„Jak u Kristiane” – pomyślał Tommy.

– Pokaż no te zdjęcia – powiedział do Abrahamsena.

Popatrzył na ekranik cyfrowego aparatu. Ile ona mogła mieć lat? Pewnie była jedną z najmłodszych młodocianych prostytutek w mieście. Poczuł, jak rośnie w nim furia. Jeżeli… nie, kiedy dopadnie człowieka, który to zrobił, i tych, którzy to dziecko sprowadzili do kraju – bo był raczej pewien, że to cudzoziemka – porozwala im łby własnymi rękoma.

Wyglądało na to, że była przymocowana do łóżka za nadgarstki, a taśma, którą zaklejono jej usta, zwisała z policzka. Przez wiele tygodni miał próbować zapomnieć, jak wyglądało jej ciało.

– Kurwa, kurwa mać! – powiedział w przestrzeń.

Zaczął chodzić w kółko po salonie, łapiąc powietrze. Potem grzmotnął pięścią w ścianę, rozwalił głową dwuskrzydłowe drzwi, wreszcie przewrócił kopnięciami wszystko, co w tym pomalowanym na biało pokoju się znajdowało: krzesła, stół, telewizor, regał na książki.

Do sypialni wszedł ostatni, jakby było to bardziej niebezpieczne dla niego niż dla innych.

Na środku pokoju stało duże, podwójne łóżko.

Rzeczywiście, ze wszystkich czterech słupków z kutego żelaza wciąż zwisały kawałki srebrnoszarej taśmy.

– Poprzecinałem ja i ten pierwszy mundurowy – wyjaśnił Monsen. Miał smutny wzrok.

Halgeir Sørvaag nie był z tych, którzy by kogokolwiek o cokolwiek pytali. Może wszyscy powinni brać z niego przykład. Nie tracąc czasu, opadł na czworaki i zaczął dokładnie przeszukiwać pokój. Tommy rozejrzał się dookoła. Pojął, że sprawca tym razem nie zdążył zabić, bo coś go spłoszyło. Nie wiedział co, ale był pewien, że tak właśnie było.

– Co powiedział ten, który zadzwonił? – spytał, szukając wzroku Monsena.

– Odsłuchaj sobie taśmę, ale zdaje się, że niewiele.

– Myślę, że to bydlę zostało spłoszone – powiedział Tommy. – Przyszedł ktoś, kogo tam miało nie być. Może ten, który dzwonił, widział drania?

– Ona wciąż żyje – oświadczył Reuter – i gwarantuję, że wyjdzie z tego. Wtedy go dostaniemy, bo ona nam go zidentyfikuje.

– Amen – powiedział Monsen. Oczy mu rozbłysły, jakby pomyślał to samo, co Tommy. W tej sprawie, żeby wymierzyć sprawiedliwość, można się było odwołać tylko do Starego Testamentu…

Tommy nie miał siły dłużej przebywać w tym miejscu. Zostawił pomieszczenie Abrahamsenowi i Sørvaagowi. Jeśli było tam coś do znalezienia, to oni to znajdą.

Zabrał Reutera do przylegającego salonu.

– To ten sam bydlak – oświadczył. – Pobudziło go to, co gazety pisały o sprawie Kristiane. Czy nie tak właśnie zabito te dziewczynki? Przecież sam mi to powtarzałeś, w końcu brałeś udział w tym śledztwie.

– Ale ten człowiek to miał być Anders Rask – powiedział Reuter. – A on siedzi w psychiatryku, w Ringvoll.1

Wyglądało na to, że główne skrzyżowanie Majorstua zakorkowało się na dobre. Na Kirkeveien w obu kierunkach stały dziesiątki samochodów. Autobus linii 20 próbował wcisnąć się do tej kolejki, ale nie udało mu się wyjechać z zatoki przystanku obok McDonalda.

Chociaż dopiero zaczął się listopad, miasto już pokrywała cienka warstwa śniegu. Coś mówiło Tommy’emu, że zima tego roku będzie długa.

– Czy nie byłoby fajnie, jakbym ci powiedział, że możesz na kogoś zwalić całą winę? – odezwał się za nim głos.

Tommy nie odpowiedział. Siedział w milczeniu na parapecie okna na drugim piętrze Majorstuhuset, centralnego budynku dzielnicy. W ostatnich miesiącach strasznie dużo gadał i teraz nie miał już ochoty. Ostatnia doba była dla niego wystarczająco ciężka.

– Na przykład na ojca, którego nie znałeś? Który teoretycznie rzecz biorąc, mógł używać przemocy? Na matkę, która nieustannie przyprawiała cię o poczucie winy i karała, by okazać ci uczucie? – Mimo strasznego zeza Viggo Osvold próbował skupić na nim spojrzenie. – Powody tego to jedna rzecz, z nimi nie da się nic zrobić. Kwestią jest, czy możesz z nimi żyć? I jak może inna osoba żyć z tym, że ty z nimi żyjesz?

– Hege nigdy nie widziała, jak płaczę. Już panu mówiłem? Tak na dobre, znaczy się.

– Chcesz jeszcze jednej szansy? O to ci chodzi?

– Tak.

– Dlaczego miałaby ci ją dać? Czy ty dałbyś komuś ponownie szansę? I to po dziesięciu latach?

– Po jedenastu… Nie, nie dałbym.

Viggo Osvold ciężko westchnął, zdjął z nosa okulary i prawie niedostrzegalnie pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że Tommy nie posunął się w ostatnich miesiącach ani o centymetr. Może w głębi duszy doszedł do wniosku, że pomogłoby tu tylko leczenie farmakologiczne?

Tommy wciąż nie dał mu sensownej odpowiedzi na pytanie: „Co czujesz przy wybuchu agresji? Czujesz, że jesteś mały, przerażony, odrzucony, zraniony, samotny, dumny czy smutny?”.

– Wszystko to razem – mówił. – Jak dziecko. Jakbym znów był dzieckiem.

Osvold zawsze wtedy pytał o przemoc, tę odwieczną przemoc. Bicie, gwałt, kazirodztwo czy zabójstwo to w gruncie rzeczy to samo. „We wszelkiej przemocy wobec kobiet chodzi o jedno – o władzę. Czy kiedy ją uderzyłeś, czułeś, że masz ją w swojej mocy? Czy wręcz przeciwnie, czułeś niemoc?”

– Nie wiem.

Tommy nigdy nie miał lepszej odpowiedzi. Osvold wtedy kiwał głową, nieco unosił brwi i robił lekki grymas, coś w rodzaju początku współczującego uśmiechu. Nie bardzo miał ochotę postawić Tommy’emu jakąś tymczasową diagnozę, nawet na podstawie bezpośrednich i powtarzających się pytań. Tommy dobrze o tym wiedział, a Osvold na pewno go przejrzał. Diagnoza powiedziałaby Tommy’emu, że jest chory, byłaby pretekstem do samouspokojenia – jestem chory, więc biję.

– Jakoś funkcjonujesz – mawiał Osvold – więc nie postawię ci diagnozy. Może później, zobaczymy.

Tommy odliczył pięć dwusetek.

Viggo Osvold wziął do ręki złoty kieszonkowy zegarek, leżący na ławie między pudełkiem chusteczek a orchideą, która pamiętała lepsze czasy.

– Muszę już iść – powiedział Tommy, podniósł z biurka „Aftenposten” i pokazał Osvoldowi pierwszą stronę.

Psychiatra zamknął jego teczkę. To było jego życie, jego bagno. Za kwadrans kolej na następnego świra. Tak popapranego, że życia mało, by go z tego wyprowadzić.

Właściwie to Tommy powinien być na komendzie razem z innymi, ale Reuter uważał, że spotkania z terapeutą są ważniejsze. Tak czy owak nie miał teraz wiele do roboty, więc prawdę powiedziawszy, pasowały mu te trzy kwadranse na kozetce u Osvolda. „Akt pierwszy zawsze należy do techników” – mawiał Reuter. Odwrotnie niż w teatrze: najpierw zabójstwo, potem technicy. Dopiero później mógł się rozpocząć akt drugi. A ostatni akt był tylko pozbawionym dramaturgii splotem tragedii.

Jak jego własne życie.

Wczesną jesienią Hege wniosła pozew o użycie przemocy, do czego skłonił ją jej nowy mąż. Zagrożenie karą od lat trzech do sześciu.

O dziwo, przyniosło to Tommy’emu ulgę. Nie chciał co prawda iść do więzienia ani też nie chciał, by inni dowiedzieli się, co zrobił, ale kiedy pozew został wniesiony, było to jak coming out. Coś w nim pragnęło, żeby ona okazała siłę. Żeby powiedziała: „Jak zechcę, to cię zmiażdżę”.

Osvold uważał to za pozytywny znak. „Bardzo pozytywny” – zaryzykował wręcz stwierdzenie. Problemem były tylko „momenty zapalne”. Tommy nie potrafił ich wskazać. Ani ująć swoich czynów w słowa. Do uczuć jeszcze nie doszli, może nie były takie ważne? Zresztą nie wiedział, czy jeszcze je posiada.

Kiedy zgodził się na terapię, Hege wycofała pozew. Na komendzie wiedział o nim tylko Reuter i kadrowiec, ale Tommy był pewien, że sprawa wyciekła. Może nie do wszystkich, ale na pewno do decydentów, którzy skutecznie storpedują jego ewentualną dalszą karierę, jeśli tylko się wychyli. Póki co, był na liście oczekujących na przyjęcie do „Alternatywy dla Przemocy”, najodpowiedniejszego miejsca dla takich jak on, wspólnoty mężczyzn, którzy tłuką kobiety prawie na śmierć. Może będzie też dalej chodził do Osvolda? W dziwny sposób polubił tego zezowatego doktora.

– Jeden fałszywy krok i wylatujesz na zbity pysk – powiedział mu Reuter. – Nie będziesz mógł być nawet pieprzonym strażnikiem miejskim z giwerą na gaz. A jeżeli Hege cię załatwi, dostaniesz trzy lata. Przecież się przyznałeś. Moglibyśmy sami wnieść pozew. Powinniśmy wręcz sami wnieść pozew. A jak pójdziesz do pierdla, to cię tam załatwią, wiesz chyba? Połamią ci wszystkie kości, nawet te najdrobniejsze. Jak się dobrze zastanowić, to może ja powinienem to zrobić?2

Do Frognerveien dotarł na piechotę, choć długa kolejka wypluwających spaliny samochodów jakoś się rozładowała.

Przed drzwiami kamienicy zapanowała tymczasem normalność. Pamięć na moment podsunęła mu obraz z nocy: pulsujące niebieskie światła, mundury, wiele mówiące spojrzenia tych, którzy widzieli zmasakrowaną dziewczynkę.

Teraz to wszystko zniknęło. Karetki, radiowozy, taśma zagradzająca wejście.

W mieszkaniu wciąż pracowało dwóch techników kryminalistycznych.

Zapukał do drzwi.

Dano mu plastikowe ochraniacze na buty.

Łóżko w sypialni stało się czarne. Ile ta dziewczynka straciła krwi?

Ile razy pchnął ją nożem? Ile razy uderzył ją młotkiem, który wciąż leżał na podłodze? Ale ani jednego odcisku, gość musiał używać rękawiczek, pewnie lateksowych. Noża nie było. Uważano, że był średniej wielkości, o ostrzu długim na 11-12 centymetrów. Zabolało go na samą myśl, że mógłby zostać pchnięty czymś takim. Same pchnięcia celowo nie były śmiertelne, więc spodziewano się, że dziewczynka umrze raczej z utraty krwi. Niemniej jednak sprawca naruszył wystarczająco dużo istotnych organów, co w tak niewielkim ciele było nie do uniknięcia.

Popatrzył na wezgłowie łóżka z resztkami szarosrebrnej taśmy.

Kiedy zjawił się Monsen z pierwszym patrolem, była nią przymocowana do łóżka. Miała też zaklejone nią usta.

Pomyślał, że ten modus operandi w dużej mierze pokrywa się z innym. Fredrik Reuter, który w latach osiemdziesiątych był zwykłym śledczym, poprzedniego dnia z niejaką niechęcią to potwierdził – że to usiłowanie zabójstwa było mniej lub bardziej identyczne ze sposobem działania przy sześciu morderstwach, za które w latach dziewięćdziesiątych skazano Andersa Raska. Protokół oględzin ze szpitala wskazywał na to, że młodociana prostytutka doznała tych samych, metodycznie dokonanych uszkodzeń nożem i uderzeniami, co pozostałe sześć dziewcząt. To, że ktoś sprawcę spłoszył, spowodowało, że nie zdążył rozpocząć pozyskiwania trofeów, wycinania części ciała niczym samozwańczy aztecki kapłan. Gdyby to zrobił, nie byłoby najmniejszych wątpliwości. Z drugiej strony, dziewczynka by nie żyła.

Pierwszej dziewczynce, w Tønsberg w 1978 roku, brakowało małego palca u lewej ręki, pozostałym dziewczętom ucięto kolejne palce, u szóstej i ostatniej brakowało kciuka prawej ręki. Po tym Rask brał się do pozbawiania ich kobiecości, w sposób, o którym Tommy starał się jak najmniej myśleć.

Jedno, co było pewne, to to, że Anders Rask nie mógł odpowiadać za to usiłowanie zabójstwa. Był zamknięty w szpitalu psychiatrycznym Ringvoll i próbował nawet skłonić sąd do wznowienia postępowania karnego. Było pewne, że osoba, która usiłowała zabić dziewczynkę, niewątpliwie znała metody, których użył Rask w tych sześciu morderstwach, do których się przyznał i za które został skazany. Uzasadnienie wyroku i zarazem szczegóły morderstw nigdy nie zostały publicznie ogłoszone ze względu na pamięć ofiar, ale prawie wszyscy śledczy i sprawozdawcy sądowi w Oslo doskonale wiedzieli, co wtedy zaszło. Tak więc albo miało się do czynienia z tzw. copycatem, admiratorem Raska, rekrutującym się spośród tych, którzy znali szczegóły morderstw, albo Rask został niesłusznie skazany i zbrodnie popełnił ktoś inny, a teraz ten ktoś podjął kolejną próbę… Albo też policja w Oslo miała do czynienia z koszmarem – jakimś związkiem między Raskiem i sprawcą na wolności, który operował dokładnie tak samo jak on.

Tommy nie miał siły dłużej przebywać w tym mieszkaniu. Tylko jedno dodawało mu otuchy: że to bezradne dziecko musiało widzieć twarz człowieka, który chciał je zabić – o ile jej nie zasłonił.3

Tommy wrócił do drzwi. Kiedy się wtedy zjawili, były otwarte.

Stanął na podeście schodów, próbując zrekonstruować sobie tamtą noc. Sprawca zapewne zadzwonił z dołu. Może poznał dziewczynkę w Porte des Senses albo, co bardziej prawdopodobne, odpowiedział na ogłoszenie w sieci. Gdyby im się udało ustalić, kim było to delikatne dziecko, mogliby zacząć coś na kształt prawdziwego śledztwa. W mieszkaniu jednak nie było ani komputera, ani komórki, żadnego notesu z adresami, nawet kartki papieru.

Zszedł powoli po schodach i dotarł aż do wielkiej, pomalowanej na biało dwuskrzydłowej bramy. Przy dzwonku nie było żadnej wizytówki. Mieszkanie znajdowało się w posiadaniu norweskiej spółki, która z kolei była własnością firmy z Estonii. Prezesem norweskiej spółki był norweski biznesmen Jon H. Magnussen. Przez 183 dni w roku przebywał na Cyprze i nie dało się z nim skontaktować inaczej niż przez adwokata, który jakoby nic nie wiedział o mieszkaniu.

Przyjrzał się resztkom sadzy na guzikach dzwonków. Że też w ogóle próbowali…

„Stał tutaj” – pomyślał Tommy. „Z torbą, może teczką, a może miał plecak? Gdzieś przecież musiał schować swoje narzędzia: nóż, młotek i taśmę naprawczą”.

Mężczyzna, którego poszukiwano rano, ten, którego zarejestrowano, jak szedł ulicą Corta Adelera od strony Porte des Senses i dalej w kierunku Drammensveien, nie miał ani torby, ani teczki, ani plecaka. Może więc to nie był on? Może był to ktoś, kto mieszka gdzieś w pobliżu?

Jednym pchnięciem otworzył bramę i po raz drugi ruszył schodami na górę. O czym myślał ten, który szedł po tych schodach, niosąc nóż, młotek i rolkę grubej taśmy?

Tommy przypomniał sobie nieco histeryczny głos dzwoniącego. Pomyślał, że to młody człowiek, może jej osobisty diler albo posłaniec, który miał wziąć od niej pieniądze dla chłopców z miasta. Pojawił się w środku nocy, może czasem z nią sypiał, odbierając część należności w naturze? W seks-branży bydlaków nie brakowało. Niezależnie od tego, kim był, wszedł niezapowiedziany. Albo drzwi nie były zamknięte, albo miał własny klucz.

Ten przypuszczalnie młody człowiek musiał przeżyć niezły szok, kiedy tam wlazł. Tommy nie chciał sobie wyobrażać widoku, który zobaczył.

Ale on mógł widzieć człowieka, który próbował zabić dziewczynkę. Właściwie musiał widzieć.

Tego dnia rano Tommy odsłuchał nagranie z dyspozytorni pogotowia co najmniej dziesięć razy. „Pospieszcie się, musicie się pospieszyć, ona umiera. Umiera!”

Rozmowę nagrano o 3.47. Dzwoniono z telefonu na niezarejestrowaną kartę, a to mogło oznaczać, że osobnik był z tego samego środowiska, co dziewczyna. W jego głosie nie było obcego akcentu, więc nie był to nikt z wschodniej Europy.

Z rozmowy nie dało się wiele wyciągnąć, ale sugerowała, że w mieście były co najmniej dwie osoby, które mogły widzieć sprawcę. Dzwoniącego nie mogli chronić, dopóki się nie zgłosi. Ale on spieprzał stamtąd, jakby go gonił sam diabeł. W korytarzu widniały ślady krwi, co mogło sugerować, że rzeczywiście był goniony. Przez człowieka z nożem lub młotkiem…

Ale dziewczynka wciąż żyła i była dla nich skarbem.

Zatrzymał się na podeście trzeciego piętra. Młoda para, która tam mieszkała, już została przesłuchana. Niczego w nocy nie słyszeli. Może nic w tym dziwnego, skoro usta dziewczynki zostały zaklejone taśmą? Z uporem też twierdzili, że nic im nie było wiadomo o procederze nad ich głową. Tommy miał jednak dziwne przeczucie, że młoda żona, matka niemowlęcia, ma mu coś do powiedzenia.

Postanowił ich odwiedzić.

Zanim jednak zdążył zadzwonić, odezwała się jego komórka. Sørvaag oświadczył, że jeśli natychmiast nie zjawi się w szpitalu, to on zaraz go opuści. Bo jest za stary, żeby pracować za friko.

Tommy zbiegł po schodach. Para z trzeciego piętra będzie musiała poczekać do jutra.

Jeśli dziewczynka w szpitalu się obudzi, jeden z nich musi tam wtedy być. Była to ta jedyna szansa, którą dostaną.4

Obudziła się, bo ktoś ją zawołał. Pokoju nie rozpoznała. Miała znów sen o niej. Że idzie po schodach na piętro na Skøyenbrynet, potem przez ciemny korytarz, słysząc zdławione głosy. Oni w jej łóżku. Krzyk.

Gdzie jesteś, mamo?

Tu jestem, Kristiane. Daleko, daleko, jak zawsze.

Doznała zawodu, jak zawsze. Z kuchni usłyszała głos Petera.

– Mamo?

– Odpoczywam – szepnęła, bo nie miała siły krzyknąć.

Po chwili pojawił się w drzwiach, a potem przeszedł przez pokój i zapalił lampkę do czytania.

– Dlaczego śpisz w gabinecie?

– Przynieś mi szklankę wody, dobrze? – poprosiła.

Odwrócił się bez słowa. Zamknął za sobą drzwi. Wiedziała, że on to dawno pojął. Że ona nie ma już mu do dania żadnej miłości. Żywił do niej odrazę za coś, na co nie miał odpowiedniego słowa.

Kiedy wstała, głowa jej niemal odpadła. Mogła wziąć tabletkę vivalu albo dwie, ale postanowiła poczekać. Słabe światło lampki wdzierało się w jej czaszkę, stamtąd w szpik kręgosłupa, i wychodziło na wysokości krzyża.

Kiedy brała z biurka „Dagbladet”, trzęsły jej się ręce. W taksówce po drodze z hotelu SAS-u wysłuchała wiadomości. Kiedy dotarła do domu, wysłała Rose, by kupiła wszystkie gazety. Z pewnymi oporami spędziła też pół dnia, czytając ich cyfrowe wydania w Internecie.

Było tam napisane, że policja pragnie skontaktować się z owym mężczyzną. Tym z nieostrego zdjęcia z ulicy Corta Adelera, na którym zmierza w kierunku Drammensveien. Twarz miał zasłoniętą daszkiem baseballówki z napisem NY Yankees.

Zdjęcie zrobiono o godzinie 1.59.

Wiedziała, że on chadza do klubów, które są w tamtej okolicy; sama nieraz miała na to ochotę. I ta czapka… Nosił taką w domku letniskowym, ale niekiedy też w mieście.

Kiedy przyszedł do hotelu SAS-u?

Słabo to pamiętała. Do domu wróciła dopiero koło dziewiątej. Rose powiedziała, że Peter o nią nie pytał. Ponoć obudziła go jak zwykle, zrobiła mu śniadanie, przygotowała kanapkę. Kiedy pogoda była szczególnie paskudna, Elisabeth Thorstensen sama wstawała i odwoziła go do szkoły. Inaczej nie czułaby się jak normalna matka. Normalna? Normalne matki nie myślały o swoim dwunastoletnim synu: „Urodziłam cię, by zapomnieć. A teraz cię nienawidzę”.

– Stul pysk – powiedziała sama do siebie.

Usłyszała, że Rose i Peter rozmawiają w kuchni. Gosposia śmiała się z czegoś, co on powiedział, w sposób, który sugerował, że jest nim oczarowana. Trzydziestoletnia filipińska pomoc domowa oczarowana przez dwunastolatka.

Bywały dni, kiedy Elisabeth nie była pewna, czy to Asgeir jest jego ojcem. Peter był podobny do Alexa. Jedno nieszczęście zastąpione innym.

„Któregoś dnia cię rzucę” – pomyślała. „Naprawdę”.

Chwilę później łzy napłynęły jej do oczu.

– Nie wolno ci zgorzknieć – czyż nie to jej powiedziano? Bo stracisz grunt pod nogami i utoniesz.

Może to jest rozwiązanie?

Po prostu przestać walczyć?5

Kiedy taksówka w końcu zatrzymała się przed Szpitalem Centralnym, zdążyło już napadać kilka centymetrów śniegu. Tommy’emu trafił się szofer Duńczyk. Nigdy nie widział śniegu w listopadzie, choć pochodził z Hjørring. „Witamy w Norwegii” – powiedział mu Tommy. Duńczyk jechał tak wolno, że młoda prostytutka mogła tymczasem umrzeć. Ale samochód policyjny nie wchodził w grę. Na komendzie nie więcej niż dziesięć osób wiedziało, w którym szpitalu leży dziewczynka, a zdaniem Tommy’ego i tak było ich za dużo.

Zatrzasnął za sobą drzwi, odcinając się tym samym od cichych tonów A Love Supreme Coltrane’a, i odprowadził wzrokiem tylne światła mercedesa. Po chwili zniknęły za śnieżną zasłoną, której latarnie na Ringveien nadawały żółtawą barwę.

„To cud, że ratownicy i dyżurni lekarze jakoś utrzymali tę dziewczynkę przy życiu” – pomyślał. W oficjalnym oświadczeniu napisano, że została umieszczona w szpitalu „we wschodniej części kraju”. Przeleżała na stole operacyjnym dziewięć godzin i Tommy prosił Boga, w którego już dłużej nie wierzył, by mogła teraz przemówić.

Bo przecież to, że uszła z życiem, nie mogło być przypadkiem, musiało czemuś służyć!

Przed wejściem do szpitala pozwolił sobie na dwa papierosy – nie wiedział, ile czasu przyjdzie mu tam spędzić.

W holu recepcji nie było nikogo. Nie było też nikogo za kontuarem, ale z umieszczonej za recepcją dyżurki doszedł go stłumiony śmiech. Drzwi zasłonięte były białymi wertykalami, które nie pozwalały tam zajrzeć i które skutecznie zasłaniały też widok ze środka na hol recepcji. Obrócił się i dokładnie obejrzał sufit i ściany. Widoczne były jedynie dwie kamery umieszczone nad drzwiami, z których każda śledziła swój sektor w holu, więc po wejściu do któregoś z długich korytarzy po lewej lub po prawej, znikało się z ich pola widzenia. Może w dyżurce znajdował się monitor rejestrujący ruch w okolicy recepcji, ale to było wszystko.

Słyszało się sporo opowieści o ćpunach, którzy wałęsali się po korytarzach szpitali w poszukiwaniu morfiny i co tam jeszcze dało się znaleźć. Tommy nie posiadał się ze zdumienia, że nikt nie pomyślał o lepszym zabezpieczeniu dziewczynki. Wystarczyła jedna gadatliwa salowa, by prawda o szpitalu, gdzie ją trzymano, znalazła się na pierwszych stronach gazet. A wtedy nie wystarczyłby jeden ochroniarz w recepcji i jeden policjant przed jej izolatką.

– Hej tam! – zawołał w stronę dyżurki.

Śmiechy ucichły.

Zza żaluzji wychyliła się głowa młodej dziewczyny. Przez moment wyglądała na zawstydzoną, ale szybko poradziła sobie z rumieńcem, który wykwitł na jej policzkach. Za nią pokazał się ochroniarz.

Dziewczyna zrobiła poważną minę. Tommy poczuł przez moment, że zarówno recepcjonistka, jak i strażnik, najwyraźniej na dyżurze, uznali go za tego, na którego wszyscy aktualnie polują. Tego, który przyszedł, by zabić młodą prostytutkę.

– To tak pilnujecie? – spytał.

– Dobrze pilnujemy – powiedział ochroniarz. Wyszedł zza kontuaru i zaczął chodzić po holu, niby patrolując.

„Tak czy owak marnujecie czas” – pomyślał Tommy, ale nic nie powiedział.

Jeszcze raz obrzucił spojrzeniem recepcję i niewysokiego, korpulentnego strażnika, kręcącego się przy drzwiach wejściowych.

„Jeśli człowiek, który zabił te dziewczynki, tu się zjawi, ty też będziesz martwy” – pomyślał.8

Ciszę przerwał hałas śnieżnego pługa i przez firankę przedarło się migające pomarańczowe światło. A potem wszystko ucichło.

Już tyle śniegu… Ta myśl była nie do wytrzymania.

Elisabeth Thorstensen usiadła na łóżku i przyjrzała się cyfrom na elektronicznym budziku.

Sięgnęła po fiolkę vivalu, który zapisał jej lekarz rodzinny, kiedy zemdlała w sklepie. Przed statywem z gazetami.

„Ile muszę wziąć?”

Było ich za mało, żeby z tym wszystkim raz na zawsze skończyć.

Wziąć jedną, żeby zasnąć? Ale kogo interesuje zasypianie?

Namówiła dawnego kochanka, anestezjologa z kliniki Oslo, żeby przynosił jej seconal. Ale było tego o wiele za mało – tylko jedna kapsułka na raz, więcej nie dostawała. Spała wtedy dobę bez przerwy, raz w tygodniu. To jej wystarczało.

„Głos” – pomyślała. To było najgorsze. Że nie mogła przypomnieć sobie głosu.

– Kris-tia-ne… – wyszeptała w ciemność. Po sylabie, jak króciutką piosenkę.

Powiedziała sobie, że jeśli będzie leżeć w zupełnym bezruchu, przypomni sobie jej głos. Jestem! Brzmiące z przedpokoju. Odgłos rzucanej na podłogę torby. Butów nigdy nie zdejmowała. Potem głośne śmiechy z jej pokoju pełnego przyjaciółek. I jej, matki, palce w gęstych lokach Kristiane, słonych po całym dniu spędzonym na plaży.

Zdarzało się, że w ciągu dnia zapadała w drzemkę i słyszała jej kroki na schodach. Rozczarowanie było za każdym razem coraz większe, kiedy okazywało się, że to tylko Peter.

Wstała i szlafrok opadł na podłogę. Przez moment zdało jej się, że ktoś go z niej zdjął.

– Nie – szepnęła – jestem tu sama.

Stanęła naga przed lustrem. Opuchlizna wokół nadgarstków i kostek zmalała, zostało jeszcze kilka siniaków. Tamten lubił przemoc. Zawsze dawała mu, czego chciał, urodziła się uległa. Niekiedy przekraczał granicę, ale to było dawno temu. Wczoraj w nocy był stary i zmęczony.

Takich właśnie mężczyzn pociągała. A dokładniej, takich sama pragnęła. Właśnie to ich swego czasu do siebie przyciągnęło. Plus do minusa. Chciała być minusem, tym cholernym minusem.

Asgeir już jej nie tykał, więc to nie stanowiło problemu. A właściwie to ona już go nie dotykała.

Chwyciła się za piersi i potrzymała je w dłoniach. Były wciąż niezłe, ale trochę to kosztowało. Tak jak i pozostałe dyskretne zabiegi kosmetyczne. Obiecała sobie, że z zewnątrz nigdy się nie zmieni. Gdyby któregoś dnia Kristiane stanęła w drzwiach, ona będzie dokładnie taka jak kiedyś.

„Kristiane wróciła” – pomyślała. „Jeśli wyjdę z tego pokoju, ona tam będzie”.

Ostrożnie przeszła obok pokoju Asgeira. Dobiegające z niego ciche chrapanie wzbudziło w niej wstręt. Sposób, w jaki on ją wciąż kochał, budził w niej pogardę. Jakby była z porcelany… Nie chciał z nią sypiać, a właściwie nie był w stanie. Zupełnie jakby nie chciał już być istotą seksualną. Ale z maniakalnym uporem dalej chciał odgrywać rolę troskliwego męża, choć wiedział, że ona sypia z innymi.

Nie spytał nawet, gdzie była tej nocy. Nie słyszał, jak wieczorem dzwoni jej telefon. Ani jak wyjeżdża z garażu.

Tak łatwo było go oszukać, że przestało ją to podniecać.

Głęboko w szafie wymacała pudełko po podpaskach.

„Jak alkoholik, który chowa butelki” – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie w lustrze.

Otworzyła opakowanie i wytrząsnęła na rękę dwie żyletki, które tam ukrywała.

Ostrożnie przeciągnęła ostrzem jednej z żyletek po bliznach na przegubie. Skóra była tam ciensza niż na reszcie przedramienia i już taka zostanie. Wzdrygnęła się od piekącego fantomowego bólu, jakby na nowo otworzyła sobie żyły.

Wstała niezgrabnie, niemal zemdlała nad umywalką. Widok bladej twarzy w lustrze przeraził ją – powoli stawała się ona twarzą Kristiane. Zasłoniła dłonią usta, żeby nie krzyknąć. I stało się to, co stało się już tyle razy przedtem, więc powinna to przewidzieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: