Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piękni, bogaci, perfidni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Piękni, bogaci, perfidni - ebook

Karina prowadzi życie, którego niejedna młoda kobieta mogłaby jej pozazdrościć. Wystawne bankiety, spotkania z fascynującymi ludźmi, piękne lokale i wielkie imprezy... W zawodzie dziennikarki sprawdza się doskonale: wykształcona, inteligentna i błyskotliwa, a do tego ma to „coś”, co nieustannie przyciąga do niej mężczyzn. Problem w tym, że ona sama zupełnie nie jest zainteresowana bliższą znajomością z żadnym z nich. Dopiero kiedy na jej drodze stanie trzech nieziemsko przystojnych obcokrajowców, Karina będzie musiała dokonać trudnego wyboru. Tajemniczy, skryty Valerio, intrygujący Luc czy może nieprzewidywalny Dorivil? Który z nich zawróci jej w głowie?
Ta pełna seksu, gwałtownych namiętności i niezaspokojonych pragnień opowieść zabierze was do świata, który, choć olśniewa przepychem, ma też swoją drugą, nie tak piękną stronę. Kłamstwa, intrygi, chęć zemsty... Czy młoda dziewczyna będzie umiała odróżnić to, co naprawdę ważne, od chwilowych fascynacji? Jak zakończy się jej szalona przygoda z zagranicznymi kochankami?

Potem podniósł nóż i prędko ukrył go w komodzie z bielizną. Był lekko otumaniony, poruszał się niepewnie. W końcu zasiadł w stylowym fotelu przywiezionym z Francji, jak zresztą inne cenne meble. Wyglądał jak sułtan w swym haremie, upajał się dźwiękami bitwy i widokiem walczących o niego kobiet. Był jak sędzia na ringu, wszystko analizował.
Widział, że Milena zdążyła objąć prowadzenie, siadając na brzuchu Beaty, jednak nie umiała trafić, jedynie chłostała powietrze, jak niebezpieczne dzikie zwierzę z ostrymi pazurami. Okładały się nawzajem resztkami sił, słychać było przekleństwa i groźby, oddechy stały się krótkie, urywane, uderzenia słabły, ale urażona duma Mileny dodawała jej energii, nie pozwalała się poddać.


Marta Ewa Mazurek ukończyła Wyższą Szkołę Sztuki Użytkowej w Szczecinie. Projektantka mebli, architekt wnętrz, malarka, ilustratorka, modelka. Pasjonuje się surrealizmem.
Podróżowała po świecie, w tym dużo czasu spędziła w Japonii, ucząc się języka japońskiego.

Giorgio Rayzacher ma obywatelstwo włoskie, francuskie i polskie. Syn Włoszki i Polaka. Romanista i pedagog, ukończył reżyserię w Rzymie i był asystentem sławnych włoskich reżyserów: Bertolucciego i Felliniego. Napisał liczne scenariusze filmowe i telewizyjne, był aktorem teatralnym. Jego pierwszy film fabularny La Vendetta wyprodukowała RAI, włoska telewizja państwowa. Krótkometrażowy 12 minutowy film dokumentalny Metilicon w jego reżyserii i wg jego scenariusza zdobył nagrodę na festiwalu filmów dokumentalnych. W 1996 roku wydał we Francji swoją pierwszą powieść, Księżniczka z Lyonu, wydaną również w Polsce w 2006 roku.
W 2004 roku. wydał w Polsce psycho-thriller Dreszcze a w 2007 roku Legenda o nerwowym człowieku. W 2018 roku wystąpił w filmie laureata Oscara Pawła Pawlikowskiego Zimna Wojna.
Jest egzaminatorem Uniwersytetu z Perugii i uczy języka włoskiego.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-290-6
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIERWSZY

Warszawa w praktyce nie jest tak okropnym miastem, jak ją opisują niektórzy Polacy. Przynajmniej z punktu widzenia Valeria, który przyjechał do niej z małej wioski w Piemoncie, gdzie nie było nic ciekawszego do roboty niż praca. Kiedy firma zaproponowała mu otwarcie filii i kierowanie nią w polskiej stolicy, natychmiast się zgodził, nie konsultując owej decyzji nawet z żoną. Wiedział, że pieniądze są dla niej najistotniejsze, a dieta służbowa i reszta dochodów podwoiłyby jego dyrektorską pensję. Lori była kobietą z marmuru, stąpającą twardo po ziemi, a po dziesięciu latach ich małżeństwa stagnacja i obustronne zaufanie zajęły miejsce miłości, która, jak się zdawało, niegdyś połączyła tych dwoje.

Przez sześć miesięcy, kiedy mieszkał sam i ciężko pracował, nawet po kilkanaście godzin dziennie, uczęszczał na kurs języka polskiego. Jak na Włocha to rzecz dziwna, lecz on miał niebywały talent do języków. W czasie licznych pobytów w Paryżu nauczył się biegle posługiwać francuskim, a i łamanym angielskim mógł się dogadać. W zasadzie był w firmie jedyną osobą, która mówiła nie tylko po piemoncku.

Kiedy związał się z Lori, miał mieszane uczucia. Nie wiedział, jak ta relacja wpłynie na jego życie, ale kiedy wracał do domu, zawsze czekała na niego ciepła kolacja z mnóstwem smakołyków. Lori dbała o niego, jak na dobrą Włoszkę przystało, zresztą tym go zdobyła dziesięć lat temu. Niestety, skutkowało to rosnącym brzuszkiem, którego Valerio próbował się pozbyć, biegając po parku Łazienkowskim. Żal mu było tych sześciu kawalerskich miesięcy, kiedy mógł robić wszystko, na co tylko miał ochotę. Nie robił jednak nic specjalnego i wolał trzymać się z daleka od Polek, które, jak głosiła wieść, polowały na obcokrajowców dla pieniędzy i aby ich usidlić. Uwielbiał czytać i spacerować po cudownych lasach, płucach Polski, zanim i one zostaną wycięte i sprzedane przez rząd, ale większość czasu poświęcał firmie, która pozwalała mu wieść wygodne i poukładane życie.

Valerio nie był ani przystojny, ani brzydki, miał wzrost przeciętnego Włocha, piękne czarne oczy, gęste, wypielęgnowane brwi i ciemne włosy delikatnie przyprószone siwizną, zawsze czyste i lśniące niczym kosmyki Azjaty. Czasem dostrzegał zainteresowanie i ukradkowe spojrzenia rzucane przez kobiety, które spotykał w pracy, na ulicy i w parku. Nie obrastał jednak w piórka; był pewien, że oglądały się za nim tylko z ciekawości, gdyż wyróżniał się fizjonomią w tym kraju, zdominowanym przez słowiańską urodę, błękitne oczy i blond włosy.

Na twarzy Lori pojawił się znajomy grymas, gdy przekroczyła po raz pierwszy próg już wcześniej umeblowanego mieszkania, które Valerio wynajął za pośrednictwem biura w pobliżu Starego Miasta. Oświadczyła natychmiast, że meble trzeba wymienić, bo są okropne i czuć od nich stęchlizną. Valerio wzruszył jedynie ramionami. Niewiele go to obchodziło, a poza tym Lori musiała coś robić, bo w Warszawie nie mogła już pracować jako nauczycielka matematyki.

Kilka dni po przyjeździe zaczęła nawiązywać nowe znajomości, gdzie tylko mogła, zwłaszcza w środowisku Włochów. W ciągu pięciu lat krąg jej przyjaciół powiększył się do tego stopnia, że częstotliwość podawania domowych smakołyków zmniejszyła się na rzecz posiłków jadanych poza domem. Czasami wychodzili razem, ale częściej każdy z osobna. Ciche porozumienie między małżonkami zapobiegało spięciom w związku, tak monotonnym jak długa i spokojna rzeka, i dawało obojgu wolność wyboru własnych zainteresowań i znajomych.

Właśnie podczas jednego z takich wyjść bez Lori otrzymał telefon, który miał zburzyć jego stabilną egzystencję.

Siedział przy kawiarnianym stoliku na Starym Mieście, gdzie zazwyczaj spotykał się z przyjaciółmi. Nie usłyszał od razu dzwonka komórki; rzadko ktoś dzwonił do niego w sobotę. Zwlekał, więc Dorivil pokazał, że ma szybko odebrać, układając kciuk i mały palec w kształt słuchawki.

– To pewnie Lori – pomyślał głośno.

– A jeśli nie, to kto? – zadrwił Dorivil, gapiąc się natrętnie na przechodzącą obok kobietę. – Od pięciu lat mieszkasz między najpiękniejszymi cipami na świecie i ani jednej nie zerżnąłeś!

– A skąd wiesz? – zapytał Luc, jak zwykle z przesadnym francuskim akcentem, podążając za wzrokiem Dorivila, by spojrzeć na dół pleców kobiety. – Niby zimny jak ryba, ale jestem pewien, że…

– Przepraszam was, chłopaki – przerwał im Valerio, podnosząc klapkę telefonu. – Możecie być na moment cicho?

– Akurat! To to cygańskie rzępolenie robi tyle hałasu! – skomentował Dorivil, rzucając pogardliwe spojrzenie trzem Cyganom, którzy śpiewali i przygrywali na skrzypcach między stolikami.

– Si, pronto? – odezwał się Valerio po włosku, a zaraz potem przeszedł na polski. – Tak, to ja. A o co chodzi? Wywiad? To musi być pomyłka. Nie jestem nikim ważnym i… Ach! Rozumiem! Dla której gazety pani pracuje? Tak, oczywiście, że znam, czasami zdarza mi się je przeglądać. Ale skąd ma pani mój numer? … Kiedy? Dzisiaj? Właśnie jestem w towarzystwie przyjaciół i… Nie wiem. Może pani chwilkę poczekać?

Valerio zakrył mikrofon ręką.

– To dziennikarka. Chce ze mną przeprowadzić wywiad do artykułu o cudzoziemcach w Polsce. Może jej zaproponować, żeby tutaj przyszła, co wy na to? Pomożecie mi odpowiadać na pytania.

– Czemu nie, może być zabawnie. Mam ochotę powiedzieć, co myślę o jej rodakach – odrzekł Dorivil, wiercąc się na krześle. Miał w zwyczaju rozglądać się dookoła, dlatego rzadko patrzył w oczy rozmówcy. Typowa niespokojna dusza; ciągle szukał kogoś lub czegoś.

– Nie zrobisz nam tego! – zganił go Luc. – Spróbujmy przestrzegać zasad savoir-vivre’u. Przecież jesteśmy dżentelmenami, nie zaprosimy jej tutaj, żeby ją obrażać.

– Dajcie spokój, ja jej nie chcę obrażać! Od kiedy to wyrażanie własnych opinii…

– No więc? Zgadzacie się? – przerwał im Valerio. – Mam jej powiedzieć, żeby przyszła?

– W sumie i tak umieramy z nudów – skomentował Dorivil. – Miejmy nadzieję, że jest choć ładna. Nie mam ochoty oglądać jakiejś podstarzałej modnisi, ubranej na komunistyczną modłę, w białej bluzce, spódnicy do połowy łydki i butach na obcasach przypominających klocki lego.

Faktycznie, była ładna. I to bardzo. „Elegancka niczym młoda Paryżanka z modnej dzielnicy Saint-Germain-des-Prés” – stwierdził Valerio. Kiedy niecałe pół godziny po telefonie zjawiła się przy ich stoliku, Luc skoczył na równe nogi jak sprężyna, żeby znaleźć jej krzesło. Dorivil zaś nie pofatygował się nawet, żeby wstać i się przywitać, jedynie bezczelnie wlepił wzrok w jej dekolt, podczas gdy Valerio proponował miejsce Luca.

– Przyszła pani prosto do naszego stolika, nie rozglądając się zbytnio – zauważył Valerio. – Aż tak widać, że jesteśmy Włochami?

– Włochami to jesteście tylko wy! – wtrącił Luc swoje trzy grosze, niosąc już krzesło. – Pozwoli pani? Luc Garnier, nader dumny z bycia Francuzem.

Pochylił się, aby pocałować jej dłoń.

– Ty i ta twoja grandeur1! – skomentował Dorivil, potrząsając głową. Wkurzał się na takie ceremoniały, zbyteczne i pompatyczne ukłony. Gdyby to od niego zależało, zaproponowałby jej od razu dołączenie do niego w toalecie i koniec imprezy.

– Karina Gala. Miło mi. Pięknie dziękuję za zaproszenie – powiedziała po włosku, siadając i mierząc wzrokiem po kolei trzech mężczyzn.

Valerio poczuł, że się czerwieni, kiedy jej wzrok spotkał się z jego wzrokiem na trochę dłużej, niż to było konieczne. Jak chłopak przyłapany na masturbacji spuścił oczy, podczas gdy adrenalina robiła swoje, przyspieszając bicie jego serca.

– Gala? To nie jest polskie nazwisko! – wykrzyknął Dorivil, gotów natychmiast doszukiwać się związku między tą pięknością a rasą łacińską.

– Jest polskie. Niezbyt popularne, ale polskie. Pisze się przez ł, ale przestałam to prostować, kiedy byłam za granicą. Tak brzmi bardziej po włosku.

Dorivil nadąsał się, był lekko rozczarowany.

– A gdzież to nauczyła się pani języka tych macho? – zapytał Luc.

– „Nauczyłam” to nie jest odpowiednie słowo. Uczę się nadal, od kilku lat, ale jak słychać, z żałosnym rezultatem.

– Pozwoli pani, że się nie zgodzę. Mówi pani dużo lepiej ode mnie.

– No jasne! – wtrącił się Dorivil. – Z tym twoim sflaczałym r zakrawasz na geja.

– Niech się pani nie przejmuje. Dorivil to zrzęda, ale nie jest taki zły, wcale też nie jest homofobem, na jakiego się kreuje. Gustuje w bezczelnych docinkach, proszę mu wybaczyć.

– Dziękuję za obronę, panie adwokacie. Oby nie diabła.

Dorivil usiadł na krześle i leniwie próbował spoufalać się z młodą kobietą, szukając wzrokiem jakiejś szparki między jej smukłymi udami.

– Pani Karino, proszę nam wybaczyć. Trochę żywe z nas chłopaki. A ty, Dorivil, przestań udowadniać, kim naprawdę nie jesteś.

– Tym razem ukradłeś hasło Albertowi Sordiemu2.

Łamanie pierwszych lodów Valerio pozostawił już Lucowi. Czuł się trochę winny, że nie umie zabawiać kobiet jak jego francuski kolega, który zawsze zachowuje się swobodnie, choćby stał przed obliczem Boga Wszechmogącego. Valerio trzymał się na uboczu, podczas gdy jego przyjaciele docinali sobie nawzajem. Luc popisywał się wyszukaną galanterią i erudycją, równoważąc tym samym zbytnią szczerość Dorivila na pograniczu dobrego wychowania.

Karina była ubrana w małą czarną na ramiączkach, ledwo zakrywającą kolana. Kształt nóg miała idealny, zbyt idealny, miała po prostu czarujące nogi. Zgrabne stopy bez żadnego defektu, z paznokciami pomalowanymi czarnym lakierem, wsunięte były w parę lekkich sandałków na cieniutkim obcasie. Delikatny, prawie niewidoczny makijaż przywodził na myśl piękny letni poranek. Miała kaskadę jasnych włosów w kolorze między jasnym blondem a złocistym kasztanem, wielkie niebieskie oczy błyszczały niczym Adriatyk o zachodzie słońca. Pełne usta bez śladu powiększania i śnieżnobiałe zęby dopełniały całości wyobrażenia uniwersalnego piękna, które Valerio uwielbiał.

Odwróciła się nagle i spojrzała na niego, jakby wyczuwając jego myśli. Poczuł się jak przyłapany na gorącym uczynku, niczym podglądacz.

– Co pani zamawia? – zapytał piskliwym głosem. Starał się zachowywać jak najbardziej naturalnie.

– Poproszę cappuccino. Robią je tutaj prawie tak dobre jak we Włoszech. – I znowu ten szeroki uśmiech, tak spontaniczny, tylko jej.

Valerio odetchnął głęboko, próbując obniżyć poziom adrenaliny. Zdołał zatrzymać zaaferowaną kelnerkę, która starała się przecisnąć między zbyt ciasno ustawionymi stolikami. Gdy składał zamówienie, śledził ruchy Kariny, która szykowała się do wywiadu. Założyła nogę na nogę celowo na ukos, w polu widzenia Dorivila, i położyła na stoliku cyfrowy aparat i mikrodyktafon, który wcześniej wyciągnęła ze sztywnego pokrowca.

– Cały ten sprzęt to pani czy gazety? – zapytał zaciekawiony Dorivil. – Mogę obejrzeć?

– Wszystko moje – odparła z nieukrywaną dumą. – Proszę, niech pan ogląda.

Dorivil wziął do ręki canona. Głaszcząc go, gwizdnął.

– Ten model kosztuje majątek.

– Interesuje się tym pan?

– Amatorsko. A pani? – spytał zadziornie.

– Raczej tak. Studiowałam fotografię przez trzy lata podczas dziennikarskiego stażu w agencji Reuters w Londynie – odpowiedziała nieco urażona.

Dorivil zaczął ją obserwować, rozważając ewentualność, że może nie chodzi mu tylko o dziurę w środku tego czegoś zwanego kobietą.

– Drażliwa, co? Prawdziwa Polka. Musi mieć ostatnie zdanie.

– Jestem prawdziwą Polką. Wiem, różnimy się od was i właśnie z tego powodu tutaj jestem. – Niespokojnie poruszyła się na krześle. – Nie chciałabym zabierać panom zbyt dużo czasu. Więc jeśli można, zadam pytania. Czy mają panowie coś przeciwko nagrywaniu rozmowy?

– Oczywiście, że nie – odpowiedział Luc za wszystkich.

Valerio zauważył, że dziennikarka zamknęła się w sobie jak ślimak, i zrobiło mu się przykro. Poirytowany bezczelnym zachowaniem Dorivila żałował, że zaprosił ją właśnie tutaj.

– Zależy od pytań – oświadczył Dorivil.

– Jeśli na chwilę zamkniesz dziób, będziemy ci wszyscy bardzo wdzięczni! – wybuchnął Valerio.

– Ejże! Tyle hałasu o nic!

– Tais-toi, enfin!3 – rzucił Luc.

– Chłopaki, zbyt się podniecacie – zakpił Dorivil. – To jakieś feromony w powietrzu, a może jakaś szpareczka?

Spojrzenie pełne pogardy, jakim obrzucili go przyjaciele, nie wróżyło niczego dobrego.

– OK, OK. Nie krzyczcie już na mnie, będę cicho. Obiecuję. Będę odpowiadał jedynie pytany, jak mały grzeczny chłopiec.

Karina udała, że nie słyszy. Valerio podziwiał jej takt i klasę.

– Mogę zrobić kilka zdjęć podczas rozmowy? Może zamieszczę w artykule dwa lub trzy ujęcia.

– O Boże! Strasznie wychodzę na zdjęciach! – wykrzyknął roześmiany Luc. – Na pani ryzyko!

Karina spojrzała pytająco na Valeria.

– Oczywiście. Niech pani robi.

Pytania jednak nie skierowała do Dorivila, który rzucił:

– Cóż. Jeśli pani tak nalega, nie pozostaje mi nic innego jak tylko się zgodzić.

Uśmiechnęła się uroczo na tę ripostę. Atmosfera nieco się rozluźniła. Wywiad nareszcie się rozpoczął. Dorivil, trzymany na smyczy przez Luca, zdołał się względnie opanować. Rozmawiali o stereotypach i o tym, że przeciwieństwa przyciągają się jak magnes.

Rozmawiali, żartowali, obrażali się, a potem godzili.

Zostawali przyjaciółmi, wrogami i znowu przyjaciółmi.DRUGI

Minęło wiele dni, zanim ktoś się odezwał, lecz Karina nie wątpiła, że w końcu to się stanie. Wiedziała, że zwłaszcza na Włochach robiła fenomenalne wrażenie. Polacy bardzo rzadko oglądali się za nią, ale nie dlatego, że lekceważyli jej urodę – przeciwnie – raczej nie było to ich normą. Polak zatrzymujący wzrok na kobiecie na czas dłuższy niż ten umownie uznawany za przyzwoity uchodził za bezczelnego, to po prostu nie wypadało. Takie zachowanie pasowało do pijaków czy chuliganów, zaśmiecających nie tylko jej dzielnicę, ale i inne blokowiska.

Wychowana w mieszkaniu w dziesięciopiętrowym wieżowcu, nie mogła przyzwyczaić się do chamstwa i braku ogłady sąsiadów. Od kiedy wróciła z długiego pobytu w kulturalnym i eleganckim Londynie, jeszcze trudniej było jej ich znosić. Z nostalgią wspominała loft w Whitechapel, który Jan Kula oddał jej do użytku za symboliczną kwotę. W Karinie był zakochany od imprezy na półwyspie helskim. Był od niej starszy o piętnaście lat i miał bzika na jej punkcie, próbował wszystkiego, żeby przekonać ją do zbliżenia, a w rezultacie otrzymał jedynie szczerą przyjaźń. Później wyemigrował do Londynu, zarobił tam majątek, pracując jako grafik komputerowy, otworzył firmę w tej samej kultowej dzielnicy, w której Kuba Rozpruwacz zasłynął ze swoich niezbyt dżentelmeńskich uczynków. Kiedy Karina wygrała stypendium na staż w agencji Reuters, zwróciła się do Jana, żeby pomógł jej znaleźć niedrogi nocleg, wtedy on bez chwili wahania zaproponował jej swój piękny loft. Nie chciał nic w zamian, ani seksu, ani pieniędzy, ale Karina nie była jedną z kobiet wykorzystujących facetów. Tak długo nalegała, aż w końcu Kula był zmuszony zaakceptować jej warunki. Walczył jednak do końca, żeby płaciła mu jak najmniej.

Odarty ze złudzeń, zamieszkał z nią jak brat, często wychodzili razem, przedstawił jej mnóstwo ważnych osób, był nawet świadkiem kilku jej flirtów. Cierpiał w ciszy katusze, ale zaakceptował jej odmowę – choć nie można tego powiedzieć o jego hormonach.

Loft był jedną wielką otwartą przestrzenią, miał industrialny charakter, lecz miał też klimat lekko klasyczny, który podkreślały gustowne meble. Z surową przestrzenią kłóciło się ciepłe oświetlenie – było to jak kłótnia kochanków – które nadawało ekskluzywnego, prawie erotycznego akcentu. Choć w wysokim wnętrzu przeważały: szkło, stal i kamień, to wielkie okna i ciepłe kolorowe obrazy na ścianach wskazywały na szyk, dobry styl i smak właściciela. Wszystko perfekcyjnie współgrało, łączyło się w spójną całość. Łazienka z wielką, wygodną wanną jakby wołała „czas na relaks!”. W kuszącej sypialni pragnęło się wskoczyć wprost do łóżka, obiecującego upragniony odpoczynek lub odwrotnie – namiętny seks.

Za to ulica była spokojna, a mieszkańcy – dyskretni i dobrze wychowani, dlatego kiedy Karina wróciła do Warszawy, była już odzwyczajona od życia w blokowisku, gdzie otaczali ją ludzie nieodpowiadający nawet na „dzień dobry”, gdzie zmuszona była codziennie wdychać smród z klatek schodowych, na których typy spod ciemnej gwiazdy oddawały bezkarnie pijacki mocz, gdzie wejście do windy oznaczało natknięcie się na fekalia, które biedna sprzątaczka musiała sprzątać każdego ranka. Ściany i okna na wszystkich piętrach były okropnie brudne i nosiły ślady twórczości niskich lotów, zwanej graffiti, wyrażającej idiotyzm autorów – rasistów i homofobów. Nawet słońce wolało zostać na zewnątrz i nigdy tam nie zaglądało.

Owe osiedla zostały stworzone przez reżim, w celu ściśnięcia tam jak szczury w klatkach jak największej liczby rodzin. Dzieci nierzadko spały z rodzicami, którzy kochali się przy nich, często pijani, bez skrępowania i jakiejkolwiek żenady. Blok stanowił mikrokosmos, żyjący własnym życiem, całkowicie odrealniony, odizolowany od otaczającego świata. Dni tam były monotonne, przepełnione codziennym szczekaniem psów, zresztą tak samo źle wychowanych, jak ich właściciele. Egzystencja toczyła się przy akompaniamencie hałasu wiertarek, którymi faceci uwielbiali przedziurawiać ściany, podłogi i wszystko, co się dało. Była to absurdalna alegoria seksu, którego często już nie byli w stanie uprawiać. Codziennie można było usłyszeć histeryczny wrzask dzieciaków, tarzających się w brudzie pseudopiaskownic czy na placach zabaw. Przy tym całym absurdzie słychać było też głośne uderzenia tłuczka do mięsa, walczącego o kotlety schabowe; pachniał typowy niedzielny obiadek wraz z gorącym rosołem, który, szczególnie w lecie, przeobrażał się w zbiorową łaźnię dla tego, co w nim pływało, wydzielając przy tym niezdrowy fetor przypominający koszmarną woń spod pach. Pach rzadko traktowanych antyperspirantem. Najgorsze jednak były te stale niezadowolone miny, bez krzty uśmiechu nawet w piękny, słoneczny poranek, typowe i mało radosne odburknięcia zamiast słowa „dziękuję”. To i jeszcze więcej przyczyniło się u Kariny do uczucia poirytowania i odrazy do tego, co ją otacza.

Właśnie kończyła pisać najnowszy artykuł o nudnym pokazie mody, w którym uczestniczyła dziś po południu. Jej myśli wciąż krążyły wokół dwóch Włochów i Francuza. Byli zupełnie różni i paradoksalnie dlatego tak się uzupełniali. Największe wrażenie jednak zrobił na niej Dorivil Costa przez swą arogancję i bezpośredniość. Był cholernie bezczelny, a zarazem taki pociągający. Chociaż o wiele starszy od kolegów, z lekkim mięśniem piwnym, fascynował zwłaszcza tym ciekawym, zachrypniętym głosem seksownego rockmana. Jego spojrzenie przeszywało ją na wskroś, jakby prześwietlał rentgenem każdą komórkę jej ciała, co sprawiało, że była jednocześnie skrępowana i tak podniecona, że czuła wewnętrzny ból. Nikt nigdy tak intensywnie na nią nie patrzył spojrzeniem pełnym pragnienia, dotąd nie doznała tak ogromnego pożądania. W pewnym momencie poczuła się nawet obrażona i miała ochotę posłać go do diabła, cóż za fanfaron! Taki pewny siebie, przesadnie krytyczny, niesympatyczny, jak tylko artysta być potrafi. Według Valeria Dorivil jest doskonałym architektem, bardziej genialnym niż Daniel Libeskind, który niestety umiał pozyskiwać tylko najbardziej dochodowe projekty. Libeskind był po prostu modny i na topie, tak twierdził Luc, i przy tym bardziej dyplomatyczny niż Dorivil, dla którego dyplomacja to był jedynie pseudonim hipokryzji, by nie zostać rozpoznaną. Reinterpretacja aforyzmu Einsteina, że przypadek to tylko pseudonim Boga, niechcącego podpisywać dzieła, z którego nie jest dumny.

Karina znalazła w Internecie liczne zdjęcia najważniejszych projektów Dorivila Costy. Cóż za pozytywne zdziwienie! Trudno było jej uwierzyć, że takie pomysły mogły pochodzić z umysłu takiego nieokrzesanego introwertyka! Uśmiechnęła się ironicznie, potrząsając przy tym głową i zastanawiając się, jakie zagmatwane byłoby życie z tym człowiekiem, stanowiącym taki kontrast dla Luca Garniera, wyrafinowanego, pełnego dystansu i postępującego z ogromną kurtuazją, jednak może trochę zbyt sztywną i wymuszoną. Był najmłodszy z nich trzech, miał około trzydziestki, jednak za wysoki jak na jej gust. Bała się takich mężczyzn, czuła przy nich lekki dyskomfort, wydawali się jej zbyt dominujący w tym swoim wzroście. A przecież nie była wcale taka niska – miała metr siedemdziesiąt wzrostu na pięćdziesiąt kilo wagi. Mimo wszystko Włosi uważali ją za chudzielca, ale ich zdanie się nie liczyło, bo byli niscy, szczególnie południowcy, a przynajmniej większość z nich miała to nieszczęście dziedziczenia postury po swych najbrzydszych przodkach – Arabach – a nie po tych najprzystojniejszych, pochodzących z Normandii.

Zwróciła uwagę na stopy Luca, przesadnie długie, choć to była raczej pozytywna cecha, jeśli weźmie się pod uwagę, co mówi się o rozmiarze buta. Zza zakrętu zapewne najpierw ukazywało się jego obuwie, a dopiero potem on. Ale jakiż on był elegancki i szykowny, pachnący luksusem! Raczej nie widywało się takich mężczyzn na ulicach Warszawy, zwłaszcza w sobotni poranek. Nosił lnianą marynarkę, na której swym bystrym okiem od razu zauważyła metkę Armaniego, kiedy Luc szukał pieniędzy w wewnętrznej kieszeni, koszulę z długimi rękawami, sprawiającą wrażenie leciutkiej jak mgiełka, jak majowy wiaterek na włoskiej plaży, krawat z rozluźnionym węzłem zaś przydawał mu wyrafinowanego wyglądu z lekką nonszalancją. Karina była prawie pewna, że na punkcie tego mężczyzny szalała każda czterdziestoparoletnia menedżerka. Teoretycznie ona powinna być odporna, bo jest o wiele młodsza, ale to czysta teoria, która nijak miała się do praktyki. Aczkolwiek bardziej niż wygląd doceniła jego wnętrze, czyli uprzejmość, takt, umiar i wyrafinowanie. Przy nim czuła się bardzo komfortowo, dawał jej równowagę pomiędzy hałaśliwym Dorivilem i cichym Valeriem.

Valeriem była zaskoczona, czuła niepokój, nie mogąc opisać jego charakteru jednym słowem. Zawsze sądziła, nawet była pewna, że każdy ma główną, wyróżniającą go cechę, ale nie on – on stanowił dla niej zagadkę, która przeraża, ale i prowokuje do jej rozwiązania. Na jej pytania odpowiadał wymijająco lub zdawkowo, co tylko bardziej ją ciekawiło. Ilekroć lustrował jej twarz i ciało swym przenikliwym wzrokiem, czuła się, jakby subtelnie ją rozbierał i potajemnie pieścił. Był całkowitym przeciwieństwem Dorivila – nie robił tego obcesowo, tylko dyskretnie, działał jak delikatna bryza morska, która podnosi sukienkę Marilyn Monroe na krótką sekundę. Niby nic, a zapada wszystkim w pamięć. Może właśnie dlatego tak ją zaintrygował. Dziwne, ale zostawił po sobie znamię, tatuaż, którego nie da się tak łatwo pozbyć. Albo raczej pragnienie zmysłów, kiedy masz chęć na lody w upalne lato i je dostajesz, a potem próbujesz delikatnie, żeby dłużej cieszyć się chwilą. Liżesz ten pierwszy raz i jeszcze nie wiesz, że będzie to ten jeden jedyny, jesteś szczęśliwa, chcesz więcej i nagle ktoś wytrąca ci upragnione lody z ręki; wtedy czujesz złość i niedosyt, chcesz jeszcze i jeszcze, ale boisz się poprosić. Wstrętne uczucie niezaspokojenia, cholernej tęsknoty, głodu… coś ulotnego, nieokreślonego, czego doświadczyła, kiedy się rozstali – ogromny żal i pustka. Wymienili się wizytówkami, to było jak gra uczuć, ruletka mająca pokazać, które z nich pierwsze się podda i odezwie. Jak zwykle brała wszystko na logikę i z góry zakładała, że pierwszy odezwie się Dorivil, ale jakże się pomyliła. Logika na nic tu się zdała – on był ewenementem, a ona przegrała.

Tak minął prawie tydzień. Żadne z nich nie chciało być tym pierwszym, byli zbyt dumni i przez to zbyt podobni. Niewykluczone, że to jej błąd w ocenie ludzi wynikający z uogólniania, może nie wszyscy śródziemnomorscy latynoscy mężczyźni są identyczni, tak samo chorobliwie napaleni i bezpośredni. Przecież zawsze istnieją wyjątki od reguły. Często wpajała sobie owe prawdy do głowy, lecz tak samo często o nich zapominała, a tym bardziej teraz powinna o tym pamiętać, skoro tych przypadków było aż tyle, aż trzy!

Skończyła artykuł i od razu wysłała mailem do redakcji. Przeciągnęła się jak kotka, była cała obolała, czego wcześniej nie czuła. Czas spędzony przed komputerem wydawał się chwilą, a tak naprawdę minuty zamieniały się w godziny, zresztą miała wrażenie, że to alegoria do jej dotychczasowego życia. Miała dwadzieścia siedem lat, z czego większość poświęciła na zdobywanie wiedzy i doświadczenia, wiele lat – choć nie tyle, ile pragnęła – spędziła w podróżach. A wszystko to po co? Z jakim rezultatem? Przecież według tradycji polskiej była już prawie starą panną.

Mieszkała jeszcze z rodzicami, pozwalała sobie jedynie na sporadyczne wypady ze znajomymi do miejsc, które w zachodnioeuropejskim mniemaniu trudno nazwać pubami, gdzie spotykała się z tak różnymi ludźmi, mówiącymi tylko o kasie, seksie, o samych banałach. A później były monotonne wieczory, z góry skazane na pijaństwo i nudę, oraz łzy spowodowane alkoholem, nierzadko zakończone frustracją i złością na swą niemoc i brak siły, żeby postawić się głupocie otaczającego świata.

Karina wertowała plotkarskie pismo i od czasu do czasu zerkała na matkę leżącą obok, z nogami opartymi na pufie. Choć było to złudne przekonanie, kobieta twierdziła, że owa pozycja jej pomaga. Karina martwiła się o matkę, która po prostu była tak gruba, że ledwo się ruszała, choć skończyła dopiero pięćdziesiąt lat. Przekonywała ją wielokrotnie, aby zastosowała jedną z diet, których podsuwała jej bez liku, niby przypadkiem. Choć matka się godziła, nie było żadnych rezultatów. Karina podejrzewała, że podjadała ukradkiem.

Jej matula była jednak przesłodką i czarującą kobietą. Znała najintymniejsze sekrety Kariny i wiedziała o niej najwięcej. Niestety, żyła życiem córki, zbyt zmęczona swoim, tak jakby potrzebowała odpoczynku od monotonnej egzystencji. Jej mąż, bardzo przystojny, lecz prymityw, spędzał dużo czasu u sąsiadów – głównie pod nieobecność gospodarzy.

Karina nie żywiła żadnych uczuć wobec ojca, był jej obojętny, czuła pustkę, w tej relacji nie było ani miłości, ani nienawiści. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek ją tulił, interesował się nią, czy najzwyczajniej w świecie ją kochał. Zawsze witał ją oschle, a jeśli coś mówił, to tylko żeby zapytać, kiedy wreszcie pójdzie na swoje i założy własną rodzinę. Czuła żal, gdyby to od niej zależało, zrobiłaby to dawno, jednak problemem była jej mama – za każdym razem, gdy dziewczyna szykowała się do wyprowadzki po chamskiej wypowiedzi ojca, zaraz musiała rozpakowywać walizki. Nie mogła inaczej, bo matka patrzyła na nią błagalnym wzrokiem, jakby przekonywała córkę do rezygnacji z opuszczenia na zawsze rodzinnych pieleszy.

– Skończyłaś na dziś?

– Tak, mamuś, ledwo żyję.

– Za dużo pracujesz, dziecko.

– Wiesz dobrze, że uwielbiam swoją pracę, w dodatku płacą mi za to, co lubię.

– Tak, ale bardzo mało, Karinko. – Westchnęła. Jej oczy robiły się wilgotne, jakby szykowała się do płaczu. Była jak małe dziecko. Potrafiła szlochać bez wyraźnego powodu, aby tylko zasygnalizować swoją obecność, przypomnieć, że istnieje, zwrócić na siebie uwagę, której tak potrzebowała. – Znasz włoski, angielski, niemiecki, odrobinę japońskiego, mogłabyś zarabiać o wiele więcej, gdybyś tylko pracowała za granicą, gdybyś tylko chciała. Co cię tu trzyma? Byłabyś bardziej ceniona gdziekolwiek indziej, byle w cywilizowanym świecie.

– Wiem to doskonale, mogłam mieszkać choćby w Londynie, ale nie chciałam, jestem inna niż wszyscy. Wróciłam z tęsknoty, dopadła mnie nostalgia, a Anglicy są zimni i sztywni. Poza tym rozmawiałyśmy o tym już setki razy. Mamuś, mnie nie nęcą profity, nie szukam poklasku, nie stawiam pieniędzy ponad wszystko. Dla mnie najważniejsze są komfort psychiczny, wrażliwość ludzka. Wolę budować coś w swoim kraju, tu jest moje miejsce, nie chcę być jak inni, nie chcę rozwiązywać problemów ucieczką, to ułuda. Jeśli wyjadę, kto ci dołoży do emerytury? A poza tym wyjechać… Ale gdzie? To droga donikąd, Nibylandia. Kryzys jest wszędzie, tylko ma różne oblicza. U nas przynajmniej jest bezpiecznie.

Matka machnęła ręką, jakby odrzucając złe myśli, z trudem poprawiła swój obfity biust i pochyliła się, żeby wymasować obolałe stopy. Kłucie w kręgosłupie sprawiało jej taki ból, że musiała zacisnąć zęby.

– Kochanie, nie dożyję emerytury, jestem tego pewna – odpowiedziała, biorąc głęboki wdech. Próbowała ukryć cierpienie, nie chciała, by jej ukochana Karinka się martwiła, i tak była już zestresowana swoją pracą, biedactwo. – Powiedz szczerze, że nie chcesz zostawić starej matki, dlatego tu jesteś. Czuję się winna, że nie mogę zapewnić ci godnej przyszłości. Kochana, to pora, żebyś założyła rodzinę, prawdziwą, miała kochającego męża i dzieci.

– Mamo, proszę cię, nie zaczynaj od nowa! Jak to możliwe, że w tym głupim, zacofanym kraju kobieta może czuć się spełniona, tylko zakładając rodzinę? Nie godzę się na to.

– Ale w twoim wieku…

– W moim wieku? Co ma do tego wiek? Na Zachodzie kobiety w moim wieku nawet nie myślą o rodzicielstwie. Tylko tutaj jest takie oburzenie na pseudostaropanieństwo, a młode kobiety, wręcz dziewczynki, mają być dumne, że chodzą z brzuszkiem, że dzieci mają dzieci, bo tak jest im to wpajane. Jakby rodzenie było fabryką, w której zatrudnienie zasługuje na nagrodę.

– Żałujesz, że się urodziłaś w takiej rodzinie?

– Co to za pytanie! Nie chodzi o to i dobrze o tym wiesz. Chcę tylko powiedzieć, że u nas nastolatki zachodzą w ciążę, bo ksiądz grzmi z ambony, że używanie antykoncepcji jest grzechem śmiertelnym, a lekarze nie kwapią się pomóc tym kobietom, póki jest na to pora. Kiedy mieszkałam w Londynie, ulice tonęły w opłacanych przez rząd reklamach, które namawiały do używania prezerwatyw, żeby chronić przed AIDS, niechcianą ciążą czy chorobami wenerycznymi, a u nas co? Cisza, jakby problem nie istniał. Lepiej rodzić niechciane dzieci, zachorować i umrzeć, byleby szanować wolę Kościoła.

– Przestań! Nie jestem przesadnie religijna, ale nie życzę sobie braku szacunku do Boga.

– Do Boga? Ale ja mówię o ludziach, mamo!

– A papież reprezentuje Boga na ziemi.

– Doskonale to wiem, też chodziłam na religię, tylko szkoda, że nigdy nie dostałam od Boga potwierdzenia. Jeszcze mogłam w to wierzyć, kiedy chodziło o naszego papieża Polaka albo Franciszka. Ale uwierzyć w to, że Bóg wybrał na rzecznika na ziemi Benedykta XVI, byłego wolontariusza w Hitlerjugend… mam wątpliwości, podchodzę do tego z rezerwą i myślę, że Kościół nie jest taki czysty, na jaki wygląda. Nie chcę poruszać tematu inkwizycji, masakr popełnionych przez Krzyżaków na Ziemi Świętej, skandali finansowych Watykanu, gdzie Marcinkus w imieniu kościoła okradał ludzi z całych majątków.

– Nie bądź tendencyjna! Może nie jestem wykształcona tak jak ty, ale czytałam, że wszyscy młodzi byli wzywani do Hitlerjugend. Opowiadał o tym sam Benedykt w swojej książce, był wtedy jeszcze dzieckiem, miał niespełna dwanaście lat.

– Dziecko z naładowaną bronią, gotowe do zabijania? Nie wątpię, że dziś jest lepszą osobą, ale nigdy się nie pogodzę, że ktoś z taką przeszłością odprawiał msze, wygłaszał kazania i nauczał, gdzie jest dobro, a gdzie zło. To nie jego wina, tylko ignorancja i brak szacunku do wiernych, których Kuria zlekceważyła i na niego zagłosowała. A to fakt, że był w Wehrmachcie, i dobrze wiesz, że mógł zrezygnować ze służby wojskowej, gdyby tylko chciał, mówiąc, że działa w imię moralnych pobudek.

– Przestańmy już. Kiedy zaczynasz mówić o religii, mam wrażenie, że urodziłam ateistkę. To niebezpieczny temat.

– Ja wierzę w Boga, mamuś. Mniej wierzę w ludzi i ludziom. Ale masz rację, nie jesteśmy na debacie wyborczej, przepraszam, za bardzo się rozkręciłam.

Karina pocałowała czule matkę i zaczęła masować jej stopy. Matka była wrażliwa, zbyt płaczliwa, niepewna siebie, potrzebowała odwzajemnienia miłości, chodziła utartymi szlakami i miała dogmaty, w które święcie wierzyła.

– Obawiam się, że musimy umieścić w szpitalu twojego dziadka – oznajmiła nagle, szperając za chusteczką po kieszeniach swojej szerokiej plisowanej spódnicy, która ledwo, ale choć trochę, maskowała otyłość.

– Nawet tak nie mów – jęknęła Karina. – Jeśli dasz go do szpitala, umrze tam na pewno. Pamiętasz, co było z wujkiem? To miała być rutynowa operacja wyrostka.

– Wina ciotki! Mówiłam jej, że włożyła do koperty za mało pieniędzy. Nie jestem taka nieodpowiedzialna, mam już odłożone pieniążki, zobaczysz, będzie dobrze. By-passy pozwolą mu prowadzić normalne życie, przynajmniej przez kilka lat.

– A tobie się wydaje normalne podsuwanie kopert chirurgom!? Po co? Żeby go nie zabili? To lekarze czy seryjni mordercy?

– Nie krzycz znowu! Zawsze tak było i na pewno nie będę pierwszą, która zaryzykuje życie własnego ojca w imię wyższych pobudek. Skorumpowanie jest tak głęboko zakorzenione u nas, że na niewiele się zda moje działanie.

Zdenerwowana odepchnęła córkę, żeby przerwać masaż. Karina zacisnęła zęby, nie chcąc kontynuować dyskusji, która i tak do niczego nie doprowadzi. Większość ludzi uważa, że korupcja to jedyny sposób na ratowanie życia bliskich. Może i mają rację, zbyt często czyta się o chirurgach, którzy doprowadzali do zgonów, zabijali pacjentów, wyrywali organy biednym i implantowali bogatym, płacącym astronomiczne sumy.

Nagle usłyszały dźwięk otwieranych drzwi i ciężkie kroki dochodzące z korytarza. Z daleka słychać też było pierwsze pijackie okrzyki, zresztą jak co wieczór. Wrzaski pijaków, którzy urządzali libacje pod oknami, dla których cisza nocna nie istniała i którzy nie szanowali nikogo, zakłócali spokój i odbierali prawo do odpoczynku, były na porządku dziennym. Jakiekolwiek zgłoszenia nie przynosiły skutku, policjanci odpowiadali, że mają ważniejsze sprawy, a tak naprawdę zajmowali się głównie wykroczeniami drogowymi, wymyślając kierowcom przedziwne przewinienia tylko po to, żeby dostać łapówkę. Pechowcy, winni czy nie, woleli płacić im do ręki niż komplikować sobie życie, ponosząc koszty sądzenia się ze stróżami prawa i tracąc swój cenny czas i nerwy.

Ojciec zajrzał do pokoju i mruknął coś pod nosem. Miało to oznaczać niby przywitanie. Jego twarz przybrała purpurowy kolor, co było objawem zbyt licznych toastów wzniesionych u sąsiadki.

– Jesteś głodny? – zapytała żona.

– Jak wilk. Jest coś w ogóle?

– Otwórz sobie lodówkę, masz sałatkę jarzynową, talerz śledzi ze śmietaną, albo, jeśli wolisz, zagrzeję ci zupę pomidorową.

– Mamo, sam da radę! Odcięło mu rączki? – wtrąciła szybko Karina, zatrzymując matkę, która żółwim tempem, obolała próbowała podnieść się z tapczanu. – Dopiero co wróciłaś z pracy, zmęczona, podczas gdy on…

– Co: ja?! – zapytał ojciec agresywnie. – Znów złośliwa i zimna jak lód? Chyba już czas, żeby ktoś się tobą zajął, ukoił twoje nerwy i zaspokoił potrzeby seksualne.

– Proszę, nie zaczynajcie znów kłótni! Dobrze mi zrobi trochę ruchu, jestem gruba jak krowa, siedzę cały dzień przed komputerem i tylko tyję.

– Kolacja ma być gotowa za pół godziny, a ja idę pod prysznic – oznajmił tonem nieznoszącego sprzeciwu tyrana, ciskając przy tym pełen nienawiści wzrok na córkę. Wyszedł z pokoju, a Karina pomogła matce zwlec się z łóżka.

– Nie tylko jest twoim utrzymankiem, ale i usługujesz mu jak niewolnica.

– Nie jego wina, że jest pracownikiem fizycznym i mało zarabia. Nie miał dużo szczęścia w życiu, wydaje mi się to całkiem normalne.

– O nie! Właśnie miał dużo szczęścia, że cię spotkał na swojej drodze. Wstrętny nieudacznik. Powinien Bogu dziękować i do końca świata składać Mu pokłony.

– Muszę o niego zadbać, jeśli nie chcę zostać sama, kiedy ty odejdziesz z tego domu. Kto inny otoczy mnie opieką na stare lata?

– Na pewno nie on, naprawdę. Otwórz oczy, mamo, nie widzisz, co on wyprawia z sąsiadką?

– Przestań krytykować wszystko i wszystkich! Ojciec nie jest doskonały, ale kto jest? Spójrz na mnie! Jestem stara i gruba, prawie inwalidka, a on taki przystojny, mógłby sobie znaleźć kogoś lepszego i ładniejszego!

– A po co ci przystojniak, skoro nawet nie sypiacie ze sobą? Żeby go pokazać przyjaciółkom? Wiesz, z iloma z nich poszedł już do łóżka? Policzyłaś?

– Milcz, może cię usłyszeć. Wiesz dobrze, że nie jestem już zainteresowana seksem. Niech idzie sobie, z kim chce, a ja mam spokój. To samotność mnie przeraża. Wystarczy, że wróci, i od razu czuję się bezpieczniej.

– Nawet jeśli płacisz mu za towarzystwo?

– Wszyscy w jakiś sposób płacimy za miłość, nikt nie chce zostać sam. Teraz puść mnie, bo się zdenerwuje.

– Mogę się nim zająć – rzekła Karina, widząc matkę poruszającą się jak staruszka.

– Dam radę – wyszeptała kobieta ze smutkiem w oczach.

Karina zamknęła się w swoim pokoju, żeby zrobić sto brzuszków, jak co dzień. Ta czynność pomagała jej zresetować umysł, a dodatkowo utrzymywać ponadprzeciętną formę. Przy dziewięćdziesiątym jej rytuał zakłócił telefon.

– Halo?

– Dobry wieczór. Valerio Altari.

Niesamowite! On był tym ostatnim, o którym myślała, że zadzwoni jako pierwszy.

– Witam – odpowiedziała, ledwo łapiąc oddech.

– Jak się masz?

– Świetnie. Właśnie ćwiczyłam.

– Oj, scusa4… Pewnie przeszkadzam.

– Ależ skąd, już skończyłam.

– Nie chciałbym wyjść na typowego Włocha, ale pomyślałem, że może zechcesz pójść ze mną na kolację… to znaczy z nami.

– Z wami?

– Tak, ze mną i Dorivilem do domu Luca, będą tam też twoi rodacy. Oczywiście jeśli nie jest jeszcze za późno i nie masz innych planów.

– O której?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Niedługo… dziś wieczór. Bardzo przepraszam, ale to dla nas typowe, robić wszystko na ostatnią chwilę.

– Hmm… w końcu Luc jest Francuzem.

– Niestety, mój przyjaciel wziął od nas również złe przyzwyczajenia. Bardzo mi zależy na twojej obecności, ale jeśli nie w porę…

– Poczekaj chwilę, pozbieram myśli… – Analizowała w głowie: prysznic, włosy, make-up… – OK. Przed dziewiątą będę gotowa.

– Wspaniale! Podaj tylko adres.

– Może sama przyjadę? Znam miasto, jestem przecież warszawianką.

– Proszę, to będzie dla mnie czysta przyjemność.

– Jak wolisz. Możesz pisać?

– Tak.

Usłyszała pisk opon.

– Żyjesz?

– Wszystko w porządku, już piszę.

– Puść sygnał, kiedy już będziesz, zejdę od razu, nie jestem jak Włoszka, która sądzi, że spóźniona będzie bardziej urocza.

– Święta prawda. Do zobaczenia niebawem.

Pod prysznicem znów zadawała sobie mnóstwo pytań. Czy przyjedzie sam, czy z żoną, a może z Dorivilem? Dorivil w jednej ze swoich mało delikatnych wypowiedzi ujawnił, że Valerio był żonaty, jakby mu zależało, żeby od razu, na wstępie wyeliminować kolegę. Kiedy kłócili się, kto ma zapłacić rachunek, rzucił niby przypadkiem:

– My, kawalerowie, powinniśmy płacić w pierwszej kolejności. Robisz się coraz biedniejszy przy żonie, która wysysa z ciebie wszystko jak wampir pragnący krwi, włącznie z kasą i energią.

Cięta riposta, mająca podwójne dno, wulgarna, acz bez przesady, na granicy smaku, zresztą typowa dla pokręconej osobowości Dorivila.

Dopieszczając ciało pachnącym balsamem, pomyślała o rozmowie telefonicznej. Valerio był spięty, czyżby ją podrywał, zalecał się do niej? A może chodziło o zwykłe zaproszenie, bez podtekstu? Ale jeśli faktycznie, nie powinien być nieśmiały jak mały chłopiec, który się jąka zdenerwowany przed tablicą. Znowu to samo, zawsze wszystko analizowała setki, miliony razy… jakby to była sprawa życia i śmierci. „Relaks, wyluzuj, odetchnij i po prostu płyń, poddaj się losowi, niech będzie, co ma być” – pomyślała, robiąc make-up.

Usłyszała dźwięk komórki. Wybiła dziewiąta. Miała obawy, gdy patrzyła na swoje odbicie w lustrze, nie była w pełni zadowolona i nie czuła się z tym dobrze. Nie miała jednak czasu, żeby coś poprawiać, a tym bardziej się stroić, zwłaszcza po tym, co sama powiedziała – że nie jest jak inne Włoszki. Trudno! Nie jest gwiazdeczką, tylko poważną dziennikarką.

Ukryła się za falującą na wietrze firanką jak mała dziewczynka. Spoglądała na ulicę. Valerio spacerował wokół samochodu niczym dumny lew w klatce. Jego zachowanie wskazywało na to, że przyjechał bez żony. Sprawiał wrażenie podenerwowanego, co mogło oznaczać, że zaprosił ją na to przyjęcie, żeby ją adorować, a później posiąść. Nieśmiały Valerio, w dodatku żonaty! Kto by się spodziewał? To prawda… cicha woda…

Schodząc na dół, rozważała, jak powinna zareagować, kiedy dłonie Valeria znajdą się między jej rozpalonymi udami. Nie było to wcale mało prawdopodobne, zdarzało się jej wielokrotnie we Włoszech, nawet podczas pierwszego spotkania. Takie tête-à-tête kończyło się przeważnie gwałtowną reakcją Kariny i ucieczką z auta, a te dwa, góra trzy razy, kiedy dała mężczyznom przyzwolenie na coś więcej, nie było niczym ważnym, nie doprowadziło do niczego więcej niż petting.

Odpowiedziała na „ciao” Valeria, który pośpieszył, aby otworzyć jej drzwi, jak przystało na dżentelmena. Wsiadła z gracją do alfy w kolorze tej samej czerwieni, co ferrari. Siedząc na skórzanym fotelu, rozpoznała nieziemskie perfumy, które uwielbiała i których nie wyczuła u żadnego Polaka – Amen Thierry’ego Muglera. Odkryła ten zapach w raju dla kobiet, nie pamiętała już, czy w Douglasie, czy Sephorze, ale na pewno na Alejach Jerozolimskich, gdzie lubiła chadzać, aby znaleźć nową przyjemną, niespotykaną woń, wcale niekoniecznie po to, żeby coś kupić. Kochała męskie zapachy i nigdy nie chciała poznać psychologicznego podłoża takiego wyboru. Lubiła i koniec. Amen był za drogi i nawet nie przyszło jej do głowy wydawać takich sum, które często, nawet jeśli perfumy wyszły pod marką znanego projektanta, były według niej skandaliczne. W samym Paryżu te same zapachy kosztowały o wiele mniej. W taniej perfumerii znalazła kiedyś podróbkę, wspaniałą imitację wyprodukowaną w Emiratach Arabskich, kosztującą piętnaście razy mniej niż oryginał.

Głęboko wdychała zniewalającą woń. Ogarnęła ją przyjemna zmysłowość, ta dłoń między jej udami teraz byłaby idealnym dopełnieniem jej błogostanu. Spojrzała na Valeria, kiedy jechali w stronę Grójeckiej. Alfa sunęła jak narciarz podczas slalomu, żeby unikać dziur i pieszych, rzucających się na przejście jak czerwonoskórzy na pionierów na Dzikim Zachodzie. Valerio był ubrany w stylu casualowym, zresztą pasowało do niego beżowe świeżutko wyprane i wyprasowane polo i lniane spodnie w tym samym odcieniu. Miał zarzucony, niby niedbale, na plecy golf z rękawami związanymi na klacie, w stylu włoskim, jak noszą się faceci wychodzący wieczorami i pamiętający głos swych mam, które zawsze prosiły, żeby na siebie uważali i nie daj Boże się przeziębili. Robili tak nadal, mimo że czasami ich matek już z nimi nie było.

Droga minęła dość szybko, wielu warszawiaków opuściło miasto ze względu na okres wakacyjny. Mieszkanie Luca znajdowało się przy ulicy Długiej. Żeby tam dotrzeć, musieli jechać przez Powązki. Dopiero tam Valerio przerwał milczenie, które stawało się już nieznośne.

– Ten cmentarz przypomina mi Père-Lachaise. Tutaj też można podziwiać rzeźby, które są prawdziwymi arcydziełami. Szkoda tylko, że jest taki zaniedbany.

– To zaniedbanie nadaje ponury, smutny klimat, ale i dodaje romantyzmu.

Liście pokryły groby, a suche gałęzie kaleczyły nagrobki. Korzenie próbujące wydostać się ze ścieżek przypominały jej opowieści Poe’a i Lovecrafta.

– Masz rację, ale Père-Lachaise ma szczególny urok, jedyny w swoim rodzaju. Kiedy przyjeżdżam do Paryża, zawsze coś mnie tam przyciąga, coś, co każe mi na nowo odkrywać urocze zakamarki tego miejsca.

– Więc mamy podobne gusty.

– Mam nadzieję, że nie tylko to nas łączy.

– Będzie czas, żeby się o tym przekonać – odpowiedziała zalotnie.

Valerio był lekko zdekoncentrowany. Spojrzał na Karinę, a wtedy alfa wpadła w ogromną dziurę. Przez twarde zawieszenie podskoczyli wysoko na fotelach.

– Przepraszam.

– To ja przepraszam za nasze drogi.

– À propos cmentarzy – mówił dalej Valerio. – Dorivil Costa, kiedy dopadają go dziwne myśli i stany depresyjne, wraca do swojego projektu, ogromnego światowego cmentarza, gdzie będą umieszczane zwłoki najgenialniejszych i najwspanialszych ludzi tego świata. Oczywiście dla siebie zarezerwował najlepsze miejsce.

Zaniósł się śmiechem, jednak Karinie nie wydało się to dziwne, nie dostrzegła niczego śmiesznego w marzeniach architekta. Zamyśliła się na chwilę, zanim zareagowała.

– Pomysł jest bardzo intrygujący. Nie dziwota, że Dorivil uważa się za geniusza, ale intryguje mnie bardziej fakt, że jest depresyjny. Wydaje się taki pewny siebie, aż pyszałkowaty.

– To tylko pozory. Jest strasznie wrażliwy, został doświadczony przez życie.

– Nigdy nie przyszłoby mi to do głowy. Wiem, jestem wścibska, jak to kobieta, ale nie zadaję niedyskretnych pytań. Które miasto dostąpi zaszczytu posiadania takiego cmentarza?

– Dorivil chce przedstawić ten projekt w Brukseli, ale broń Boże nie pisz o tym, zabiłby mnie, gdyby tylko się dowiedział, że rozmawiałem o tym, zwłaszcza z dziennikarką.

– Nie martw się, możesz mi zaufać, potrafię dochować tajemnicy.

Przejechali pod arkadą i zaparkowali na prywatnym niewielkim placu, gdzie znajdował się zabytkowy odrestaurowany pałacyk. Karina zauważyła, że najskromniejszym autem na parkingu była alfa Valeria.

Weszli po pokrytych grubą wykładziną luksusowych schodach na drugie piętro i przystanęli przed przepięknie zdobionymi mahoniowymi drzwiami z uchwytami z lśniącego mosiądzu. Na urokliwej tabliczce było napisane „Luc Garnier”. Z mieszkania dochodziły dźwięki jazzowej muzyki. Dzwonek zabrzmiał subtelnie, jakby im wtórował.

Luc otworzył drzwi.

– Wreszcie jesteście, mes amis5!

Pokazywał pełne, śnieżnobiałe uzębienie w radosnym uśmiechu. Wyglądał fikuśnie w fartuchu kuchennym z nadrukowaną mapą Francji. Objął Karinę jak starą znajomą i pocałował w oba policzki, tak jak robi się to na przywitanie we Francji.

– Tylko was brakowało. Wejdźcie, proszę. Parafrazując Dantego: „idąc do piekła, porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.

– Daj spokój, jestem Włochem, czytałem Boską komedię jeszcze jako dziecko! – odrzekł Valerio. Dziwnie brzmiały te słowa wypowiedziane z ostrym francuskim akcentem.

– Uczą was we Francji poezji włoskiej? – zapytała Luca.

– Niewiele, a u was?

– Podobnie, i gdyby nie mój profesor od włoskiego, nadal wierzyłabym, że Krzysztof Kolumb był Hiszpanem albo Portugalczykiem, a nie Włochem.

– Naprawdę? Ja za to myślałem, że był Polakiem, zresztą jak wielu twoich rodaków – zakpił Luc. – Nikt nie jest doskonały, ma chère6! Oprócz Kariny, prawda, Valerio? Jej uroda sprawia, że moje mieszkanie nabierze szyku i będzie niebanalne.

– Jesteś bardzo miły – odrzekła Karina, trochę skrępowana tymi komplementami. W Polsce takie słowa można przeczytać tylko w książkach, a nie usłyszeć z czyichś ust, ale wyczuła w tym stwierdzeniu również pozytywną ironię. On był po prostu inny, rozmawiał z kobietami w taki sposób, że czuły się wspaniale, wyjątkowo, jak księżniczki. Polak co najwyżej podaruje kobiecie kwiaty na Walentynki albo urodziny, o ile nie zapomni.

– Odpuść sobie tę pompatyczną barokowość – przerwał Valerio. – Nie zapominaj, że Milena jest bardzo zazdrosna.

– Chcę tylko oddać cześć naszej piękności. A ty, przyjacielu, pamiętaj, że nie masz na wyłączność bajecznej i boskiej Kariny. Proszę, rozgośćcie się, drzwi mojego małego inferno są dla was otwarte. Niech zabawa się zacznie!

Karina z zainteresowaniem oglądała mieszkanie Luca, urządzone w typowo francuskim stylu, który zresztą uwielbiała. Shabby chic kusił lekką nonszalancją. Drewniane przecierane meble były w kolorach bieli, beżu i écru. Wszystko bardzo eleganckie, ale nie sztywne, co pozwalało poczuć się jak u siebie w domu. Na ścianach wisiały piękne obrazy, które stanowiły jedyny mocny akcent kolorystyczny tego miejsca. Oświetlenie, perfekcyjnie dobrane w każdym detalu, dodawało ciepłego klimatu. Mieszkanie Luca wiele o nim mówiło, choćby sugerowało, że jest bardzo oczytany. Mogła tak wnioskować po księgozbiorze z milionem idealnie poukładanych książek. Piękna biblioteczka w stylu vintage jeszcze bardziej zachęcała do zgłębiania wiedzy. Wszystko było na swoim miejscu, jak z poczytnego magazynu o pięknych wnętrzach. Można sądzić, że pan domu jest nieco pedantyczny, z nutką szaleństwa. Niczym nieosłonięte okna stały w całkowitej kontrze do polskich mieszkań, w których królują firanki, jakby lokatorzy obawiali się, że ktoś zajrzy i zobaczy coś zdrożnego. Kwintesencja dobrego smaku, jak sam Luc zresztą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: