Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piękny przedmiot - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Piękny przedmiot - ebook

 

 

Powieść satyryczna znanego amerykańskiego komika.

Nowojorski świat galerii i domów aukcyjnych powinien mieć się na baczności. Do miasta przybyła Lacey Yeager. Młoda, seksowna, wybitnie inteligentna, przebojowa. Spragniona wielkiej kariery i gotowa pracować dwadzieścia godzin na dobę. Mężczyzn zmienia jak rękawiczki, a gdy wspominają o uczuciach, postępuje jak modliszka. O tym wszystkim dowiadujemy się od jej powiernika – nieśmiałego, wrażliwego dziennikarza, zafascynowanego, ale i rozczarowanego przyjaciółką. Jak daleko zaprowadzi Lacey jej wielka ambicja?

Steve Martin rysuje ostrą kreską portret wielkomiejskiego świata artystycznego, pokazuje od kuchni życie marszandów, kolekcjonerów, galerii, a przy okazji dzieli się przemyśleniami na temat sztuki XX i XXI wieku. Piękny przedmiot to także sentymentalny portret Nowego Jorku końca poprzedniego stulecia: okresu szalonego optymizmu, beztroski i wielkich tragedii. W precyzyjnie skonstruowanej fabule Martin z wielką wprawą łączy humor z ogromną wiedzą, wzruszenia z celnymi obserwacjami i portretami ludzi. Tekst powieści wzbogacają reprodukcje dzieł sztuki, które po odłożeniu książki zostają w pamięci równie długo jak jej bohaterowie.

 

W pierwszej chwili można pomyśleć, że „Piękny przedmiot” będzie komedią romantyczną opowiadającą o nieustępliwej, wyjątkowo bystrej i bezwzględnej dziewczynie, która wyrusza na podbój nowojorskiego świata sztuki. Dopiero z kolejnymi, urzekająco skomponowanymi scenami zaczynamy sobie uświadamiać, że z tej osobistej perspektywy poznajemy quasi-tragiczną historię pewnej epoki.

Joyce Carol Oates

 

Powieść tak inteligentna, zabawna i głęboka, że należałoby namówić Martina do rzucenia showbiznesu i zajęcia się wyłącznie pisaniem… Kolejnym pięknym obiektem pożądania jest jego elegancki styl.

„Star Tribune”

 

Wieloletnie doświadczenie Martina jako kolekcjonera dzieł sztuki uwidacznia się na każdym kroku… Z literackiego punktu widzenia książka pod każdym względem zachwyca.

„The New York Times Book Review”

 

Martin przedstawił w pigułce szalony i zwariowany koniec tysiąclecia, a w zjadliwej opowieści potrafił ukryć moralitet.

„Publishers Weekly”

 

Doskonałe czytadło.

„Marie Claire”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-072-8
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Mam już dość, ser­decz­nie dość my­śle­nia o La­cey Yeager, oba­wiam się jed­nak, że do­pó­ki nie spi­szę tej hi­sto­rii i nie zo­ba­czę jej mię­dzy okład­ka­mi, od­sta­wio­nej na pół­kę w mo­jej bi­blio­tecz­ce, nie wy­du­szę z sie­bie ani sło­wa na inny te­mat.

Na­zy­wam się Franks. Kie­dyś w col­le­ge’u La­cey wy­rwa­ła mi port­fel, wy­ję­ła z nie­go pra­wo jaz­dy i gło­śno od­czy­ta­ła imio­na – Da­niel Che­ster French – nada­ne mi na cześć rzeź­bia­rza, au­to­ra słyn­ne­go wa­szyng­toń­skie­go po­mni­ka Abra­ha­ma Lin­col­na. Po­cho­dzę ze Stock­brid­ge w sta­nie Mas­sa­chu­setts, gdzie Da­niel Che­ster French żył i two­rzył. Moi ro­dzi­ce, pro­ści Ame­ry­ka­nie z pro­win­cji, nie do­strze­gli hu­mo­ry­stycz­ne­go brzmie­nia zbit­ki Da­niel Che­ster French Franks. La­cey stwier­dzi­ła, że i ona jest ro­dzin­nie po­wią­za­na ze świa­tem sztu­ki, ale nie wda­wa­ła się w szcze­gó­ły: „To dłu­ga hi­sto­ria. Kie­dyś ci ją opo­wiem, mój ty fran­cu­ski pie­sku”.

Mie­li­śmy po dwa­dzie­ścia lat.

Wy­je­cha­łem z Stock­brid­ge, mia­sta opro­mie­nio­ne­go bla­skiem in­ne­go, jesz­cze sław­niej­sze­go miesz­kań­ca: ma­la­rza szczę­śli­wej Ame­ry­ki, Nor­ma­na Roc­kwel­la. W Stock­brid­ge ceni się sztu­kę, choć nie tę, któ­rej na­ucza się na aka­de­miach. Kie­dy od­kry­łem, że moim aspi­ra­cjom ar­ty­stycz­nym nie to­wa­rzy­szy rów­ny im ta­lent, po­sta­wi­łem so­bie za cel opa­no­wa­nie umie­jęt­no­ści pi­sa­nia o sztu­ce lek­kim, kla­row­nym sty­lem. Co jest trud­niej­sze, niż mo­gło­by się wy­da­wać: ła­two za­pę­dzić się w re­to­rycz­ny gąszcz, z któ­re­go nie spo­sób się póź­niej wy­plą­tać.

Po szko­le śred­niej po­je­cha­łem na po­łu­dnie, do Da­vid­son Col­le­ge w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej. La­cey przy­je­cha­ła tam z prze­ciw­nej stro­ny – z Atlan­ty. Ra­zem stu­dio­wa­li­śmy hi­sto­rię sztu­ki i do­kład­nie raz po­szli­śmy ra­zem do łóż­ka.

Już jako dwu­dzie­sto­lat­ka wkra­cza­ła do sali wy­kła­do­wej z roz­ma­chem broad­way­ow­skiej gwiaz­dy. Od­pro­wa­dza­li­śmy ją wzro­kiem, kie­dy prze­cho­dzi­ła, sia­da­ła i wy­stu­dio­wa­nym ru­chem od­rzu­ca­ła wło­sy. Kie­dy opusz­cza­ła salę, wszy­scy wra­ca­li do nor­mal­nych za­jęć, zu­peł­nie jak­by uszło z nich po­wie­trze. Było ja­sne, że La­cey da­le­ko zaj­dzie, na­wet gdy­by mia­ła zmie­rzać do celu po tru­pach.

Kie­dy któ­raś z jej przy­ja­ció­łek prze­cho­dzi­ła kry­zys, La­cey wkra­cza­ła do ak­cji i szu­ka­ła spo­so­bu, żeby ją po­cie­szyć. Uspo­ka­ja­ła – „Skar­bie, daj­że so­bie z nim spo­kój” – kie­dy in­dziej mo­bi­li­zo­wa­ła do dzia­ła­nia: „Ko­cha­na, nie mo­żesz mu od­pu­ścić”. Każ­da rada była in­spi­ru­ją­ca. Uczu­cia męż­czyzn oce­nia­ła zu­peł­nie inną mia­rą. Uwa­ża­ła je za iry­tu­ją­cą za­wa­dę, ka­my­ki żwi­ru pod sto­pa­mi. Mia­ła wro­dzo­ny ta­lent do ła­ma­nia serc, ale try­ska­ła taką wi­tal­no­ścią, że lu­dzie czę­sto za­po­mi­na­li o jej mi­ło­snych wy­stęp­kach. Dziś La­cey zbli­ża się do czter­dziest­ki i nie może li­czyć na wy­ro­zu­mia­łość tak wiel­ką jak w cza­sach, gdy jej skó­ra była ru­mia­na ni­czym pą­czek róży.

Prze­spa­łem się z nią na dru­gim roku. Chcia­łem tyl­ko od­re­ago­wać roz­sta­nie z dziew­czy­ną i szczę­śli­wie zdo­ła­łem unik­nąć ka­ta­stro­fy, wra­ca­jąc do dziew­czy­ny kil­ka dni – a może na­wet go­dzin? – póź­niej; mac­ki La­cey nie zdą­ży­ły mnie po­chwy­cić. Co praw­da, i tak po­zo­sta­łem pod jej uro­kiem, ale kie­dy od­kry­łem sku­tecz­ną me­to­dę obro­ny przed nim – za­czą­łem trak­to­wać La­cey jak pro­jekt ba­daw­czy – mo­głem ko­rzy­stać z przy­jem­nych aspek­tów zna­jo­mo­ści bez oba­wy, że wpad­nę w jej si­dła.

Hi­sto­rię La­cey opar­łem na wła­snych wspo­mnie­niach, roz­mo­wach z ludź­mi z jej oto­cze­nia oraz, nie­ste­ty, plot­kach. Dzię­ki Bogu książ­ka to nie sala sądu. Przej­dzie wam cza­sem przez myśl, że o pew­nych zda­rze­niach w żad­nym wy­pad­ku nie mo­głem wie­dzieć. Przy­zna­ję od razu, że to praw­da, ale z mo­ich do­świad­czeń wy­ni­ka, że po­dob­nie jak w ży­ciu – em­pi­ria musi cza­sa­mi ustą­pić wy­obraź­ni.2

Przez dłu­gi czas ży­cie La­cey to­czy­ło się po­dob­nie do mo­je­go. Ma­jąc po dwa­dzie­ścia trzy lata, pra­gnę­li­śmy zaj­mo­wać się za­wo­do­wo sztu­ką; dla­te­go przy­je­cha­li­śmy do No­we­go Jor­ku. W owym cza­sie świat sztu­ki zwie­rał szy­ki ni­czym wzma­ga­ją­cy się hu­ra­gan. Re­gu­lar­nie uma­wia­li­śmy się z La­cey na lunch, dzię­ki cze­mu by­łem na bie­żą­co z jej sek­su­al­ny­mi pod­bo­ja­mi. Cza­sa­mi przy­pro­wa­dza­ła no­we­go chło­pa­ka, któ­ry mu­siał to­le­ro­wać moje nie­ocze­ki­wa­ne to­wa­rzy­stwo. Kie­dy zni­ka­ła w ła­zien­ce, zwy­kle pró­bo­wał nie­zręcz­nie wy­ba­dać, czy nie je­stem aby eks­ko­chan­kiem, któ­rym i on miał wkrót­ce zo­stać.

W sierp­niu 1993 roku przy­szła na spo­tka­nie w let­niej, tak prze­świ­tu­ją­cej su­kien­ce, że kie­dy sta­nę­ła na tle okna roz­świe­tlo­ne­go pro­mie­nia­mi słoń­ca, ma­te­riał wy­da­wał się pło­nąć ni­czym pa­pier. Wło­sy mia­ła spię­te z tyłu pla­sti­ko­wą kla­mer­ką w gro­chy, przez co wy­glą­da­ła na pięć lat młod­szą.

– Za­py­taj, gdzie by­łam – po­wie­dzia­ła.

– A je­śli nie za­py­tam?

Przy­su­nę­ła drob­ną piąst­kę do mo­jej twa­rzy i za­gro­zi­ła:

– To do­sta­niesz w dziób.

– Do­bra. Gdzie by­łaś?

– U Gug­gen­he­imów. Na wy­sta­wie me­bli.

Mu­zeum Gug­gen­he­ima to ge­nial­na bu­dow­la Fran­ka Lloy­da Wri­gh­ta, nad któ­rą swe­go cza­su wi­siał wiel­ki znak za­py­ta­nia. Wkrę­ca się ni­czym śru­ba w Fi­fth Ave­nue, a wisi nad nią znak za­py­ta­nia, po­nie­waż zmu­sza prze­chod­niów do prze­krzy­wia­nia gło­wy.

– „Wło­skie prze­mia­ny”. Na­pi­sa­łem o tym do ga­ze­ty. Nie zdą­ży­li jesz­cze opu­bli­ko­wać. Jak wra­że­nia?

– Wo­la­ła­bym się prze­spać z Wło­chem, niż usiąść na jego me­blach – oświad­czy­ła.

– Nie przy­pa­dły ci do gu­stu?

– Naj­wy­raź­niej nie­pre­cy­zyj­nie się wy­ra­zi­łam. Nie.

– Dla­cze­go?

– Bo mam gust? – wy­pa­li­ła, po czym do­da­ła: – Tyl­ko jed­na rzecz mo­gła­by ura­to­wać zwie­dza­nie.

– Co?

– Wrot­ki.

La­cey pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę tak, jak­by była nie­świa­do­ma, że za spra­wą su­kien­ki roz­pa­la krew w ży­łach sie­dzą­cych nie­opo­dal męż­czyzn. Mu­sia­ła wie­dzieć, że bę­dzie przy­cią­gać ich spoj­rze­nia, ale spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by za­po­mnia­ła o tym tuż po po­ran­nej to­a­le­cie. Jak to mia­ła w zwy­cza­ju, ani na chwi­lę nie od­ry­wa­ła ode mnie wzro­ku.

Męż­czy­zna, z któ­rym roz­ma­wia­ła, za­wsze miał po­czu­cie, że jest za­in­te­re­so­wa­na wy­łącz­nie tą wy­jąt­ko­wą se­kwen­cją DNA, z któ­rej po­wstał, że za­raz się z nim prze­śpi, po­nie­waż to on ją za­fa­scy­no­wał. Za­da­wa­ła so­bie na­wet trud, aby po­świę­cić wię­cej uwa­gi któ­re­muś z jego dow­ci­pów – wy­da­wa­ła się nim przez dłuż­szą chwi­lę sy­cić, do­pie­ro po­tem wy­bu­cha­ła śmie­chem, po­chy­la­jąc twarz do przo­du i po­sy­ła­jąc męż­czyź­nie spoj­rze­nie wy­ra­ża­ją­ce zdu­mie­nie i po­dziw, jak­by mó­wi­ła: „Je­steś znacz­nie cie­kaw­szy, niż są­dzi­łam”.

– Chodź ze mną – po­wie­dzia­ła, kie­dy wy­pi­li­śmy kawę.

– Do­kąd?

– Idę ku­pić su­kien­kę. Mam ju­tro roz­mo­wę kwa­li­fi­ka­cyj­ną w So­the­by’s i mu­szę wy­glą­dać sza­ło­wo.

Wy­sma­ży­li­śmy się so­lid­nie na no­wo­jor­skim skwa­rze, nim w koń­cu tra­fi­li­śmy do tro­chę chłod­niej­sze­go wnę­trza skle­pu z uży­wa­ny­mi mar­ko­wy­mi ubra­nia­mi w mniej re­pre­zen­ta­cyj­nej czę­ści Man­hat­ta­nu, w do­wn­town. Przy dźwię­kach gło­śnej mu­zy­ki La­cey wy­bra­ła wą­ską ciem­no­nie­bie­ską spód­ni­cę i do­bra­ną do niej ko­lo­ry­stycz­nie bluz­kę. Skrzy­wi­ła się na wi­dok ceny, ale nie­zra­żo­na znik­nę­ła w przy­mie­rzal­ni. Chwi­lę póź­niej zza ko­ta­ry do­biegł sze­lest tka­nin. Wy­obra­zi­łem so­bie, jak wcią­ga su­kien­kę na bio­dra, jak za­pi­na bluz­kę. Wy­ło­ni­ła się roz­cheł­sta­na – pod spodem nie mia­ła nic, pier­si pra­wie na wierz­chu – i za­pię­ła się do­pie­ro przed lu­strem, ba­daw­czo się so­bie przy­glą­da­jąc.

– Mam w domu bluz­kę, któ­ra bę­dzie pa­so­wa­ła do tej spód­ni­cy – mruk­nę­ła w moją stro­nę. Wy­pro­sto­wa­ła się, wy­cią­gnę­ła z wło­sów kla­mer­kę; kie­dy żół­te i brą­zo­we pu­kle opa­dły na ra­mio­na, na­tych­miast przy­by­ło jej kil­ka lat.

– Ocza­ru­jesz ich – po­wie­dzia­łem.

– Mam taką na­dzie­ję, do li­cha, bo je­stem spłu­ka­na. Zo­sta­ło mi mar­ne sie­dem ty­się­cy.

– W ze­szłym ty­go­dniu mó­wi­łaś o trzech.

– Je­że­li zej­dę do tego po­zio­mu, będę mieć prze­je­ba­ne. Uznaj­my za­tem, że zo­sta­ło mi sie­dem.

Od­wró­ci­ła się do mnie i przy­bra­ła wy­stu­dio­wa­ną pozę w uży­wa­nej Don­nie Ka­ran.

– Wy­glą­dasz świet­nie. Wie­lu na­szych ró­wie­śni­ków nie ma po­ję­cia, jak się ubrać, kie­dy idą sta­rać się o pra­cę – po­wie­dzia­łem.

– Nie idę sta­rać się o pra­cę. – Spoj­rza­ła na mnie z wy­rzu­tem. – Idę do­stać pra­cę.

W ten spo­sób La­cey do­łą­czy­ła do gro­mad­ki pięk­nych dziew­czyn pra­cu­ją­cych w So­the­by’s.

So­the­by’s i Chri­stie’s, dwa naj­więk­sze domy au­kcyj­ne w No­wym Jor­ku, przy­cią­ga­ją mło­dych, głod­nych suk­ce­su, uta­len­to­wa­nych ab­sol­wen­tów Ha­rvar­du i in­nych re­no­mo­wa­nych uczel­ni. Więk­szym uzna­niem cie­szą się tam dy­plo­my z hi­sto­rii sztu­ki niż z aka­de­mii, a istot­nym atu­tem kan­dy­da­tów płci oboj­ga jest uro­da. In­sty­tu­cjom tym za­le­ży, aby ich pra­cow­ni­cy pre­zen­to­wa­li się ele­ganc­ko, krą­żąc z na­rę­cza­mi do­ku­men­tów, fak­sów i prze­zro­czy po za­tło­czo­nych sa­lach eks­po­zy­cyj­nych. Po­nie­waż za­ra­bia­li oni nie­wie­le, za­zwy­czaj po­zo­sta­wa­li na utrzy­ma­niu ro­dzi­ców, za­do­wo­lo­nych, że dzie­ci zna­la­zły pra­cę w sza­no­wa­nej fir­mie, w pre­sti­żo­wej bran­ży, w miej­scu, gdzie po­wie­trze na­są­czo­ne jest za­pa­chem pie­nię­dzy na­pły­wa­ją­cych z ca­łe­go świa­ta. Pra­ca w domu au­kcyj­nym wy­da­wa­ła się po­nad­to mniej nie­cie­ka­wa niż w in­we­stu­ją­cych w sztu­kę fun­du­szach z Wall Stre­et, gdzie zda­niem ro­dzi­ców ich cór­ki mia­ły­by mar­ne szan­se na awans i by­ły­by na­ra­żo­ne na po­kle­py­wa­nie po pu­pach. Przez So­the­by’s prze­wi­ja­li się lu­dzie mó­wią­cy z eu­ro­pej­ski­mi ak­cen­ta­mi, w ko­ry­ta­rzach i sa­lach to­czo­no uczo­ne dys­pu­ty o sztu­ce i es­te­ty­ce, któ­rym na rów­nych pra­wach przy­słu­chi­wa­li się nu­wo­ry­sze i przed­sta­wi­cie­le sta­rych za­moż­nych ro­dów w szy­kow­nych gar­ni­tu­rach i je­dwab­nych kra­wa­tach. Był to Nowy Jork czy­sty i pach­ną­cy, Nowy Jork ele­ganc­ko ubra­nych lu­dzi pra­cu­ją­cych w strze­li­stych, wol­nych od dymu ty­to­nio­we­go i nar­ko­ty­ków bu­dyn­kach o cie­ka­wej ar­chi­tek­tu­rze, wy­peł­nio­nych rzeź­ba­mi i mi­liar­de­ra­mi. Ro­dzi­ce nie pa­mię­ta­li oczy­wi­ście, że wie­czo­ra­mi i w week­en­dy ich po­cie­chy opusz­cza­ją sale wy­peł­nio­ne Cézan­ne’ami czy Ma­tis­se’ami i speł­za­ją pod zie­mię, by po­wró­cić do wy­naj­mo­wa­nych na spół­kę lo­ka­li w do­wn­town, gdzie wio­dą ży­cie rów­nie zde­ge­ne­ro­wa­ne, jak człon­ko­wie do­wol­nej ka­pe­li roc­ko­wej.

La­cey zo­sta­ła ze­sła­na do ciem­nej i wła­ści­wie pu­stej piw­ni­cy. Mie­rzy­ła i ka­ta­lo­go­wa­ła dzie­więt­na­sto­wiecz­ne ob­ra­zy zma­ga­zy­no­wa­ne w skrzy­niach. Don­nę Ka­ran mar­no­wa­ła na ku­rie­rów i ma­ga­zy­nie­rów, jed­nak do pra­cy przy­cho­dzi­ła wy­stro­jo­na, po­nie­waż od cza­su do cza­su za­cho­dzi­ła też do ele­ganc­kich biur na trze­cim pię­trze. O ile na uczel­ni zdo­by­ła wyż­szą wie­dzę o sztu­ce, o tyle w piw­ni­cy So­the­by’s po­zna­wa­ła jej pod­sta­wy. Ukła­da­ła ob­ra­zy na sto­le przy­kry­tym wy­kła­dzi­ną, roz­wi­ja­ła ta­śmę mier­ni­czą wzdłuż kra­wę­dzi i no­to­wa­ła wszyst­ko, co re­je­stro­wa­ło jej oko. Od­wra­ca­ła ob­ra­zy na dru­gą stro­nę i spi­sy­wa­ła sy­gna­tu­ry i mo­no­gra­my ar­ty­stów, pró­bu­jąc roz­szy­fro­wać nie­chluj­ne od­ręcz­ne pi­smo. Grze­ba­ła w nie­po­ręcz­nych to­mach ka­ta­lo­gów, Mey­er­sie i Be­ne­zi­cie, w po­szu­ki­wa­niu spi­sów prac nie­zna­nych ma­la­rzy. Wszyst­ko po to, by móc póź­niej za­ra­por­to­wać prze­ło­żo­nym, że zdo­ła­ła jed­no­znacz­nie usta­lić au­tor­stwo ob­ra­zu. Przez pierw­szy rok obej­rza­ła, od fron­tu i od tyłu, ty­sią­ce ob­ra­zów. Na­uczy­ła się de­li­kat­nie opu­ki­wać płót­no wierz­chem pal­ca; twar­de i sztyw­ne wska­zy­wa­ło na nową opra­wę, a to za­zwy­czaj nie był do­bry sy­gnał. Po­ka­za­no jej, jak roz­po­zna­wać po­cią­gnię­te wer­nik­sem od­bit­ki uda­ją­ce praw­dzi­we ob­ra­zy – przez szkło po­więk­sza­ją­ce moż­na było do­strzec punk­ci­ki po­zo­sta­wio­ne przez dru­kar­kę (ku roz­cza­ro­wa­niu pod­eks­cy­to­wa­nych sprze­da­ją­cych, któ­rzy uwa­ża­li się za po­sia­da­czy ory­gi­na­łu). Opa­no­wa­ła sztu­kę od­róż­nia­nia akwa­fort od li­to­gra­fii – na­le­ża­ło oświe­tlić ob­raz moc­nym świa­tłem i szu­kać cha­rak­te­ry­stycz­nych cie­ni w row­kach wy­tra­wio­nych przez kwas.

W piw­ni­cy skła­do­wa­no głów­nie szmelc; lep­sze pra­ce tra­fia­ły od razu na wyż­sze pię­tra; do cza­su wy­sta­wie­nia w któ­rejś z du­żych ga­le­rii wi­sia­ły nad biur­kiem dy­rek­to­ra lub w pry­wat­nych sal­kach wy­sta­wien­ni­czych. Ar­cy­dzie­ła ba­da­li kon­ser­wa­to­rzy uzbro­je­ni w lupy i lam­py Wo­oda.

La­cey ślę­cza­ła w za­ku­rzo­nych pod­zie­miach; czu­ła się jak Ap­sik z Kró­lew­ny Śnież­ki i sied­miu kra­sno­lud­ków. Przez jej ręce prze­cho­dzi­ły nie jabł­ka Cézan­ne’a, ale dzie­więt­na­sto­wiecz­ny kicz: ra­czą­cy się trun­ka­mi mni­si, bez­dom­ne dzie­ci sprze­da­ją­ce kwia­ty, ro­ze­śmia­ni kar­dy­na­ło­wie, kro­wy na pa­stwi­skach, we­nec­cy gon­do­lie­rzy, pi­sklę­ta na wiej­skich po­dwór­kach, pso­tli­we czy­ści­bu­ty i mar­twe na­tu­ry na­ma­lo­wa­ne tak nie­udol­nie, że ich ele­men­ty wy­da­wa­ły się uno­sić nad bla­ta­mi sto­łów. Pod­czas rzad­kich wi­zyt na wyż­szych pię­trach La­cey mia­ła spo­sob­ność na­sy­cić wzrok Seu­ra­tem lub Mo­ne­tem, cza­sa­mi na­wet Rem­brand­tem. Nie­mniej mo­zol­na pra­ca w piw­ni­cy roz­wi­nę­ła w niej umie­jęt­ność, któ­rą za­cho­wa­ła do koń­ca ży­cia: od­róż­nie­nia do­bre­go ob­ra­zu od złe­go.

Pod­rzęd­ne sta­no­wi­sko w So­the­by’s kon­tra­sto­wa­ło z pierw­szo­pla­no­wą rolą, któ­rą od­gry­wa­ła w ba­rach i re­stau­ra­cjach East Vil­la­ge. Wie­dzia­ła, że po prze­ćwi­czo­nej i zop­ty­ma­li­zo­wa­nej po­dró­ży me­trem do domu, któ­rą mia­ła wy­li­czo­ną co do se­kun­dy – noga wy­su­nię­ta do przo­du, drzwi wa­go­nu otwie­ra­ją się tuż przed nią – cze­ka­ły na nią roz­świe­tlo­ne bary, z któ­rych na chod­ni­ki wy­le­wał się gwar pod­nie­sio­nych gło­sów i mu­zy­ka. Tam czu­ła się naj­ja­śniej­szą gwiaz­dą, przy­cią­ga­ją­cą wzrok dziew­czy­ną, któ­ra oto­czo­na chmu­rą cza­ro­dziej­skie­go pyłu po­ko­nu­je kil­ka prze­cznic ze sta­cji me­tra do ka­mie­ni­cy bez win­dy. W miesz­ka­niu pa­da­ła w po­przek na łóż­ko, przy­kła­da­ła słu­chaw­kę te­le­fo­nu do ucha i po­pi­ja­jąc szkoc­ką, dzwo­ni­ła do An­ge­li lub Sha­ron, a cza­sa­mi do mnie.

– Cześć… O Boże, ale się za tobą stę­sk­ni­łam! Gdzie je­steś? Spo­tkaj­my się w Raku na su­shi. O cho­le­ra! Prze­pra­szam, ob­la­łam się szkoc­ką. Spo­tkaj­my się te­raz… Nie, te­raz.

Raku była ta­jem­ni­czą re­stau­ra­cją na Lo­wer East Side. Duże por­cje, ni­skie ceny i naj­wy­żej czwo­ro klien­tów – nie­za­leż­nie od pory dnia. Sto­li­ki cze­ka­ły na La­cey ni­czym uro­cze szcze­nia­ki wy­pa­tru­ją­ce no­wych wła­ści­cie­li w schro­ni­sku dla psów. Wpa­ro­wy­wa­ła do środ­ka o dzie­więt­na­stej i sia­da­ła sama przy sto­li­ku.

La­cey rów­nie do­brze czu­ła się we wła­snym to­wa­rzy­stwie, jak wśród lu­dzi. Kie­dy sie­dzia­ła sa­mot­nie, była po­ten­cjal­no­ścią, z in­ny­mi – jej urze­czy­wist­nie­niem. W sa­mot­no­ści za­my­ka­ła się w so­bie i nie­mal fi­zycz­nie izo­lo­wa­ła od oto­cze­nia. W to­wa­rzy­stwie za­rzu­ca­ła nie­wi­dzial­ne po­stron­ki na wszyst­kich prze­by­wa­ją­cych w po­miesz­cze­niu: je­śli ktoś pró­bo­wał się od­su­nąć, przy­cią­ga­ła go do sie­bie. Wie­dzia­ła, kto ra­dzi so­bie le­piej od niej. Wie­dzia­ła, któ­re­go męż­czy­znę uwieść tyl­ko po to, by udo­wod­nić, że po­tra­fi. Przy­po­mi­na­ła ad­mi­ra­ła zna­ją­ce­go do­kład­ną lo­ka­li­za­cję wszyst­kich jed­no­stek flo­ty.

W East Vil­la­ge po­śpiesz­ne ży­cie mie­sza­ło się z ży­ciem śla­ma­zar­nym i cza­sa­mi trud­no je było od­róż­nić. Gro­mad­ki ak­to­rów prze­sia­dy­wa­ły w ob­skur­nych ba­rach. Sta­rzy wy­ja­da­cze, któ­rzy pa­mię­ta­li cza­sy, kie­dy na ba­rach wi­sia­ły neo­no­we na­pi­sy „Piwo”, tkwi­li przy la­dzie, nie­świa­do­mi, że za chwi­lę zo­sta­ną wy­par­ci z młod­nie­ją­cej z każ­dą chwi­lą dziel­ni­cy. Nowi miesz­kań­cy cza­sa­mi nie­zdar­nie za­pa­la­li pa­pie­ro­sy, a La­cey nie­kie­dy się do nich przy­łą­cza­ła.

Świat sztu­ki współ­cze­snej przy­po­mi­nał ubo­gie­go krew­ne­go świa­ta sztu­ki z uptown, ele­ganc­kiej i wy­ra­fi­no­wa­nej czę­ści Man­hat­ta­nu, gdzie mie­ścił się So­the­by’s. Z tym pierw­szym świa­tem La­cey utrzy­my­wa­ła kon­takt przez naj­róż­niej­sze szwen­da­ją­ce się po ba­rach in­dy­wi­dua: ma­la­rza po­ko­jo­we­go ar­ty­stę, mar­szan­da ar­ty­stę, mu­zy­ka ar­ty­stę. Je­den z jej ulu­bień­ców, Jo­nah Marsh, no­sił rzad­ki ty­tuł di­dże­ja ar­ty­sty. Choć był nie­złym ma­la­rzem, jego ob­ra­zy, bez wzglę­du na to, jak je zmie­niał lub po­pra­wiał, za­wsze spra­wia­ły wra­że­nie echa cze­goś lep­sze­go. Jako di­dżej był wy­jąt­ko­wo uro­czy. Kie­dyś przez cały wie­czór krę­cił się w ba­rze wo­kół La­cey, sta­ra­jąc się zro­bić na niej wra­że­nie in­te­li­gent­ne­go, za­baw­ne­go, po­ryw­cze­go, ha­ła­śli­we­go, ża­ło­sne­go – co­kol­wiek, byle tyl­ko za­cią­gnąć ją do łóż­ka. Jesz­cze tej nocy, od razu. La­cey w koń­cu dała za wy­gra­ną: „Słu­chaj, zga­dzam się, ale tyl­ko po to, że­byś mi wresz­cie dał spo­kój”. Po­szli do niej, a kie­dy było po wszyst­kim, La­cey z ulgą przy­ję­ła jego wy­ja­śnie­nie: „Mu­szę ju­tro wcze­śnie wstać”, po któ­rym so­bie po­szedł.3

Któ­re­goś wtor­ku głod­na jak dia­bli La­cey po­sta­no­wi­ła za­sza­leć i od­wie­dzić kan­ty­nę w So­the­by’s – ele­ganc­ką sto­łów­kę ze sto­li­ka­mi po­kry­ty­mi la­mi­na­tem, ofe­ru­ją­cą pa­ko­wa­ne ka­nap­ki po ce­nach od­po­wied­nich ra­czej dla eks­klu­zyw­nej re­stau­ra­cji. Sze­re­go­wi pra­cow­ni­cy swo­bod­nie kon­wer­so­wa­li tam z kie­row­ni­ka­mi dzia­łów, a La­cey z ła­two­ścią ich od­róż­nia­ła po ja­ko­ści ma­te­ria­łów, z któ­rych uszy­to ich ubra­nia. Sze­fo­wie dzia­łów byli za­zwy­czaj mniej atrak­cyj­ni fi­zycz­nie, po­nie­waż za­trud­nia­no ich ze wzglę­du na kom­pe­ten­cje, a nie urok oso­bi­sty. Poza tym byli mniej wy­mi­ze­ro­wa­ni od pra­cow­ni­ków niż­sze­go szcze­bla, któ­rzy bie­ga­li przez cały dzień z pię­tra na pię­tro. Tego dnia przy jed­nym ze sto­łów sie­dzia­ła Cher­ry Finch, sze­fo­wa Dzia­łu Ma­lar­stwa Ame­ry­kań­skie­go, przy in­nym He­ath Aco­sta, ele­ganc­ki kie­row­nik Dzia­łu Ma­lar­stwa Eu­ro­pej­skie­go, ubra­ny w sza­ry gar­ni­tur i kra­wat. Roz­ma­wiał z kimś, bez wąt­pie­nia z klien­tem. Bez wąt­pie­nia, bo krót­kie pu­kle czar­nych wło­sów tego męż­czy­zny nie­mal ocie­ka­ły że­lem. Śród­ziem­no­mor­ska kar­na­cja i roz­pię­ta je­dwab­na ko­szu­la wska­zy­wa­ły wy­raź­nie, że nie jest pra­cow­ni­kiem So­the­by’s. Miał trzy­dzie­ści kil­ka lat, był ob­co­kra­jow­cem, i to na tyle przy­stoj­nym, że zmysł kry­tycz­ny La­cey nie opro­te­sto­wał na­wet stro­ju ty­po­we­go dla play­boya.

Męż­czy­zna raz po raz zer­kał w jej stro­nę. La­cey ja­dła co­raz wol­niej, sta­ra­jąc się za­trzy­mać upły­wa­ją­cy czas i na­dej­ście chwi­li, kie­dy bę­dzie mu­sia­ła opu­ścić kan­ty­nę. Aco­sta i jego klient za­pła­ci­li w koń­cu ra­chu­nek, wsta­li i ru­szy­li w stro­nę jej sto­li­ka.

– Cześć, wi­dzia­łem cię już gdzieś, ale nie mie­li­śmy oka­zji się po­znać. Na­zy­wam się He­ath Aco­sta, Ma­lar­stwo Eu­ro­pej­skie.

– W ta­kim ra­zie jest pan, jak wszy­scy inni, moim prze­ło­żo­nym. La­cey Yeager. Pra­cu­ję w Ha­de­sie.

– Ach, skrzy­nie.

– Stąd wła­śnie ta bla­da cera.

– Lep­sza bla­da cera niż gar­bo­wa­na skó­ra, któ­ra robi się po czter­dzie­st­ce – włą­czył się do roz­mo­wy klient. – Cześć, je­stem Pa­tri­ce Cla­ire. – Miał zie­lo­no­brą­zo­wą kar­na­cję i, ku za­sko­cze­niu La­cey, fran­cu­ski ak­cent; są­dzi­ła, że musi być z Bli­skie­go Wscho­du. – Lu­bisz ma­lar­stwo eu­ro­pej­skie?

– Wszyst­ko przede mną.

– Może nie mia­łaś oka­zji obej­rzeć naj­lep­szych dzieł – po­wie­dział Pa­tri­ce i zwró­cił się do Aco­sty: – To nie­spra­wie­dli­we, że umiesz­cza­cie im­pre­sjo­ni­stów w osob­nej ka­te­go­rii. To prze­cież Eu­ro­pej­czy­cy, praw­da?

– Im­pre­sjo­ni­ści nie są do­sta­tecz­nie schlud­ni jak na gust na­szych eu­ro­pej­skich ko­lek­cjo­ne­rów – od­parł Aco­sta.

– W ta­kim ra­zie ja rów­nież nie przy­pa­dła­bym im do gu­stu – za­żar­to­wa­ła La­cey.

Z miny Pa­tri­ce’a wy­ni­ka­ło, że są­dzi coś do­kład­nie prze­ciw­ne­go.

– By­łaś już na au­kcji? – spy­tał Aco­sta.

– Nie wie­dzia­łam, że mogę…

– Przyjdź w przy­szłym ty­go­dniu, sprze­da­je­my Eu­ro­pej­czy­ków. Dzie­sią­ta rano w czwar­tek. Osta­tecz­nie mo­że­my cię wy­pu­ścić na je­den dzień z Ha­de­su.

– Po­win­nam przyjść wcze­śniej, żeby za­jąć miej­sce?

– Na Boga, przy Eu­ro­pej­czy­kach to nie­po­trzeb­ne. Re­ce­sja daje się nam we zna­ki.

– Pa­mię­taj, żeby przy­pad­kiem nie za­kasz­leć, nie kich­nąć ani się nie po­dra­pać – do­dał Pa­tri­ce, kie­dy Aco­sta już się od­wró­cił.

La­cey była pew­na, że po­de­szli do jej sto­li­ka na proś­bę Pa­tri­ce’a. Po­sła­ła mu spoj­rze­nie, z któ­re­go wy­ni­ka­ło, że moż­na ją za­cią­gnąć do łóż­ka, ale trze­ba się naj­pierw po­sta­rać.4

W czwar­tek rano La­cey usia­dła na jed­nym ze skła­da­nych krze­seł. Trwa­ła au­kcja ma­lar­stwa eu­ro­pej­skie­go. Sala była za­peł­nio­na w po­ło­wie, szmer pod­eks­cy­to­wa­nych gło­sów prze­ry­wa­ły le­ni­wie uno­szo­ne ta­blicz­ki z nu­me­ra­mi. Po każ­dej li­cy­ta­cji gro­no ze­bra­nych po­mniej­sza­ło się o kil­ku osob­ni­ków. Ry­nek sztu­ki za­ła­mał się kil­ka lat wcze­śniej i nadal ro­bił bo­ka­mi. Ko­niunk­tu­ra osła­bła w 1990 roku, ale za­nim do tego do­szło, sprze­da­no Ja­poń­czy­kom sto­sy po­śled­nich prac fran­cu­skich ma­la­rzy. Ob­ra­zy spa­ko­wa­no po­śpiesz­nie do skrzyń i wy­sła­no, aby na­byw­cy nie zdą­ży­li się zo­rien­to­wać, że ich umie­jęt­ność oce­ny dzieł im­pre­sjo­ni­stów po­zo­sta­wia wie­le do ży­cze­nia. So­the­by’s i Chri­stie’s oraz ga­le­rie z Ma­di­son Ave­nue po­zby­ły się w ten spo­sób dru­go- i trze­cio­rzęd­nych ob­ra­zów. Te­raz wszy­scy się oba­wia­li, że Ja­poń­czy­cy po­sta­no­wią sprze­dać sza­rych Pi­cas­sów i me­cha­tych, pu­cha­tych Re­no­irów – wi­szą­cych dum­nie w ja­poń­skich cen­trach han­dlo­wych, gdzie wzbu­dza­ły po­dziw klien­tów – i zro­zu­mie­ją, że zo­sta­li na­bi­ci w bu­tel­kę. Na szczę­ście krach na ryn­ku sztu­ki dał han­dla­rzom wy­mów­kę do udzie­la­nia ne­ga­tyw­nej od­po­wie­dzi na usil­ne żą­da­nia przy­ję­cia z po­wro­tem sprze­da­nych ob­ra­zów: „Och, przy­kro nam, ale do­padł nas wła­śnie kry­zys go­spo­dar­czy!”.

La­cey śle­dzi­ła prze­bieg au­kcji i za­sta­na­wia­ła się, skąd lu­dzie bio­rą dwa­dzie­ścia ty­się­cy do­la­rów na szkic nie­zna­ne­go Hisz­pa­na o trzech imio­nach. Po­pa­try­wa­ła na sto­ją­ce­go z boku He­atha Aco­stę – był cały roz­pro­mie­nio­ny, a ona nie ro­zu­mia­ła dla­cze­go. Ko­lej­ne ob­ra­zy nie znaj­do­wa­ły na­byw­ców. Aco­sta pew­nie ro­bił do­brą minę do ka­ta­stro­fal­nej au­kcji. La­cey wi­dzia­ła, że ob­ra­zy, z któ­ry­mi zdą­ży­ła się zżyć w piw­ni­cy, nie ro­bią naj­mniej­sze­go wra­że­nia na po­sęp­nej wi­dow­ni, co ozna­cza­ło, że wró­cą do ma­ga­zy­nu, skąd za ja­kiś czas od­bio­rą je roz­cza­ro­wa­ni wła­ści­cie­le.

Jako ko­lej­ny wy­sta­wio­no ob­raz Ja­me­sa Ja­cqu­esa Jo­se­pha Tis­so­ta przed­sta­wia­ją­cy te­atral­ne foy­er wy­peł­nia­ją­ce się ludź­mi, któ­rzy opusz­cza­ją wi­dow­nię po spek­ta­klu. Męż­czyź­ni w cy­lin­drach pro­wa­dzą mło­de damy w stro­nę wyj­ścia; ko­bie­ty w prze­pysz­nych kre­acjach, z na­kry­cia­mi gło­wy war­ty­mi tyle, co do­bry po­wóz, suną, oto­czo­ne fa­lu­ją­cy­mi fu­tra­mi. Tis­sot był mi­strzem jed­ne­go te­ma­tu: świa­ta bo­ga­czy. Opa­tu­lał ko­bie­ty ki­lo­me­tra­mi ma­te­ria­łu, okry­wał fal­ban­ka­mi i ka­zał scho­dzić z po­kła­du stat­ków, prze­sia­dy­wać w par­kach lub zaj­mo­wać miej­sca przy oknach z wi­do­kiem na mo­rze.

1. Ja­mes Tis­sot, La Mon­da­ine. Zdję­cie: Snark/Art Re­so­ur­ce, NY.

War­tość Tis­so­ta osza­co­wa­no na pięć­set do sied­miu­set ty­się­cy do­la­rów. W sali za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie, kie­dy ob­ro­to­wa szta­lu­ga uka­za­ła wi­dow­ni dzie­ło; pre­zen­to­wa­ło się do­praw­dy efek­tow­nie. Gdy­by nie zna­la­zło na­byw­ców, Aco­sta nie mógł­by już śle­dzić prze­bie­gu au­kcji z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem za­do­wo­le­nia. Cena wy­wo­ław­cza wy­no­si­ła trzy­sta pięć­dzie­siąt ty­się­cy. Nikt nie uniósł ta­blicz­ki z nu­me­rem. Aco­sta, nie­po­ru­szo­ny, ob­rzu­cił salę uważ­nym spoj­rze­niem, po czym ski­nął gło­wą. Pro­wa­dzą­cy li­cy­ta­cję za­wo­łał:

– Mamy trzy­sta pięć­dzie­siąt ty­się­cy!

Chwi­lę póź­niej cena pod­sko­czy­ła do czte­ry­stu ty­się­cy. Po­tem do czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu. Pro­wa­dzą­cy uznał, że czas pod­nieść au­kcję na wyż­szy po­ziom: ogło­sił, że od tej pory cenę moż­na pod­bi­jać o co naj­mniej sto ty­się­cy. Pa­dło sześć­set. Sie­dem­set. Mi­lion. Pół­to­ra. Li­cy­tan­ci wró­ci­li do pod­bi­ja­nia ceny o pięć­dzie­siąt ty­się­cy i w koń­cu ob­raz sprze­da­no za dwa mi­lio­ny.

Jed­no­ra­zo­wy wy­skok czy zwia­stun koń­ca re­ce­sji? Czy Aco­sta uśmie­chał się, bo znał za­mia­ry na­byw­ców? Domy au­kcyj­ne czę­sto wie­dzą wcze­śniej, ile dana oso­ba jest go­to­wa wy­dać na kon­kret­ny ob­raz. La­cey za­uwa­ży­ła, że w mia­rę wzra­sta­nia tem­pa li­cy­ta­cji rów­nież jej ser­ce za­czę­ło bić szyb­ciej, jak­by ogar­nę­ła ją po­dob­na do ero­tycz­nej eks­cy­ta­cja.

Po po­łu­dniu za­dzwo­ni­ła do Jo­na­ha Mar­sha, uro­cze­go di­dże­ja, i umó­wi­ła się z nim w Mu­zeum Sztu­ki No­wo­cze­snej. Tak dłu­go krą­ży­li po sa­lach, oglą­da­jąc ob­ra­zy, aż La­cey wzbu­dzi­ła w so­bie en­tu­zjazm do­rów­nu­ją­cy temu z po­ran­ka. Za­pro­si­ła Mar­sha do sie­bie. Po sek­su­al­nym ry­tu­ale – eks­plo­zja za­ha­mo­wa­nia, pa­rok­sy­zmów, po­to­ki słów i potu wy­mie­nia­ne­go ob­fi­cie przez obie stro­ny – pół­przy­tom­ny Jo­nah wy­szedł, po­now­nie uwal­nia­jąc La­cey od przy­kre­go obo­wiąz­ku po­ko­pu­la­cyj­nej kon­wer­sa­cji. Po­pi­ja­jąc por­to, wy­glą­da­ła przez okno, wciąż brud­ne po zi­mie, i od­twa­rza­ła w my­ślach au­kcję, któ­rej była świad­kiem. Mi­lion, pół­to­ra mi­lio­na… dwa mi­lio­ny. Ktoś nie­źle się ob­ło­wił. Czy i ona mo­gła­by do­ro­bić się na sztu­ce? Do­ro­bić się pie­nię­dzy rzę­du Tis­so­ta?

Za­czę­ła pa­trzeć na ob­ra­zy w inny spo­sób. Za­mie­ni­ła się w spraw­ną ma­szy­nę do sza­co­wa­nia war­to­ści. Nie­wy­czer­pa­ny stru­mień płó­cien prze­pły­wa­ją­cych przez dom au­kcyj­ny po­mógł jej opa­no­wać ra­chu­nek ich war­to­ści. Bi­blio­te­ka So­the­by’s ofe­ro­wa­ła do­stęp do re­je­strów daw­nych au­kcji, kie­dy więc w jej ręce wpa­dał ja­kiś god­ny uwa­gi ob­raz, skru­pu­lat­nie prze­szu­ki­wa­ła ka­ta­log war­to­ści dzieł sztu­ki, aby spraw­dzić, czy zna­lazł się już wcze­śniej na ryn­ku. Uwzględ­nia­ła stan ob­ra­zu, roz­miar i te­mat. Za­uwa­ży­ła, że por­tre­ty mło­dych dziew­czyn Re­no­ira były war­te wię­cej niż por­tre­ty sta­rych ko­biet. Scen­ka z Dzi­kie­go Za­cho­du z pię­cio­ma tipi prze­wyż­sza­ła war­to­ścią scen­kę z jed­nym tipi. Wie­dzia­ła, że ob­raz tra­cił na atrak­cyj­no­ści, je­śli tra­fił na ry­nek i się nie sprze­dał. Nie­chcia­ne ob­ra­zy od­stra­sza­ły na­byw­ców. Dla­cze­go nikt ich nie ku­pił? W bran­ży na­zy­wa­no je spa­lo­ny­mi. W ta­kiej sy­tu­acji wła­ści­ciel mu­siał zna­czą­co ob­ni­żyć cenę bądź scho­wać ob­raz na sie­dem lat, aby ry­nek zdą­żył o nim za­po­mnieć. Kie­dy La­cey za­czę­ła prze­pro­wa­dzać ta­kie ana­li­zy, prze­kro­czy­ła gra­ni­cę, zza któ­rej nie było już po­wro­tu: w obiek­tach pięk­na za­czę­ła do­strze­gać obiek­ty war­to­ści.5

La­cey wie­dzia­ła, że będę w oko­li­cy i na­mó­wi­ła mnie, że­bym przy­szedł do So­the­by’s na lunch. Chcia­ła mi coś po­ka­zać. Spo­tka­li­śmy się w ba­rze z ka­nap­ka­mi; uda­ło nam się do­rwać sto­lik w sło­necz­nym ką­cie sali.

– Chcesz zo­ba­czyć zdję­cie mo­jej bab­ci? – spy­ta­ła.

– Czy to pod­chwy­tli­we py­ta­nie?

Się­gnę­ła do to­reb­ki i wy­ję­ła moc­no sfa­ty­go­wa­ny al­bum w prze­zro­czy­stej ob­wo­lu­cie, opa­trzo­ny małą pro­sto­kąt­ną na­klej­ką z, jak mi się zda­wa­ło, nu­me­rem dzie­sięt­nej kla­sy­fi­ka­cji bi­blio­tecz­nej oraz dru­gą na­lep­ką, z groź­nym ko­mu­ni­ka­tem: „Wła­sność So­the­by’s”. Wy­cią­gnę­ła książ­kę bez ce­re­mo­nii, więc naj­wy­raź­niej le­gal­nie wy­po­ży­czy­ła ją z bi­blio­te­ki i nie oba­wia­ła się spoj­rzeń in­nych go­ści kan­ty­ny.

– Pa­mię­tasz, jak ci po­wie­dzia­łam, że mam ro­dzin­ne związ­ki ze świa­tem sztu­ki?

– Nie­spe­cjal­nie, ale mów da­lej.

– Kit­ty Owen była moją bab­cią.

La­cey roz­ło­ży­ła książ­kę na sto­le i ob­ró­ci­ła w moją stro­nę. Na okład­ce znaj­do­wa­ła się re­pro­duk­cja ob­ra­zu Ma­xfiel­da Par­ri­sha. Tro­chę o nim wie­dzia­łem. W la­tach dwu­dzie­stych był naj­po­pu­lar­niej­szym ar­ty­stą w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Ma­lo­wał mło­de dziew­czy­ny wy­le­gu­ją­ce się na brze­gach je­zior lub bu­ja­ją­ce się nago na za­wie­szo­nych na ga­łę­ziach drzew huś­taw­kach gdzieś w fan­ta­zyj­nej siel­skiej kra­inie. Te sub­tel­ne dzie­ła chęt­nie wy­ko­rzy­sty­wa­no rów­nież w re­kla­mach opon i cza­so­pism. Sym­bo­le pro­duk­tów umiesz­cza­no na re­pro­duk­cjach dru­ko­wa­nych w ka­len­da­rzach i na pla­ka­tach; cza­sa­mi ar­ty­sta umiesz­czał je wprost na sa­mych ob­ra­zach. Par­rish ba­lan­so­wał mię­dzy by­ciem ilu­stra­to­rem a ar­ty­stą.

La­cey do­tknę­ła pal­cem okład­ki.

2. Ma­xfield Par­rish, Day­bre­ak. Co­py­ri­ght © Ma­xfield Par­rish. Na li­cen­cji ASaP Worl­dwi­de and VAGA, New York, NY. Zdję­cie: Chri­stie’s Ima­ges/The Brid­ge­man Art Li­bra­ry.

– To moja bab­cia – po­wie­dzia­ła. – Mia­ła osiem­na­ście lat, kie­dy zrzu­ci­ła przed nim wszyst­kie ciusz­ki. Nie ty je­den mo­żesz się prze­chwa­lać ar­ty­stycz­ny­mi re­fe­ren­cja­mi.

– Czy ona…

Jesz­cze żyje, chcia­łem za­py­tać.

– Skoń­czy­ła dzie­więć­dzie­siąt dwa lata. Mamy iden­tycz­ną kar­na­cję, ale z ru­dy­mi wło­sa­mi już się po­że­gna­ła.

Pa­trzy­łem na szczu­płą dziew­czy­nę o bla­dej skó­rze – przy­po­mi­na­ła fau­na po­chy­lo­ne­go nad sie­lan­ko­wym sta­wem wy­cię­tym w opa­li­zu­ją­cych ka­fel­kach.

– Jest wła­ści­ciel­ką od­bit­ki ze swo­ją po­do­bi­zną. Do­sta­ła ją od Par­ri­sha. Spraw­dzi­łam w ka­ta­lo­gu So­the­by’s, ile jest war­ta. Nie­wie­le. Dwie­ście do­lców. To na­sza je­dy­na ar­ty­stycz­na pa­miąt­ka. Ale z ład­ną opo­wie­ścią. Kit­ty, czy­li bab­cia, po­zo­wa­ła do ob­ra­zu. Le­ża­ła naga na ska­le. Par­rish wy­ko­nał ileś tam od­bi­tek. Cały stos le­żał na sto­le. Po­wie­dział, że chce jej coś po­da­ro­wać. Się­gnął za stół i dał Kit­ty od­bit­kę opra­wio­ną w bar­dzo dro­gą ramę z szy­bą. Wy­jąt­ko­wą od­bit­kę.

– My­ślisz, że… do cze­goś do­szło?

– Nie. Par­rish wy­brał inną mo­del­kę. A póź­niej on, jego żona i mo­del­ka żyli dłu­go i szczę­śli­wie/nie­szczę­śli­wie. Od­kąd pa­mię­tam, ob­raz wi­siał w na­szym domu. Cza­sa­mi, kie­dy zo­sta­wa­łam sama, roz­bie­ra­łam się do naga, kła­dłam na pod­ło­dze i wpa­try­wa­łam w nie­go, wy­obra­ża­jąc so­bie, że to ja leżę w cu­dow­nie pięk­nym le­sie, roz­cią­gnię­ta na zie­mi, wy­gię­ta w lek­ki łuk, w pół­mro­ku. Uda­wa­łam, że je­stem w nie­bie.6

Przez ko­lej­ne pół­to­ra roku wszyst­ko ukła­da­ło się po na­szej my­śli. Ja na­pi­sa­łem re­cen­zję z nie­wiel­kiej wy­sta­wy dla „Vil­la­ge Vo­ice” i do­sta­łem po­chwal­ny li­ścik od Pe­te­ra Schjel­dah­la, w owym cza­sie naj­bar­dziej ce­nio­ne­go kry­ty­ka sztu­ki. La­cey pię­ła się – i to do­słow­nie – w hie­rar­chii So­the­by’s. Czę­sto zaj­mo­wa­ła się ja­ki­miś do­ku­men­ta­mi, dzię­ki cze­mu prze­by­wa­ła na wyż­szych pię­trach. Do pod­zie­mi zsy­ła­no no­wych pra­cow­ni­ków, głów­nie bia­łe dziew­czy­ny, le­d­wo co wy­zwo­lo­ne z aka­de­mic­kich ga­ler. Po kil­ku go­dzi­nach pra­cy wy­ta­cza­ły się z win­dy chwiej­nym kro­kiem, z roz­sze­rzo­ny­mi źre­ni­ca­mi, szczę­śli­we, że po­now­nie zo­ba­czą słoń­ce. La­cey nie do­sta­ła zna­czą­cej pod­wyż­ki. Wy­tłu­ma­czo­no jej, że nowi pra­cow­ni­cy są fak­tycz­nie sta­ży­sta­mi uczą­cy­mi się za­wo­du. Pod­czas jed­ne­go z na­szych co­raz rzad­szych lun­chów wy­zna­ła: „Wiesz, co od­kry­łam? So­the­by’s jest dla mnie tym, czym jacht dla bo­ga­cza. Fi­nan­so­wą stud­nią bez dna. Tyl­ko tra­cę tam pie­nią­dze. Wy­trzy­mam jesz­cze rok, a póź­niej zo­sta­nie mi tyl­ko bur­del. Co zresz­tą może mieć za­le­ty, je­że­li tra­fię na taki, gdzie dziew­czy­ny mu­szą się ele­ganc­ko ubie­rać”.

Na wyż­szych pię­trach La­cey mia­ła uła­twio­ny do­stęp do in­for­ma­cji. Do­cie­ra­ły do niej w za­sły­sza­nych strzęp­kach, okru­chach roz­mów, gry­ma­sach twa­rzy. Szy­der­czy uśmie­szek lub wes­tchnie­nie eks­per­ta na wi­dok ob­ra­zu Pi­cas­sa za­wie­ra­ły okre­ślo­ny ko­mu­ni­kat. La­cey za­czy­na­ła ro­zu­mieć, dla­cze­go je­den ob­raz Pi­cas­sa za­słu­gi­wał na wzgar­dę, a inny na po­dziw. Na wyż­szych pię­trach wzro­sło tak­że zna­cze­nie jej ubio­ru. Ni­czym na­sto­lat­ka z ka­to­lic­kiej szko­ły umia­ła za po­mo­cą sub­tel­nych zmian uczy­nić re­gu­la­mi­no­wy strój bar­dziej zmy­sło­wym: za­rys czar­ne­go biu­sto­no­sza pod bia­łą je­dwab­ną bluz­ką, ha­fto­wa­ny man­kiet, ory­gi­nal­ne obu­wie. Do­pa­so­wy­wa­ła się do oto­cze­nia, a jed­no­cze­śnie ob­sa­dza­ła w roli grzesz­ne­go ozdob­ni­ka lśnią­ce­go na jed­no­rod­nym tle.

W wy­twor­nym świe­cie trze­cie­go pię­tra dzie­ła sztu­ki, któ­re wcze­śniej ka­ta­lo­go­wa­ła w piw­ni­cy – po­śled­niej­sze ob­ra­zy zna­nych ma­la­rzy i naj­lep­sze nie­zna­nych – przy­po­mi­na­ły jej zna­jo­me ze szko­ły: ona ro­bi­ła ka­rie­rę, one za­trzy­ma­ły się w roz­wo­ju. Owszem, wciąż da­rzy­ła je sym­pa­tią, ale kie­dy zo­ba­czy­ła, jak dwóch pra­cow­ni­ków w bia­łych rę­ka­wicz­kach nie­sie akt Schie­le­go z 1914 roku, piw­ni­ca wy­da­ła jej się przed­szko­lem. Za­in­try­go­wa­ła ją ta szcze­gól­na aten­cja, jaką ota­cza­no dzie­ło. W po­rów­na­niu z kon­ser­wa­tyw­ny­mi bo­ho­ma­za­mi śmia­łe akty na­sto­let­nich dziew­czyn pędz­la Schie­le­go, po­wy­gi­na­nych i uka­za­nych w nie­sztam­po­wej per­spek­ty­wie, szo­ko­wa­ły. I na pew­no nie mia­ły nic wspól­ne­go z kro­wa­mi na pa­stwi­sku. La­cey wy­obra­zi­ła so­bie wie­deń­ski bu­du­ar ma­la­rza: wcho­dzi­ło się do nie­go przez wa­ha­dło­we drzwi, a w środ­ku le­ża­ły za­mro­czo­ne dziew­czy­ny z roz­chy­lo­ny­mi no­ga­mi, po­zu­jąc Schie­le­mu.

Trze­cie pię­tro było dla La­cey tak­że źró­dłem iry­ta­cji. O rok star­sza Ta­nia Ross pra­co­wa­ła w So­the­by’s le­d­wie rok dłu­żej, a mimo to zdą­ży­ła wy­sfo­ro­wać się przed La­cey. Uwi­ja­ła się i ema­no­wa­ła pew­no­ścią sie­bie. Wszę­dzie jej było peł­no. Była od La­cey wyż­sza. Była od La­cey ład­niej­sza. Ciem­na bru­net­ka, znak fir­mo­wy: ope­ra­tyw­ność. Ta ostat­nia ce­cha pre­de­sty­no­wa­ła ją do zaj­mo­wa­nia się po­waż­ny­mi klien­ta­mi, któ­rych nie trze­ba było ba­je­ro­wać. Co bar­dziej wy­ma­ga­ją­cy ko­lek­cjo­ne­rzy pro­si­li wła­śnie o nią. Sta­wia­ło to Ta­nię w roli wscho­dzą­cej gwiaz­dy.

La­cey po­tra­fi­ła na­tych­miast roz­po­znać ry­wal­kę i pod­czas lun­chu za­le­d­wie ty­dzień po awan­sie na wyż­sze pię­tro na­zwa­ła Ta­nię na­bz­dy­czo­ną Ka­na­dyj­ką. „Po­wta­rza ba­na­ły na po­zio­mie wstę­pu do hi­sto­rii sztu­ki w taki spo­sób, jak­by sprze­da­wa­ła wie­dzę z po­zio­mu dok­to­ra­tu. Ale ro­zu­mie siłę de­kol­tu”. Za­pa­mię­ta­łem ten ko­men­tarz, po­nie­waż La­cey też po­tra­fi­ła eks­po­no­wać swój de­kolt w od­po­wied­nim mo­men­cie, od­po­wied­niej oso­bie i w od­po­wied­nim celu.

– Może po pro­stu mu­sisz ją le­piej po­znać – za­uwa­ży­łem nie­opatrz­nie.

– Tu nie ma cze­go po­zna­wać – wy­chry­pia­ła i unio­sła pięść, jak­by chcia­ła mnie zdzie­lić. – Jak kie­dyś przy­nie­śli Pi­cas­sa, mu­sia­ła spraw­dzić ety­kie­tę, żeby do­wie­dzieć się, kto jest au­to­rem. Mu­sia­ła spraw­dzić ety­kie­tę. Poza tym ktoś ją utrzy­mu­je. Jej praw­dzi­we na­zwi­sko brzmi pew­nie Grzmo­cia­ra albo coś w tym sty­lu. Ta­nia Grzmo­cia­ra. Nie lu­bię, kie­dy ktoś mniej kom­pe­tent­ny ra­dzi so­bie le­piej ode mnie. Do­pro­wa­dza mnie to do sza­łu.

– Do­pro­wa­dza cię do sza­łu? I bez tego je­steś do­sta­tecz­nie sza­lo­na – za­uwa­ży­łem. – A co je­śli ktoś bar­dziej kom­pe­tent­ny ra­dzi so­bie le­piej od cie­bie? – za­py­ta­łem po chwi­li.

– Tym go­rzej – ucię­ła.

Była chłod­na wio­sna i La­cey mia­ła na so­bie wię­cej ubrań niż w upal­ne lato; ukry­te atu­ty kom­pen­so­wa­ła drob­ny­mi ak­cen­ta­mi. Na za­pię­tą pod szy­ję bluz­kę wło­ży­ła dzie­cię­cy swe­te­rek – o nu­mer więk­szy, ale i tak za mały – któ­ry opi­nał jej cia­ło i koń­czył się dzie­sięć cen­ty­me­trów nad ta­lią. Po­da­no je­dze­nie.

– Chy­ba spra­wię so­bie psa – po­wie­dzia­ła.

– Ja­kie­go? – spy­ta­łem.

– Ta­kie­go, co le­d­wie dy­cha.

– Dla­cze­go?

– Bę­dzie wy­ma­gał mniej uwa­gi.

Choć była so­bo­ta, La­cey mia­ła jesz­cze wró­cić do pra­cy i przy­jąć kil­ka śred­niej kla­sy ob­ra­zów. Lu­bi­ła so­bot­nie do­sta­wy, po­nie­waż mia­ła wte­dy oso­bi­sty kon­takt z klien­ta­mi; mar­szan­dzi pra­co­wa­li tyl­ko w dni po­wsze­dnie. So­the­by’s nie było lom­bar­dem, wśród sprze­da­ją­cych ra­czej nie zda­rza­li się więc lu­dzie zde­spe­ro­wa­ni – po pro­stu sprze­da­wa­li swo­je dzie­ła sztu­ki. Mo­gła to być para z New Jer­sey, zwa­bio­na in­for­ma­cją o ko­rzyst­nej ce­nie za ob­raz ar­ty­sty, któ­re­go płót­na sami po­sia­da­li; lu­dzie, któ­rzy odzie­dzi­czy­li ob­ra­zy; mło­dy czło­wiek po­ma­ga­ją­cy star­szym krew­nym w prze­brnię­ciu przez za­wi­ło­ści umo­wy z So­the­by’s. Z Con­nec­ti­cut przy­wo­żo­no za­zwy­czaj pra­ce wąt­pli­we­go au­tor­stwa, wtło­czo­ne w prze­sad­nie ozdob­ne ramy, ja­kieś land­sza­fty z koń­mi. Z ko­lei z New Jer­sey do­sta­wa­li na ogół po­rząd­ny to­war, za­ku­pio­ny wie­le lat wcze­śniej w ga­le­riach albo bez­po­śred­nio od ar­ty­stów. Płót­na za­zwy­czaj znaj­do­wa­ły się w pa­skud­nych ra­mach, wy­ko­na­nych przez lo­kal­nych rze­mieśl­ni­ków, któ­rzy czę­ściej sto­so­wa­li zło­tą far­bę niż zło­to list­ko­we albo po pro­stu po­kry­wa­li je gru­bą war­stwą zma­to­wia­łej zie­le­ni lub bia­ła­wą sub­stan­cją przy­po­mi­na­ją­cą szcze­li­wo. Para sta­rusz­ków przy­kuś­ty­ka­ła kie­dyś do So­the­by’s, tasz­cząc prze­pięk­ne­go ma­łe­go Mil­to­na Ave­ry’ego w ra­mie tak pa­skud­nej, że Cher­ry Finch oglą­da­ła ob­raz przez zło­żo­ne w pro­sto­kąt pal­ce, któ­ry­mi za­sła­nia­ła kra­wę­dzie. Kie­dy osza­co­wa­ła war­tość ob­ra­zu na sześć­dzie­siąt do osiem­dzie­się­ciu ty­się­cy, dziad­ko­wi nie­mal pę­kły szel­ki. W 1946 roku, kie­dy Ave­ry na­ma­lo­wał ob­raz, za­pła­ci­li za nie­go trzy­sta do­la­rów; cena wciąż wid­nia­ła na od­wro­cie.

Mil­ton Ave­ry był szcze­gól­ną po­sta­cią w ame­ry­kań­skim ma­lar­stwie, trud­ną do za­szu­flad­ko­wa­nia. Syl­wet­ki lu­dzi i pej­za­że re­du­ko­wał do kil­ku wy­ra­zi­stych plam barw­nych: sze­ro­ki pas czer­ni był mo­rzem, sze­ro­ki pas żół­ci pia­skiem, sze­ro­ki pas nie­bie­skie­go nie­bem – i tyle. Ma­lo­wał ob­ra­zy grzecz­ne, ale w tym sen­sie, w ja­kim grzecz­ny może być fa­cet mie­rzą­cy z pi­sto­le­tu: po­tra­fił wy­mu­sić po­słuch. Cho­ciaż jego styl ewo­lu­ował ra­czej nie­znacz­nie, Ave­ry nie był sche­ma­tycz­ny, cze­go do­wo­dzi­ła rów­nie duża licz­ba ob­ra­zów nie­uda­nych i uda­nych. Ten, któ­re­mu przy­glą­da­ła się Cher­ry, na­le­żał do uda­nych.

3. Mil­ton Ave­ry, Nude Ba­thers. Co­py­ri­ght © 2010 Mil­ton Ave­ry Trust /Ar­ti­sts Ri­ghts So­cie­ty (ARS), New York. Zdję­cie: Be­tha­ny Ro­uslin.

Po wyj­ściu sta­rusz­ków Cher­ry za­py­ta­ła La­cey, za ile we­dług niej ob­raz zo­sta­nie sprze­da­ny. La­cey wie­dzia­ła, że to pró­ba, i po­sta­no­wi­ła przed­sta­wić od­waż­ną, choć opar­tą na rze­tel­nej ana­li­zie pro­gno­zę. Uzna­ła po­nad­to, że jej pro­gno­za, nie­za­leż­nie od traf­no­ści, po­win­na zo­stać za­pa­mię­ta­na. Ob­raz uwa­ża­ła za praw­dzi­wą pe­reł­kę, któ­ra bez wąt­pie­nia za­chę­ci na­byw­ców do ostrej li­cy­ta­cji. „My­ślę, że za sto sie­dem­dzie­siąt ty­się­cy”, po­wie­dzia­ła. Cher­ry uśmiech­nę­ła się; bied­na, na­iw­na dzie­ci­no.

La­cey zbie­gła po ru­cho­mych scho­dach za­in­sta­lo­wa­nych we­wnątrz bu­dyn­ku. Do­pa­dła sta­rusz­ków przy wyj­ściu.

– Ma­cie pań­stwo coś prze­ciw­ko temu, że­by­śmy zmie­ni­li ramę? – spy­ta­ła. – To może po­móc w sprze­da­ży.

Nie ro­zu­mie­jąc do­kład­nie dla­cze­go – płót­no znaj­do­wa­ło się w tej sa­mej opra­wie od pięć­dzie­się­ciu lat – zgo­dzi­li się, ule­ga­jąc pro­fe­sjo­nal­nej na­tar­czy­wo­ści La­cey.

Za­nio­sła ob­raz do piw­ni­cy i go zmie­rzy­ła. Zwol­ni­ła się z pra­cy wcze­śniej, a wra­ca­jąc do domu, zaj­rza­ła do Lowy’ego, ra­mia­rza wiel­kich dzieł z Up­per East Side. Po­de­szła do ko­bie­ty sie­dzą­cej za biur­kiem.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się La­cey Yeager, pra­cu­ję w So­the­by’s. Chcia­ła­bym omó­wić opra­wę ob­ra­zu Mil­to­na Ave­ry’ego.

Głos La­cey prze­pły­nął nad biur­kiem ku rzę­dom ele­ganc­kich wzor­ni­ków, obok któ­rych na wy­ło­żo­nych ak­sa­mi­tem szta­lu­gach sta­wia­no ob­ra­zy i przy­kła­da­no do nich na­roż­ni­ki ram. Klient od­su­wał się i wy­obra­żał so­bie po­zo­sta­łe trzy czwar­te ramy. Do La­cey pod­szedł męż­czy­zna.

– Dzień do­bry. Lar­ry Shar. W czym mogę po­móc?

– Mamy Mil­to­na Ave­ry’ego, któ­ry wy­ma­ga opra­wie­nia. Ma zo­stać wy­sta­wio­ny na naj­bliż­szej au­kcji. Czy da­ło­by się coś zro­bić do tego cza­su?

– Ja­sne. Gdzie jest ob­raz?

– Wie pan, spra­wa jest nie­ty­po­wa. Sprze­da­ją­cych nie stać na ramę, ale po­my­śla­łam, że mo­gli­by­śmy zro­bić taką pro­wi­zo­rycz­ną. Pod­czas au­kcji za­zna­czy­my, że rama zo­sta­ła wy­po­ży­czo­na od was. Na­byw­ca bez wąt­pie­nia zde­cy­du­je się ją do­ku­pić. Je­ste­ście na­praw­dę zna­ko­mi­ci.

– Za­zwy­czaj…

– A je­śli na­byw­ca nie kupi ramy – do­da­ła La­cey – ja to zro­bię.

– Jak się pani na­zy­wa? – spy­tał Lar­ry.

La­cey wie­dzia­ła, że za­ła­twi­ła spra­wę.7

La­cey lu­bi­ła ry­zy­ko. Do miesz­ka­nia wró­ci­ła z ko­lej­ny­mi po­my­sła­mi na pod­bi­cie war­to­ści Ave­ry’ego. Po wy­ję­ciu go z ramy za­uwa­ży­ła, że jest ja­śniej­szy w miej­scach za­kry­tych wcze­śniej przez pas­se-par­to­ut. Być może wła­ści­cie­le byli pa­la­cza­mi albo po­wie­si­li ob­raz nad ko­min­kiem, gdzie po­krył się cien­ką war­stew­ką bru­du. Płót­no nie­wąt­pli­wie na­le­ża­ło­by za­tem od­świe­żyć. Po­sta­no­wi­ła na­mó­wić Tony’ego, kon­ser­wa­to­ra pra­cu­ją­ce­go na niż­szej kon­dy­gna­cji, aby nie­co pod­czy­ścił ob­raz.

Z au­to­ma­tycz­nej se­kre­tar­ki od­słu­cha­ła wia­do­mość od Jo­na­ha Mar­sha: „Cześć, masz ocho­tę na XTC dziś wie­czo­rem? Mam za­pa­sik”.

Ja­sne, po­my­śla­ła La­cey, XTC brzmi ku­szą­co.

Jo­nah Marsh przy­szedł o szó­stej, kil­ka mi­nut przed za­pad­nię­ciem zmro­ku. La­cey na­rzu­ci­ła na lam­pę rdza­wo­czer­wo­ną chu­s­tę i po­kój wy­peł­ni­ło czer­wo­na­we świa­tło. Uli­ca lśni­ła po prze­lot­nym, od­świe­ża­ją­cym desz­czu. W oknach po prze­ciw­nej stro­nie za­pa­la­ły się świa­tła. Jo­nah wy­jął pi­guł­ki i za­pre­zen­to­wał je na dło­ni, jak­by to były gu­zi­ki.

– Po­noć zna­ko­mi­tej ja­ko­ści, wy­jąt­ko­wo czy­sta – po­wie­dział.

La­cey na­peł­ni­ła dwie szklan­ki wodą z kra­nu, łyk­nę­ła pa­styl­kę i po­pi­ła ją z te­atral­ną prze­sa­dą, na­stęp­nie po­ło­ży­ła dru­gą na ję­zy­ku Jo­na­ha i po­da­ła mu wodę. Kie­dy prze­ły­kał, po­ca­ło­wa­ła go.

– Ro­bi­łaś to już kie­dyś? – spy­tał Jo­nah.

– Tak, raz.

– I jak wra­że­nia?

– Zo­ba­czy­łam moją bo­gi­nię.

Że co? – po­my­ślał Jo­nah.

Mi­ja­ły mi­nu­ty. Jo­nah le­żał na łóż­ku, La­cey obok nie­go. Nie łą­czy­ła ich ro­man­tycz­na bli­skość, za­cho­wy­wa­li ra­czej uprzej­my dy­stans, jak dwo­je po­dróż­nych dzie­lą­cych łóż­ko. Seks, któ­re­go wcze­śniej spo­dzie­wał się Jo­nah, wy­da­wał się te­raz czymś bar­dzo od­le­głym. La­cey od­dy­cha­ła głę­bo­ko, jej cia­łem wstrzą­snę­ła fala drga­wek pły­ną­cych w kie­run­ku gło­wy. Ucze­pi­ła się kur­czo­wo prze­ście­ra­dła i cze­ka­ła, aż nie­przy­jem­ne do­zna­nie mi­nie. Zmie­ni­ła po­zy­cję na wy­god­niej­szą, a kie­dy za­mknę­ła po­now­nie oczy, jej cia­ło za­la­ła ostat­nia, jesz­cze sil­niej­sza fala che­mi­ka­liów, chwy­ta­jąc ją od stóp do głów w eks­ta­tycz­ny uścisk. W tym oni­rycz­nym sta­nie zo­ba­czy­ła mat­kę, któ­ra wy­cią­gnę­ła do niej rękę, prze­pro­wa­dzi­ła ją przez dom, w któ­rym La­cey miesz­ka­ła w dzie­ciń­stwie, roz­bu­ja­ła na huś­taw­ce w ogro­dzie, przy­ci­snę­ła moc­no do pier­si. Za­pro­wa­dzi­ła ją do Ma­xfiel­da Par­ri­sha, gdzie La­cey zo­ba­czy­ła dziew­czy­nę o ak­sa­mit­nej skó­rze, swo­ją bab­cię, przy­ku­tą te­raz cięż­ką cho­ro­bą do łóż­ka w Atlan­cie. To po niej odzie­dzi­czy­ła świe­tli­stość. La­cey za­sta­na­wia­ła się, czy bab­cia roz­my­śla nad swo­im ży­ciem, od­naj­du­jąc od­bi­cie wła­snej twa­rzy w sta­wie Par­ri­sha, czy też tkwi w te­raź­niej­szo­ści, spo­glą­da­jąc w oczy śmier­ci.

Mi­nę­ła go­dzi­na. Jo­nah i La­cey wciąż tkwi­li w sztucz­nym sta­nie nir­wa­ny. Ko­cha­li swo­ich przy­ja­ciół i ro­zu­mie­li wro­gów. Ko­cha­li mat­ki i oj­ców, ko­cha­li łóż­ko, na któ­rym le­że­li, i ha­łas do­bie­ga­ją­cy z uli­cy. Ko­cha­li oso­bę spo­czy­wa­ją­cą obok. Jo­nah szep­tał pod no­sem: „O rany, o rany”, jak­by do­znał wła­śnie re­wo­lu­cyj­ne­go ob­ja­wie­nia, jak­by przy­tknął do ust zło­żo­ne dło­nie wy­peł­nio­ne my­ślą za­czerp­nię­tą z fon­tan­ny po­zna­nia.

Za­padł zmrok. Jo­nah zsu­nął koł­drę na wy­so­kość ta­lii La­cey i spoj­rzał na nią bez cie­nia po­żą­da­nia. Przy­po­mi­na­ła por­ce­la­no­wą lal­kę. Jej skó­ra od­bi­ja­ła świa­tło, opi­na­ła się na że­brach, w niec­ce brzu­cha ciem­nia­ła pia­sko­wa opa­le­ni­zna. Jego dłoń za­wi­sła nad gór­ną czę­ścią jej cia­ła ni­czym hy­dro­plan, a pal­ce raz po raz mu­ska­ły skó­rę. La­cey usia­dła, krzy­żu­jąc nogi. Jo­nah uczy­nił to samo. Za­cią­gnę­ła za­sło­ny w oknie.

Nar­ko­tyk prze­mie­nił Jo­na­ha w ko­chan­ka do­sko­na­łe­go. Czas biegł wol­niej, przez co jego nor­mal­na mę­ska żą­dza na­bra­ła cech ko­bie­cej, a nor­mal­na dla La­cey mę­ska su­per­żą­dza zwol­ni­ła tem­po do uro­kli­wej nie­dziel­nej prze­chadz­ki.

– Ko­cham cię – po­wie­dzia­ła La­cey. – Tak bar­dzo cię ko­cham.

Nad ra­nem prze­bu­dzi­li się i za­raz po­now­nie za­pa­dli w sen. Z łóż­ka wsta­li do­pie­ro o je­de­na­stej. Po­ru­sza­li się po miesz­ka­niu w żół­wim tem­pie. Jo­nah w koń­cu zdo­łał wło­żyć skar­pet­ki, spodnie i wy­myśl­ną ko­szu­lę, któ­rą po­przed­nie­go wie­czo­ru za­mie­rzał roz­pa­lić w La­cey po­żą­da­nie. Wyj­rzał przez okno.

– Dzię­ki Bogu nie­bo jest za­chmu­rzo­ne. Nie trze­ba za­kła­dać oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych. Wczo­raj wie­czo­rem mia­łem wi­zję ob­ra­zu. Idę do domu go na­ma­lo­wać.

Dla oboj­ga była to waż­na noc. Pro­blem w tym, że Jo­nah uwie­rzył La­cey, kie­dy po­wie­dzia­ła, że go ko­cha.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: