Pieśń Walkirii - ebook
Pieśń Walkirii - ebook
Jan Fabel znowu ma kłopoty. Jego partnerka oczekuje głębszego zobowiązania, zaś jego córka zamierza wstąpić do policji, za co jego była żona ma do niego pretensje. Jakby tego było mało seryjny morderca kobiet zwany Aniołem z St. Pauli dał znak życia po dziesięciu latach milczenia. W dzielnicy czerwonych latarni znaleziono angielską gwiazdę pop zmarłą wskutek kilku pchnięć nożem. Okazuje się, że ma to pewien związek z serią pozornie niepołączonych ze sobą wydarzeń: morderstwem dziennikarki w Norwegii, śmiercią serbskiego gangstera oraz długo zapomnianym projektem powziętym u szczytu Zimnej Wojny, w którego skład wchodziła świetnie wyszkolona grupa zabójczyń znanych pod kryptonimem Walkirie.
Russell czeka z niespodziankami i zaskoczeniem aż do ostatniego momentu, który każe czytelnikowi złapać się za głowę z satysfakcjonującą myślą: „Och, jak mogłem się nie domyślić?”.
„Daily Express”
Ostry styl, wiarygodnie zarysowane postacie, mistrzowsko stopniowane napięcie oraz charakterystyczne miejsce akcji dają w wyniku porywającą lekturę.
„Civvy Street Magazine”
Russell łączy w jedno atmosferę, wartką akcję i smakowity czarny humor.
„The List”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-183-1 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Meklemburgia
1995
Siostry są swoim żywym odbiciem, pomyślała.
Ute siedziała i przyglądała się swojemu młodszemu odbiciu – Margarethe. A ta wyglądała na zmęczoną. I smutną. Ten widok sprawiał Ute ból; kiedy były małe, wydawało się, że los nierówno rozdzielił między nie energię – Margarethe zawsze była tą żywszą, bystrzejszą, ładniejszą. Widok siostry w tym miejscu sprawiał Ute ból.
– Pamiętasz, jak byłyśmy małe? – spytała Margarethe, spoglądając w okno o niebieskawych szybach. – Pamiętasz, jak chodziłyśmy na plażę i patrzyłyśmy na Schaalsee, a ty mówiłaś, że pewnego dnia przepłyniemy przez jezioro? Do drugiej części Niemiec albo do Danii lub Szwecji... Mówiłaś, że nie wolno mi tego zrobić, a ja się złościłam, pamiętasz?
– Tak, Margarethe, pamiętam.
– Mogę zdradzić ci sekret?
– Oczywiście, Margarethe. Właśnie po to są siostry. Jak byłyśmy małe, zawsze mówiłyśmy sobie sekrety. Wieczorem, kiedy gasły światła, kiedy mogłyśmy szeptać, a mama i tata nas nie słyszeli. Zdradź mi teraz swój sekret.
Siedziały przy stoliku obok okna wychodzącego na ogrody. Był jasny, słoneczny dzień, na grządkach kwitły kwiaty, grube niebieskie szyby nieco zniekształcały ich prawdziwe kształty i barwy. Ute pomyślała, że to jakiś specjalny rodzaj szkła, którego nie da się rozbić. Lepsze to niż kraty.
Margarethe spojrzała podejrzliwie na innych pacjentów, na gości i personel. Odgrodziła się od nich, zamknęła ponownie we własnym świecie, ograniczonym jedynie do niej samej, siostry i niebieskawego widoku za oknem. Pochyliła się do Ute, by przemówić konspiracyjnym szeptem. W tym momencie znów zamieniła się w ładną dziewczynkę, którą kiedyś była. Bardzo ładną dziewczynkę.
– To straszliwy sekret.
– Wszyscy takie mamy – odparła Ute i położyła dłoń na dłoni siostry.
– Będę potrzebowała dużo czasu, żeby ci powiedzieć. Wielu wizyt. Nikomu jeszcze o tym nie mówiłam, ale teraz już muszę. Wrócisz do mnie, żeby wysłuchać tej historii?
– Oczywiście. – Ute uśmiechnęła się smutno.
– Pamiętasz, jak zabrali mamę i tatę? Pamiętasz, jak nas rozdzielili i odesłali do różnych domów dziecka?
– Wiesz, że pamiętam. Jak mogłabym zapomnieć. Ale nie rozmawiajmy już o takich rzeczach...
– Wysłali mnie do specjalnego miejsca. – Margarethe zniżyła głos do szeptu. – Mówili, że jestem inna. Wyjątkowa. Że mogę robić dla nich rzeczy, których nie mogły robić inne dziewczyny. Twierdzili, że mogę zostać bohaterką. Nauczyli mnie różnych rzeczy. Strasznych rzeczy. Tak okropnych, że nigdy ci o nich nie wspominałam. Nigdy. Dlatego jestem tutaj. To jest właśnie mój problem. Wszystkie te straszne rzeczy w mojej głowie... – Skrzywiła się, jakby ciężar tego, co kryło się w jej głowie, sprawiał jej ból. – Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie nauczyli mnie robić tych strasznych rzeczy.
– Jakich rzeczy, Margarethe?
– Powiem ci. Powiem ci teraz. Ale musisz mi obiecać, że potem wszystko naprawisz.
– Obiecuję, Margarethe. Jesteś moją siostrą. Wszystko naprawię.
II
Hamburg
styczeń 2008
Czekała na niego.
Śledziła go od chwili, gdy pojawił się na Erichstrasse, naprzeciwko muzeum erotyki. Szedł w jej stronę, ale jeszcze jej nie widział. Cofnęła się w mrok małego brukowanego placu. To miało się stać tutaj, w ciemnościach rozświetlanych jedynie blaskiem docierającym z sąsiednich ulic, ciemnościach pogłębionych przez dwa drzewa o nagich gałęziach, które wyrastały z niezabrukowanych kręgów ziemi pośrodku placu.
Czekała na niego.
Gdy się zbliżył, rozpoznała jego twarz. Nigdy go nie spotkała, nie widziała go na własne oczy, ale mimo to rozpoznała. Jego twarz pochodziła spoza realnego świata. Znała ją z telewizji, z prasy, z plakatów wywieszanych w witrynach sklepów. Ze świata równoległego.
Zawahała się na moment. Przypuszczała, że ze względu na to, kim jest, towarzyszą mu inni ludzie. Asystenci. Ochroniarze. Cofnęła się głębiej w mrok. Kiedy podszedł jeszcze bliżej, przekonała się, że jest sam. Zobaczył ją dopiero wtedy, gdy był tuż obok, a ona wyszła z cienia.
– Cześć – powiedziała po angielsku. – Znam cię.
Zatrzymał się zaskoczony. Niepewny. Potem odparł:
– Jasne, że mnie znasz. Wszyscy mnie znają. Przyszłaś tu dla mnie?
Rozchyliła poły płaszcza, odsłaniając swą nagość, a jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Objęła go i wciągnęła w ciemność. Wsunął ręce pod jej płaszcz, położył dłonie na jej ciele, na delikatnej gorącej skórze. Oddech kobiety także był gorący, gdy przysunęła usta do jego ucha.
– Przyszłam tu dla ciebie... – powiedziała.
– Ja nie przyszedłem tu po to – odparł zduszonym głosem, pozwolił jednak, by wciągnęła go jeszcze głębiej w mrok.
– Nie przyszłam tu też po twój autograf... – Jej dłoń zsunęła się po jego brzuchu, odszukała go.
– Ile? – spytał cicho, drżąc z podniecenia.
– Ile? – Odsunęła się, spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się. – Nic, kochanie. Dostaniesz to za darmo, a zostanie z tobą już na zawsze.
Nie spuszczała wzroku z jego twarzy, lecz jej dłonie poruszały się szybko i sprawnie. Czuł, jak rozpina mu pasek i podciąga koszulę, chłód nocy dotknął jego nagiej skóry.
Osunął się na ziemię.
Bruk pod jego ciałem był wilgotny i zimny. Roześmiał się cicho, zaskoczony i rozbawiony własną niezdarnością. Siedział oparty plecami o ceglany mur, z szeroko rozłożonymi nogami. Dlaczego upadł? Czuł się tak, jakby nogi nie należały już do jego ciała, wpatrywał się w nie i zastanawiał, dlaczego tak nagle odmówiły mu posłuszeństwa. Potem podniósł na nią wzrok: stała nad nim okrakiem, a jej oczy płonęły przerażającym ogniem. Nagle zwymiotował, choć wcześniej wcale nie czuł mdłości. Jego ciało przeniknął dojmujący ziąb. Spojrzał na wymiociny, znajdujące się na jego piersi i pobliskich kamieniach. W półmroku lśniły głęboką czerwienią i czernią.
Spojrzał na nią ponownie, jakby mogła mu wytłumaczyć, dlaczego upadł. Dlaczego dokoła jest tyle krwi. Wtedy to zobaczył: niewielkie stalowe ostrze w jej dłoni okrytej rękawiczką. Poczuł coś ciepłego i wilgotnego pod ubraniem. Drżącymi dłońmi sięgnął do koszuli i rozerwał ją jednym szarpnięciem. Guziki poleciały w mrok, odbiły się z cichym stukotem od bruku. Jego brzuch był rozcięty, z szerokiej rany wysuwało się coś szarego, lśniącego i wilgotnego, pokrytego smugami czerwieni. Z rozpłatanego brzucha sączyła się para, która znikała w mroku zimowej nocy. Krew wypływała z rany szerokim strumieniem, który przybierał na sile w rytm bicia jego serca. Czuł narastający chłód. I senność.
Kobieta pochyliła się nad nim i wytarła ostrze o rękaw jego drogiego płaszcza. Potem przeszukała jego kieszenie, równie sprawnie i szybko, jak zadała mu cios. Zabrała terminarz, portfel i komórkę, po czym pochyliła się nad nim, a on znów poczuł ciepło jej oddechu.
– Powiedz im, kto ci to zrobił – wyszeptała. Nadal mówiła po angielsku. Nadal używała uwodzicielskiego tonu. – Powiedz im, że rozpruł cię Anioł... – Wyprostowała się i schowała nóż do kieszeni swojego płaszcza. – Nie zapomnij im o tym powiedzieć, zanim umrzesz...
III
Dwadzieścia cztery lata wcześniej
Berlin-Lichtenberg
Niemiecka Republika Demokratyczna
luty 1984
Rozmawiamy o dzieciach, o dzieciach, prawda?
Pytanie majora Georga Dreschera zawisło w ciężkim od dymu powietrzu. Wszyscy siedzieli w milczeniu, gdy do pokoju weszła młoda kobieta w mundurze Wachregimentu Feliks Dzierżynski, niosąc tacę z filiżankami i dzbankiem kawy.
Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego – Ministerium für Staatssicherheit, czyli MfS – Niemieckiej Republiki Demokratycznej, znane powszechnie jako Stasi, bo taką nazwą określało je społeczeństwo, któremu rzekomo służyło, zajmowało cały kwartał w dzielnicy Lichtenberg, położonej w Berlinie Wschodnim. Obszerne pomieszczenie, w którym zasiadał major Georg Drescher, znajdowało się na pierwszym piętrze budynku siedziby głównej przy Normannenstrasse. Ściany imponującej sali konferencyjnej pokryte były dębową boazerią, a na jednej z nich wisiała wielka mapa Niemiec – Wschodnich i Zachodnich. Obok mapy na podeście stała tarcza z symbolem obecnym również na pieczęci ministerstwa, wraz z hasłem głoszącym, że Stasi jest „tarczą i mieczem Partii”. Środek sali zajmował wielki dębowy stół, przypominający lotniskowiec w suchym doku. W rogu znalazło się miejsce na popiersie Lenina, a na przeciwległej ścianie wisiały portrety I sekretarza Ericha Honeckera i ministra bezpieczeństwa państwowego Ericha Mielkego, którzy spoglądali z dezaprobatą na uczestników spotkania.
Była to sala konferencyjna ministra: pokój, w którym odbywały się narady, w którym ustalano strategię i taktykę działań. Tu właśnie najskuteczniejsza tajna policja świata knuła przeciwko zagranicznym wrogom. I przeciw własnemu narodowi.
Stasi miała też oczywiście inne pomieszczenia, zarówno w tym kompleksie, jak i w drugim, położonym kilka kilometrów na północ, w Hohenschönhausen. Pomieszczenia przeznaczone do czegoś innego niż rozmowy. Magazyny wypełnione były bielizną skradzioną z domów potencjalnych dysydentów: każdy element garderoby został zaopatrzony w przywieszkę z nazwiskiem i numerem, by w razie potrzeby specjalnie tresowane psy tropiące Stasi znały zapach podejrzanego. W innych pokojach konstruowano urządzenia do podsłuchu i specjalną broń oraz opracowywano formuły trucizn i odtrutek, w jeszcze innych spisywano długie godziny nagranych potajemnie rozmów, wywoływano tysiące zdjęć, przeglądano kilometry zarejestrowanych ukradkiem nagrań filmowych. Całe poziomy głównej siedziby Stasi przeznaczone zostały na olbrzymie archiwa akt dotyczących obywateli NRD. Żadne państwo na świecie nie zgromadziło tylu danych o własnych mieszkańcach; informacji zbieranych przez sieć dziewięćdziesięciu jeden tysięcy agentów Stasi i trzysta tysięcy zwykłych ludzi, którzy „nieformalnie współpracowali” z ministerstwem dla dobra kraju, dla pieniędzy lub w zamian za awans. Albo po to, by sami mogli zostać na wolności. Co pięćdziesiąty obywatel Niemiec Wschodnich szpiegował swoich sąsiadów, przyjaciół i krewnych.
W budynkach Stasi były też inne pokoje. Pomieszczenia o grubych dźwiękoszczelnych ścianach, w których ból służył dobru państwa.
Ale w tej sali tylko rozmawiano.
Drescher znał człowieka, który siedział u szczytu stołu. Pułkownik Ulrich Adebach był w mundurze, podobnie jak porucznik o chłopięcym wyglądzie, który siedział po jego lewej ręce i palił salema wyjętego z paczki leżącej przed nim na stole. Adebach był krępym pięćdziesięciokilkulatkiem o siwiejących włosach zaczesanych gładko do tyłu i koziej bródce podobnej do tej, którą nosił Walter Ulbricht. Insygnia umieszczone na pagonach informowały, że mężczyzna ma rangę pułkownika. Major Georg Drescher nosił sportową marynarkę, spodnie flanelowe i golf, które nie wyglądały wcale na produkty krajowego przemysłu tekstylnego. Drescher był jednak oficerem wywiadu zagranicznego Stasi, więc utrzymywał z Zachodem bliskie kontakty, czego odmawiano niemal wszystkim jego rodakom.
Drescher nie znał porucznika siedzącego po prawej stronie Adebacha ani starszej kobiety w cywilnym ubraniu, a pułkownik wcale nie zamierzał ich przedstawiać. Major domyślał się tylko, że młody porucznik w mundurze o kołnierzu, który zwieszał się luźno wokół jego szyi, to adiutant pułkownika. Powietrze w sali było już siwe od dymu papierosowego, a Drescher zauważył, że młody porucznik zapala następnego salema, choć przed sekundą zgasił poprzedniego w popielniczce.
Kiedy wszyscy czekali, aż młoda kobieta z Wachregimentu skończy podawać kawę i wyjdzie z pokoju, Drescher przyglądał się smętnej twarzy ministra bezpieczeństwa, Ericha Mielkego, który spoglądał nań ponuro z portretu. Jeśli I sekretarz Honecker był Tyberiuszem Niemiec Wschodnich, Mielke był ich Sejanem.
Drescher ukrył uśmiech. Poczucie humoru i wyobraźnia nie są cechami, które ceniono u oficerów Stasi. Z pewnością nie było nią także poczucie wewnętrznego buntu. Drescher starannie ukrywał wszystkie te cechy swojego charakteru, gdy przebywał w towarzystwie swoich przełożonych. Gdy przebywał w jakimkolwiek towarzystwie. Wewnętrzny bunt majora wyrażał się w dość wyjątkowy sposób: Drescher tworzył w głowie karykatury, których jednak nigdy nie przelałby na papier. Wyobrażał sobie swoich zwierzchników nago, w kompromitujących i zabawnych sytuacjach.
Kobieta z Wachregimentu skończyła podawać kawę i wyszła z sali konferencyjnej.
– Co chcecie przez to powiedzieć? Czyżbyście mieli jakieś moralne obiekcje wobec tej operacji? – spytał pułkownik Ulrich Adebach, niszcząc obraz, który powstał właśnie w głowie Dreschera. Major wyobrażał sobie, jak I sekretarz Erich Honecker bije po tyłku niskiego, grubego i ponurego Ericha Mielkego, który jest ubrany jedynie w spódniczkę baletnicy i chichocze jak podlotek.
– Nie, towarzyszu, nie moralne, lecz praktyczne. Wszystkie te dziewczyny wydają się bardzo młode i niedojrzałe, a my chcemy wysłać je w drogę, z której nie ma odwrotu... Wyznaczyć im złożone i niebezpieczne zadania, które muszą wykonać w całkowitym odcięciu od struktur dowodzenia. – Drescher uśmiechnął się gorzko. – Mam trzy siostrzenice. Wiem, jak trudno je namówić, by posprzątały pokój, nie mówiąc już o niebezpiecznych misjach.
– Kandydatki mają od trzynastu do szesnastu lat. – Adebach nie odpowiedział na uśmiech Dreschera. – A do akcji zostaną skierowane dopiero za kilka lat. Może powinienem wam przypomnieć, majorze Drescher, że gdy walczyłem z faszystami, byłem w tym samym wieku, co niektóre spośród tych dziewcząt.
Nie musisz mi o tym przypominać, pomyślał Drescher. Mówisz o tym zawsze, gdy tylko znajdziesz pretekst, żeby wtrącić to jakoś do rozmowy.
– Piętnaście – kontynuował Adebach. – Miałem piętnaście lat, gdy wraz z Armią Czerwoną walczyłem na ulicach Berlina.
Drescher skinął głową, zastanawiając się, co czuł ten człowiek, gdy zabijał swoich rodaków; stał z boku, gdy jego towarzysze broni gwałcili bezbronne Niemki. Może zresztą wcale nie stał z boku.
– Z całym szacunkiem, towarzyszu pułkowniku, ale to są młode dziewczyny – odparł Drescher. – I nie mówimy tu o walce zbrojnej, o bitewnym zamieszaniu.
– Czytaliście dokumentację?
– Oczywiście.
– Więc wiecie, że bardzo starannie wybraliśmy te dwanaście dziewcząt. Wszystkie spełniają określone kryteria. Każda z nich odznacza się wyjątkową sprawnością fizyczną, każda jest ponadprzeciętnie inteligentna i każda, z takiego czy innego powodu, przejawia pewną dysocjację w obszarze emocji.
– Tak, widziałem te informacje w dokumentach. Ale ta dysocjacja, jak ją nazwaliście, jest wynikiem jakiejś psychologicznej traumy z dzieciństwa. Należałoby powiedzieć, że można je uznać za... niezrównoważone. To przecież dzieci z poważnymi problemami.
– Żadna z dziewcząt nie jest chora psychicznie – odpowiedziała mu starsza kobieta. Mówiła z rosyjskim akcentem, co wcale nie zdziwiło Dreschera. – Nie są też socjopatkami. Ale ze względu na swoje doświadczenia życiowe albo po prostu z natury, są mniej wrażliwe emocjonalnie niż ich rówieśnicy.
– Rozumiem. – Drescher skinął głową. – Ale to chyba nie przesądza, że nadają się do tego zadania lepiej niż ktokolwiek inny. To znaczy... jak to powiedzieć... Wiem, że żyjemy w idealnym społeczeństwie, w którym obie płcie mają równe warunki, ale bez wątpienia mężczyźni... mężczyźni są bardziej agresywni. Skłonniejsi do przemocy. Zabijanie przychodzi im łatwiej.
Adebach uśmiechnął się cierpko i wstał. Przeszedł dokoła stołu i stanął za starszą kobietą.
– Może powinienem was sobie przedstawić – powiedział do Dreschera. – To jest major doktor Iwana Lubimowa. Przysłali ją tutaj nasi sowieccy towarzysze. Powinienem wam też powiedzieć, że major Lubimowa także walczyła w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Służyła w dziewiętnastej dywizji strzeleckiej. Przeszła specjalne szkolenie w Buzułuku.
– Była snajperem? – domyślił się Drescher.
– Trzydzieści trzy potwierdzone trafienia – dodała Lubimowa beznamiętnym tonem.
– A teraz jest pani lekarzem wojskowym? – spytał Drescher, myśląc o trzydziestu trzech zabitych Niemcach.
– Psychiatrą. I nie pracuję dla wojska.
– Rozumiem – odparł major. Wiedział już, że Rosjanka nie musiała przyjeżdżać tu z daleka, lecz zaledwie z Karlshorstu, w dzielnicy Lichtenberg. Z siedziby KGB.
– Specjalizuję się w psychologii walki – kontynuowała Lubimowa. – To, co powiedzieliście, jest właściwie prawdą: kobiety są znacznie mniej skłonne do zabijania pod wpływem emocji niż mężczyźni. Ogromną większość morderstw na świecie popełniają mężczyźni, a przyczyną jest zwykle gniew, zazdrość albo alkohol. Albo połączenie tych elementów. Prawdą jest też, że mężczyźni zachowują się agresywniej na linii frontu, szczególnie podczas walki wręcz. Jeśli jednak chodzi o zabijanie z zimną krwią, zabójstwa zaplanowane, dokonane z premedytacją, sytuacja wygląda całkiem inaczej. Kobiety często mordują z wyrachowaniem, kierowane motywami innymi niż gniew; motywami, które mogą być całkiem abstrakcyjne. Dlatego właśnie tyle moich towarzyszek było świetnymi snajperami. I dlatego te dziewczyny doskonale nadają się do tego, co zaplanowaliśmy.
– Nie jestem pewien. – Drescher pokręcił głową. – Zabijanie to tylko jeden z problemów. Te dziewczyny... kobiety... będą musiały działać w całkowitej izolacji od swoich zwierzchników.
– I tutaj właśnie zaczyna się wasza rola, majorze Drescher. Macie ogromne doświadczenie w Sekcji A – mówił Adebach, odnosząc się do jednostki „edukacyjnej” wywiadu Stasi, odpowiedzialnej za szkolenie wschodnioniemieckich szpiegów. – Będziecie kierować zespołem instruktorów, którzy wyszkolą te dziewczęta w szerokim zakresie różnych umiejętności. Umiejętności, których będą potrzebowały, by przeniknąć do różnych warstw społeczeństwa na Zachodzie i pozostać w głębokim ukryciu. – Pułkownik ponownie zasiadł na swoim miejscu.
Drescher pociągnął łyk kawy i uśmiechnął się: Rondo Melange. Major lubił dobrą kawę. Próbował już najlepszych gatunków – w miejscach takich jak Kopenhaga, Wiedeń, Paryż czy Londyn – ale jego zdaniem nic nie równało się z Rondo. Był to jeden z niewielu trafnych wyborów dokonanych przez monolit produkcyjny NRD.
– Co macie na myśli? – spytał.
Adebach skinął głową na swojego adiutanta, który podał Drescherowi plik dokumentów.
– Znacie japońskie określenie kunoichi? Kunoichi to kobiecy odpowiednik wojowników ninja. Zarówno kunoichi, jak i ninja przechodzili szkolenie, które miało z nich uczynić doskonałych zabójców, ale ze względu na płeć różnicowano ich metody działania. Kunoichi były mistrzyniami walki wręcz, uczono je jednak również sztuki uwodzenia. Znały świetnie anatomię ludzkiego ciała, wiedziały, jak pobudzić je seksualnie i gdzie znajdują się jego słabe punkty oraz jak zabić szybko i przy minimalnym użyciu siły, zostawiając przy tym jak najmniej śladów przemocy albo nie zostawiając ich wcale. Były również mistrzyniami kamuflażu, przebierały się za służące, prostytutki, wieśniaczki, wiedziały, jak umiejętnie ukryć broń i jak wykorzystać do walki przedmioty domowego użytku. Ponadto kunoichi doskonale znały się na truciznach, uczyły się botaniki i potrafiły przygotować śmiertelną miksturę z roślin, które miały pod ręką. Naszym celem, majorze Drescher, jest przygotowanie własnego oddziału kunoichi i wprowadzenie go głęboko w tkankę zachodniego kapitalizmu. Te agentki opanują wszystkie umiejętności, jakimi dysponowały kunoichi... ale będą też doskonale posługiwać się wszelkimi rodzajami współczesnej broni.
– Dlaczego? – spytał Drescher. – Dlaczego właśnie tego rodzaju operacja? Dlaczego teraz? I dlaczego ma prowadzić ją Stasi?
– Mam nadzieję, że towarzyszka major nie będzie miała mi za złe, że to powiem... – Adebach skinął głową w stronę Lubimowej – ...ale zdecydowanie najlepiej radzimy sobie z infiltracją zachodnich służb bezpieczeństwa i organów państwowych. Oczywiście mamy pewien atut, którego brak naszym sojusznikom z Układu: mówimy tym samym językiem co nasz główny przeciwnik. – Adebach zapalił papierosa Sprachlos i zaciągnął się powoli dymem.
– A jeśli chodzi o to, dlaczego uruchamiamy ten projekt teraz... – Major Lubimowa podjęła wątek poruszony przez Adebacha. – Potrzebujemy nowej strategii w walce z Zachodem. Musimy użyć skalpela zamiast ciężkich i tępych narzędzi. Jak wiecie, niedawno musieliśmy ogłosić największą mobilizację w naszej historii. Pod koniec zeszłego roku Zachód niemal doprowadził do wybuchu prawdziwej wojny atomowej. Przypuszczamy, że NATO nie zdawało sobie sprawy, jak blisko byliśmy przypuszczenia ataku wyprzedzającego. Później okazało się, że operacja Able Archer 83 to zwykłe ćwiczenia, co nie zmienia faktu, że Zachód użył wówczas największych sił i środków od czasu zakończenia drugiej wojny światowej. Kapitaliści byli na tyle głupi, że odwzorowali prawdziwy atak w każdym szczególe, łącznie z szyfrowanymi wiadomościami, które przesyłali między centrami dowodzenia. Wiadomościami, które przejmowaliśmy. Co więcej, ustaliliśmy, że brytyjska premier Margaret Thatcher wyjątkowo często kontaktowała się prezydentem Reaganem, czasami nawet kilka razy dziennie. Nie wiedzieliśmy wtedy, że miało to związek z amerykańską inwazją na Grenadę, a nie z przygotowaniami do wojny jądrowej. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że to zwykła sprzeczka dwóch imperialistów o prawa kolonialne do skrawka ziemi.
– Mogę was zapewnić, majorze Drescher – dodał Adebach – że zwykli ludzie tu czy na Zachodzie nigdy nie dowiedzą się, jak niewiele brakowało, by doszło do katastrofy. Wojnie atomowej na dużą skalę zapobiegły jedynie informacje zebrane i przeanalizowane przez tajne służby wywiadowcze, po obu stronach, trzeba przyznać. Nasi agenci w ostatniej chwili nie dopuścili do tego, by zimna wojna zamieniła się w gorącą. Musimy opracować nowe sposoby walki, by zadawać nieprzyjacielowi dotkliwe ciosy, które nie będą jednocześnie prowadzić do eskalacji przemocy. Wasz wydział ma na koncie naprawdę duże osiągnięcia, dzięki waszym agentom udało się przeniknąć do zachodnich struktur i zebrać ważne informacje. Nasze doświadczenia z zeszłego roku dowodzą, jak niepraktyczne jest stosowanie broni konwencjonalnej w tym konflikcie. Jeśli musimy stanąć do walki z naszym wrogiem, powinniśmy to robić na „niewidzialnym froncie”. Przygotowujemy kilka operacji wykorzystujących działania wywiadowcze, sabotażowe i wywrotowe na niespotykaną dotąd skalę. To właśnie jedna z tych operacji. Te młode kobiety staną się naszą bronią, przeniesioną daleko w głąb terytorium wroga. Będą mieszkać na Zachodzie i być może nigdy nie wkroczą do akcji, a być może będą działać nieustannie, w zależności od aktualnej sytuacji politycznej. Chodzi przede wszystkim o to, że w razie potrzeby mogą znacznie ograniczyć możliwości wroga albo pokrzyżować mu plany.
– Za pomocą zabójstwa? – Drescher dolał sobie kawy do filiżanki. – Muszę powiedzieć, towarzyszu pułkowniku, że mam już wystarczające środki i personel, by eliminować pojedyncze cele na terytorium wroga.
– Nie mówimy tutaj o skandynawskim dziennikarzu albo podstarzałej gwieździe futbolu – powiedział Adebach, zerkając z ukosa na portret Mielkego. – Chodzi o zabijanie najważniejszych postaci, nawet przywódców państw Zachodu. I to w sposób, który odsunie od nas wszelkie podejrzenia. Chcemy na przykład, by jedna z Walkirii przeniknęła do pewnej grupy terrorystycznej, którą finansujemy na Zachodzie.
– Walkirie? – Drescher z trudem ukrył uśmiech. Wiedział o zamiłowaniu Adebacha do Wagnera. – Więc tak je właśnie będziemy nazywali? Czy to nie odrobinę zbyt... wagnerowskie? Brzmi trochę jak nazwa jakiegoś żeńskiego pododdziału Hitlerjugend.
– Taki właśnie otrzymały kryptonim – odparł Adebach stanowczym tonem. – Waszym zadaniem, majorze Drescher, jest dowodzenie zespołem instruktorów, którzy będą szkolili te młode kobiety. Dwanaście dziewcząt, z których tylko trzy zostaną ostatecznie wysłane do akcji. Ale ta trójka... Ujmę to w ten sposób: nigdy jeszcze nie było równie doskonałych zabójców, prawdziwych maszyn do zabijania. Nim zamienią się w te maszyny, wy, towarzyszu majorze, będziecie ich ojcem, matką, spowiednikiem, nauczycielem i strażnikiem. Wszystko jest opisane w tych dokumentach... – Adebach wskazał głową na plik w rękach Dreschera. – Zabierzcie to ze sobą, ale nie róbcie kopii. Status każdej z tych dziewczyn to nieoficjalny współpracownik, jak wielu pańskich agentów, którzy działają na własną rękę. Pod koniec tygodnia chcę dostać te papiery z powrotem. Wszystkie dokumenty dotyczące pańskich podopiecznych zostaną zniszczone po ukończeniu szkolenia. Nie mogą zachować się żadne akta opisujące przygotowanie i pracę tych agentek.
Drescher wstał z krzesła.
– Oczywiście, ale nie uważam, by było to konieczne... Nikt z zewnątrz nie będzie miał nigdy dostępu do dokumentów Stasi.
IV
U wybrzeży Jutlandii
Dania
sierpień 2002
Goran Vujačić patrzył, jak blondynka przeciąga się leniwie na leżaku ustawionym na rufie jachtu. Miała długie i szczupłe nogi, lecz jej biodra nie były tak wąskie i chłopięce jak biodra drugiej dziewczyny. Vujačić lubił, gdy jego kobiety wyglądały jak kobiety. Popijał piwo, sycąc się jego chłodem w gorący dzień. A było naprawdę gorąco. Vujačić nie spodziewał się, że może tu być aż tak ciepło. Nie przepadał za klimatem północnej Europy; znacznie lepiej czuł się w wilgotnym śródziemnomorskim upale Adriatyku lub w palącym słońcu bałkańskiego lata. Ale dziś pogoda była naprawdę dobra, dzięki czemu mógł podziwiać dziewczyny skaczące z rufy jachtu do Morza Północnego. Wiedział już, że zdecyduje się na blondynkę. To miała być część transakcji, znak dobrej woli: że wolno mu będzie przelecieć blondynkę. W końcu do tego właśnie służyły kobiety. Aha, i zdobiły jeszcze pokład.
– Ta twoja łódeczka musiała cię sporo kosztować – powiedział do Knudsena, przesuwając dłonią po czerwonej skórze i lakierowanym drewnie tekowym, z których wykonano sofę wbudowaną w pokład. Vujačić, bośniacki Serb, rozmawiał z Knudsenem, Duńczykiem, po angielsku: w międzynarodowym języku biznesu. I zorganizowanej przestępczości.
– Jest warta jakieś pięć milionów dolarów. Ale kupiłem ją po kosztach – odparł Knudsen cierpko. – Doszedłem do porozumienia z właścicielem. Na pewno nie chcesz szampana?
– Na razie wystarczy mi piwo – stwierdził Vujačić, ponownie spoglądając przez ramię na dziewczyny. – Ale może potem...
– Tak. – Knudsen skinął głową. – Potem będziesz mógł trochę poszaleć, co Goran? Kiedy wszystko już załatwimy.
Vujačić uśmiechnął się pod nosem. Czuł się rozluźniony, choć nie na tyle, by nie zabrać ze sobą Zlatka. Zlatko stał w milczeniu za nim, w palącym słońcu i mokrej od potu hawajskiej koszuli. Vujačić z rozbawieniem myślał o tym, że Chorwat pilnuje jego bezpieczeństwa. Czasy się zmieniają...
Knudsen, wysoki Duńczyk o wyglądzie twardziela, siedział z Vujačiciem w zacienionej alkowie na rufie jachtu. Umundurowani członkowie załogi stali w cieniu markizy, wystarczająco daleko, by nie słyszeć ich rozmowy. Czekali na sygnał do podania lunchu. Vujačić wciągnął głęboko powietrze, jakby wdychał zapach bogactwa unoszący się nad pokładem.
– Wiesz, Peter, to jest początek pięknej przyjaźni – rzekł. – A wiesz dlaczego? Bo uzupełniamy się nawzajem. Podaż i popyt. Mogę dostarczyć to, czego potrzebujesz. W naszym małym przedsięwzięciu stworzymy główny szlak handlowy, którym będą przepływać narkotyki do Skandynawii i Niemiec. Ty i ja, mój przyjacielu, będziemy bardzo, bardzo bogaci. A na pewno bogatsi. Może kupię sobie taki jacht, jeśli znajdziesz mi podobny po kosztach. – Vujačić uśmiechnął się do blondynki. – Dokupiłbym też może część wyposażenia...
– Powiedz mi, Goran, jesteś pewien, że po twojej stronie wszystko jest już dopięte? – spytał Knudsen. – Wiesz, chodzi mi o dystrybucję. Słyszałem, że miałeś jakieś kłopoty z konkurencją.
– To już przeszłość. Poradziłem sobie z wszystkimi problemami jeszcze przed naszym pierwszym spotkaniem. Mówiłem ci wtedy, że mam pełną kontrolę nad siecią dystrybucji. I nadal ją mam. Musiałem tylko dopilnować, żeby kilku ludzi odeszło z tego interesu. Na zawsze. Niestety, musiałem być dyskretniejszy niż zazwyczaj, więc kosztowało mnie to trochę więcej, niż przypuszczałem.
– Wynająłeś kogoś z zewnątrz? – spytał Knudsen.
Vujačić milczał przez chwilę. Popijał piwo i spoglądał na wysokiego Duńczyka, jakby się zastanawiał, na ile może mu ufać. Vujačić wiedział, że Knudsen jest bogaty. Ustosunkowany. Wszystkie informacje na jego temat okazały się prawdziwe. Ale Vujačić walczył na wojnie. Doświadczenie nauczyło go, że należy dzielić mężczyzn na dwie grupy: tych, którzy zawsze gotowi są do walki, i pozostałych. Tak jak kobiety należy dzielić na te, które byś przeleciał, i stare. Knudsen go intrygował: dobiegał pięćdziesiątki, może nawet już ją przekroczył, lecz wciąż zachował młodzieńczą sylwetkę, wygodne życie nie złagodziło jego rysów. Choć może zawdzięczał to jedynie regularnym wizytom w ekskluzywnej siłowni...
– Widzisz, mam partnera... innego partnera – powiedział w końcu Vujačić, pochylając się do przodu i zniżając głos do szeptu. Najwyraźniej te słowa nie były przeznaczone nawet dla uszu Zlatka.
– Tak, twój drugi partner... – Knudsen zmarszczył brwi. – Nie podoba mi się to, Goranie. Wolałbym wiedzieć, kto jeszcze bierze w tym udział.
– Ale ciebie to nie dotyczy, mój przyjacielu. Moje interesy z tamtym człowiekiem nie mają nic wspólnego z tym, co robimy tutaj. Ty nie wiesz nic o nim, a on nie wie nic o tobie. To zupełnie różne sprawy. Tobie dostarczam środki farmaceutyczne, a jemu pomagam w rekrutacji personelu. – Serb roześmiał się, rozbawiony własnym dowcipem. – Poza tym my współpracujemy mniej więcej na równych zasadach. I choć nasze przedsięwzięcie wcale nie jest małe, on uznałby taki zarobek za marne grosze. Mówimy tu o grubych rybach. Naprawdę grubych rybach. Ci ludzie prowadzą znacznie poważniejsze interesy niż ty i ja, Peter. Za pieniądze, o których możemy tylko pomarzyć.
– A co to za interesy?
– Nie narkotyki, jeśli o to ci chodzi. Jak już mówiłem, dostarczam im... – Vujačić przesunął dłonią po krótko przystrzyżonych włosach, szukając właściwego słowa – ...pracowników. I nawet gdybym wiedział coś więcej na ten temat, a nie wiem, nie mógłbym ci tego powiedzieć. Tak czy inaczej, musiałem poradzić sobie z konkurencją. Mój drugi partner zna pewnego specjalistę. Podobno najlepszego w branży.
– Płatnego zabójcę?
– Tak. Albo płatną zabójczynię. – Vujačić pochylił się jeszcze bliżej. – Walkiria. Ale jaka kobieta umiałaby robić takie rzeczy, prawda Peter? Ta Walkiria mieszka w Niemczech, w Hamburgu, o ile mi wiadomo. Mówią, że to najlepszy płatny zabójca na świecie.
– Jest lepsza niż Meksykanin? – spytał Knudsen.
– Carlos Ramos? Słyszałem niedawno, że się wycofał. Ale to prawda. Co najmniej równie dobra, może lepsza. Właściwie sam mogłem to załatwić. W latach dziewięćdziesiątych załatwiłem u siebie więcej takich spraw... – Vujačić zerknął przez ramię na Zlatka, jakby chciał się upewnić, że Chorwat go nie słyszy, po czym odwrócił się ponownie do Duńczyka. – Ale to zadanie wymagało więcej finezji, jeśli wiesz, co mam na myśli. Więc ta Walkiria zrobiła wszystko, jak należy. Większość zgonów wyglądała na wypadki albo samobójstwo. Gliniarze zajęli się tylko dwiema sprawami. Naprawdę dobra robota. Czyściutka. Krótko mówiąc, nie musisz martwić się o dystrybucję.
– W porządku. – Knudsen skinął głową. – Skoro tak mówisz, Goranie. Jesteś gotowy?
– Jestem. – Vujačić odwrócił się i skinął głową na Zlatka. Potężny Chorwat położył na stole niewielką teczkę, z której Vujačić wyjął cienkiego czarnego laptopa. Serb wystukał odpowiedni kod, a na ekranie pojawiła się zabezpieczona strona banku. – Bluetooth to cudowny wynalazek, prawda? – Uśmiechnął się szeroko.
Knudsen skinął ręką na blondynkę. Dziewczyna okryła się szlafrokiem, podeszła do mężczyzn i podała Knudsenowi telefon komórkowy. Knudsen odbył dwie krótkie rozmowy.
– Mój kontakt zajął się transportem towaru – powiedział Duńczyk, oddając telefon dziewczynie.
Vujačić zamknął laptopa.
– A przelew został potwierdzony. – Serb uśmiechnął się ponownie do dziewczyny, przesuwając wzrokiem po jej ponętnych kształtach ukrytych pod półprzezroczystym materiałem. – Może teraz powinniśmy to jakoś uczcić. Zabawimy się trochę, co? Chciałabyś się zabawić, kochanie?
– Spytaj szefa – odparła. – To jego jacht.
– Wszystko tutaj należy do ciebie? – spytał Vujačić.
Duńczyk wstał i skinął ręką na służbę pokładową.
– Możecie już podawać.
Vujačić nie zdążył zareagować.
Nagle w ciszę wdarły się dziesiątki głosów, krzyki przeplatały się ze sobą, kazały mu siedzieć nieruchomo. Służba pokładowa błyskawicznie wyjęła broń ukrytą pod tacami na wózku z lunchem. W tym samym momencie otworzyły się drzwi prowadzące pod pokład, zza których wypadły uzbrojone postacie w czarnych kombinezonach i kamizelkach kuloodpornych. Vujačić słyszał, jak ktoś przewraca i obezwładnia Zlatka. Nie mógł nic zrobić. Instynkt kazał mu sięgnąć po berettę ukrytą za paskiem, pod luźną koszulą, Serb powstrzymał się jednak w porę, wiedząc, że ten ruch może kosztować go życie.
– Grzeczny chłopiec... – wyszeptała mu do ucha blondynka, wbijając jednocześnie lufę służbowego pistoletu w miękką, nieogoloną skórę pod jego żuchwą. – Chciałeś mnie zerżnąć, co, Goran? Mam dla ciebie wiadomość, gnoju: to my zerżniemy ciebie.ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Mury Hamburga były wyjątkowe. Najgłębszą tkankę miasta stanowiły imponujące, stworzone z wielką precyzją budynki z czerwonej cegły. Mówiono nawet, że rzemieślnicy, którzy wznosili takie budowle, nie tyle budowali z cegły, ile z niej tkali.
Martina Schilmann powiodła spojrzeniem po wąskiej ceglanej fasadzie Davidwache, najsłynniejszego komisariatu w Niemczech. Davidwache stał w samym sercu dzielnicy czerwonych latarni St. Pauli w Hamburgu i był nie tylko normalnie funkcjonującym komisariatem, ale i zabytkiem chronionym przez państwo. Martina spędziła tu sześć spośród piętnastu lat służby w hamburskiej policji. Potem zmieniła pracę. Podniosła swój status, a w końcu wyprowadziła się z miasta.
Stojąc teraz w wilgotnym chłodzie nocy i czekając, aż pewien brytyjski celebryta zaspokoi swą chorą ciekawość i obejrzy Reeperbahn, zastanawiała się, dlaczego właściwie to zrobiła. Martina była niegdyś wschodzącą gwiazdą policji Hamburga, ale chciała czegoś więcej. Założyła własną firmę, przekonana, że w ten właśnie sposób osiągnie wyznaczone cele. I teraz, w wieku czterdziestu lat, miała to wszystko: pieniądze, prestiż, sukces. Lecz spoglądając na ceglany fronton Davidwache, mimowolnie wracała myślami do lat spędzonych w tym budynku. Wspaniałe czasy. Świetny zespół.
Martina wepchnęła do ucha słuchawkę ukrytego radiotelefonu TETRA i nacisnęła guzik PTT na mikrofonie wpiętym w klapę.
– Gdzie on jest, do diabła?
– Nie wiem, szefowo, stoję przy Gerhardtstrasse – odparł Lorenz, podwładny Martiny. Mówił z charakterystycznym saksońskim akcentem, który Martina rozpoznałaby nawet na końcu świata. – Poszedł na Herbertstrasse i jeszcze nie wrócił.
– Dlaczego nie poszedłeś z nim, na miłość boską? Mówiłam ci, żebyś nie odstępował go ani na krok. – Martina nie potrafiła ukryć frustracji. Przeszła szybko przez Davidstrasse i dotarła do wejścia na Herbertstrasse. Dalej nie mogła iść: metalowa przegroda nie tylko zasłaniała widok na osiemdziesięciometrową ulicę, ale stanowiła też zaporę, przez którą mogli przejść jedynie mężczyźni powyżej osiemnastu lat. Nie miały tu prawa wstępu żadne kobiety prócz prostytutek, które pracowały przy Herbertstrasse; siedziały w witrynach za taflami szkła umocowanymi na zawiasach, niczym połcie mięsa na wystawie sklepu mięsnego. Choć władze Hamburga zapłaciły za przegrody ustawione po obu stronach ulicy, zakaz wstępu dla kobiet został narzucony nie przez miasto, lecz przez same prostytutki. Każda kobieta, która ośmieliła się naruszyć ten zakaz, była oblewana wodą, piwem, a nawet moczem.
– Kazał mi tu poczekać – tłumaczył się Lorenz płaczliwym tonem. – Mówił, że sam chce się rozejrzeć. Wiesz, jakie są te cholerne gwiazdki. Wydaje im się, że to wszystko to tylko zabawa.
– Cholera. – Martina spojrzała na zegarek. Brytyjczyk był na Herbertstrasse od dwudziestu minut. To oznaczało, że skorzystał zapewne z usług jakiejś prostytutki. – Lorenz, wejdź tam i poszukaj go.
– Ale jeśli on...
– Zrób to.
Właśnie wtedy Martina usłyszała krzyk kobiety. Gdzieś w oddali, na Herbertstrasse.