Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pieśń Walkirii - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
25 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pieśń Walkirii - ebook

Jan Fabel znowu ma kłopoty. Jego partnerka oczekuje głębszego zobowiązania, zaś jego córka zamierza wstąpić do policji, za co jego była żona ma do niego pretensje. Jakby tego było mało seryjny morderca kobiet zwany Aniołem z St. Pauli dał znak życia po dziesięciu latach milczenia. W dzielnicy czerwonych latarni znaleziono angielską gwiazdę pop zmarłą wskutek kilku pchnięć nożem. Okazuje się, że ma to pewien związek z serią pozornie niepołączonych ze sobą wydarzeń: morderstwem dziennikarki w Norwegii, śmiercią serbskiego gangstera oraz długo zapomnianym projektem powziętym u szczytu Zimnej Wojny, w którego skład wchodziła świetnie wyszkolona grupa zabójczyń znanych pod kryptonimem Walkirie.

 

Russell czeka z niespodziankami i zaskoczeniem aż do ostatniego momentu, który każe czytelnikowi złapać się za głowę z satysfakcjonującą myślą: „Och, jak mogłem się nie domyślić?”.

„Daily Express”

Ostry styl, wiarygodnie zarysowane postacie, mistrzowsko stopniowane napięcie oraz charakterystyczne miejsce akcji dają w wyniku porywającą lekturę.

„Civvy Street Magazine”

Russell łączy w jedno atmosferę, wartką akcję i smakowity czarny humor.

„The List”

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-183-1
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

I
Me­klem­bur­gia
1995

Sio­stry są swo­im ży­wym od­bi­ciem, po­my­śla­ła.

Ute sie­dzia­ła i przy­glą­da­ła się swo­je­mu młod­sze­mu od­bi­ciu – Mar­ga­re­the. A ta wy­glą­da­ła na zmę­czo­ną. I smut­ną. Ten wi­dok spra­wiał Ute ból; kie­dy były małe, wy­da­wa­ło się, że los nie­rów­no roz­dzie­lił mię­dzy nie ener­gię – Mar­ga­re­the za­wsze była tą żyw­szą, by­strzej­szą, ład­niej­szą. Wi­dok sio­stry w tym miej­scu spra­wiał Ute ból.

– Pa­mię­tasz, jak by­ły­śmy małe? – spy­ta­ła Mar­ga­re­the, spo­glą­da­jąc w okno o nie­bie­ska­wych szy­bach. – Pa­mię­tasz, jak cho­dzi­ły­śmy na pla­żę i pa­trzy­ły­śmy na Scha­al­see, a ty mó­wi­łaś, że pew­ne­go dnia prze­pły­nie­my przez je­zio­ro? Do dru­giej czę­ści Nie­miec albo do Da­nii lub Szwe­cji... Mó­wi­łaś, że nie wol­no mi tego zro­bić, a ja się zło­ści­łam, pa­mię­tasz?

– Tak, Mar­ga­re­the, pa­mię­tam.

– Mogę zdra­dzić ci se­kret?

– Oczy­wi­ście, Mar­ga­re­the. Wła­śnie po to są sio­stry. Jak by­ły­śmy małe, za­wsze mó­wi­ły­śmy so­bie se­kre­ty. Wie­czo­rem, kie­dy ga­sły świa­tła, kie­dy mo­gły­śmy szep­tać, a mama i tata nas nie sły­sze­li. Zdradź mi te­raz swój se­kret.

Sie­dzia­ły przy sto­li­ku obok okna wy­cho­dzą­ce­go na ogro­dy. Był ja­sny, sło­necz­ny dzień, na grząd­kach kwi­tły kwia­ty, gru­be nie­bie­skie szy­by nie­co znie­kształ­ca­ły ich praw­dzi­we kształ­ty i bar­wy. Ute po­my­śla­ła, że to ja­kiś spe­cjal­ny ro­dzaj szkła, któ­re­go nie da się roz­bić. Lep­sze to niż kra­ty.

Mar­ga­re­the spoj­rza­ła po­dejrz­li­wie na in­nych pa­cjen­tów, na go­ści i per­so­nel. Od­gro­dzi­ła się od nich, za­mknę­ła po­now­nie we wła­snym świe­cie, ogra­ni­czo­nym je­dy­nie do niej sa­mej, sio­stry i nie­bie­ska­we­go wi­do­ku za oknem. Po­chy­li­ła się do Ute, by prze­mó­wić kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem. W tym mo­men­cie znów za­mie­ni­ła się w ład­ną dziew­czyn­kę, któ­rą kie­dyś była. Bar­dzo ład­ną dziew­czyn­kę.

– To strasz­li­wy se­kret.

– Wszy­scy ta­kie mamy – od­par­ła Ute i po­ło­ży­ła dłoń na dło­ni sio­stry.

– Będę po­trze­bo­wa­ła dużo cza­su, żeby ci po­wie­dzieć. Wie­lu wi­zyt. Ni­ko­mu jesz­cze o tym nie mó­wi­łam, ale te­raz już mu­szę. Wró­cisz do mnie, żeby wy­słu­chać tej hi­sto­rii?

– Oczy­wi­ście. – Ute uśmiech­nę­ła się smut­no.

– Pa­mię­tasz, jak za­bra­li mamę i tatę? Pa­mię­tasz, jak nas roz­dzie­li­li i ode­sła­li do róż­nych do­mów dziec­ka?

– Wiesz, że pa­mię­tam. Jak mo­gła­bym za­po­mnieć. Ale nie roz­ma­wiaj­my już o ta­kich rze­czach...

– Wy­sła­li mnie do spe­cjal­ne­go miej­sca. – Mar­ga­re­the zni­ży­ła głos do szep­tu. – Mó­wi­li, że je­stem inna. Wy­jąt­ko­wa. Że mogę ro­bić dla nich rze­czy, któ­rych nie mo­gły ro­bić inne dziew­czy­ny. Twier­dzi­li, że mogę zo­stać bo­ha­ter­ką. Na­uczy­li mnie róż­nych rze­czy. Strasz­nych rze­czy. Tak okrop­nych, że nig­dy ci o nich nie wspo­mi­na­łam. Nig­dy. Dla­te­go je­stem tu­taj. To jest wła­śnie mój pro­blem. Wszyst­kie te strasz­ne rze­czy w mo­jej gło­wie... – Skrzy­wi­ła się, jak­by cię­żar tego, co kry­ło się w jej gło­wie, spra­wiał jej ból. – Nie by­ło­by mnie tu­taj, gdy­by nie na­uczy­li mnie ro­bić tych strasz­nych rze­czy.

– Ja­kich rze­czy, Mar­ga­re­the?

– Po­wiem ci. Po­wiem ci te­raz. Ale mu­sisz mi obie­cać, że po­tem wszyst­ko na­pra­wisz.

– Obie­cu­ję, Mar­ga­re­the. Je­steś moją sio­strą. Wszyst­ko na­pra­wię.

II
Ham­burg
sty­czeń 2008

Cze­ka­ła na nie­go.

Śle­dzi­ła go od chwi­li, gdy po­ja­wił się na Erich­stras­se, na­prze­ciw­ko mu­zeum ero­ty­ki. Szedł w jej stro­nę, ale jesz­cze jej nie wi­dział. Cof­nę­ła się w mrok ma­łe­go bru­ko­wa­ne­go pla­cu. To mia­ło się stać tu­taj, w ciem­no­ściach roz­świe­tla­nych je­dy­nie bla­skiem do­cie­ra­ją­cym z są­sied­nich ulic, ciem­no­ściach po­głę­bio­nych przez dwa drze­wa o na­gich ga­łę­ziach, któ­re wy­ra­sta­ły z nie­za­bru­ko­wa­nych krę­gów zie­mi po­środ­ku pla­cu.

Cze­ka­ła na nie­go.

Gdy się zbli­żył, roz­po­zna­ła jego twarz. Nig­dy go nie spo­tka­ła, nie wi­dzia­ła go na wła­sne oczy, ale mimo to roz­po­zna­ła. Jego twarz po­cho­dzi­ła spo­za re­al­ne­go świa­ta. Zna­ła ją z te­le­wi­zji, z pra­sy, z pla­ka­tów wy­wie­sza­nych w wi­try­nach skle­pów. Ze świa­ta rów­no­le­głe­go.

Za­wa­ha­ła się na mo­ment. Przy­pusz­cza­ła, że ze wzglę­du na to, kim jest, to­wa­rzy­szą mu inni lu­dzie. Asy­sten­ci. Ochro­nia­rze. Cof­nę­ła się głę­biej w mrok. Kie­dy pod­szedł jesz­cze bli­żej, prze­ko­na­ła się, że jest sam. Zo­ba­czył ją do­pie­ro wte­dy, gdy był tuż obok, a ona wy­szła z cie­nia.

– Cześć – po­wie­dzia­ła po an­giel­sku. – Znam cię.

Za­trzy­mał się za­sko­czo­ny. Nie­pew­ny. Po­tem od­parł:

– Ja­sne, że mnie znasz. Wszy­scy mnie zna­ją. Przy­szłaś tu dla mnie?

Roz­chy­li­ła poły płasz­cza, od­sła­nia­jąc swą na­gość, a jego usta roz­cią­gnę­ły się w sze­ro­kim uśmie­chu. Ob­ję­ła go i wcią­gnę­ła w ciem­ność. Wsu­nął ręce pod jej płaszcz, po­ło­żył dło­nie na jej cie­le, na de­li­kat­nej go­rą­cej skó­rze. Od­dech ko­bie­ty tak­że był go­rą­cy, gdy przy­su­nę­ła usta do jego ucha.

– Przy­szłam tu dla cie­bie... – po­wie­dzia­ła.

– Ja nie przy­sze­dłem tu po to – od­parł zdu­szo­nym gło­sem, po­zwo­lił jed­nak, by wcią­gnę­ła go jesz­cze głę­biej w mrok.

– Nie przy­szłam tu też po twój au­to­graf... – Jej dłoń zsu­nę­ła się po jego brzu­chu, od­szu­ka­ła go.

– Ile? – spy­tał ci­cho, drżąc z pod­nie­ce­nia.

– Ile? – Od­su­nę­ła się, spoj­rza­ła mu w oczy i uśmiech­nę­ła się. – Nic, ko­cha­nie. Do­sta­niesz to za dar­mo, a zo­sta­nie z tobą już na za­wsze.

Nie spusz­cza­ła wzro­ku z jego twa­rzy, lecz jej dło­nie po­ru­sza­ły się szyb­ko i spraw­nie. Czuł, jak roz­pi­na mu pa­sek i pod­cią­ga ko­szu­lę, chłód nocy do­tknął jego na­giej skó­ry.

Osu­nął się na zie­mię.

Bruk pod jego cia­łem był wil­got­ny i zim­ny. Ro­ze­śmiał się ci­cho, za­sko­czo­ny i roz­ba­wio­ny wła­sną nie­zdar­no­ścią. Sie­dział opar­ty ple­ca­mi o ce­gla­ny mur, z sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi no­ga­mi. Dla­cze­go upadł? Czuł się tak, jak­by nogi nie na­le­ża­ły już do jego cia­ła, wpa­try­wał się w nie i za­sta­na­wiał, dla­cze­go tak na­gle od­mó­wi­ły mu po­słu­szeń­stwa. Po­tem pod­niósł na nią wzrok: sta­ła nad nim okra­kiem, a jej oczy pło­nę­ły prze­ra­ża­ją­cym ogniem. Na­gle zwy­mio­to­wał, choć wcze­śniej wca­le nie czuł mdło­ści. Jego cia­ło prze­nik­nął doj­mu­ją­cy ziąb. Spoj­rzał na wy­mio­ci­ny, znaj­du­ją­ce się na jego pier­si i po­bli­skich ka­mie­niach. W pół­mro­ku lśni­ły głę­bo­ką czer­wie­nią i czer­nią.

Spoj­rzał na nią po­now­nie, jak­by mo­gła mu wy­tłu­ma­czyć, dla­cze­go upadł. Dla­cze­go do­ko­ła jest tyle krwi. Wte­dy to zo­ba­czył: nie­wiel­kie sta­lo­we ostrze w jej dło­ni okry­tej rę­ka­wicz­ką. Po­czuł coś cie­płe­go i wil­got­ne­go pod ubra­niem. Drżą­cy­mi dłoń­mi się­gnął do ko­szu­li i ro­ze­rwał ją jed­nym szarp­nię­ciem. Gu­zi­ki po­le­cia­ły w mrok, od­bi­ły się z ci­chym stu­ko­tem od bru­ku. Jego brzuch był roz­cię­ty, z sze­ro­kiej rany wy­su­wa­ło się coś sza­re­go, lśnią­ce­go i wil­got­ne­go, po­kry­te­go smu­ga­mi czer­wie­ni. Z roz­pła­ta­ne­go brzu­cha są­czy­ła się para, któ­ra zni­ka­ła w mro­ku zi­mo­wej nocy. Krew wy­pły­wa­ła z rany sze­ro­kim stru­mie­niem, któ­ry przy­bie­rał na sile w rytm bi­cia jego ser­ca. Czuł na­ra­sta­ją­cy chłód. I sen­ność.

Ko­bie­ta po­chy­li­ła się nad nim i wy­tar­ła ostrze o rę­kaw jego dro­gie­go płasz­cza. Po­tem prze­szu­ka­ła jego kie­sze­nie, rów­nie spraw­nie i szyb­ko, jak za­da­ła mu cios. Za­bra­ła ter­mi­narz, port­fel i ko­mór­kę, po czym po­chy­li­ła się nad nim, a on znów po­czuł cie­pło jej od­de­chu.

– Po­wiedz im, kto ci to zro­bił – wy­szep­ta­ła. Nadal mó­wi­ła po an­giel­sku. Nadal uży­wa­ła uwo­dzi­ciel­skie­go tonu. – Po­wiedz im, że roz­pruł cię Anioł... – Wy­pro­sto­wa­ła się i scho­wa­ła nóż do kie­sze­ni swo­je­go płasz­cza. – Nie za­po­mnij im o tym po­wie­dzieć, za­nim umrzesz...

III
Dwa­dzie­ścia czte­ry lata wcze­śniej
Ber­lin-Lich­ten­berg
Nie­miec­ka Re­pu­bli­ka De­mo­kra­tycz­na
luty 1984

Roz­ma­wia­my o dzie­ciach, o dzie­ciach, praw­da?

Py­ta­nie ma­jo­ra Geo­r­ga Dre­sche­ra za­wi­sło w cięż­kim od dymu po­wie­trzu. Wszy­scy sie­dzie­li w mil­cze­niu, gdy do po­ko­ju we­szła mło­da ko­bie­ta w mun­du­rze Wa­chre­gi­men­tu Fe­liks Dzier­żyn­ski, nio­sąc tacę z fi­li­żan­ka­mi i dzban­kiem kawy.

Mi­ni­ster­stwo Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­we­go – Mi­ni­ste­rium für Sta­ats­si­cher­he­it, czy­li MfS – Nie­miec­kiej Re­pu­bli­ki De­mo­kra­tycz­nej, zna­ne po­wszech­nie jako Sta­si, bo taką na­zwą okre­śla­ło je spo­łe­czeń­stwo, któ­re­mu rze­ko­mo słu­ży­ło, zaj­mo­wa­ło cały kwar­tał w dziel­ni­cy Lich­ten­berg, po­ło­żo­nej w Ber­li­nie Wschod­nim. Ob­szer­ne po­miesz­cze­nie, w któ­rym za­sia­dał ma­jor Georg Dre­scher, znaj­do­wa­ło się na pierw­szym pię­trze bu­dyn­ku sie­dzi­by głów­nej przy Nor­man­nen­stras­se. Ścia­ny im­po­nu­ją­cej sali kon­fe­ren­cyj­nej po­kry­te były dę­bo­wą bo­aze­rią, a na jed­nej z nich wi­sia­ła wiel­ka mapa Nie­miec – Wschod­nich i Za­chod­nich. Obok mapy na po­de­ście sta­ła tar­cza z sym­bo­lem obec­nym rów­nież na pie­czę­ci mi­ni­ster­stwa, wraz z ha­słem gło­szą­cym, że Sta­si jest „tar­czą i mie­czem Par­tii”. Śro­dek sali zaj­mo­wał wiel­ki dę­bo­wy stół, przy­po­mi­na­ją­cy lot­ni­sko­wiec w su­chym doku. W rogu zna­la­zło się miej­sce na po­pier­sie Le­ni­na, a na prze­ciw­le­głej ścia­nie wi­sia­ły por­tre­ty I se­kre­ta­rza Eri­cha Ho­nec­ke­ra i mi­ni­stra bez­pie­czeń­stwa pań­stwo­we­go Eri­cha Miel­ke­go, któ­rzy spo­glą­da­li z dez­apro­ba­tą na uczest­ni­ków spo­tka­nia.

Była to sala kon­fe­ren­cyj­na mi­ni­stra: po­kój, w któ­rym od­by­wa­ły się na­ra­dy, w któ­rym usta­la­no stra­te­gię i tak­ty­kę dzia­łań. Tu wła­śnie naj­sku­tecz­niej­sza taj­na po­li­cja świa­ta knu­ła prze­ciw­ko za­gra­nicz­nym wro­gom. I prze­ciw wła­sne­mu na­ro­do­wi.

Sta­si mia­ła też oczy­wi­ście inne po­miesz­cze­nia, za­rów­no w tym kom­plek­sie, jak i w dru­gim, po­ło­żo­nym kil­ka ki­lo­me­trów na pół­noc, w Ho­hen­schön­hau­sen. Po­miesz­cze­nia prze­zna­czo­ne do cze­goś in­ne­go niż roz­mo­wy. Ma­ga­zy­ny wy­peł­nio­ne były bie­li­zną skra­dzio­ną z do­mów po­ten­cjal­nych dy­sy­den­tów: każ­dy ele­ment gar­de­ro­by zo­stał za­opa­trzo­ny w przy­wiesz­kę z na­zwi­skiem i nu­me­rem, by w ra­zie po­trze­by spe­cjal­nie tre­so­wa­ne psy tro­pią­ce Sta­si zna­ły za­pach po­dej­rza­ne­go. W in­nych po­ko­jach kon­stru­owa­no urzą­dze­nia do pod­słu­chu i spe­cjal­ną broń oraz opra­co­wy­wa­no for­mu­ły tru­cizn i od­tru­tek, w jesz­cze in­nych spi­sy­wa­no dłu­gie go­dzi­ny na­gra­nych po­ta­jem­nie roz­mów, wy­wo­ły­wa­no ty­sią­ce zdjęć, prze­glą­da­no ki­lo­me­try za­re­je­stro­wa­nych ukrad­kiem na­grań fil­mo­wych. Całe po­zio­my głów­nej sie­dzi­by Sta­si prze­zna­czo­ne zo­sta­ły na ol­brzy­mie ar­chi­wa akt do­ty­czą­cych oby­wa­te­li NRD. Żad­ne pań­stwo na świe­cie nie zgro­ma­dzi­ło tylu da­nych o wła­snych miesz­kań­cach; in­for­ma­cji zbie­ra­nych przez sieć dzie­więć­dzie­się­ciu je­den ty­się­cy agen­tów Sta­si i trzy­sta ty­się­cy zwy­kłych lu­dzi, któ­rzy „nie­for­mal­nie współ­pra­co­wa­li” z mi­ni­ster­stwem dla do­bra kra­ju, dla pie­nię­dzy lub w za­mian za awans. Albo po to, by sami mo­gli zo­stać na wol­no­ści. Co pięć­dzie­sią­ty oby­wa­tel Nie­miec Wschod­nich szpie­go­wał swo­ich są­sia­dów, przy­ja­ciół i krew­nych.

W bu­dyn­kach Sta­si były też inne po­ko­je. Po­miesz­cze­nia o gru­bych dźwię­kosz­czel­nych ścia­nach, w któ­rych ból słu­żył do­bru pań­stwa.

Ale w tej sali tyl­ko roz­ma­wia­no.

Dre­scher znał czło­wie­ka, któ­ry sie­dział u szczy­tu sto­łu. Puł­kow­nik Ulrich Ade­bach był w mun­du­rze, po­dob­nie jak po­rucz­nik o chło­pię­cym wy­glą­dzie, któ­ry sie­dział po jego le­wej ręce i pa­lił sa­le­ma wy­ję­te­go z pacz­ki le­żą­cej przed nim na sto­le. Ade­bach był krę­pym pięć­dzie­się­cio­kil­ku­lat­kiem o si­wie­ją­cych wło­sach za­cze­sa­nych gład­ko do tyłu i ko­ziej bród­ce po­dob­nej do tej, któ­rą no­sił Wal­ter Ulbricht. In­sy­gnia umiesz­czo­ne na pa­go­nach in­for­mo­wa­ły, że męż­czy­zna ma ran­gę puł­kow­ni­ka. Ma­jor Georg Dre­scher no­sił spor­to­wą ma­ry­nar­kę, spodnie fla­ne­lo­we i golf, któ­re nie wy­glą­da­ły wca­le na pro­duk­ty kra­jo­we­go prze­my­słu tek­styl­ne­go. Dre­scher był jed­nak ofi­ce­rem wy­wia­du za­gra­nicz­ne­go Sta­si, więc utrzy­my­wał z Za­cho­dem bli­skie kon­tak­ty, cze­go od­ma­wia­no nie­mal wszyst­kim jego ro­da­kom.

Dre­scher nie znał po­rucz­ni­ka sie­dzą­ce­go po pra­wej stro­nie Ade­ba­cha ani star­szej ko­bie­ty w cy­wil­nym ubra­niu, a puł­kow­nik wca­le nie za­mie­rzał ich przed­sta­wiać. Ma­jor do­my­ślał się tyl­ko, że mło­dy po­rucz­nik w mun­du­rze o koł­nie­rzu, któ­ry zwie­szał się luź­no wo­kół jego szyi, to ad­iu­tant puł­kow­ni­ka. Po­wie­trze w sali było już siwe od dymu pa­pie­ro­so­we­go, a Dre­scher za­uwa­żył, że mło­dy po­rucz­nik za­pa­la na­stęp­ne­go sa­le­ma, choć przed se­kun­dą zga­sił po­przed­nie­go w po­piel­nicz­ce.

Kie­dy wszy­scy cze­ka­li, aż mło­da ko­bie­ta z Wa­chre­gi­men­tu skoń­czy po­da­wać kawę i wyj­dzie z po­ko­ju, Dre­scher przy­glą­dał się smęt­nej twa­rzy mi­ni­stra bez­pie­czeń­stwa, Eri­cha Miel­ke­go, któ­ry spo­glą­dał nań po­nu­ro z por­tre­tu. Je­śli I se­kre­tarz Ho­nec­ker był Ty­be­riu­szem Nie­miec Wschod­nich, Miel­ke był ich Se­ja­nem.

Dre­scher ukrył uśmiech. Po­czu­cie hu­mo­ru i wy­obraź­nia nie są ce­cha­mi, któ­re ce­nio­no u ofi­ce­rów Sta­si. Z pew­no­ścią nie było nią tak­że po­czu­cie we­wnętrz­ne­go bun­tu. Dre­scher sta­ran­nie ukry­wał wszyst­kie te ce­chy swo­je­go cha­rak­te­ru, gdy prze­by­wał w to­wa­rzy­stwie swo­ich prze­ło­żo­nych. Gdy prze­by­wał w ja­kim­kol­wiek to­wa­rzy­stwie. We­wnętrz­ny bunt ma­jo­ra wy­ra­żał się w dość wy­jąt­ko­wy spo­sób: Dre­scher two­rzył w gło­wie ka­ry­ka­tu­ry, któ­rych jed­nak nig­dy nie prze­lał­by na pa­pier. Wy­obra­żał so­bie swo­ich zwierzch­ni­ków nago, w kom­pro­mi­tu­ją­cych i za­baw­nych sy­tu­acjach.

Ko­bie­ta z Wa­chre­gi­men­tu skoń­czy­ła po­da­wać kawę i wy­szła z sali kon­fe­ren­cyj­nej.

– Co chce­cie przez to po­wie­dzieć? Czyż­by­ście mie­li ja­kieś mo­ral­ne obiek­cje wo­bec tej ope­ra­cji? – spy­tał puł­kow­nik Ulrich Ade­bach, nisz­cząc ob­raz, któ­ry po­wstał wła­śnie w gło­wie Dre­sche­ra. Ma­jor wy­obra­żał so­bie, jak I se­kre­tarz Erich Ho­nec­ker bije po tył­ku ni­skie­go, gru­be­go i po­nu­re­go Eri­cha Miel­ke­go, któ­ry jest ubra­ny je­dy­nie w spód­nicz­kę ba­let­ni­cy i chi­cho­cze jak pod­lo­tek.

– Nie, to­wa­rzy­szu, nie mo­ral­ne, lecz prak­tycz­ne. Wszyst­kie te dziew­czy­ny wy­da­ją się bar­dzo mło­de i nie­doj­rza­łe, a my chce­my wy­słać je w dro­gę, z któ­rej nie ma od­wro­tu... Wy­zna­czyć im zło­żo­ne i nie­bez­piecz­ne za­da­nia, któ­re mu­szą wy­ko­nać w cał­ko­wi­tym od­cię­ciu od struk­tur do­wo­dze­nia. – Dre­scher uśmiech­nął się gorz­ko. – Mam trzy sio­strze­ni­ce. Wiem, jak trud­no je na­mó­wić, by po­sprzą­ta­ły po­kój, nie mó­wiąc już o nie­bez­piecz­nych mi­sjach.

– Kan­dy­dat­ki mają od trzy­na­stu do szes­na­stu lat. – Ade­bach nie od­po­wie­dział na uśmiech Dre­sche­ra. – A do ak­cji zo­sta­ną skie­ro­wa­ne do­pie­ro za kil­ka lat. Może po­wi­nie­nem wam przy­po­mnieć, ma­jo­rze Dre­scher, że gdy wal­czy­łem z fa­szy­sta­mi, by­łem w tym sa­mym wie­ku, co nie­któ­re spo­śród tych dziew­cząt.

Nie mu­sisz mi o tym przy­po­mi­nać, po­my­ślał Dre­scher. Mó­wisz o tym za­wsze, gdy tyl­ko znaj­dziesz pre­tekst, żeby wtrą­cić to ja­koś do roz­mo­wy.

– Pięt­na­ście – kon­ty­nu­ował Ade­bach. – Mia­łem pięt­na­ście lat, gdy wraz z Ar­mią Czer­wo­ną wal­czy­łem na uli­cach Ber­li­na.

Dre­scher ski­nął gło­wą, za­sta­na­wia­jąc się, co czuł ten czło­wiek, gdy za­bi­jał swo­ich ro­da­ków; stał z boku, gdy jego to­wa­rzy­sze bro­ni gwał­ci­li bez­bron­ne Niem­ki. Może zresz­tą wca­le nie stał z boku.

– Z ca­łym sza­cun­kiem, to­wa­rzy­szu puł­kow­ni­ku, ale to są mło­de dziew­czy­ny – od­parł Dre­scher. – I nie mó­wi­my tu o wal­ce zbroj­nej, o bi­tew­nym za­mie­sza­niu.

– Czy­ta­li­ście do­ku­men­ta­cję?

– Oczy­wi­ście.

– Więc wie­cie, że bar­dzo sta­ran­nie wy­bra­li­śmy te dwa­na­ście dziew­cząt. Wszyst­kie speł­nia­ją okre­ślo­ne kry­te­ria. Każ­da z nich od­zna­cza się wy­jąt­ko­wą spraw­no­ścią fi­zycz­ną, każ­da jest po­nad­prze­cięt­nie in­te­li­gent­na i każ­da, z ta­kie­go czy in­ne­go po­wo­du, prze­ja­wia pew­ną dy­so­cja­cję w ob­sza­rze emo­cji.

– Tak, wi­dzia­łem te in­for­ma­cje w do­ku­men­tach. Ale ta dy­so­cja­cja, jak ją na­zwa­li­ście, jest wy­ni­kiem ja­kiejś psy­cho­lo­gicz­nej trau­my z dzie­ciń­stwa. Na­le­ża­ło­by po­wie­dzieć, że moż­na je uznać za... nie­zrów­no­wa­żo­ne. To prze­cież dzie­ci z po­waż­ny­mi pro­ble­ma­mi.

– Żad­na z dziew­cząt nie jest cho­ra psy­chicz­nie – od­po­wie­dzia­ła mu star­sza ko­bie­ta. Mó­wi­ła z ro­syj­skim ak­cen­tem, co wca­le nie zdzi­wi­ło Dre­sche­ra. – Nie są też so­cjo­pat­ka­mi. Ale ze wzglę­du na swo­je do­świad­cze­nia ży­cio­we albo po pro­stu z na­tu­ry, są mniej wraż­li­we emo­cjo­nal­nie niż ich ró­wie­śni­cy.

– Ro­zu­miem. – Dre­scher ski­nął gło­wą. – Ale to chy­ba nie prze­są­dza, że na­da­ją się do tego za­da­nia le­piej niż kto­kol­wiek inny. To zna­czy... jak to po­wie­dzieć... Wiem, że ży­je­my w ide­al­nym spo­łe­czeń­stwie, w któ­rym obie płcie mają rów­ne wa­run­ki, ale bez wąt­pie­nia męż­czyź­ni... męż­czyź­ni są bar­dziej agre­syw­ni. Skłon­niej­si do prze­mo­cy. Za­bi­ja­nie przy­cho­dzi im ła­twiej.

Ade­bach uśmiech­nął się cierp­ko i wstał. Prze­szedł do­ko­ła sto­łu i sta­nął za star­szą ko­bie­tą.

– Może po­wi­nie­nem was so­bie przed­sta­wić – po­wie­dział do Dre­sche­ra. – To jest ma­jor dok­tor Iwa­na Lu­bi­mo­wa. Przy­sła­li ją tu­taj nasi so­wiec­cy to­wa­rzy­sze. Po­wi­nie­nem wam też po­wie­dzieć, że ma­jor Lu­bi­mo­wa tak­że wal­czy­ła w Wiel­kiej Woj­nie Oj­czyź­nia­nej. Słu­ży­ła w dzie­więt­na­stej dy­wi­zji strze­lec­kiej. Prze­szła spe­cjal­ne szko­le­nie w Bu­zu­łu­ku.

– Była snaj­pe­rem? – do­my­ślił się Dre­scher.

– Trzy­dzie­ści trzy po­twier­dzo­ne tra­fie­nia – do­da­ła Lu­bi­mo­wa bez­na­mięt­nym to­nem.

– A te­raz jest pani le­ka­rzem woj­sko­wym? – spy­tał Dre­scher, my­śląc o trzy­dzie­stu trzech za­bi­tych Niem­cach.

– Psy­chia­trą. I nie pra­cu­ję dla woj­ska.

– Ro­zu­miem – od­parł ma­jor. Wie­dział już, że Ro­sjan­ka nie mu­sia­ła przy­jeż­dżać tu z da­le­ka, lecz za­le­d­wie z Karl­shor­stu, w dziel­ni­cy Lich­ten­berg. Z sie­dzi­by KGB.

– Spe­cja­li­zu­ję się w psy­cho­lo­gii wal­ki – kon­ty­nu­owa­ła Lu­bi­mo­wa. – To, co po­wie­dzie­li­ście, jest wła­ści­wie praw­dą: ko­bie­ty są znacz­nie mniej skłon­ne do za­bi­ja­nia pod wpły­wem emo­cji niż męż­czyź­ni. Ogrom­ną więk­szość mor­derstw na świe­cie po­peł­nia­ją męż­czyź­ni, a przy­czy­ną jest zwy­kle gniew, za­zdrość albo al­ko­hol. Albo po­łą­cze­nie tych ele­men­tów. Praw­dą jest też, że męż­czyź­ni za­cho­wu­ją się agre­syw­niej na li­nii fron­tu, szcze­gól­nie pod­czas wal­ki wręcz. Je­śli jed­nak cho­dzi o za­bi­ja­nie z zim­ną krwią, za­bój­stwa za­pla­no­wa­ne, do­ko­na­ne z pre­me­dy­ta­cją, sy­tu­acja wy­glą­da cał­kiem in­a­czej. Ko­bie­ty czę­sto mor­du­ją z wy­ra­cho­wa­niem, kie­ro­wa­ne mo­ty­wa­mi in­ny­mi niż gniew; mo­ty­wa­mi, któ­re mogą być cał­kiem abs­trak­cyj­ne. Dla­te­go wła­śnie tyle mo­ich to­wa­rzy­szek było świet­ny­mi snaj­pe­ra­mi. I dla­te­go te dziew­czy­ny do­sko­na­le na­da­ją się do tego, co za­pla­no­wa­li­śmy.

– Nie je­stem pe­wien. – Dre­scher po­krę­cił gło­wą. – Za­bi­ja­nie to tyl­ko je­den z pro­ble­mów. Te dziew­czy­ny... ko­bie­ty... będą mu­sia­ły dzia­łać w cał­ko­wi­tej izo­la­cji od swo­ich zwierzch­ni­ków.

– I tu­taj wła­śnie za­czy­na się wa­sza rola, ma­jo­rze Dre­scher. Ma­cie ogrom­ne do­świad­cze­nie w Sek­cji A – mó­wił Ade­bach, od­no­sząc się do jed­nost­ki „edu­ka­cyj­nej” wy­wia­du Sta­si, od­po­wie­dzial­nej za szko­le­nie wschod­nio­nie­miec­kich szpie­gów. – Bę­dzie­cie kie­ro­wać ze­spo­łem in­struk­to­rów, któ­rzy wy­szko­lą te dziew­czę­ta w sze­ro­kim za­kre­sie róż­nych umie­jęt­no­ści. Umie­jęt­no­ści, któ­rych będą po­trze­bo­wa­ły, by prze­nik­nąć do róż­nych warstw spo­łe­czeń­stwa na Za­cho­dzie i po­zo­stać w głę­bo­kim ukry­ciu. – Puł­kow­nik po­now­nie za­siadł na swo­im miej­scu.

Dre­scher po­cią­gnął łyk kawy i uśmiech­nął się: Ron­do Me­lan­ge. Ma­jor lu­bił do­brą kawę. Pró­bo­wał już naj­lep­szych ga­tun­ków – w miej­scach ta­kich jak Ko­pen­ha­ga, Wie­deń, Pa­ryż czy Lon­dyn – ale jego zda­niem nic nie rów­na­ło się z Ron­do. Był to je­den z nie­wie­lu traf­nych wy­bo­rów do­ko­na­nych przez mo­no­lit pro­duk­cyj­ny NRD.

– Co ma­cie na my­śli? – spy­tał.

Ade­bach ski­nął gło­wą na swo­je­go ad­iu­tan­ta, któ­ry po­dał Dre­sche­ro­wi plik do­ku­men­tów.

– Zna­cie ja­poń­skie okre­śle­nie ku­no­ichi? Ku­no­ichi to ko­bie­cy od­po­wied­nik wo­jow­ni­ków nin­ja. Za­rów­no ku­no­ichi, jak i nin­ja prze­cho­dzi­li szko­le­nie, któ­re mia­ło z nich uczy­nić do­sko­na­łych za­bój­ców, ale ze wzglę­du na płeć róż­ni­co­wa­no ich me­to­dy dzia­ła­nia. Ku­no­ichi były mi­strzy­nia­mi wal­ki wręcz, uczo­no je jed­nak rów­nież sztu­ki uwo­dze­nia. Zna­ły świet­nie ana­to­mię ludz­kie­go cia­ła, wie­dzia­ły, jak po­bu­dzić je sek­su­al­nie i gdzie znaj­du­ją się jego sła­be punk­ty oraz jak za­bić szyb­ko i przy mi­ni­mal­nym uży­ciu siły, zo­sta­wia­jąc przy tym jak naj­mniej śla­dów prze­mo­cy albo nie zo­sta­wia­jąc ich wca­le. Były rów­nież mi­strzy­nia­mi ka­mu­fla­żu, prze­bie­ra­ły się za słu­żą­ce, pro­sty­tut­ki, wie­śniacz­ki, wie­dzia­ły, jak umie­jęt­nie ukryć broń i jak wy­ko­rzy­stać do wal­ki przed­mio­ty do­mo­we­go użyt­ku. Po­nad­to ku­no­ichi do­sko­na­le zna­ły się na tru­ci­znach, uczy­ły się bo­ta­ni­ki i po­tra­fi­ły przy­go­to­wać śmier­tel­ną mik­stu­rę z ro­ślin, któ­re mia­ły pod ręką. Na­szym ce­lem, ma­jo­rze Dre­scher, jest przy­go­to­wa­nie wła­sne­go od­dzia­łu ku­no­ichi i wpro­wa­dze­nie go głę­bo­ko w tkan­kę za­chod­nie­go ka­pi­ta­li­zmu. Te agent­ki opa­nu­ją wszyst­kie umie­jęt­no­ści, ja­ki­mi dys­po­no­wa­ły ku­no­ichi... ale będą też do­sko­na­le po­słu­gi­wać się wszel­ki­mi ro­dza­ja­mi współ­cze­snej bro­ni.

– Dla­cze­go? – spy­tał Dre­scher. – Dla­cze­go wła­śnie tego ro­dza­ju ope­ra­cja? Dla­cze­go te­raz? I dla­cze­go ma pro­wa­dzić ją Sta­si?

– Mam na­dzie­ję, że to­wa­rzysz­ka ma­jor nie bę­dzie mia­ła mi za złe, że to po­wiem... – Ade­bach ski­nął gło­wą w stro­nę Lu­bi­mo­wej – ...ale zde­cy­do­wa­nie naj­le­piej ra­dzi­my so­bie z in­fil­tra­cją za­chod­nich służb bez­pie­czeń­stwa i or­ga­nów pań­stwo­wych. Oczy­wi­ście mamy pe­wien atut, któ­re­go brak na­szym so­jusz­ni­kom z Ukła­du: mó­wi­my tym sa­mym ję­zy­kiem co nasz głów­ny prze­ciw­nik. – Ade­bach za­pa­lił pa­pie­ro­sa Spra­chlos i za­cią­gnął się po­wo­li dy­mem.

– A je­śli cho­dzi o to, dla­cze­go uru­cha­mia­my ten pro­jekt te­raz... – Ma­jor Lu­bi­mo­wa pod­ję­ła wą­tek po­ru­szo­ny przez Ade­ba­cha. – Po­trze­bu­je­my no­wej stra­te­gii w wal­ce z Za­cho­dem. Mu­si­my użyć skal­pe­la za­miast cięż­kich i tę­pych na­rzę­dzi. Jak wie­cie, nie­daw­no mu­sie­li­śmy ogło­sić naj­więk­szą mo­bi­li­za­cję w na­szej hi­sto­rii. Pod ko­niec ze­szłe­go roku Za­chód nie­mal do­pro­wa­dził do wy­bu­chu praw­dzi­wej woj­ny ato­mo­wej. Przy­pusz­cza­my, że NATO nie zda­wa­ło so­bie spra­wy, jak bli­sko by­li­śmy przy­pusz­cze­nia ata­ku wy­prze­dza­ją­ce­go. Póź­niej oka­za­ło się, że ope­ra­cja Able Ar­cher 83 to zwy­kłe ćwi­cze­nia, co nie zmie­nia fak­tu, że Za­chód użył wów­czas naj­więk­szych sił i środ­ków od cza­su za­koń­cze­nia dru­giej woj­ny świa­to­wej. Ka­pi­ta­li­ści byli na tyle głu­pi, że od­wzo­ro­wa­li praw­dzi­wy atak w każ­dym szcze­gó­le, łącz­nie z szy­fro­wa­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi, któ­re prze­sy­ła­li mię­dzy cen­tra­mi do­wo­dze­nia. Wia­do­mo­ścia­mi, któ­re przej­mo­wa­li­śmy. Co wię­cej, usta­li­li­śmy, że bry­tyj­ska pre­mier Mar­ga­ret That­cher wy­jąt­ko­wo czę­sto kon­tak­to­wa­ła się pre­zy­den­tem Re­aga­nem, cza­sa­mi na­wet kil­ka razy dzien­nie. Nie wie­dzie­li­śmy wte­dy, że mia­ło to zwią­zek z ame­ry­kań­ską in­wa­zją na Gre­na­dę, a nie z przy­go­to­wa­nia­mi do woj­ny ją­dro­wej. Do­pie­ro póź­niej do­wie­dzie­li­śmy się, że to zwy­kła sprzecz­ka dwóch im­pe­ria­li­stów o pra­wa ko­lo­nial­ne do skraw­ka zie­mi.

– Mogę was za­pew­nić, ma­jo­rze Dre­scher – do­dał Ade­bach – że zwy­kli lu­dzie tu czy na Za­cho­dzie nig­dy nie do­wie­dzą się, jak nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by do­szło do ka­ta­stro­fy. Woj­nie ato­mo­wej na dużą ska­lę za­po­bie­gły je­dy­nie in­for­ma­cje ze­bra­ne i prze­ana­li­zo­wa­ne przez taj­ne służ­by wy­wia­dow­cze, po obu stro­nach, trze­ba przy­znać. Nasi agen­ci w ostat­niej chwi­li nie do­pu­ści­li do tego, by zim­na woj­na za­mie­ni­ła się w go­rą­cą. Mu­si­my opra­co­wać nowe spo­so­by wal­ki, by za­da­wać nie­przy­ja­cie­lo­wi do­tkli­we cio­sy, któ­re nie będą jed­no­cze­śnie pro­wa­dzić do eska­la­cji prze­mo­cy. Wasz wy­dział ma na kon­cie na­praw­dę duże osią­gnię­cia, dzię­ki wa­szym agen­tom uda­ło się prze­nik­nąć do za­chod­nich struk­tur i ze­brać waż­ne in­for­ma­cje. Na­sze do­świad­cze­nia z ze­szłe­go roku do­wo­dzą, jak nie­prak­tycz­ne jest sto­so­wa­nie bro­ni kon­wen­cjo­nal­nej w tym kon­flik­cie. Je­śli mu­si­my sta­nąć do wal­ki z na­szym wro­giem, po­win­ni­śmy to ro­bić na „nie­wi­dzial­nym fron­cie”. Przy­go­to­wu­je­my kil­ka ope­ra­cji wy­ko­rzy­stu­ją­cych dzia­ła­nia wy­wia­dow­cze, sa­bo­ta­żo­we i wy­wro­to­we na nie­spo­ty­ka­ną do­tąd ska­lę. To wła­śnie jed­na z tych ope­ra­cji. Te mło­de ko­bie­ty sta­ną się na­szą bro­nią, prze­nie­sio­ną da­le­ko w głąb te­ry­to­rium wro­ga. Będą miesz­kać na Za­cho­dzie i być może nig­dy nie wkro­czą do ak­cji, a być może będą dzia­łać nie­ustan­nie, w za­leż­no­ści od ak­tu­al­nej sy­tu­acji po­li­tycz­nej. Cho­dzi przede wszyst­kim o to, że w ra­zie po­trze­by mogą znacz­nie ogra­ni­czyć moż­li­wo­ści wro­ga albo po­krzy­żo­wać mu pla­ny.

– Za po­mo­cą za­bój­stwa? – Dre­scher do­lał so­bie kawy do fi­li­żan­ki. – Mu­szę po­wie­dzieć, to­wa­rzy­szu puł­kow­ni­ku, że mam już wy­star­cza­ją­ce środ­ki i per­so­nel, by eli­mi­no­wać po­je­dyn­cze cele na te­ry­to­rium wro­ga.

– Nie mó­wi­my tu­taj o skan­dy­naw­skim dzien­ni­ka­rzu albo pod­sta­rza­łej gwieź­dzie fut­bo­lu – po­wie­dział Ade­bach, zer­ka­jąc z uko­sa na por­tret Miel­ke­go. – Cho­dzi o za­bi­ja­nie naj­waż­niej­szych po­sta­ci, na­wet przy­wód­ców państw Za­cho­du. I to w spo­sób, któ­ry od­su­nie od nas wszel­kie po­dej­rze­nia. Chce­my na przy­kład, by jed­na z Wal­ki­rii prze­nik­nę­ła do pew­nej gru­py ter­ro­ry­stycz­nej, któ­rą fi­nan­su­je­my na Za­cho­dzie.

– Wal­ki­rie? – Dre­scher z tru­dem ukrył uśmiech. Wie­dział o za­mi­ło­wa­niu Ade­ba­cha do Wa­gne­ra. – Więc tak je wła­śnie bę­dzie­my na­zy­wa­li? Czy to nie odro­bi­nę zbyt... wa­gne­row­skie? Brzmi tro­chę jak na­zwa ja­kie­goś żeń­skie­go pod­od­dzia­łu Hi­tler­ju­gend.

– Taki wła­śnie otrzy­ma­ły kryp­to­nim – od­parł Ade­bach sta­now­czym to­nem. – Wa­szym za­da­niem, ma­jo­rze Dre­scher, jest do­wo­dze­nie ze­spo­łem in­struk­to­rów, któ­rzy będą szko­li­li te mło­de ko­bie­ty. Dwa­na­ście dziew­cząt, z któ­rych tyl­ko trzy zo­sta­ną osta­tecz­nie wy­sła­ne do ak­cji. Ale ta trój­ka... Ujmę to w ten spo­sób: nig­dy jesz­cze nie było rów­nie do­sko­na­łych za­bój­ców, praw­dzi­wych ma­szyn do za­bi­ja­nia. Nim za­mie­nią się w te ma­szy­ny, wy, to­wa­rzy­szu ma­jo­rze, bę­dzie­cie ich oj­cem, mat­ką, spo­wied­ni­kiem, na­uczy­cie­lem i straż­ni­kiem. Wszyst­ko jest opi­sa­ne w tych do­ku­men­tach... – Ade­bach wska­zał gło­wą na plik w rę­kach Dre­sche­ra. – Za­bierz­cie to ze sobą, ale nie rób­cie ko­pii. Sta­tus każ­dej z tych dziew­czyn to nie­ofi­cjal­ny współ­pra­cow­nik, jak wie­lu pań­skich agen­tów, któ­rzy dzia­ła­ją na wła­sną rękę. Pod ko­niec ty­go­dnia chcę do­stać te pa­pie­ry z po­wro­tem. Wszyst­kie do­ku­men­ty do­ty­czą­ce pań­skich pod­opiecz­nych zo­sta­ną znisz­czo­ne po ukoń­cze­niu szko­le­nia. Nie mogą za­cho­wać się żad­ne akta opi­su­ją­ce przy­go­to­wa­nie i pra­cę tych agen­tek.

Dre­scher wstał z krze­sła.

– Oczy­wi­ście, ale nie uwa­żam, by było to ko­niecz­ne... Nikt z ze­wnątrz nie bę­dzie miał nig­dy do­stę­pu do do­ku­men­tów Sta­si.

IV
U wy­brze­ży Ju­tlan­dii
Da­nia
sier­pień 2002

Go­ran Vu­ja­čić pa­trzył, jak blon­dyn­ka prze­cią­ga się le­ni­wie na le­ża­ku usta­wio­nym na ru­fie jach­tu. Mia­ła dłu­gie i szczu­płe nogi, lecz jej bio­dra nie były tak wą­skie i chło­pię­ce jak bio­dra dru­giej dziew­czy­ny. Vu­ja­čić lu­bił, gdy jego ko­bie­ty wy­glą­da­ły jak ko­bie­ty. Po­pi­jał piwo, sy­cąc się jego chło­dem w go­rą­cy dzień. A było na­praw­dę go­rą­co. Vu­ja­čić nie spo­dzie­wał się, że może tu być aż tak cie­pło. Nie prze­pa­dał za kli­ma­tem pół­noc­nej Eu­ro­py; znacz­nie le­piej czuł się w wil­got­nym śród­ziem­no­mor­skim upa­le Ad­ria­ty­ku lub w pa­lą­cym słoń­cu bał­kań­skie­go lata. Ale dziś po­go­da była na­praw­dę do­bra, dzię­ki cze­mu mógł po­dzi­wiać dziew­czy­ny ska­czą­ce z rufy jach­tu do Mo­rza Pół­noc­ne­go. Wie­dział już, że zde­cy­du­je się na blon­dyn­kę. To mia­ła być część trans­ak­cji, znak do­brej woli: że wol­no mu bę­dzie prze­le­cieć blon­dyn­kę. W koń­cu do tego wła­śnie słu­ży­ły ko­bie­ty. Aha, i zdo­bi­ły jesz­cze po­kład.

– Ta two­ja łó­decz­ka mu­sia­ła cię spo­ro kosz­to­wać – po­wie­dział do Knud­se­na, prze­su­wa­jąc dło­nią po czer­wo­nej skó­rze i la­kie­ro­wa­nym drew­nie te­ko­wym, z któ­rych wy­ko­na­no sofę wbu­do­wa­ną w po­kład. Vu­ja­čić, bo­śniac­ki Serb, roz­ma­wiał z Knud­se­nem, Duń­czy­kiem, po an­giel­sku: w mię­dzy­na­ro­do­wym ję­zy­ku biz­ne­su. I zor­ga­ni­zo­wa­nej prze­stęp­czo­ści.

– Jest war­ta ja­kieś pięć mi­lio­nów do­la­rów. Ale ku­pi­łem ją po kosz­tach – od­parł Knud­sen cierp­ko. – Do­sze­dłem do po­ro­zu­mie­nia z wła­ści­cie­lem. Na pew­no nie chcesz szam­pa­na?

– Na ra­zie wy­star­czy mi piwo – stwier­dził Vu­ja­čić, po­now­nie spo­glą­da­jąc przez ra­mię na dziew­czy­ny. – Ale może po­tem...

– Tak. – Knud­sen ski­nął gło­wą. – Po­tem bę­dziesz mógł tro­chę po­sza­leć, co Go­ran? Kie­dy wszyst­ko już za­ła­twi­my.

Vu­ja­čić uśmiech­nął się pod no­sem. Czuł się roz­luź­nio­ny, choć nie na tyle, by nie za­brać ze sobą Zlat­ka. Zlat­ko stał w mil­cze­niu za nim, w pa­lą­cym słoń­cu i mo­krej od potu ha­waj­skiej ko­szu­li. Vu­ja­čić z roz­ba­wie­niem my­ślał o tym, że Chor­wat pil­nu­je jego bez­pie­czeń­stwa. Cza­sy się zmie­nia­ją...

Knud­sen, wy­so­ki Duń­czyk o wy­glą­dzie twar­dzie­la, sie­dział z Vu­ja­či­ciem w za­cie­nio­nej al­ko­wie na ru­fie jach­tu. Umun­du­ro­wa­ni człon­ko­wie za­ło­gi sta­li w cie­niu mar­ki­zy, wy­star­cza­ją­co da­le­ko, by nie sły­szeć ich roz­mo­wy. Cze­ka­li na sy­gnał do po­da­nia lun­chu. Vu­ja­čić wcią­gnął głę­bo­ko po­wie­trze, jak­by wdy­chał za­pach bo­gac­twa uno­szą­cy się nad po­kła­dem.

– Wiesz, Pe­ter, to jest po­czą­tek pięk­nej przy­jaź­ni – rzekł. – A wiesz dla­cze­go? Bo uzu­peł­nia­my się na­wza­jem. Po­daż i po­pyt. Mogę do­star­czyć to, cze­go po­trze­bu­jesz. W na­szym ma­łym przed­się­wzię­ciu stwo­rzy­my głów­ny szlak han­dlo­wy, któ­rym będą prze­pły­wać nar­ko­ty­ki do Skan­dy­na­wii i Nie­miec. Ty i ja, mój przy­ja­cie­lu, bę­dzie­my bar­dzo, bar­dzo bo­ga­ci. A na pew­no bo­gat­si. Może ku­pię so­bie taki jacht, je­śli znaj­dziesz mi po­dob­ny po kosz­tach. – Vu­ja­čić uśmiech­nął się do blon­dyn­ki. – Do­ku­pił­bym też może część wy­po­sa­że­nia...

– Po­wiedz mi, Go­ran, je­steś pe­wien, że po two­jej stro­nie wszyst­ko jest już do­pię­te? – spy­tał Knud­sen. – Wiesz, cho­dzi mi o dys­try­bu­cję. Sły­sza­łem, że mia­łeś ja­kieś kło­po­ty z kon­ku­ren­cją.

– To już prze­szłość. Po­ra­dzi­łem so­bie z wszyst­ki­mi pro­ble­ma­mi jesz­cze przed na­szym pierw­szym spo­tka­niem. Mó­wi­łem ci wte­dy, że mam peł­ną kon­tro­lę nad sie­cią dys­try­bu­cji. I nadal ją mam. Mu­sia­łem tyl­ko do­pil­no­wać, żeby kil­ku lu­dzi ode­szło z tego in­te­re­su. Na za­wsze. Nie­ste­ty, mu­sia­łem być dys­kret­niej­szy niż za­zwy­czaj, więc kosz­to­wa­ło mnie to tro­chę wię­cej, niż przy­pusz­cza­łem.

– Wy­na­ją­łeś ko­goś z ze­wnątrz? – spy­tał Knud­sen.

Vu­ja­čić mil­czał przez chwi­lę. Po­pi­jał piwo i spo­glą­dał na wy­so­kie­go Duń­czy­ka, jak­by się za­sta­na­wiał, na ile może mu ufać. Vu­ja­čić wie­dział, że Knud­sen jest bo­ga­ty. Usto­sun­ko­wa­ny. Wszyst­kie in­for­ma­cje na jego te­mat oka­za­ły się praw­dzi­we. Ale Vu­ja­čić wal­czył na woj­nie. Do­świad­cze­nie na­uczy­ło go, że na­le­ży dzie­lić męż­czyzn na dwie gru­py: tych, któ­rzy za­wsze go­to­wi są do wal­ki, i po­zo­sta­łych. Tak jak ko­bie­ty na­le­ży dzie­lić na te, któ­re byś prze­le­ciał, i sta­re. Knud­sen go in­try­go­wał: do­bie­gał pięć­dzie­siąt­ki, może na­wet już ją prze­kro­czył, lecz wciąż za­cho­wał mło­dzień­czą syl­wet­kę, wy­god­ne ży­cie nie zła­go­dzi­ło jego ry­sów. Choć może za­wdzię­czał to je­dy­nie re­gu­lar­nym wi­zy­tom w eks­klu­zyw­nej si­łow­ni...

– Wi­dzisz, mam part­ne­ra... in­ne­go part­ne­ra – po­wie­dział w koń­cu Vu­ja­čić, po­chy­la­jąc się do przo­du i zni­ża­jąc głos do szep­tu. Naj­wy­raź­niej te sło­wa nie były prze­zna­czo­ne na­wet dla uszu Zlat­ka.

– Tak, twój dru­gi part­ner... – Knud­sen zmarsz­czył brwi. – Nie po­do­ba mi się to, Go­ra­nie. Wo­lał­bym wie­dzieć, kto jesz­cze bie­rze w tym udział.

– Ale cie­bie to nie do­ty­czy, mój przy­ja­cie­lu. Moje in­te­re­sy z tam­tym czło­wie­kiem nie mają nic wspól­ne­go z tym, co ro­bi­my tu­taj. Ty nie wiesz nic o nim, a on nie wie nic o to­bie. To zu­peł­nie róż­ne spra­wy. To­bie do­star­czam środ­ki far­ma­ceu­tycz­ne, a jemu po­ma­gam w re­kru­ta­cji per­so­ne­lu. – Serb ro­ze­śmiał się, roz­ba­wio­ny wła­snym dow­ci­pem. – Poza tym my współ­pra­cu­je­my mniej wię­cej na rów­nych za­sa­dach. I choć na­sze przed­się­wzię­cie wca­le nie jest małe, on uznał­by taki za­ro­bek za mar­ne gro­sze. Mó­wi­my tu o gru­bych ry­bach. Na­praw­dę gru­bych ry­bach. Ci lu­dzie pro­wa­dzą znacz­nie po­waż­niej­sze in­te­re­sy niż ty i ja, Pe­ter. Za pie­nią­dze, o któ­rych mo­że­my tyl­ko po­ma­rzyć.

– A co to za in­te­re­sy?

– Nie nar­ko­ty­ki, je­śli o to ci cho­dzi. Jak już mó­wi­łem, do­star­czam im... – Vu­ja­čić prze­su­nął dło­nią po krót­ko przy­strzy­żo­nych wło­sach, szu­ka­jąc wła­ści­we­go sło­wa – ...pra­cow­ni­ków. I na­wet gdy­bym wie­dział coś wię­cej na ten te­mat, a nie wiem, nie mógł­bym ci tego po­wie­dzieć. Tak czy in­a­czej, mu­sia­łem po­ra­dzić so­bie z kon­ku­ren­cją. Mój dru­gi part­ner zna pew­ne­go spe­cja­li­stę. Po­dob­no naj­lep­sze­go w bran­ży.

– Płat­ne­go za­bój­cę?

– Tak. Albo płat­ną za­bój­czy­nię. – Vu­ja­čić po­chy­lił się jesz­cze bli­żej. – Wal­ki­ria. Ale jaka ko­bie­ta umia­ła­by ro­bić ta­kie rze­czy, praw­da Pe­ter? Ta Wal­ki­ria miesz­ka w Niem­czech, w Ham­bur­gu, o ile mi wia­do­mo. Mó­wią, że to naj­lep­szy płat­ny za­bój­ca na świe­cie.

– Jest lep­sza niż Mek­sy­ka­nin? – spy­tał Knud­sen.

– Car­los Ra­mos? Sły­sza­łem nie­daw­no, że się wy­co­fał. Ale to praw­da. Co naj­mniej rów­nie do­bra, może lep­sza. Wła­ści­wie sam mo­głem to za­ła­twić. W la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych za­ła­twi­łem u sie­bie wię­cej ta­kich spraw... – Vu­ja­čić zer­k­nął przez ra­mię na Zlat­ka, jak­by chciał się upew­nić, że Chor­wat go nie sły­szy, po czym od­wró­cił się po­now­nie do Duń­czy­ka. – Ale to za­da­nie wy­ma­ga­ło wię­cej fi­ne­zji, je­śli wiesz, co mam na my­śli. Więc ta Wal­ki­ria zro­bi­ła wszyst­ko, jak na­le­ży. Więk­szość zgo­nów wy­glą­da­ła na wy­pad­ki albo sa­mo­bój­stwo. Gli­nia­rze za­ję­li się tyl­ko dwie­ma spra­wa­mi. Na­praw­dę do­bra ro­bo­ta. Czy­ściut­ka. Krót­ko mó­wiąc, nie mu­sisz mar­twić się o dys­try­bu­cję.

– W po­rząd­ku. – Knud­sen ski­nął gło­wą. – Sko­ro tak mó­wisz, Go­ra­nie. Je­steś go­to­wy?

– Je­stem. – Vu­ja­čić od­wró­cił się i ski­nął gło­wą na Zlat­ka. Po­tęż­ny Chor­wat po­ło­żył na sto­le nie­wiel­ką tecz­kę, z któ­rej Vu­ja­čić wy­jął cien­kie­go czar­ne­go lap­to­pa. Serb wy­stu­kał od­po­wied­ni kod, a na ekra­nie po­ja­wi­ła się za­bez­pie­czo­na stro­na ban­ku. – Blu­eto­oth to cu­dow­ny wy­na­la­zek, praw­da? – Uśmiech­nął się sze­ro­ko.

Knud­sen ski­nął ręką na blon­dyn­kę. Dziew­czy­na okry­ła się szla­fro­kiem, po­de­szła do męż­czyzn i po­da­ła Knud­se­no­wi te­le­fon ko­mór­ko­wy. Knud­sen od­był dwie krót­kie roz­mo­wy.

– Mój kon­takt za­jął się trans­por­tem to­wa­ru – po­wie­dział Duń­czyk, od­da­jąc te­le­fon dziew­czy­nie.

Vu­ja­čić za­mknął lap­to­pa.

– A prze­lew zo­stał po­twier­dzo­ny. – Serb uśmiech­nął się po­now­nie do dziew­czy­ny, prze­su­wa­jąc wzro­kiem po jej po­nęt­nych kształ­tach ukry­tych pod pół­prze­zro­czy­stym ma­te­ria­łem. – Może te­raz po­win­ni­śmy to ja­koś uczcić. Za­ba­wi­my się tro­chę, co? Chcia­ła­byś się za­ba­wić, ko­cha­nie?

– Spy­taj sze­fa – od­par­ła. – To jego jacht.

– Wszyst­ko tu­taj na­le­ży do cie­bie? – spy­tał Vu­ja­čić.

Duń­czyk wstał i ski­nął ręką na służ­bę po­kła­do­wą.

– Mo­że­cie już po­da­wać.

Vu­ja­čić nie zdą­żył za­re­ago­wać.

Na­gle w ci­szę wdar­ły się dzie­siąt­ki gło­sów, krzy­ki prze­pla­ta­ły się ze sobą, ka­za­ły mu sie­dzieć nie­ru­cho­mo. Służ­ba po­kła­do­wa bły­ska­wicz­nie wy­ję­ła broń ukry­tą pod ta­ca­mi na wóz­ku z lun­chem. W tym sa­mym mo­men­cie otwo­rzy­ły się drzwi pro­wa­dzą­ce pod po­kład, zza któ­rych wy­pa­dły uzbro­jo­ne po­sta­cie w czar­nych kom­bi­ne­zo­nach i ka­mi­zel­kach ku­lo­od­por­nych. Vu­ja­čić sły­szał, jak ktoś prze­wra­ca i obez­wład­nia Zlat­ka. Nie mógł nic zro­bić. In­stynkt ka­zał mu się­gnąć po be­ret­tę ukry­tą za pa­skiem, pod luź­ną ko­szu­lą, Serb po­wstrzy­mał się jed­nak w porę, wie­dząc, że ten ruch może kosz­to­wać go ży­cie.

– Grzecz­ny chło­piec... – wy­szep­ta­ła mu do ucha blon­dyn­ka, wbi­ja­jąc jed­no­cze­śnie lufę służ­bo­we­go pi­sto­le­tu w mięk­ką, nie­ogo­lo­ną skó­rę pod jego żu­chwą. – Chcia­łeś mnie ze­rżnąć, co, Go­ran? Mam dla cie­bie wia­do­mość, gno­ju: to my ze­rżnie­my cie­bie.ROZDZIAŁ PIERWSZY

1

Mury Ham­bur­ga były wy­jąt­ko­we. Naj­głęb­szą tkan­kę mia­sta sta­no­wi­ły im­po­nu­ją­ce, stwo­rzo­ne z wiel­ką pre­cy­zją bu­dyn­ki z czer­wo­nej ce­gły. Mó­wio­no na­wet, że rze­mieśl­ni­cy, któ­rzy wzno­si­li ta­kie bu­dow­le, nie tyle bu­do­wa­li z ce­gły, ile z niej tka­li.

Mar­ti­na Schil­mann po­wio­dła spoj­rze­niem po wą­skiej ce­gla­nej fa­sa­dzie Da­vi­dwa­che, naj­słyn­niej­sze­go ko­mi­sa­ria­tu w Niem­czech. Da­vi­dwa­che stał w sa­mym ser­cu dziel­ni­cy czer­wo­nych la­tar­ni St. Pau­li w Ham­bur­gu i był nie tyl­ko nor­mal­nie funk­cjo­nu­ją­cym ko­mi­sa­ria­tem, ale i za­byt­kiem chro­nio­nym przez pań­stwo. Mar­ti­na spę­dzi­ła tu sześć spo­śród pięt­na­stu lat służ­by w ham­bur­skiej po­li­cji. Po­tem zmie­ni­ła pra­cę. Pod­nio­sła swój sta­tus, a w koń­cu wy­pro­wa­dzi­ła się z mia­sta.

Sto­jąc te­raz w wil­got­nym chło­dzie nocy i cze­ka­jąc, aż pe­wien bry­tyj­ski ce­le­bry­ta za­spo­koi swą cho­rą cie­ka­wość i obej­rzy Re­eper­bahn, za­sta­na­wia­ła się, dla­cze­go wła­ści­wie to zro­bi­ła. Mar­ti­na była nie­gdyś wscho­dzą­cą gwiaz­dą po­li­cji Ham­bur­ga, ale chcia­ła cze­goś wię­cej. Za­ło­ży­ła wła­sną fir­mę, prze­ko­na­na, że w ten wła­śnie spo­sób osią­gnie wy­zna­czo­ne cele. I te­raz, w wie­ku czter­dzie­stu lat, mia­ła to wszyst­ko: pie­nią­dze, pre­stiż, suk­ces. Lecz spo­glą­da­jąc na ce­gla­ny fron­ton Da­vi­dwa­che, mi­mo­wol­nie wra­ca­ła my­śla­mi do lat spę­dzo­nych w tym bu­dyn­ku. Wspa­nia­łe cza­sy. Świet­ny ze­spół.

Mar­ti­na we­pchnę­ła do ucha słu­chaw­kę ukry­te­go ra­dio­te­le­fo­nu TE­TRA i na­ci­snę­ła gu­zik PTT na mi­kro­fo­nie wpię­tym w kla­pę.

– Gdzie on jest, do dia­bła?

– Nie wiem, sze­fo­wo, sto­ję przy Ger­hardt­stras­se – od­parł Lo­renz, pod­wład­ny Mar­ti­ny. Mó­wił z cha­rak­te­ry­stycz­nym sak­soń­skim ak­cen­tem, któ­ry Mar­ti­na roz­po­zna­ła­by na­wet na koń­cu świa­ta. – Po­szedł na Her­bert­stras­se i jesz­cze nie wró­cił.

– Dla­cze­go nie po­sze­dłeś z nim, na mi­łość bo­ską? Mó­wi­łam ci, że­byś nie od­stę­po­wał go ani na krok. – Mar­ti­na nie po­tra­fi­ła ukryć fru­stra­cji. Prze­szła szyb­ko przez Da­vid­stras­se i do­tar­ła do wej­ścia na Her­bert­stras­se. Da­lej nie mo­gła iść: me­ta­lo­wa prze­gro­da nie tyl­ko za­sła­nia­ła wi­dok na osiem­dzie­się­cio­me­tro­wą uli­cę, ale sta­no­wi­ła też za­po­rę, przez któ­rą mo­gli przejść je­dy­nie męż­czyź­ni po­wy­żej osiem­na­stu lat. Nie mia­ły tu pra­wa wstę­pu żad­ne ko­bie­ty prócz pro­sty­tu­tek, któ­re pra­co­wa­ły przy Her­bert­stras­se; sie­dzia­ły w wi­try­nach za ta­fla­mi szkła umo­co­wa­ny­mi na za­wia­sach, ni­czym po­łcie mię­sa na wy­sta­wie skle­pu mię­sne­go. Choć wła­dze Ham­bur­ga za­pła­ci­ły za prze­gro­dy usta­wio­ne po obu stro­nach uli­cy, za­kaz wstę­pu dla ko­biet zo­stał na­rzu­co­ny nie przez mia­sto, lecz przez same pro­sty­tut­ki. Każ­da ko­bie­ta, któ­ra ośmie­li­ła się na­ru­szyć ten za­kaz, była ob­le­wa­na wodą, pi­wem, a na­wet mo­czem.

– Ka­zał mi tu po­cze­kać – tłu­ma­czył się Lo­renz płacz­li­wym to­nem. – Mó­wił, że sam chce się ro­zej­rzeć. Wiesz, ja­kie są te cho­ler­ne gwiazd­ki. Wy­da­je im się, że to wszyst­ko to tyl­ko za­ba­wa.

– Cho­le­ra. – Mar­ti­na spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Bry­tyj­czyk był na Her­bert­stras­se od dwu­dzie­stu mi­nut. To ozna­cza­ło, że sko­rzy­stał za­pew­ne z usług ja­kiejś pro­sty­tut­ki. – Lo­renz, wejdź tam i po­szu­kaj go.

– Ale je­śli on...

– Zrób to.

Wła­śnie wte­dy Mar­ti­na usły­sza­ła krzyk ko­bie­ty. Gdzieś w od­da­li, na Her­bert­stras­se.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: