Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pieszo do irańskich nomadów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pieszo do irańskich nomadów - ebook

Relacja z pierwszego w historii pieszego przejścia irańskiego łańcucha gór Zagros z północy na południe, na dystansie  około 2300 km. Autor opisał i utrwalił na fotografiach spotkania z ostatnimi żyjącymi tam koczowniczymi ludami: Lurów, Bachtiarów i Kaszkajów, oraz gościnnymi Azerami i Kurdami. Po 76 dniach samotnej wędrówki przez surowy, pustynny i półpustynny masyw, którego najwyższe szczyty przekraczają wysokość 4 000 m, po zmaganiach z upałem i brakiem wody, ale też mrozem i śniegiem blokującym przełęcze, Łukasz Supergan przeszedł całą długość Zagrosu, docierając do Oceanu Indyjskiego. Wśród wielu przeżyć nie ominęło go też aresztowanie i 24-godzinny pobyt na posterunku.

Książka jest też pewną refleksją nad Iranem jako krajem wielu narodów i języków.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7758-009-7
Rozmiar pliku: 5,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W tym wieku, gdy środki ludzkiego transportu obejmują urządzenia potrafiące pokonywać w transczasie głębię przestrzeni i inne delikatnie przenoszące ludzi przez rzeczywiście niedostępne dla ich stóp planetarne powierzchnie, dziwna jest myśl o podejmowaniu pieszo dalekich podróży. Mimo to sposób ten pozostaje podstawowy na Arrakis. Fakt ów przypisywany jest częściowo świadomemu wyborowi, a częściowo brutalnemu traktowaniu, jakie planeta zachowuje dla wszystkiego, co mechaniczne. W ograniczeniach narzucanych przez Arrakis człowiek jest najwytrzymalszym i najbardziej niezawodnym elementem Hadżdż. Być może milcząca świadomość tego faktu czyni Arrakis ostatecznym zwierciadłem duszy.

Frank Herbert, Dzieci Diuny, tłum. Marek Marszał, Poznań 2007.

(Choć książka ta opisuje zdarzenia prawdziwe, imiona niektórych osób zostały zmienione ze względu na ich bezpieczeństwo).Spotkanie w Kom

Mały hotelowy pokój tonął jeszcze w mroku, gdy ciemną przestrzeń ulicy wypełnił wydobywający się jakby z głębin zawodzący głos. Bóg jest wielki! – donośne słowa muezzina docierające do nas z niewidocznego w ciemności minaretu, strzelistej wieży stojącej przy meczecie, wzywały na modlitwę wiernych z całej okolicy. Słowa przypływały i rozpływały się w powietrzu, jakby głos śpiewającego wiązł na moment w gardle, po czym znowu odzyskiwał swobodę. Po chwili do niego dołączył jeszcze jeden głos, a potem kolejny i kolejny, aż ogarnęły całe miasto. Nawoływania nałożyły się na siebie, jednak nie w zgodnym unisono – każde biegło w swoim rytmie, tworząc kakofonię skrzypiących dźwięków.

– Allahu akbar, Allahu akbar! Aszhadu an la ilaha illa Allah! – „Bóg jest wielki! Nie ma boga prócz Boga!”. Tymi słowami każdego ranka, niezmiennie od wieków, głosy ze świątyń wzywały pobożnych muzułmanów na Fadżr, pierwszą modlitwę dnia, odmawianą przed wschodem słońca.

Odwróciłem się na bok i z wysiłkiem podniosłem powieki. Leżąca po drugiej stronie pokoju Ola przekręciła się niespokojnie, nie budząc się. Za oknem panował mrok. Zamknąłem oczy i padłem na poduszkę, starając się łowić ślad przerwanego przed chwilą snu. Nas nie dotyczyło to wezwanie, mogliśmy spokojnie drzemać aż do świtu, który nawet tu, w Iranie, leżącym bardziej na południe niż Polska, przychodził kilka minut po siódmej.

Byliśmy w drodze już od trzech miesięcy. Tyle właśnie minęło od dnia, kiedy pełni obaw i nadziei zarazem stanęliśmy z dwoma wielkimi plecakami na płycie dworca autobusowego w Warszawie. Ten dzień zamykał miesiące przygotowań do realizacji najbardziej szalonego pomysłu, jaki kiedykolwiek powstał nam w głowach. Poprzedniej wiosny odszedłem z pracy, w której spędziłem ostatnie cztery lata, wynająłem moje mieszkanie na warszawskim Mokotowie, Ola skończyła swoje studia i pracę. To był moment, w którym mogliśmy śmiało powiedzieć, że nie trzyma nas tu już nic i jesteśmy gotowi zrealizować marzenie noszone w sercu od lat – podróż na Wschód. Wielomiesięczne gromadzenie informacji, kompletowanie map i nerwowe tygodnie, podczas których staraliśmy się o wizy do kolejnych krajów na naszej drodze, dobiegły kresu tamtego październikowego wieczoru 2010 roku, gdy odprowadzani przez małą grupkę znajomych zostawialiśmy nasze dotychczasowe życie. Mieliśmy w planach osiemnaście miesięcy włóczęgi przez kilkanaście krajów Azji, wyłącznie drogą lądową, przez miejsca, o których dotychczas jedynie czytaliśmy w przewodnikach.

– Półtora roku! – kręcili głowami z zazdrością, ale i obawą.

I my nie byliśmy od tych obaw wolni. Zwłaszcza ja, który czułem się odpowiedzialny za moją towarzyszkę podróży i partnerkę. Ola miała większe doświadczenie niż ja, poznała już obce kultury, odwiedziła Syberię, Kaukaz i Maroko. Ja nigdy nie wystawiłem nosa poza południową granicę Rumunii i wszystko, co położone dalej na wschód, było dla mnie nieznanym lądem, który miałem dopiero odkryć. Tamtego wieczoru wsiedliśmy w autobus do Lwowa, a dwudziestokilogramowe plecaki stały się naszym całym dobytkiem.

Pociągiem osobowym jechaliśmy przez zachodnią Ukrainę, autostopem z północy na południe Rumunii, pociągami przez Bułgarię, w cztery tygodnie przemierzyliśmy z tureckimi kierowcami ich kraj, między Stambułem a Kurdystanem. Chęć skonfrontowania się z nieznanym zagnała nas do Syrii. Widok kobiet w nikabach, odsłaniających jedynie podkreślone wyrazistą czernią oczy, ciekawie zerkające na obcych lub przeciwnie uciekające przed naszym wzrokiem, robił duże wrażenie. Podobnie jak zakurzone, hałaśliwe arabskie ulice, wszechobecny chaos na drogach i zaśmiecone przedmieścia Aleppo czy Damaszku. Pobudzająco na zmysły działały bazary, pełne kolorów, zapachów, gwaru ludzkich rozmów i pokrzykiwań sprzedawców. Grudzień spędziliśmy, korzystając z ostatnich promieni słońca nad Morzem Śródziemnym, w chrześcijańskim klasztorze na syryjskiej pustyni. Wigilia Bożego Narodzenia zastała nas nad brzegami jeziora Van, wśród ośnieżonych gór wschodniej Turcji. Nowy Rok witaliśmy w Iraku, w świątyni jezydów oraz wśród asyryjskich chrześcijan. Przez tamte trzy miesiące nasze zmysły bywały wyostrzone do granic możliwości. Doświadczaliśmy strachu, zwątpień i radości, patrzyliśmy na łagodne zachody słońca i walczyliśmy z zimnem mroźnych biwaków. Stopniowo obawy, wywiezione jeszcze z kraju, gasły, kiedy kolejni ludzie na naszej drodze obdarowywali nas gościnnością. To był najlepszy argument za tym, by kontynuować wędrówkę. A potem dotarliśmy do Iranu.

Jadąc tu, wiedzieliśmy o trudnej sytuacji politycznej tego państwa. Islamska Republika, rządzona przez reżim sterowany przez religijnych mułłów i dość bezwolnego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada, nie zachęcała nas do przyjazdu. Pełne urzędowych kruczków wyrabianie wizy w irańskiej ambasadzie w Warszawie przemawiało raczej za tym, by ominąć ten kraj. A jednak się uparliśmy. Dlaczego? Na pewno miały w tym udział opowieści o mieszkających tam ludziach i ich gościnności, tak kontrastującej z obrazem Iranu przedstawianym w zachodnich mediach. Kierowała też nami ciekawość, każąca nam skonfrontować obiegowe opinie z rzeczywistością.

Jaki jest Iran? A raczej: jacy są Irańczycy? Zadawaliśmy sobie to pytanie nieustająco. Odpowiedzi udzielali nam ludzie, których spotykaliśmy. Taksówkarz – poznany na przedmieściach kamiennej wioski Kandovan, który uparł się zabrać nas ze sobą. Długo pytaliśmy go o cenę, by w końcu dowiedzieć się, że zabiera nas do domu w pobliskim mieście, gdzie spędziliśmy popołudnie z jego rodziną. Mariam i Massud – którzy, zapraszając nas do swojego mieszkania, uprzedzali: „Skromnie mieszkamy”, tymczasem gdy otworzyliśmy drzwi, zobaczyliśmy stumetrowy apartament, który w dowolnej europejskiej stolicy uchodziłby za luksusowy. Właściciel hotelu w Tebrizie, słysząc obcokrajowców, wdał się w rozmowę o irańskich politykach, na koniec określając ich krótko: „pedały”. Mohamed – student z Isfahanu, nielegalnie pędzący wino, opowiadał o krwawo tłumionych demonstracjach po wyborach prezydenckich, w wyniku których doszedł do władzy Ahmadineżad. „Nie jestem muzułmaninem” – dodał, wprawiając nas w konsternację.

Wreszcie trafiliśmy do Kom.

Właściwie nie mieliśmy wyboru. Wiza do Iranu była ostatnią, jaką wyrobiliśmy w Polsce, a wydanie kolejnej, do Pakistanu, wąsaci urzędnicy uzależniali od zdobycia przez nas dokumentu na wjazd do Indii. Brak małej naklejki, której uporczywie nam odmawiano, sprawił, że utknęliśmy w tym kraju na dobre. Gdybyśmy chociaż mogli po nim swobodnie podróżować, czekając na wizy! Musieliśmy jednak co trzy–cztery dni pojawiać się w indyjskiej ambasadzie, słuchając kolejnych zdawkowych wyjaśnień dotyczących odmowy. Potrzeba było aż pięciu takich wizyt, zanim wreszcie mogliśmy opuścić Iran. Tymczasem wyjeżdżaliśmy z Teheranu na kilka nocy, wpadając do jednego z miast w centrum lub na południu kraju, po czym nocnym autobusem wracaliśmy do stolicy, by kontynuować batalie z biurokratami.

Gdy spojrzeć na mapę Iranu, wydaje się, że Kom leży w cieniu potężnej metropolii, jaką jest stolica. Wiele innych miast przerasta je rozmiarem. Nie to stanowi jednak o jego ważności.

Kiedy w 632 roku prorok Mahomet umierał w Medynie, cały Półwysep Arabski znajdował się pod wpływem nowej religii – islamu. Prorok jeszcze za życia wyznaczył swojego następcę. Miał nim zostać Ali, jego przybrany syn, jednak wspólnota wiernych zdecydowała o wyborze na przywódcę muzułmanów najbliższego towarzysza proroka. Nowym kalifem został Abu Bakr, co doprowadziło ostatecznie do rozłamu niedawno powstałej religii. Stronnicy Alego konsekwentnie uznawali jednak jego zwierzchnictwo jako kalifa, a po jego śmierci kolejnych potomków z jego rodu. Nadano im tytuły imamów – świętych mężów, których wiedza pochodzi wprost od Boga. Ósmym z kolei był Reza i choć nie był władcą (Iran znajdował się wtedy pod panowaniem arabskim i władzę sprawował kalif Al-Mamun z dynastii Abbasydów), przewodniczył dużej społeczności szyitów. Zazdrosny o jego wpływy władca najpierw starał się zjednać sobie Rezę i jego stronników, mianując go następcą. Szyici wiedzieli jednak, że ich starszy o kilkadziesiąt lat imam nie przeżyje młodego władcy, odmówili więc Al-Mamunowi swojego poparcia. Dostrzegając daremność swojego wysiłku, kalif wysłał Rezę z Bagdadu, ówczesnej stolicy, do odległej prowincji Chorasan, a następnie nakazał otruć. Uznany za męczennika Reza pochowany został w północno-wschodniej Persji. Wokół jego mauzoleum powstało miasto Meszhed, obecnie najważniejszy ośrodek religijny Iranu.

Reza nie opuścił jednak Bagdadu z całą rodziną. W stolicy pozostała jego siostra Fatima, która po trwającej rok rozłące z bratem postanowiła dołączyć do niego razem z karawaną krewnych i przyjaciół. Udała się w długą podroż na wschód. Niestety, Fatimie nie było dane zobaczyć brata. W pobliżu Kom jej grupę napadnięto, wielu jej towarzyszy zabito, a ona sama zmarła po dotarciu do miasta – tu, w miejscu jej pochówku, zbudowano wielkie mauzoleum, które jest, po grobie jej brata w Maszhadzie, drugim najważniejszym celem pielgrzymek szyitów z Iranu i całego świata.

Dotarliśmy tu wieczorem, po godzinnej jeździe autobusem z Kaszanu. Dworzec znajdował się na obrzeżach miasta, transportu miejskiego nie było. Taksówkarz stojący przy głównej drodze skosił nas na 25 tysięcy riali – o wiele za dużo jak na krótki kurs do centrum. Trudno, przyzwyczailiśmy się już do faktu, że w Iranie czasem – na szczęście nie zawsze – nawet kierowca taksówki bywa osobą, której nie można ufać. Zresztą cenę ustala ten, kto się na nią zgadza, a my nie umieliśmy się targować. Podczas szybkiego zwiadu na głównej ulicy Ola znalazła niedrogi hotel. Duży, ciepły pokój z łazienką i europejską toaletą oraz kuchnią do dyspozycji gości wynagrodził nam zmęczenie. Aż dziw, że nikt w recepcji nie spytał, czy jesteśmy małżeństwem.

Kiedy wyszliśmy z hotelu, słońce już wstało. Ulicami, otaczającymi świątynny kompleks, przelewały się tłumy. Potężny teren, zajęty przez widoczne z daleka gmachy świątyń, opasany był czworobokiem szerokich ulic. Budynki z jasnożółtej cegły, na piętrach pełniące funkcje mieszkalne, zajęte były od frontu przez sklepy, każdy z nich nakryty od góry markizą, mającą osłaniać przed słońcem lub deszczem. Wszystkie bez wyjątku oferowały przedmioty związane z kultem religijnym. Witryna na rogu prezentowała książki religijne, historie o życiu świętych Alego, Rezy i innych, ściany obwieszone były jaskrawymi grafikami, przedstawiającymi Mekkę i podobizny szyickich imamów. Kolejny sklep pękał w szwach od egzemplarzy Koranu, który kupić można było w dowolnym formacie i cenie, zależnej od wielkości księgi i staranności jej wykonania. Na półkach piętrzyły się, ustawione w długie rzędy, skromne i pozbawione ozdób tomy do codziennego studiowania, miniaturowe podróżne i opasłe, kapiące od złota i kolorów. Na ladzie ułożono w stosy setki innych, równie starannie wydanych. Sprzedawca niedużego sklepu, kilka kroków dalej, wystawił na chodnik stojaki obwieszone muzułmańskimi „różańcami” – sznurami modlitewnymi z kolorowych koralików i amuletami zwanymi „dłonią Fatimy” lub „okiem Proroka”. Za ścianą zachęcał do wejścia sklep ze słodyczami, z których Kom słynęło w całym kraju, jednak już metr za nim patrzyli na przechodniów stojący ramię w ramię ajatollahowie: dawny, nieżyjący już Chomeini oraz jego obecny następca, Ali Chamenei. Obydwaj przyjaźnie, choć z jakąś dziwną surowością w oczach, uśmiechali się z plakatu, który można było kupić za skromne sto tysięcy riali. Kolejny sklep z pamiątkami dla pielgrzymów, kolejna księgarnia, a gdzieś między nimi krawiec, oferujący długie do kostek szaty dla duchownych: białe, szare, kremowe, brązowe, czarne, wszystkie w neutralnych, skromnych odcieniach. Dziesiątki okryć jedno obok drugiego przypominały adwokackie togi lub sutanny.

Przeciskając się w tłumie, od razu dostrzegliśmy różnicę między Kom a Teheranem. Stolica była metropolią, w której spotykali się ludzie różnego pochodzenia i o różnym podejściu do religii. Obok jadącej w autobusie kobiety zawiniętej w czador, czarną pelerynę, szczelnie okrywającą kształty jej ciała i odsłaniającą wyłącznie twarz, mogła siedzieć wyzywająco umalowana dziewczyna, z chustką zsuniętą na tył głowy, rzucająca wyzwanie regułom Islamskiej Republiki. Kom było inne. Tu nie spotykało się kobiet ubranych inaczej niż w czarne szaty. Nawet mężczyźni nosili się tu skromniej i w niczym nie przypominali młodzieży ze stolicy, naśladującej stylem wzorce europejskie i tureckie. Pomiędzy nimi pojawiali się brodaci mężczyźni ubrani w luźne szaty do kostek i biały lub czarny turban.

W pobliżu mauzoleum, gdzie szeroka ulica prowadząca do świętego miejsca zamknięta była dla samochodów, mogliśmy oglądać mieszankę narodów. Irańczycy, arabscy szyici z Iraku, smagli przybysze z Azji Centralnej i Afganistanu, skośnoocy Malajowie, a może Indonezyjczycy, wszyscy przybywali tu z pielgrzymką i w skupieniu podążali do jednej z kilku bram świątynnych. Mauzoleum widoczne było już z daleka dzięki świecącej złotej kopule oraz otaczającym ją czterem minaretom w kolorze zgaszonego błękitu. Po przejściu na olbrzymi dziedziniec tłum zmierzał w stronę drzwi, za którymi oddzieleni ścianami kobiety i mężczyźni osobno podchodzili do sarkofagu Fatimy zwanej Bezgrzeszną i składali jej swoje prośby.

O tym, że do wnętrza świątyni wejść mogą tylko muzułmanie, wiedzieliśmy już wcześniej. Mieliśmy jednak nadzieję, że uda nam się przemknąć. Jeszcze poprzedniej nocy udaliśmy się w stronę świątyni. Niestety, ludzi było zbyt mało, byśmy mogli wtopić się w tłum – wysoki i łysy mężczyzna o gładkiej twarzy z daleka wyróżniał się swoim wyglądem. A i twarz Oli, choć obramowana chustą, zupełnie nie przypominała irańskiej. Strażnik na wejściu, mimo zmroku, z daleka wypatrzył cudzoziemców i skierował Olę do wypożyczalni czadorów. Dopiero odziana w biało-czarny „namiot” mogła wejść na dziedziniec. Mimo zmroku robił wrażenie swoim rozmiarem i ilością zdobień, typową dla szyickich meczetów. Ściany wszystkich budynków ozdobione były ceramiką, milionami błękitnych, zielonych i żółtych misternie ułożonych płytek ceramicznych, między które wpleciono cytaty z Koranu. Do wnętrza nie mogliśmy jednak wejść. Niemal od razu jeden ze strażników „zaopiekował” się nami, nie odstępując ani na chwilę. Postanowiliśmy wrócić nazajutrz.

– Nie oddałaś wczoraj czadoru? – spytałem, gdy Ola wyjęła z podręcznego plecaka okrycie, które za chwilę miało szczelnie przykryć jej ciało.

– Powiedzieli, że to dla mnie, nie muszę zwracać…

– Dali ci czador z wypożyczalni?

– Tak, pytałam.

Przy wejściu na olbrzymi dziedziniec niektórzy mężczyźni skłaniali głowę, a kobiety jeszcze bardziej nasuwały zasłonę na czoła. Wyłożony kamiennymi płytami plac przemierzały setki ludzi, ale i to nie pomogło nam umknąć przed czujnym wzrokiem. Zjawił się kolejny porządkowy, który sprowadził nas na ziemię, każąc Oli bardziej nasunąć skrawek czadoru na czoło, by zakryć niesforny kosmyk włosów. Nie znał angielskiego, ale jego postawa wyraźnie wskazywała, że nie zamierza wpuścić nas do wnętrza mauzoleum. Zamiast tego gestami zaprosił nas do położonego na uboczu visitor centre. Trochę nas to ubodło. Czy w jakiejkolwiek świątyni chrześcijańskiej muzułmanin byłby pilnowany z taką starannością? Na ulicy wyłapywaliśmy pojedyncze spojrzenia, taksujące nas, obcych, z ciekawością, ale i obawą. Tutaj odczuwało się dziwną nieufność wobec obcych.

W pomieszczeniu dla gości, z widokiem na dziedziniec, przyjął nas mówiący po angielsku profesor tutejszego uniwersytetu. Z brodą, przeplataną siwizną, odziany w długą szatę i turban, przypominał setki podobnych duchownych, jakich widzieliśmy na ulicach. Kom to nie tylko drugie najświętsze miejsce Iranu, ale też największe w tym kraju skupisko szkół koranicznych i uniwersytetów, studiuje na nich łącznie 100 tysięcy osób, także z zagranicy. Nauczyciel z dumą opowiadał o mieście, w którym 32 lata wcześniej rozpoczęła się rewolucja islamska. Słuchaliśmy bez mrugnięcia okiem jego słów, że nie tylko na uniwersytetach, ale i w tutejszych szkołach koranicznych studiują także kobiety, które w Iranie traktowane są na równi z mężczyznami. Wsłuchiwałem się w te słowa, patrząc, jak za oknem swobodnie ubrani mężowie szli obok starannie zasłaniających się żon. Jeszcze przed przyjazdem do tego kraju dowiedziałem się, że według prawa kobieta za tę samą szkodę otrzymuje w Iranie dwukrotnie mniejsze odszkodowanie, a jej słowo w sądzie znaczy dwa razy mniej niż mężczyzny. Nie powiedziałem tego siedzącemu przede mną teologowi. Słuchałem.

– Nasz kraj nazywa się Islamską Republiką, gdyż podczas rewolucji ludzie stwierdzili, że jeśli większość obywateli wyznaje islam, to przepisy tej religii powinny mieć zastosowanie także w prawie naszego kraju. Skoro nasi rodacy są w przeważającej części muzułmanami, chcieli, by religia była obecna także w życiu politycznym. W Iranie religia i polityka nie są oddzielne, są ściśle ze sobą związane. I to jest dobre. Na przykład naszym prezydentem nie może zostać ktoś, kto nie jest muzułmaninem.

Kiwaliśmy głowami na jego wywody, zadając neutralnie brzmiące pytania i omijając starannie tematy polityczne. Profesor mówił z pełnym przekonaniem i cały czas myśleliśmy, jak ekstremalnie odmienny jest punkt widzenia ludzi takich jak on na sprawy, które nam wydają się oczywiste.

– Religia i polityka nie są oddzielone od siebie, ale połączone – mówił.

Jak zachowuje się władza, która używa religii do celów politycznych, widać było na ulicach i słychać było w rozmowach z naszymi znajomymi. Na zakończenie spotkania podarował nam książkę o szyizmie. Jeszcze kilka zdjęć i opuściliśmy mauzoleum.

Wyszliśmy z hotelu niemal bez śniadania, dlatego gdy w bocznej ulicy wypatrzyłem piekarnię, skręciłem ku niej od razu. Irański chleb! Stał się moim przysmakiem od początku pobytu w tym kraju. Smaczniejszy nawet od syryjskiego czy libańskiego, pieczony na kamieniach, przy którym seryjnie produkowane pieczywo z Polski wydawało się nie mieć smaku. Ten, który kupiliśmy w Kom, przypominał ażurowy placek o pofałdowanej powierzchni, długi na ponad pół metra. Jedząc, wolno szliśmy między domami. Wokół nas, na chodnikach, giełda biżuterii. Mężczyźni, zbici w małe grupki, kłębili się dokoła handlarzy sprzedających sygnety. Patrząc na nich, zostałem nieco w tyle za Olą. W pewnej chwili ktoś przystanął obok.

– Hello! – słysząc angielskie pozdrowienie, odwróciłem się. Za mną stał młody, może dwudziestoletni chłopak. – Skąd jesteś?

– Az Lachestan, z Polski – odparłem odruchowo, gapiąc się na niego. A właściwie na to, co miał na sobie, bowiem to właśnie jego ubranie od razu przykuło moją uwagę. Ubrany był w prostą koszulę i zwykłą kurtkę, a nogi całkowicie okrywały mu czarne spodnie, niesamowicie szerokie. Nie rozszerzane u dołu, na podobieństwo hipisowskich dzwonów, ale bufiaste niczym worki na całej długości, aż po kostki. Patrząc na niego z daleka, można by przypuścić, że nosi coś w rodzaju spódnicy lub azjatyckiego sarongu, tyle że bardzo obszernego. Głowę okrywała mu okrągła czapka z czarnego filcu.

– Z Polski? Zwiedzacie Iran? Jak wam się podoba? Dawno przyjechaliście? – mówił świetną angielszczyzną, zaskakująco dobrą w kraju, który oficjalnie pozostaje niechętny Zachodowi. Zasypał mnie pytaniami, starałem się odpowiedzieć, zdając sobie sprawę, że gapię się jak głupek na jego ubranie. Wychwycił to spojrzenie.

– Pewnie ciekawi cię, dlaczego noszę takie spodnie?

Przytaknąłem.

– Jestem Lurem. Pochodzę z Lorestanu, z zachodniej części kraju, w górach Zagros. My, Lurowie, tradycyjnie nosimy właśnie takie ubranie.

Lorestan. Przypomniałem sobie mapę Iranu, której część w pobliżu granicy z Irakiem pokrywał czerwony kolor oznaczający góry. Cały zachód Iranu to były potężne masywy, jednak my nie zapuszczaliśmy się w tamtą stronę. Dwa dni wcześniej, opuszczając Kaszan, próbowaliśmy namówić kilku kierowców taksówek, by zabrali nas choćby kilkadziesiąt kilometrów w tamtym kierunku. Cena, jaką oferowaliśmy za podwiezienie w góry, była jednak za niska, a transport publiczny zdawał się nie istnieć poza główną drogą przecinającą miasto z południa na północ. Poddaliśmy się szybko i odległych gór nawet nie zobaczyliśmy. Stojący przede mną chłopak pochodził z prowincji jeszcze bardziej odległej, leżącej w połowie drogi stąd do granicy irackiej.

– Jeśli nie byliście w mojej okolicy, koniecznie tam przyjedźcie. Nasze góry są piękne, to zupełnie inny Iran niż tu, w dużym mieście i inny niż w stolicy.

– Łukasz, musimy już iść. – Ola, widząc, że zniknąłem, wróciła do mnie i pociągnęła za rękaw. Czułem, że trochę wybawia mnie z kłopotu, po wizycie w mauzoleum Fatimy i wykładzie profesora czułem lekki mętlik w głowie i nie miałem ochoty na dłuższe konwersacje ani zaproszenia, a tak bez wątpienia skończyłaby się rozmowa z młodym Lurem. Z drugiej strony zaciekawił mnie swoją odmiennością. Jadąc przez ten kraj, skupialiśmy się na dużych miastach, między którymi łatwo jeździło się wygodnymi nocnymi autobusami. A gdyby tak spróbować poznać inny Iran? Odległy, na pewno trudniejszy i bardziej surowy, ale nie mniej gościnny? Szkoda, pomyślałem, że nie mamy czasu, by zobaczyć coś całkiem innego.

Ola miała jednak rację. Musieliśmy jeszcze zabrać rzeczy z hotelu, by tego samego dnia zjawić się w Teheranie. Wróciliśmy do naszego pokoju, spakowaliśmy plecaki i wyszliśmy na drogę wylotową z miasta. Udało nam się złapać kierowcę jadącego na przedmieścia Kom. Nie mogąc porozumieć się z nami w farsi, zadzwonił do swojej siostry, której wyjaśniliśmy przez telefon, że chcieliśmy tylko dostać się na dworzec. Ta przetłumaczyła nasze słowa kierowcy i już po kwadransie byliśmy na miejscu, a nasz przypadkowy szofer za okazaną pomoc nie wziął od nas ani riala.

Religijne uniesienia i nielegalne wino. Nieufne spojrzenia przeplatające się z ujmującą gościnnością. Widoczne na każdym kroku portrety ajatollaha i rozmowy z naszymi znajomymi, którzy bez wahania nazywali rządzących terrorystami. Iran opuściliśmy trzy tygodnie później, ale od tamtej pory został on w mojej pamięci jako fascynujący, niejednoznaczny – miejsce, które chciałbym zrozumieć lepiej. Przekraczając pustynną granicę z Pakistanem, obiecałem sobie, że kiedyś tu wrócę poznać wszystkie te miejsca, które zostały gdzieś z dala od naszego szlaku, i spotkać ludzi, o których nie wiedziałem jeszcze, że istnieją. Iran przyzywał mnie cicho, chociaż dopiero go opuszczałem. Do wielu miejsc odwiedzonych w czasie tamtej podróży obiecałem sobie powrócić, coś mi jednak mówiło, że to Iran będzie tym, wobec którego tę obietnicę spełnię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: