Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pijane banany - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
1 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pijane banany - ebook

Praga, cudowne lata osiemdziesiąte. W szkołach uczą, że kultura przywędrowała zza wschodniej granicy, w radiu króluje koncert życzeń, a najłatwiej dostępną rozrywką jest przesiadywanie na podwórku pod trzepakiem. Jak przetrwać w szarej rzeczywistości i nie umrzeć z nudów? Da się. Wystarczy mieć szesnaście lat, parę koron na piwo i kumpli – kumpli na śmierć i życie.

Bohaterowie Pijanych bananów zabierają nas do zalatującego osiedlową knajpą świata szczeniackich wybryków, pierwszych miłości, rozczarowań, na pozór banalnych marzeń, błahych i poważnych kłopotów.

Mistrz anegdoty Petr Šabach jak zawsze niezawodnie wywołuje w czytelniku ataki niepohamowanego śmiechu, a równocześnie nastrój nostalgii i udowadnia, że nawet mało atrakcyjne życie, w jeszcze mniej atrakcyjnych czasach można nie tylko znieść, ale wręcz szczerze pokochać.

Na motywach książki powstał znany także w Polsce film Pupendo w reżyserii Jana Hřebejka.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-941695-6-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdzie żeś mi się szlajała, dziatwo ukochana?

Z naszym tatą, z nim jest ubaw do samego rana.

Całą noc opowiadał bajkę o piracie…

Ale, chłopcy, na Boga, co to w buziach macie?

To są fajki, mamusiu, popatrz, są cacane.

Jak nam zimno, cmokamy i rączki ogrzane!

P. KOMANEC, który recytował mi to w knajpie

Ceczka, zbiera ceczka, to śmiechu beczka,

ja wcale nie wiedziałem, o co chodzi,

ceczka, że zbiera ceczka, lecz co mi szkodzi,

też sobie sprawię i się z nią pobawię.

M. DAVID, który śpiewał mi to w radiu– Coś mnie się zdaje, że czereśnie będą w tym roku spore jak końskie jaja – stwierdził Honza.

– Dziwna pora… – myślałem na głos.

Wicio nic nie mówił, bo był głuchoniemy, więc nie miał takiej możliwości, ale rozumiał.

– Dziwny czas, tak ogólnie – filozofował Honza.

Wiedziałem, co chce przez to powiedzieć. Że przestały nas interesować jakieś tam czereśnie. Kiedy człowiek skończy szesnaście lat, dość wyraźnie zmieniają mu się gusta.

■ Jeśli akurat nie ganiałem gdzieś z chłopakami, najbardziej lubiłem siedzieć w pracowni. Właśnie tu ulepiłem wszystkie postaci, o których dalej będzie mowa; bo taką już mam szajbę, wyobrażam sobie ludzi w mniejszej perspektywie, żeby lepiej zrozumieć to i owo. Mam tu Břečkę, głuchoniemego Wicia, Dolinę i resztę, z Bedziem i moją mamą włącznie, znalazło się też miejsce dla postaci w zasadzie epizodycznych, jak pewien towarzysz Rozhoň. To coś w rodzaju mojego prywatnego zbioru laleczek wudu, ale bez tych wszystkich szamańskich trików, bez włosów czy paznokci, poza tym nie zamierzam przekłuwać nikogo szpilką, chociaż nie mówię, że niektórym by się nie należało. Nie wiem zresztą, skąd wziąłbym włosy i paznokcie. Zależałoby mi faktycznie może na kilku włoskach łonowych jednej Danieli, ale nie żeby je potem przyklejać do figurki (właśnie trzymam w ręku figurkę Danielę i zastanawiam się, co z nią począć), tylko na pamiątkę, miałem bowiem okazję widzieć je na żywo, mało tego, miałem szczęście i zaszczyt je muskać. Siedzę sobie obok marszałka Rybałki, patrzę na glinianą kobitkę Fábery, która ma na imię Hebe, i rozważam, czy problem w tym, że w ostatnich tygodniach wydarzyło się za dużo, czy raczej za mało, bo mam kłopot z uporządkowaniem sobie wydarzeń we własnej łepetynie, a muszę to zrobić, by wam o nich opowiedzieć. W dojściu do ładu mają mi pomóc te mizerne figurki. Swoją drogą można uznać za cud, że udało im się przetrwać w pracowni, w królestwie mojego ojczyma, ale to też trochę moja zasługa: zawsze troskliwie gdzieś je chowałem, jakbym przeczuwał, że w tym miejscu pewnego dnia dojdzie do niezłej awantury. No więc, nie chwaląc się, po prostu uratowałem nędznym posążkom życie, teraz mogę ustawić je w równiutkim rządku i pomiatać nimi tak samo, jak wcześniej pomiatały mną ich ludzkie prototypy. Jest tu nawet mały Alešek i dr n. prawn. Stoklasa, słowem wszyscy, których spotkałem przed wakacjami. A ponieważ cała historia kończy się na Bedziu, od Bedzia musi się zacząć.

■ Obawiam się, że mój ojczym nie miał najlepszego startu, kiedy ostatnio wypuścili go z odwyku. Słono zapłacił za swoją skandaliczną nieznajomość tematu w całkiem, na oko, bezpiecznej cukierni, którą przypadkiem mijał w drodze do domu. Stanął przy ladzie, niepewnie przestępując z nogi na nogę, i bezradnie patrzył na ekspedientkę (ponoć sama wyglądała jak rurka z kremem z przyszytymi uszami), która mrugała do niego porozumiewawczo i z uśmiechem szeptała, że właśnie przywieźli świeże bajaderki i torciki Dobosza. A on – spec od najdziwniejszych mieszanek wysokoprocentowych, z Wiedeńskim Taksówkarzem¹ i Żiżkowską Łyżwą² włącznie – stał jak głupi, rozglądał się i próbował sobie wyobrazić, jak też może wyglądać taka bajaderka.

– Sam nie wiem… – powtarzał – sam nie wiem, poproszę może o tamto… – Machnął ręką w stronę kryształowych misek pełnych bananów.

A że bardzo mu ten deserek posmakował, zamówił jeszcze jeden, potem jeszcze kilka razy, aż w końcu runął jak długi, wprost pod stolik z marmurowym blatem, i leżał tak do przyjazdu policji, której przerażona rurka z kremem meldowała, że „pan wziął dziesięć razy pijane banany, choć polecała świeże bajaderki i torciki Dobosza”. Policjanci chyba mieli dobry humor, bo zawieźli bełkoczącego ojczyma do domu, oczywiście nie do samego mieszkania, tylko przed kamienicę.

– O kurde! – gwizdnął mój kumpel Břečka, widząc, jak ojczym pełznie po chodniku. – Skoro tak wygląda po odwyku, powiedz ty mi, jak wyglądał przed nim?…

■ W Instytucie Badawczym zapiał kogut. Ten dźwięk budzi mnie każdego ranka. Każdy nowy dzień witam z ptakiem, którego nigdy nawet na oczy nie widziałem, z jakimś opierzonym krzykaczem, co go trzymają w niewoli i robią na nim wszelakie eksperymenty. Zawsze wyobrażam sobie tego biedaka podłączonego do przeróżnych rurek, być może został z niego już tylko móżdżek z grzebieniem i dziobem, wszystko pływa zanurzone w specjalnym roztworze. A nad nim stoi szalony naukowiec i bada, dlaczego ptaszysko nadal pieje co rano. Břečka, którego matka tam robi, mówi, że w tym instytucie wszyscy chleją jak opętani („prócz mojej mamy”, mówi) i sami produkują wódę, bo mają do dyspozycji dosłownie morze czystego spirytusu. Opowiadał, że raz balowali całą noc i udało im się odkryć coś, nad czym głowili się wcześniej od dobrych dziesięciu lat. Ponoć wynaleźli jakąś rewelacyjną substancję, za którą na bank dostaliby Nobla, tyle że rano za skarby świata nikt nie mógł sobie przypomnieć, czego nawrzucali do tej magicznej mikstury – tacy byli nawaleni. Podobno od czasu do czasu podejmują kolejne próby (to znaczy organizują kolejne całonocne maratony) i modlą się, żeby znów się udało, ale jak na razie jakoś im nie wychodzi.

Zawsze, kiedy słyszę pianie koguta, myślę sobie: „Jeszcze cię nie zeżarli, cholero, jeszcze nie pływasz w rosole, póki co nie jest źle…” – a mam na myśli tak jego, jak i siebie. Od razu lepiej mi się wstaje, cieszę się, że wszystko jest na swoim miejscu, że kogutek wciąż jest obecny w moim życiu. Nim wyjdę do szkoły, próbuję przy śniadaniu rzucić, tak tylko mimochodem, że wychowawczyni zmarła śmiercią nagłą i że mamy wolne, ale nikt mi nie wierzy. Mimo to zawsze próbuję. Sprawdzam, na ile mogę sobie pozwolić. Jak mi się nie uda – to nic. Okej. Zapominam o sprawie. Przyznam się wam, że niezły ze mnie kłamczuch. I gdy sobie czasem o tym myślę i zastanawiam się: „Dlaczego u diabła to robię?” – nie potrafię znaleźć żadnego rozsądnego wytłumaczenia. Gdyby to jeszcze było tak, że zmyślam, jak większość ludzi – znaczy się raczej od święta i tylko w sytuacjach, kiedy muszę coś ukryć – to jeszcze zrozumiałe, ale ja chyba zmyślam dlatego, że mnie to bawi. Ot zwyczajnie, dla zasady.

Każdego ranka w drodze do szkoły przechodzę koło instytutu, zatrzymuję się przed jego wysoką, żelazną bramą i wypatruję pawia, który przechadza się od czasu do czasu po ichniejszym ogrodzie. Wierzę, że jeśli go zobaczę, będę miał fuksa przez cały dzień. Parę razy – no dobra, trochę więcej niż parę – pawia nie było i tak się zdenerwowałem, że w efekcie nikt tego dnia nie zobaczył w szkole mnie. Tak więc widzicie przed sobą największego wagarowicza, jakiego mieliście okazję w życiu spotkać. Wychowawczyni mawia, że „siedzę na beczce prochu”. Waszym zdaniem to możliwe? Pewnie, że tak. Wszystko jest możliwe. To, jaką dostaniesz ocenę, w ostatniej kolejności zależy od ciebie. Lepiej zostawić sprawę innym i w ogóle nie zawracać sobie głowy. Odkryłem bowiem, że zwykle na jedno wychodzi – czy człowiek przeżywa i nie śpi po nocach, czy zbija bąki z rękami w kieszeniach – nic nie zależy od nas. Przykład? Raz zgłasza się Tomáš, kolega z klasy:

– Psze pani, czy mógłbym poprawić ocenę z matematyki?

No i se poprawił. Na tróję. Na tróję poprawił.

– Na chuj się wychylałeś?! – mówię mu. – Mało ci było czwórka?

Tomáš nie jest złym uczniem, po prostu wiele spraw do niego nie dociera. „Kukuryku!!!” – zrobiłby kogut.

– To gruba i mądra książka! – zachwalała niedawno wychowawczyni.

Ja jej na to:

– Nie wszystko, co grube, zaraz musi być mądre…

Teraz powinniście się byli roześmiać, ale przecież nie znacie naszej wychowawczyni. Ten tekst był bowiem aluzją do dobrych stu pięćdziesięciu kilo, jakie reprezentuje sobą owa niewiasta. Kiedy już klasa przestała się śmiać, usłyszałem tylko:

– Nie żebym chciała się mścić, zapraszam do tablicy… i tak miałam cię dzisiaj przepytać.

Dostałem rozbiór zdania, no i klops. A potem wymyśliła dla mnie kolejną torturę. Kazała mi przy całej klasie napisać list do rodziców. Wyobrażacie sobie?! Chodziła tam i nazad i dyktowała:

– Kochana mamo! Kochany tato! (zaczynało się jak kartka z obozu harcerskiego). Stawcie się, proszę, u mojej wychowawczyni, bla, bla, bla, w sprawie mojej promocji do następnej klasy, bla, bla, bla…

No to ja, żeby nie było za nudno,trochę podkoloryzowałem.

– Gotowe?! – Wyrwała mi z ręki kartkę, na której widniało: – Kochana mamo! Kochany ojczymie! Jesteśmy niezwykle radzi, że jako pierwsi możemy przekazać radosną nowinę, iż syn Państwa został wytypowany do badań longitudinalnych dla jednostek wybitnie uzdolnionych. Nasza szkoła bezzwłocznie rozsławi jego imię. Gratulujemy i dziękujemy Państwu za tego wspaniałego chłopca! Prof. wychowawczyni M. Mrázková. – Ona czytała, ja obserwowałem, jak toczy pianę z ust.

■ Moja matka nie ma lekko z Bedřichem. Bedřich to mój ojczym, rzeźbiarz i straszny moczymorda. Książkowy…

– Co będzie z tym twoim piciem, Bedřichu?! – pyta niedawno matka z rozpaczą w głosie, i wiecie, co on na to?

– No… nie wiem… mam jeszcze jakieś drobne, ale chyba sama musisz skoczyć do sklepu, jestem zajęty – odpowiedział, nawet nie odrywając wzroku od głowy, którą miał przed sobą na toczku.

Matka nie ma z nim lekko. Mój prawdziwy tata, w przeciwieństwie do ojczyma, daleko zaszedł, bo jest grubą rybą. Jeździ po świecie i zna pełno sławnych ludzi. Matka jest architektem i niechętnie mówi o ojcu. Jednak ja wiem, co się między nimi wydarzyło. Ojciec znalazł sobie młodszą. Dawno temu. Będzie już z sześć lat. Bedřich mieszka z nami od pięciu. Co do tego akurat nie mam wątpliwości, bo dobrze pamiętam nasze pierwsze spotkanie i to, że miałem wtedy jedenaście lat.

– Jestem Bedzio! – „No dobra”, myślę. – Mów mi po imieniu! – No to mówię.

Mój ojciec też pił, bo „musiał prowadzić życie towarzyskie”, jak wspomina z gorzkim uśmiechem matka, ale gdzie mu do Bedzia, który właściwie cały czas jest na bani. Czasem próbuje nie pić, jednak zwykle wytrzymuje tylko parę dni, no, może tygodni, a potem znowu cug. Wcześniej ponoć „dobrze się zapowiadał” i był numerem jeden od „głów” – zasłyszałem to od matki, która mówi, że wróżyli mu świetlaną przyszłość, tymczasem sprawy potoczyły się ciut inaczej, bo Bedzio nie chciał się zaangażować politycznie, ponieważ nienawidzi komunistów, a im bardziej ich nienawidził, tym więcej chlał, a żeby mieć na chlanie, musiał robić okropne rzeczy. W czasie, o którym mowa, mieliśmy całe mieszkanie pełne „świnek na szczęście”, bo Bedzio zgadał się wtedy z drugim moczymordą, rzeźbiarzem Fáberą, który wytrzasnął skądś formę do tych świnek. Bedzio je produkował. Wszędzie, gdzie nie spojrzeć, stały pudła z tymi różowymi, świecącymi się jak psu jajca potworkami. Nie wiem, jak innym, ale ani ojczymowi, ani Fáberze nie przyniosły zbyt dużo szczęścia. Moja matka miała takie uczulenie na Fáberę, że kiedy tylko stawał w drzwiach, od razu ubierała się i wychodziła. Był z niego wiecznie pokasłujący, mały gość z pożółkłym od nikotyny wąsikiem i zdawało mu się, że jest cholernie dowcipny, gdy rzucał zdania w stylu: „Madame, czy nie miałaby pani nic przeciwko, bym się na momencik u was zadekował?”. Ja go nawet lubiłem. Podobały mi się jego rozbiegane, bystre oczy. Kiedy się ze mną żegnał, nigdy nie zapominał rzucić: „Życie to gra, no to pa!”, i być może nawet się roześmiałem, jak powiedział tak po raz pierwszy, potem już nie. Bedzio opowiadał, że raz, gdy Fábera wrócił w nocy do domu, chciał być cicho jak myszka, żeby nie obudzić żony, bo to było jeszcze w czasach, w których byli małżeństwem, czyli nim go wywaliła na zbity pysk. Ostrożnie otworzył drzwi, tyle że już w przedpokoju zatoczył się i wyrżnął dupskiem prosto na podłogę. I pewnie nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie setka rumu, którą miał w tylnej kieszeni spodni. Rozbiła się i tak mu pocięła tyłek, że zakrwawił nie tylko spodnie, ale i linoleum. Wszystko dokładnie posprzątał, zakleił tyłek i położył się do łóżka.

– Niestety rano – śmiał się Bedzio – żona go budzi z wrzaskiem: „Aleś się wczoraj urżnął!!!”. „Ale co? Ale jak?”, myśli Fábera. „Przecież dokładnie posprzątałem!…”. „Jak to urżnął?”, bronił się. „Co jak to? A kto niby przykleił ten krzyżyk z plastra na lustro?!”, krzyczała – i w tym momencie Bedzio wybuchnął śmiechem, śmiał się tak głośno, że roześmiała się nawet mama. A to już naprawdę coś. Mama ma na imię Jana…

■ Tamtego dnia chciałem posiedzieć w domu, jednak atmosfera zrobiła się za gęsta, wolałem więc zabrać dupę w troki. Matka ciągle była wkurzona na Bedzia za to, w jakim stanie wrócił. Teraz powoli dochodził do siebie, bo się przespał i wykąpał, ale matka nazwała jego drzemkę „gniciem w łóżku”, a kąpiel „blokowaniem łazienki” i każdym spojrzeniem okazywała, że nie zamierza zbyt szybko dać się udobruchać. Bedzio z początku próbował się tłumaczyć i dość długo znosił jej fochy, w końcu sam się nabzdyczył. Siedziałem z nim na kanapie i oglądaliśmy jakiś teleturniej. Bedzio odpowiadał na wszystkie pytania wcześniej niż zawodnicy, czym według mnie chciał udowodnić matce, że jest nie tylko mądrzejszy od niej, ale w ogóle najmąd-rzejszy na świecie. Mama prasowała, stojąc za naszymi plecami. Kiedy kropiła wodą jakiś obrus czy coś, kilka kropelek wleciało ojczymowi za kołnierz.

– Może byś tak uważała? – jęknął boleśnie Bedzio i w dowód tego, jak brutalnie został potraktowany, pełnymi dramatyzmu ruchami zaczął osuszać kark chusteczką.

– Przepraszam – rzuciła chłodno matka.

– Rzecz w tym, że to był szok. – Lekko odwrócił głowę w jej stronę. – Szok, rozumiesz? Następnym razem, nim zaczniesz pryskać wodą, uprzedź mnie z łaski swojej, dobrze?! – Zaczynał się nakręcać. To był zwiastun wściekłości, która od czasu do czasu w nim wybuchała i która, niestety, była silniejsza od niego. Nie mógł sobie darować kolejnej szpili: – Siedzisz, oglądasz telewizję i nagle podbiega do ciebie pies. Czy można sobie wyobrazić coś milszego? Twój pupil Cezar wskakuje ci na kolana i liże cię po policzku. – Słyszę, że żelazko się zatrzymało, czuję, że zapach nagrzanego obrusu się wzmaga. Ojczym odwraca się w fotelu i patrzy jej prosto w twarz. – Jednak… czy można sobie wyobrazić coś bardziej wkurwiającego niż to, że siedzisz sobie, oglądasz telewizję i nagle podbiega do ciebie Cezar, wskakuje ci na kolana i liże cię po policzku, a ty jesteś na sto procent pewien, że nie masz żadnego psa, właściwie to nawet nigdy nie chciałeś mieć, bo boisz się psów? Dlaczego to właśnie mnie bez przerwy muszą przytrafiać się takie rzeczy?! Dlaczego skaczą na mnie obce psy?! – Matka, rzecz jasna, mogła mu powiedzieć, żeby przestał robić tragedię z kilku kropelek wody, ale wolała bez słowa, z urażoną miną, kontynuować prasowanie. – I co z tego, że lekarz wciąż mi powtarza, żebym się tak nie denerwował, żebym podchodził do życia z humorem – drążył Bedzio – „Jasne, panie doktorze”, mówię mu, „obiecuję, słowo honoru”, a potem wracam do domu, a ty wbijasz mi w szyję rozżarzone żelazo, w dodatku w chwili, kiedy wcale się tego nie spodziewam. Czy ty naprawdę chcesz, żebym się przekręcił?! – By podkreślić, że pogrywanie sobie z jego zdrowiem to nie przelewki, gwałtownym ruchem zdarł z nosa okulary.

– Powiedziałam PRZEPRASZAM. To może powtórzę: PRZEPRASZAM! – Matka siliła się na spokojny ton.

– PRZEPRASZAM, to dobre! – Bedzio roześmiał się sarkastycznie. – Przepraszam, stary, ale niestety nie zmieścisz się w łodzi ratunkowej! Przepraszamy pana, ale balon spada, więc, gdyby nie miał pan nic przeciwko, tymczasem pana pożegnamy…

– Jezu! – nie wytrzymała matka, bezradnie rozkładając ręce.

– O! Właśnie! Jemu też koniec końców powiedzieli PRZEPRASZAM! Lecz najpierw wbili w gościa gwoździe grube na palec, i dopiero kiedy zmartwychwstał, zmienili zdanie. Przepraszamy, to się więcej nie powtórzy. Myśleliśmy, że jest pan zwykłym lumpem. Ale, kochana! – Teraz już zeskoczył z kanapy i zaczął przechadzać się wte i wewte przed telewizorem. – JA nie jestem Jezus Chrystus! Jak JA się przekręcę, to na amen! W tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, idioto! – wrzasnął ścichapęk w stronę zawodnika, który na ekranie żmudnie marszczył czoło. „Można się pomylić o pięć lat…”, przypomniał prowadzący. – Po coście się tam pchali?! – krzyczał Bedzio. – Do cholery ciężkiej, po co się tam pchają?! – Posłał mi pełne rozpaczy spojrzenie. – Czy ja pcham się tam, gdzie nie moje miejsce?! Czy ja tak robię?!

– Pijane banany – szepnęła matka.

■ Zazdroszczę pisarzom amerykańskim. Ci to mają fajnie. Wszystko z górki, serio, pod każdym względem mają lepiej niż ja. Po pierwsze: mieszkają w Ameryce, gdzie non stop coś się dzieje. A nawet jeżeli wieje nudą (w sensie tam, gdzie taki pisarz akurat mieszka), wystarczy przejechać się kawałek dalej i już. Po drugie: tam, gdzie mieszkają, wszystko jest ładnie pomyślane i sensownie ponazywane, no i jak się potem otwiera książkę, co ją napisał Amerykaniec, to nawet człowiek z trochę ograniczoną wyobraźnią dość szybko zaczyna czuć się jak w domu. Na przykład: Urodziłem się tuż obok Clinton Street, w Lower East Side, na skrzyżowaniu Morrison Avenue i Piętnastej Alei. Dosłownie kilka domów od Hipodromu. I załatwione! A ja? Gdzie JA się znajduję? Jak mam zmierzyć się z faktem, że nie mam do dyspozycji ani Hipodromu, ani Piętnastej Alei? Co mam napisać? Że zwykle przesiadywaliśmy na bezimiennym podwórku koło trzepaka, gdzie nie było nic poetyckiego, nie licząc rumianku, który uparcie wegetował w szparach między kostką brukową? Że nie byliśmy zbyt rozmowni, ewentualnie od czasu do czasu rzucaliśmy uwagi w stylu: „Coś mnie się zdaje, że czereśnie będą w tym roku…”? No dobra, może przedstawię wam swoich kumpli. Mam tu na myśli właściwie dwóch. Mianowicie Honzę Břečkę, do którego zwracaliśmy się głównie po nazwisku („Zamknij się, Břečka!”), i głuchoniemego Wicia (jemu akurat nie musieliśmy kazać się zamykać). Wydawał przedziwne odgłosy, które po jakimś czasie zaczęliśmy rozumieć. Honza Břečka chodził ze mną do klasy (to znaczy raczej nie chodził, tak jak ja) i byliśmy jak bracia, chociaż nasi rodzice niespecjalnie mieli się ku sobie. Nie byli zbyt szczęśliwi, że trzymamy się razem, ale nigdy nie mieli odwagi nam tego zabronić. Szczególnie pani Břečková zachowywała się co najmniej podejrzanie. „Honzíku! Masz gościa!”, macie pojęcie? Przychodzę do kumpla, co już z dziesięć lat mieszka piętro wyżej, a ona: „Masz gościa!”. No nic… Głuchoniemy Wicio mieszkał po drugiej stronie ulicy i raz, dawno temu, tak stłukł mnie i Břečkę, że leżeliśmy bez życia na chodniku i nie mogliśmy się ruszyć. A on stał nad nami (miał prawie dwa metry wzrostu i był cholernie silny) i robił to swoje: „Huu, huu!”, bo naprawdę strasznie go wcześniej wkurwiliśmy, ale jak zobaczył, że niewiele z nas zostało, trochę się przestraszył i próbował nas udobruchać. Plaskał nas po policzkach, uśmiechał się i silił na: „Huu, huu”, które brzmiałoby przyjaźnie. Czemu nas tak wtedy zlał? Nawet nie pamiętam; chyba dlatego, że podejrzewaliśmy z Břečką, że od nas ściągał czy coś. Potem się z nim skumaliśmy. To, że był z niego taki gigant, bardzo nam pasowało, bo kiedy szliśmy do knajpy, gdzie wcale niekoniecznie musieli nam nalać, Wicio podchodził do baru, a Břečka, co miał niski głos, chował się za jego plecami i mówił: „Trzy piwa!”, podczas gdy Wicio stał, patrzył barmanowi prosto w oczy i otwierał gębę. Numer wręcz estradowy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: