Pijany z radości - ebook
Pijany z radości - ebook
Opowieść o życiu spełnionym – napisana przez niepełnosprawnego mężczyznę, który urodził się z dziecięcym porażeniem mózgowym.
Autor skłania nas do innego spojrzenia na niepełnosprawność, otwarcie mówiąc o swoich trudnych emocjach, ograniczeniach fizycznych i niezaspokojonych potrzebach. Ale jednocześnie daje świadectwo niezwykłej radości życia, gdyż czerpie z niego maksimum przyjemności i szczęścia, przede wszystkim dzięki rodzinie, pracy i swoim hobby.
Ta napisana z pasją, dynamiczna, pełna humoru i autoironii książka podniesie na duchu każdego, kto jest przygnębiony i zmaga się z rozmaitymi komplikacjami życiowymi, a także sprawi, że inaczej będziemy patrzeć na osoby niepełnosprawne – bez lęku, niepotrzebnego użalania się i poczucia winy, ale ze świadomością ich pełnego, bogatego człowieczeństwa.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7516-904-1 |
Rozmiar pliku: | 781 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rodzimy się po raz pierwszy, a potem – niekiedy – rodzimy się po raz drugi…
Ale czym są owe powtórne narodziny, jeśli te pierwsze nie przyniosły człowiekowi tego wszystkiego, czego ma prawo oczekiwać od natury? To znaczy zdrowia i silnego ciała… Są tacy, którzy od początku są obarczeni niepełnosprawnością, „handicapem”, jak sam o sobie mówi Autor. „Handicap” – zabawne słowo… ale rzeczywistość już nie jest zabawna. Niesie z sobą walkę, zwątpienie, pokusę poddania się w przedbiegach. Wszystkie codzienne, banalne czynności stają się stawką większą niż życie, a sukcesem – nauczenie się, w wieku piętnastu lat, samodzielnego zawiązywania sznurowadeł… ale ten rodzaj sukcesu oczywiście nie interesuje nikogo!
W tym właśnie tonie utrzymuje swoją opowieść Jean-Baptiste Hibon, dzieląc się z nami swoim doświadczeniem. Pisze z dystansem, humorem, autoironią, nie wpędzając czytelnika, którego natura nie obarczyła (przynajmniej widoczną!) niepełnosprawnością, w poczucie winy!
Skądinąd niejednokrotnie łapałem się na tym, że opowieści moich niepełnosprawnych braci wpędzają mnie właśnie w poczucie winy, z którym nie bardzo wiem, co począć. Bo po pierwsze miałem sobie za złe, że nie poświęcam im dość uwagi, a po drugie, jako osoba sprawna i zdrowa, zacząłem umniejszać własne cierpienie. Lektura niniejszej książki wywołała we mnie zgoła inne reakcje. Postawiłem sobie pytanie, które chciałbym, aby zadali sobie także inni czytelnicy.
Niepełnosprawność nie jest jedynie obciążeniem, dodatkowym balastem: jest językiem. Co więcej, staje się przesłaniem o sensie naszego życia – przesłaniem, które musimy odkodować. Bo – chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumi i – w swej opowieści Jean-Baptiste Hibon nie ma nam za złe, że został okaleczony… ale zachęca nas do tego, abyśmy zastanowili się nad istotą własnego okaleczenia. To kwestia prawdy. Fakt, iż jego okaleczenie jest widzialne, a nasze głęboko ukryte (być może nawet nie zdajemy sobie z niego sprawy), nie oznacza, że nie wywiera ono wpływu na nasze życie. Poza tym istnieje duże prawdopodobieństwo, że jeśli go sobie nie uświadamiamy, obarczamy jego ciężarem innych. Jeśli natomiast z pokorą uznamy jego istnienie – ono przemówi.
Co powie? Spyta, czy już urodziłeś się na nowo! A może, nawet nie zdając sobie sprawy ze swojego głębokiego zranienia, nieco przystanąłeś w miejscu?
Jean-Baptiste Hibon wyznaje, że buntował się, zamykał się w sobie, a nawet… chciał popełnić samobójstwo. Tymczasem ja, pełnosprawny i zdrowy człowiek, często ulegałem pokusie myślenia, że wszystko ze mną w porządku. Ile razy straciłem przez to szansę na spotkanie z Bogiem? Uznanie własnego zranienia jest drogą do powtórnych narodzin. Inaczej mówiąc, zranienie – jeśli je rozpoznamy i sami przed sobą przyznamy się do niego – to przestrzeń, w której możemy odkryć Boże zaproszenie do zbawienia. W tej konkretnej przestrzeni rozbrzmiewają pełne miłości słowa, które kieruje do mnie Bóg!
Jean-Baptiste Hibon słusznie oburza się, słysząc stwierdzenie, że jego niepełnosprawność jest darem od Boga. Sam Bóg cierpi naszym cierpieniem. W tym miejscu dotykamy subtelnej alchemii Męki i Zmartwychwstania Chrystusa, który bierze na siebie wszystkie nasze cierpienia. Nie wszystkie na raz, ale troskliwie – jedno po drugim… Dlatego że Bóg nie stworzył miłości „globalnej”, która miałaby się nijak do naszego cierpienia, lecz miłość, która trwa przy każdym z nas.
Co zatem będziemy robić w raju? Będziemy się radować szaloną miłością Boga, który chce się połączyć z człowiekiem w najintymniejszych obszarach jego istoty. Do tego spotkania – które osobiście przeżył Jean-Baptiste – nieustannie zaprasza nas Bóg.
Ta książka to historia człowieka, który uczy się… rzucać w ramiona Boga.
Jean-François Noël,
kapłan i psychoanalityk
„Handicap” w języku polskim odnosi się wyłącznie do wyścigów konnych: system handicapowy polega na przeprowadzaniu gonitw, w których szanse koni są wyrównywane przez zmniejszenie albo zwiększenie wagi noszonej przez konia. W języku francuskim oznacza także „niepełnosprawność”. Autor być może ma na myśli to, że bierze udział w biegu (życiu), dźwigając większy ciężar niż inni. Por. s. 131.Niezły numer
Skutki skoków na trampolinie
18 grudnia 1972 roku. Moja mama udaje się do Clinique de l’Espérance, pełna radości z powodu rozpoczętej akcji porodowej. Właśnie pcha się na świat pierwsze z czwórki jej dzieci, składającego się w sumie – jak się okaże w przyszłości – z jednego chłopca i trzech dziewczynek. Niestety, mama będzie musiała się nieco wstrzymać ze swoją radością.
Dają jej zastrzyk przeciwskurczowy i – mimo iż zwija się z bólu – odsyłają ją do domu, nakazując grzecznie czekać na terminowy poród, przewidziany na przyszły miesiąc… W domu po chwili wytchnienia bóle niemal natychmiast wracają ze zdwojoną siłą i wkrótce stają się nie do wytrzymania: najwyraźniej pcham się na ten świat. Szkoda tylko, że nie w swoim czasie! Młode małżeństwo natychmiast wraca do kliniki, abym jak najprędzej mógł wydostać się na świat… Bo ja naprawdę potrzebuję światła i tlenu. Bóle mojej mamy to guzik alarmowy, który wciskam ze wszystkich sił: pępowina trzykrotnie owinęła mi się wokół szyi.
Prędzej! Prędzej! Prędzej… Jak mnie ocalić? Cesarka nie wchodzi w grę, bo poród trwa w najlepsze. Moje jedyne wyjście to poród siłami natury. Tymczasem potrójna pętla z życiodajnej w normalnych warunkach pępowiny nie pozwala mi wydostać się z tunelu. Oto skutki skakania w brzuchu mamy jak na trampolinie! Na szczęście spostrzegam światło i bęc! – ląduję na łóżeczku, które dla mnie przygotowano.
Ledwie zdążyłem poznać swoje imię i przywitać się z rodzicami i lekarzem, który uratował mi życie, a już przewożą mnie na oddział intensywnej opieki medycznej.
Tymczasem moi rodzice, zamiast cieszyć się z narodzin pierworodnego, drżą z niepokoju, który dodatkowo podsyca nerwowość i troska lekarzy. „Co wyrośnie z tego dziecka, innego od innych? Czy to nasza wina? Czy chłopiec przeżyje? Co się właściwie stało? Co teraz zrobimy, a raczej – co powinniśmy teraz zrobić? Jak będzie żył i jak będzie wyglądało jego życie?” – to pytania, którymi dniem i nocą zadręczają się moi rodzice…
Podczas mojej pierwszej walki o życie doszło do niedotlenienia okołoporodowego, a w jego konsekwencji – do zaburzeń funkcjonowania mózgu, których głównymi przejawami są trudności ruchowe. Diagnoza wydana przez wybitnych znawców tematu raczej nie napawa optymizmem: „To dziecko prawdopodobnie nigdy nie będzie chodzić bez specjalnego gorsetu i oprzyrządowania”. Nikt też nie jest w stanie wypowiedzieć się na temat mojej przyszłości neurologicznej.
Czekając na ostateczny werdykt, moja mama oczyma wyobraźni widzi swojego ukochanego synka zakutego od stóp do głów w straszliwy gorset, niczym w zbroję, która ma go utrzymać w pozycji pionowej, i z powykręcanymi nogami włożonymi w metalowe szyny. Wizja bardzo przygnębiająca!
Mama nie może pogodzić się z myślą, że jej dziecko jest „nienormalne”, a słowo „upośledzony” nie może jej przejść przez gardło. Wypiera fakty ze świadomości, a w każdym razie – utrzymuje je w tajemnicy.
Radość z narodzin dziecka nagle przeradza się w koszmar. Mimo to mama cieszy się z mojego przyjścia na świat. Umocniona instynktem macierzyńskim, jest gotowa stawić czoło bolesnemu doświadczeniu, które odciśnie się tragicznym piętnem na całym naszym życiu.
Na oddział, na który zostałem przeniesiony pierwszej nocy, tata przynosi mi matczyne mleko. Jednak bolesne seanse ściągania pokarmu wkrótce okażą się zbędne. Mleko matki zostanie uznane za pokarm niesterylny, a ja – z obawy przed zatruciem – zostanę go pozbawiony. Jedyny sygnał od mojej mamy, namiastka jej obecności, jej pokarm, zostaną mi odebrane…
Nastąpi długi okres oddzielenia matki od dziecka – dodatkowo potęgujący niezawinione cierpienie. Płacz innych dzieci w sąsiednich salach rani zrozpaczoną kobietę, przypominając o samotności i nieobecności jej własnego dziecka. Nieustannie przygniata ją poczucie winy i bezużyteczności. Mój tata i nasi bliscy próbują ją jakoś pocieszyć, choć wszyscy zdają sobie sprawę, że mój stan jest beznadziejny.
I w końcu – karty na stół. Moi rodzice muszą uznać fakt, że mają chore dziecko, inne od innych.
Nadchodzi dzień wypisu. Ale i tym razem na drodze stają nieprzewidziane trudności. Silny krwotok, zakończony łyżeczkowaniem, na kolejne trzy dni przykuwa mamę do łóżka. Wreszcie mama może iść po swoje dziecko, które nadal przebywa na oddziale intensywnej terapii.
I tym razem nie obywa się bez niespodzianek. Ku swemu najwyższemu zdumieniu, mama znajduje mnie w towarzystwie czarnoskórego noworodka, którego pielęgniarka okłada po plecach – dosyć mocno i z zaangażowaniem. Przerażona zabiegami wykonywanymi na tym oddziale mama dowiaduje się, że to oklepywanie, które ma za zadanie pomóc dziecku odkrztusić śluz zalegający w płucach i tym samym – dacie wiarę? – ułatwić noworodkowi oddychanie. Tymczasem ja, zupełnie nieświadom tego, co mnie czeka, czekam spokojnie na swoją kolej. Widać grzbiet mojej prawej dłoni, a na nim ziejącą ranę. To efekt kroplówki z glukozy – żrącego płynu, który wypala tkanki, o ile nie trafi tam, gdzie powinien. Trokar – ogromny w porównaniu z moją maleńką rączką – wypadł z mikroskopijnej żyły i w związku z tym – nie przyniósł spodziewanych rezultatów. To znaczy nie powstrzymał konwulsji. Jedna z pielęgniarek w rozmowie z moimi rodzicami potwierdziła ten fakt, wyznając, że mały -Baptiste miał drgawki przez sporą część nocy. Blizna na mojej prawej dłoni to pamiątka tamtych wydarzeń.
Na widok tej poranionej istoty moja mama powstrzymuje łzy i mocno mnie przytula, jakby chciała odczarować całe zło, którego zaznałem.