Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piosenkarze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Piosenkarze - ebook

Po piosenkarkach muszą pojawić się ONI. Maciej Kossowski, Krzysztof Klenczon, Andrzej Zieliński, Jacek Zieliński, Stan Borys, Edward Hulewicz, Andrzej Dąbrowski, Andrzej Zaucha. Bigbitowi, rockowi, jazzujący, klasycyzujący – i poetyccy. Rządzący polską sceną muzyczną lat 60., 70. i 80. Bez ich piosenek, bez tych, które śpiewali, nie wyrosłoby kila pokoleń Polaków – ba! niektórzy może w ogóle by się nie urodzili. Przeboje przebojami, ale najciekawsze jest to, co pod nimi drzemie. To, czego nie wiedzą wszyscy. Igła adaptera po raz ostatni opada na płytę. Gramy.

Emilia Padoł (ur. 1985) – dziennikarka kulturalna, absolwentka Wydziału Polonistyki UJ. Współpracuje z portalem Onet. Autorka książek "Damy PRL-u", "Dżentelmeni PRL-u", "Piosenkarki PRL-u". Urodziła się w Tarnowskich Górach, mieszka w Krakowie

Kategoria: Sztuka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-416-0
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ONI MAJĄ GŁOS

Ta książka miała mieć tytuł Piosenkarze PRL-u. Zostali Piosenkarze.

PRL to kłopot. Trzy litery, które potrafią wpędzić w popłoch i przerażenie, a przynajmniej wywołać niechęć. Trzy litery, które budzą lęk przed uwięzieniem w przeszłości, odcięciem drogi do przyszłości i zamknięciem w tej najpaskudniejszej z paskudnych szuflad. Trzy znaki, które wywołują jakąś dziwną obawę, może nawet strach przed jednoznacznym uwikłaniem w historię i politykę, jakby każda rzeczywistość zawsze była czarno-biała, a „PRL-owski” znaczyło tyle samo, co „komunistyczny”, „partyjny”, „czerwony” itd., parę określeń można by tu jeszcze dopisać. „Trzy litery – wzdrygnięcie, pisk w uszach, zgrzyt styropianu po szkle”, jak napiszę w jednym z rozdziałów.

„Dlaczego PRL-u?”; „Co to znaczy «piosenkarz PRL-u»?” (lekko agresywnie), „Przepraszam, że występowałem w czasach PRL-u” (nieco kąśliwie). Słyszałam te zdania, choć czasem komentarz nie był potrzebny, wystarczyła reakcja na tytuł, a potem wycofywanie się rakiem. Oczywiście, i co ciekawe, nie wszyscy tak reagowali. Dla większości tych, którzy zechcieli ze mną porozmawiać, sugerowany przeze mnie tytuł był czymś zupełnie naturalnym, co na pewnym etapie zaczęło mnie mocno dziwić. Jeśli mieli do niego zastrzeżenia – wchodziliśmy w dialog, rozmawialiśmy, szanując, tak mi się wydaje, wzajemne argumenty.

Dlaczego więc odeszłam od Piosenkarzy PRL-u? Czy to moja klęska, kapitulacja, walkower? Choć PRL to dla mnie wciąż przede wszystkim epoka i bardzo chciałabym, żebyśmy potrafili na nią patrzeć właśnie tak: bez uprzedzeń, niepotrzebnej perspektywy ideologicznej, widzieć ją jako czas, w którym wielu żyło, tworzyło, przeżywało swoją młodość, kształtowało kulturę i formowało historię, doszłam do wniosku, że nie chcę ograniczać moich bohaterów do jej ram. Startowali i zdobywali największą popularność właśnie w PRL-u, ale większość z nich wciąż pracuje, tworzy, komponuje, śpiewa, gra, nagrywa. Większość, bo dwóch już nie – Krzysztof Klenczon i Andrzej Zaucha.

Może więc tytuł Piosenkarze PRL-u, narzucający ich scenicznej obecności konkretne granice, to pomysł zbyt nowoczesny i śmiały. A może nie dość empatyczny. Nie wiem, a nie potrafiąc tego rozstrzygnąć, porzucam go. Piszę jednak o tym wszystkim nie bez przyczyny, bo choć te trzy litery nie zostały wydrukowane, gdzieś nad tą książką się unoszą – jako czas, epoka, do której ostatecznie przecież sięgam.

Piosenkarze to wciąż tytuł kontrowersyjny (co w kontekście moich wcześniejszych trzech książek z serii jest już właściwie tradycją). No bo kim właściwie jest piosenkarz? Czy bycie piosenkarzem, czyli tym, który wykonuje piosenki, to coś pejoratywnego? Nie wszyscy bohaterowie tej książki o tym mówili (inni z kolei mówili nader dobitnie), ale chyba dla nich wszystkich piosenkarz to stanowczo za mało − są, czują się muzykami. Dlaczego więc piosenkarze? Bo właśnie tak w większości zostali zapamiętani przez pamięć zbiorową, ten dziwny organizm, do którego dociera bardzo uproszczony, ogólny, wypłukany z detali obraz. Bo w tej roli zostali najlepiej zapamiętani, w niej są OBECNI. Przez piosenki i dzięki nim. Czy więc piosenki to ich największy kapitał? A może największe przekleństwo?

Czy ONI MAJĄ GŁOS? Oczywiście, w końcu wszyscy chcieli mi coś powiedzieć: Maciej Kossowski, Andrzej Zieliński, Jacek Zieliński, Stan Borys, Edward Hulewicz, Andrzej Dąbrowski. O Krzysztofie Klenczonie opowiedziała mi jego żona, Alicja „Bibi” Klenczon, rozdział poświęcony Andrzejowi Zausze zbudowałam przede wszystkim ze śladów jego obecności – wywiadów, wspomnień, muzyki.

Ośmiu bohaterów tej książki było i jest obecnych: na koncertach, festiwalach, w radiu, telewizji, na płytach, w gazetach, nawet w Internecie, a przede wszystkim w pamięci i sercach − no cóż, tym razem to nie przesada − milionów. Dla mnie są na tyle wyraziści, że razem budują własną opowieść o polskiej scenie lat 60., 70. i 80. Łączą ich talent, ciekawość świata (w którego rozmaite strony chętnie się wyprawiali) i chyba wiara w siebie, bez której przecież nic nie byłoby możliwe. Ale historia każdego z nich, jak jego umiejętności, wykształcenie, zainteresowania, predyspozycje, osobowość, są kompletnie różne. Uderzyło mnie to szczególnie mocno.

Dlaczego oni, a nie inni? Zależało mi na osobistym spotkaniu z moimi bohaterami lub ich bliskimi – to raz, a dwa, nie mniej istotne, nie chciałam iść utartym szlakiem, bo to po prostu nuda i nic więcej. Chyba ani moi bohaterowie, ani ja na nudę nie jesteśmy jeszcze gotowi.

Kraków, kwiecień–grudzień 2016 r.Dwa kontynenty, dwa nazwiska, dwie artystyczne tożsamości. I jeden człowiek – przekonuję się, gdy szukając kontaktu do Macieja Kossowskiego, znajduję ten do Mike’a Cossiego. Jako Maciej Kossowski w pierwszej połowie lat 60. rozniecił w Polsce szaleństwo Dwudziestolatkami. Jako Mike Cossi od ponad 33 lat koncertuje w Ameryce.

Rozmawiamy przez Skype’a w piątkowy ciepły wieczór. Dla mnie wieczór, bo u Kossowskiego jest dopiero czternasta. O życiu, z którego, jak zaznacza, powstałby dobry film, słucha się długo i dobrze, nawet gdy rozmówcy nie widać, dochodzi tylko brzmienie głosu – melodyjnego, jak to u urodzonego muzyka. Dziesiątki wspomnień, kumulacja wielkich nazwisk, dynamicznie zmieniające się tło. Popisowa muzyka i amerykański sen. A przede wszystkim przejmujący i utalentowany bohater – zarówno historii, jak i pierwszego planu.

Światła gasną, szmery cichną.

NEW YORK, NEW YORK

– Mieszkam na zachodniej stronie Manhattanu – West Side, przy 43 ulicy. Dwie przecznice od Hudson River, która oddziela stan Nowy Jork od stanu New Jersey. Z balkonu na trzydziestym szóstym piętrze widzę co najmniej 25 mil kwadratowych New Jersey – dzięki niskim budowlom. Widok na północ, w górę Manhattanu, jest również rozległy, choć ograniczony w odleg­łości jednego kilometra drapaczami chmur. Wybudowano je niedawno, mają ponad sześćdziesiąt pięter. Dwie przecznice na prawo ode mnie bije serce Nowego Jorku − słynny Times Square. Nie wiem, czy pani wie... ja mieszkam w Ameryce od 1969 roku.

Czy Maciej Kossowski wraca jeszcze myślami do Polski, czy chciałby tu przyjechać? Od końca lat 60. był w kraju zaledwie raz.

– Wie pani, po tylu latach trudno jest tęsknić. Wiem, że to jest fashionable, modne, mówić „tęsknię za ojczyzną”. Ja mam inną psychikę. Zbyszek Namysłowski, będąc w Nowym Jorku na początku lat 80., określił to krótko. W rozmowie z przyjaciółmi powiedział: „Maciek jest Amerykaninem”.

Do kraju przyjechał w 2012 roku na zaproszenie swojego rodzinnego miasta – Grudziądza. W miejscu, w którym 75 lat wcześ­niej przyszedł na świat, nie mógł się zatrzymać dłużej – musiał wracać za ocean. Kossowski wciąż koncertuje w Nowym Jorku, ale też poza miastem. Od 2000 roku najczęściej gra i śpiewa w zamkniętych miejscach, jak zaznacza „nie nursing, tylko w caretaker homes”, wśród ludzi, oczywiście w pewnym wieku, mających wyrobiony muzyczny gust. A to duży plus.

– Telewizja ich już nudzi, za to koncert jest w ich życiu wydarzeniem, czekają na niego. Dużo jest takich miejsc rozsianych po całym Nowym Jorku i New Jersey.

STRASZNY PITCH

Kossowski rodzi się 11 lutego 1937 roku jako najmłodszy syn pracownika Banku Polskiego – Józefa i jego żony Marii. Mieszka w pięknym domu, otoczonym malowniczym ogrodem, towarzyszy mu swoboda, jest kochany i chyba, mimo jeszcze nieświadomego umysłu, szczęśliwy. Wszystko to rozpada się w 1939 roku, jeszcze przed wybuchem wojny.

– Ojciec został wysłany do Rumunii, żeby przewieźć jakieś ważne papiery bankowe. Nie znam detali, dziś żałuję, że nie zdążyłem dopytać mamy o te szczegóły. Mieliśmy przyjaciela, majora Uszyńskiego. To on doradził nam, żeby mama wyruszyła do Brześcia nad Bugiem, dokąd wcześniej wyjechała z dziećmi jej przyjaciółka z Grudziądza Maria Florkowa. W Grudziądzu była silna załoga wojskowa i major przewidywał ciężkie walki. Jechaliśmy przez Warszawę, tam zgubiły się nasze bagaże – pakunki, walizki, wszystko przepadło. W drodze do Brześcia pociąg się zatrzymał, tory były zniszczone. Znaleźliśmy się pod ostrzałem. Pamiętam jak dziś nurkującą „Stukę”, niemiecki bombowiec z wyjącą syreną. Pilot samolotu zniżył się tak, że widziałem jego oczy za okularami. Armatka przeciwlotnicza wydała serię strzałów, a potem rozległy się wybuchy bomb. Wie pani, co to jest pitch? Wysokość brzmienia. Wysoki i powtarzający się dźwięk strzelającej armaty był przeraźliwy i bardzo głośny. Nie mogę go zapomnieć. Schowaliśmy się pod furmankę. Potem moja mama znalazła inny wóz, którym dotarliśmy do Brześcia. A tam – surprise, surprise – była już Armia Czerwona, pełna wrogich, groźnych, zawszonych i wygłodniałych ruskich żołnierzy. Czekaliśmy na ojca, który miał przyjechać z Rumunii, ale Rosjanie go przechwycili i wywieźli do Kazachstanu, gdzie zmarł w 1941 roku. O tym dowiedzieliśmy się długo po wojnie. Mama zdecydowała się na powrót do Polski. Legalnie nie było to możliwe, więc przekradliśmy się nocą przez zieloną granicę. I od razu wpadliśmy w ręce Niemców. Zgromadzili nas pod prysznicami, z których zamiast wody leciała chemiczna substancja odkażająca zawszone ciała. Pod prysznicami stały same nagie kobiety, było ich około trzydziestu.

BASKETBALL SIĘ SKOŃCZYŁ

Matka Kossowskiego, która ma pod opieką jeszcze dwójkę jego rodzeństwa i babcię, wysyła Macieja do ciotki do Krosna. Chłopiec zostaje tam do końca wojny. W 1945 roku Marii Kossowskiej, szalenie dzielnej kobiecie, udaje się odzyskać dom, zajęty w czasie wojny przez Niemców. Życie trzeba budować na nowo. To Maćkowe koncentruje się przede wszystkim wokół szkoły podstawowej, potem liceum. Jako nastolatek chyba bardziej interesuje się sportem niż muzyką, zapala go też aktorstwo. Nie opuszcza żadnej z teatralnych inscenizacji w mieście, a w szkole jest najlepszy w biegu na sto i dwieście metrów, skoku wzwyż, w dal, pchnięciu kulą i rzucie oszczepem. Po maturze nie chce trafić do wojska – głównie z tego powodu zostaje studentem filologii polskiej na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Tutaj, wraz ze swoją drużyną, w 1955 roku wygrywa akademickie mistrzostwa Polski – w koszykówce.

– Moja sportowa kariera z AZS Toruń skończyła się po pierwszym meczu akademickich mistrzostw Polski w Gdańsku. Wylądowałem w szpitalu, zaatakowany przez rumień guzowaty. Fatalnie się wtedy odżywiałem. Do dzisiaj się dziwię, skąd miałem tyle energii – pamiętam, że kazano nam jeść cukier. Gdy wyszedłem ze szpitala, lekarz powiedział, że dla mnie basketball się skończył. To oczywiście była bzdura, ale faktycznie basketball zastąpiła trąbka.

Pewnego dnia jego jazzowe podśpiewywanie dobiega do uszu Andrzeja Mroczyńskiego, kierownika dixielandowego zespołu Combo 7.

– Powinieneś być muzykiem – słyszy Maciek.

– Chciałbym, ale nie mam instrumentu – odpowiada.

– Na czym chciałbyś grać?

– Na saksofonie.

Niestety, na UMK był tylko jeden saksofon do „wyrentowania”. Już zajęty. Do wynajęcia dostępna była za to trąbka. Po trzech miesiącach muzycznego treningu Maciej Kossowski zostaje członkiem Combo 7. Wciąga go jazz. Przed ludźmi jednak nie śpiewa. I to nie zmieni się przez kilka kolejnych lat.

GRAĆ, GRAĆ, GRAĆ

Na drugim roku studiów oblewa egzamin z marksizmu-leninizmu. Los rzuca go do Gdańska, gdzie od 1957 roku znów studiuje filologię polską – w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Wieczorami, żeby zarobić na życie, gra w klubach. Dwa lata później zdaje egzamin do średniej szkoły muzycznej – chce szlifować grę na trąbce i fortepianie, na którym podgrywał już trochę jako dziecko. Młodość na Wybrzeżu jest barwna, zabiegana, choć też pełna trudu. Trzeba pogodzić studia, szkołę muzyczną, chałturzenie, słuchanie jazzu i… aktorstwo.

Kossowski marzy o zdaniu egzaminu do Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Za pierwszym podejściem poznaje Barbarę Brylską.

– Początek romansu, graliśmy razem scenki. Ona się dostała, ja się nie dostałem. Gdy odbierałem papiery z sekretariatu, usłyszałem: „Pan już prawie był w szkole, ale dostaliśmy telefon, że musimy przyjąć dziesięciu zagranicznych studentów”. Nie było wyboru, to były dewizy.

W kolejnym roku szczęście również mu nie dopisało. Jego ciotka, aktorka − Julia Kossowska, mówiła mu, że te niepowodzenia mogą mieć związek z jej wrogami. Ale kto to wie?

Mimo złej passy na Wybrzeżu Kossowski nie tylko gra z wieloma grupami jazzowymi, nie tylko występuje na koncertach w Filharmonii Bałtyckiej, ale też znajduje sposób na realizację swoich aktorskich ambicji. Zostaje członkiem Bim-Bomu. W tym słynnym teatrze studenckim gra sporo – do czasu, aż pozbywa się brody, wtedy traci połowę ról.

– Nie byłem w charakterze – żartuje dzisiaj.

Występy, które nie wpływały na zasobność studenckiej kieszeni, trudno było pogodzić z graniem chałtur w klubach. Gdy opuścił Bim-Bom, zasilił szeregi teatrzyku Jerzego Afanasjewa, Cyrk Rodziny Afanasjeff, którego nieodłączną częścią był zespół dixielandowy Tralabomba Jazz Band.

– Dixieland był bardzo modny w tamtych czasach, grałem taki repertuar na trąbce razem z innymi kolegami. Jurek Afanasjew wmontował nas do programu. Pamiętam, że miałem scenę, w której było widać tylko mój cień i trąbkę. Grałem Baby Won’t You Please Come Home. Kolega klarnecista mówił mi, że moja gra i ten widok powodują, że ludzi przechodzą ciarki. Muzycy często są zazdrośni, nawet jeśli ktoś bardzo dobrze gra, nie chcą tego przyznać. A ja miałem parę takich comments.

TYSIĄCE W STOCZNI

W 1963 roku zaprasza go do Warszawy Zbigniew Namysłowski.

– To wszystko wydarzyło się niemal w tym samym czasie. − Fabuła zagęszcza się, epizody mnożą i rozsuwają na kilka planów czasowych.

Kossowski gra i śpiewa z zespołem Namysłowskiego w warszawskiej restauracji Kaprys. Zaledwie przez miesiąc. Namysłowski wyjeżdża do Niemiec i niebawem Kossowski staje przed szansą opuszczenia kraju. Z Tralabombą ma jechać do Grecji, ale zanim wyruszy w świat, dostaje propozycję współpracy z Czerwono-Czarnymi, którzy zauważają go w sopockim barze Alga. Kossowski gra i śpiewa, Czerwono-Czarni jedzą obiad. Józef Krzeczek, pianista, organista, a w 1963 roku także kierownik muzyczny tej, jednej z czołowych, formacji mocnego uderzenia, podchodzi do Kossowskiego i pyta z uśmiechem:

− Chciałbyś zarobić 10 tysięcy miesięcznie? Jutro mamy występ, przyjdź i zaśpiewaj coś.

– Chętnie, a gdzie występujecie?

– W Stoczni Gdańskiej. Mamy już gotową scenę, przyjdzie 10 tysięcy osób. – Kossowski wpada w osłupienie.

– Nie mam nawet polskiego repertuaru – ripostuje.

– Śpiewaj, co chcesz. Tak jak śpiewałeś tutaj.

Dzisiaj Kossowski wyjaśnia:

– Nigdy wcześniej nie słyszałem o Czerwono-Czarnych, bo słuchałem tylko muzyki amerykańskiej i angielskiej. Nie miałem pojęcia, kim jest Helena Majdaniec, kto to jest Karin Stanek. Nie znałem tej muzyki.

Podejmuje jednak wyzwanie. Następnego dnia, pół godziny przed występem, podpowiada muzykom tonację, potem śpiewa przebój Oh, Marie z repertuaru Louisa Primy, amerykańskiego piosenkarza włoskiego pochodzenia. Hit wyśpiewany w języku angielskim w tempie, jakie niebawem stanie się charakterystyczne dla słynnych Dwudziestolatków, wywołuje żywiołową reakcję publiczności. Owacji nie sposób porównać do aplauzu towarzyszącego występom Kossowskiego w restauracjach, klubach, nawet w Filharmonii.

– Graliśmy jazz, mieliśmy duże oklaski, ale nigdy nie słyszeliśmy takiego huraganu braw.

Śpiewa też piosenkę Speedy Gonzales. Publiczność szaleje. Po koncercie żegna się z Józefem Krzeczkiem. Słyszy: „Dam ci znać, na pewno się z tobą skontaktuję”. Wraca do Sopotu. Mija miesiąc, obietnica pozostaje tylko obietnicą.

– Pomyślałem sobie: OK, that’s the end. Nic się nie wydarzy, było, minęło. I nagle pewnego wieczoru Wiesio Bernolak, który grał na gitarze solowej, zjawia się w Aldze. I mówi: „Jadę do Białegostoku. Jeśli chcesz z nami występować, to przyjdź na stację kolejową dziś o ósmej wieczorem”.

Kossowski zjawia się na dworcu. Zagrali kilka koncertów w okolicach Białegostoku. Zespół przechodził wtedy poważne zmiany kadrowe – z jego szeregów odeszli Helena Majdaniec i Michaj Burano, śpiewały tylko Karin Stanek i Anna Cewe. Brakowało też saksofonisty − niby był, ale Kossowski zapamiętał, że zupełnie nie pasował do grupy. Po kilku koncertach z Czerwono-Czarnymi Maciej wyjeżdża do Grecji. Z teatrzykiem Afanasjewa i całym dixielandowym zespołem, który był jego częścią.

INNY ATTITUDE

Pierwszy wyjazd za granicę i wszystko tak zupełnie inne, obce w porównaniu z PRL-owskim krajobrazem. Już widok z samolotu dziwi – białe dachy bez dachówek. Do tego brak fabryk czy choćby najmniejszych śladów przemysłu. Co się robi w takim kraju? Z czego się żyje? Jak? Kolejny szok po wylądowaniu – pełne zabytków Ateny, następny – podróż przez sporą część Grecji.

– W czasie jazdy z Aten na wyspę Lefkada słuchaliśmy muzyki, która bardzo mi się podobała: dużo mandolin, zupełnie inny klimat niż w ówczesnej Polsce. Wyraźne wpływy tureckie, akcenty Bliskiego Wschodu. Kiedy przyjechaliśmy z Grecji, zauważyłem też wielką różnicę między naszymi dziewczynami a tamtejszymi. Te w Grecji w ogóle się nie malowały. I miały bardzo zdrową cerę. A polskie dziewczyny w tych czasach wyglądały naprawdę blado – nie spędzały czasu na powietrzu, dieta pewnie też miała ogromny wpływ na ich wygląd.

Wciąż jest 1963 rok – niech czytelnik o tym pamięta i nie da się zwieść. Po powrocie z Grecji Kossowski wyrusza w trasę po Polsce z Czerwono-Czarnymi, na dobre dołączając do zespołu. Zaczyna nagrywać swoje pierwsze bigbitowe przeboje: Dwudziestolatki, Agatko, pocałuj, Nie zawsze musi być pochmurny dzień – najpierw w radiu, a po roku – na płytę. Wspólnie z Józefem Krzeczkiem dzieli zamiłowanie do Freda Buscaglionego i wspomnianego Louisa Primy. Razem opracowują aranże pierwszych śpiewanych przez artystę piosenek, inspirując się stylem tych dwóch piosenkarzy o włoskim rodowodzie.

Jeszcze w tym samym roku Kossowski występuje z zespołem na I Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Solistą Czerwono-Czarnych będzie przez kolejne cztery lata.

– Zaczęła się dosyć monotonna współpraca. Ta sama sceneria – od miasta do miasta, od wioski do wioski, od województwa do województwa.

W czasie dużych koncertów w kraju zespół szukał młodych talentów. Ale, jak przypomina sobie Kossowski, przez te cztery lata jego śpiewania w formacji tak naprawdę funkcjonowała stała grupa solistów. Obok Macieja z Czerwono-Czarnymi śpiewali Kasia Sobczyk, Karin Stanek, Toni Keczer, potem także Józef Ledecki.

Chociaż dziś Kossowski nazywa muzykę, którą wtedy wykonywał, troszeczkę szokującą, mnie lepszym określeniem wydaje się „kompletna rewolucja”. Dwudziestolatki stały się pokoleniowym manifestem, a ich wykonawca – prawdziwą gwiazdą. Zaczyna to do niego docierać, gdy ogląda odcinek Polskiej Kroniki Filmowej, w którym przedstawiono go jako rewelację polskiej piosenki. Kadry, w których śpiewa Dwudziestolatki przed rozentuzjazmowanym tłumem, zapadają mu głęboko w pamięć.

Macieja Kossowskiego znajduję w kronice z 1964 roku – w materiale poświęconym młodzieży wkraczającej w dorosłość. „Niektórzy ze świeżo mianowanych pełnolatków pierwsze kroki kierują wprost do urzędu stanu cywilnego. Podczas minionych świąt natłok młodych par. W samej Warszawie ponad dwieście ślubów. Podobno wkrótce ma być ustawowo podwyższony wiek do zawarcia małżeństwa – trzeba się więc spieszyć. Mamy nadzieję, że w życiu – jak na filmie – rozwodów nie będzie (…). Posłuchajmy, co i jak mówią o sobie rówieśnicy Polski Ludowej” – te słowa poprzedzają pojawienie się Kossowskiego na scenie. Artysta w białej koszuli, krawacie i czarnym swetrze stoi w miejscu, choć wcale nie pozostaje statyczny. Rytmicznie kiwa głową, rusza całym ciałem, marszczy brwi, mruży oczy.

Na scenie jest energiczny, rzutki, wyrazisty, a przy tym – elegancki. Śpiewa z charakterystyczną chrypką, na trąbce gra z brawurą. Estrada należy do niego. Gdy z jego gardła dobywają się rockandrollowe przeboje, milicja ma problem z opanowaniem tłumu. Szczególnie po powrocie Czerwono-Czarnych w 1966 roku z trasy koncertowej po USA – ludzie z trudem powstrzymują emocje, koniecznie chcą usłyszeć, co polski zespół przywiózł zza oceanu. Gdy dochodzą do nich żywiołowe dźwięki, jak choćby na wielkim koncercie w Hali Wisły, szaleją. Ale czy Kossowski był rockandrollowcem?

– Bigbit to nie był rock and roll. Jego charakter był inny, nie miał wiele wspólnego z prawdziwym rock and rollem. Ten śpiewałem tylko wtedy, gdy sięgałem po repertuar Beatlesów, Rolling Stonesów czy amerykańskich zespołów. Ale nasz attitude był zupełnie inny niż attitude rockandrollowca. Byliśmy zespołem, który lansował nowe przeboje, kształtowaliśmy muzykę rozrywkową w Polsce, ale rock and rolla śpiewaliśmy tylko po to, żeby zadowolić publiczność. To nie było nasze główne zadanie – mówi dziś z przekonaniem. Gdy wyjedzie na stałe do Ameryki, zrozumie, że w rock and rollu tak naprawdę chodzi o polityczne wyrażenie się przez muzykę. Po upływie kilku dekad w pewien piątkowy wiosenny wieczór przyzna, że może jego ubiór i wygląd pasowały do wizerunku rockandrollowca, ale w jego muzyce chodziło o coś zupełnie innego.

SAMOLOTAMI NA KAUKAZ

Mimo zagranicznych tournée z zespołem, wyjazdów do Czechosłowacji, NRD, wspomnianych Stanów Zjednoczonych, a także Kanady, mimo sukcesów i gigantycznej już popularności w 1966 roku Maciej Kossowski, wspólnie z saksofonistą Zbigniewem Bizoniem, decyduje się opuścić zespół – na skutek różnych wewnętrznych niesnasek, „kolizji” – jak mówi o nich dzisiaj.

Jeszcze w 1964 roku nagrał płytę z zespołem jazzu tradycyjnego Warszawscy Stompersi (nazwa zapożyczona od New Orleans Stompers, z naciskiem na angielskie „stomp” – tupać), na której znajdują się choćby takie hity jak Augustyna, Nie mów o zazdrości, Za co mnie kochasz, ale już w 1967 roku, zresztą wspólnie z Bizoniem, Kossowski uzupełnia skład Tajfunów. Niemal od razu wyrusza z zespołem i grupą artystów (wśród nich Helena Majdaniec, Nina Urbano, Katarzyna Bovery i Joanna Rawik) w trzymiesięczną trasę po ZSRR.

– To był bardzo ciekawy wyjazd, odwiedziliśmy Leningrad, Moskwę, wiele zobaczyliśmy, zatrzymywaliśmy się w najlepszych hotelach i lataliśmy samolotami na Kaukaz. Występowaliśmy w Armenii, Gruzji, Azerbejdżanie. Publiczność przyjmowała nas znakomicie. W czasie występu w Moskwie jeden z członków naszej rosyjskiej obsługi zaatakował za kulisami Kasię Bovery, mówił, że to skandal, jak ona śpiewa rosyjską pieśń patriotyczną. Akompaniament Tajfunów miał charakter bigbitowy. Ja śpiewałem Oczy czarne – po angielsku i po rosyjsku. Nikt nie miał do mnie pretensji, ponieważ to nie była piosenka patriotyczna. Ludziom bardzo się podobało, choć gdy śpiewałem po angielsku, nie mieli pojęcia, co to za język. W czasie występów grałem też solo na trąbce, pokazując swoją wysoką technikę – opowiada Kossowski.

W ciągu kolejnych dwóch lat, od 1967 do 1969 roku, Kossowski przeprowadzi się do Warszawy i stworzy wiele nowych piosenek (pod koniec 1969 roku aż 30 − m.in. Pokaż mi drogę, Noc na drzewa się wspina, Oczy ci zasłonię, To ty, Mario); nagrywa w radiu, na płytach, w telewizji, pisze aranże.

– Miałem trochę szczęścia, że inni piosenkarze chcieli śpiewać moje rzeczy – przyznaje. − Kasia Sobczyk, Henryk Fabian i Jacek Lech nagrali Nie mówię żegnaj, Edward Hulewicz nagrał trzy moje piosenki: Nie pytaj już, W takim wielkim mieszkasz mieście i Zaczekaj, aż opadnie mgła. Halina Frąckowiak – Chcę ci dać zachwyconych oczu blask, Elżbieta Żakowicz z Heliosami – Gdy sam zostaniesz, Ala Eksztajn – Mój płacz ukoi wiatr, Nie wierz plotkom i W takim wielkim mieszkasz mieście, Maria Figiel – Zakochani są od wczoraj, a Fryderyka Elkana – Jeden dzień. Filipinki nagrały piosenkę Wiosna majem wróci, której francuską wersję wykonał na festiwalu w Sopocie piosenkarz z Luksemburga Guy Narboni.

AMERYKAŃSKA ŻONA

Od 1968 roku niemal co miesiąc można zobaczyć Kossowskiego w Telewizyjnych Giełdach Piosenki. Jego kompozycje – Domowe strachy i Saga o Cygance Darii – triumfują nie raz. Wreszcie 1969 rok przynosi Maćkowi ostatni wielki przebój – Wakacje z blondynką (muz. Juliusz Loranc, sł. Jonasz Kofta). Ale o tym, że to hit na wręcz niewyobrażalną skalę, Kossowski dowie się dopiero za kilka lat. Ten sam rok przynosi też realizację aktorskich aspiracji – występuje w telewizyjnym filmie muzycznym Koncert na 707 ulic, w którym śpiewa piosenkę Kto mi to da (muz. Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, sł. Janusz Kondratowicz) – i oczywiście gra na trąbce. Po latach w jednym z wywiadów wyzna: „Powiem szczerze, że gdybym pozostał w tych latach w Polsce, to mój następny krok byłby właśnie w kierunku filmowej i telewizyjnej działalności”1.

Tymczasem od ponad dwóch lat stara się wyjechać do USA, żeby… zamieszkać z żoną.

– Poznałem w Ameryce dziewczynę, zaczęła do mnie pisać, przyjechała do Polski w 1967 roku. Pobraliśmy się w Świnoujściu. Pamiętam, że moi koledzy krzyczeli: „Niech żyje Maciej Kossowski i jego amerykańska żona!”.

Była Amerykanką, zupełnie nie znała polskiego, jednak Polskę polubiła, chciała nawet w niej zamieszkać. Ale Kossowski nie chciał. Gdy nie dostawał paszportu, nie zrażał się. PRL-owską biurokrację pokonał wytrwałością i techniką „na przeczekanie”. W październiku 1969 roku, po sześciu latach widowiskowej popularności, opuścił kraj na zawsze. Dzisiaj jest przekonany, że jako muzyk stracił w latach 60. wiele czasu. Śpiewając z Czerwono-Czarnymi, nie miał już tylu okazji do grania na trąbce, w które tak zaangażował się na Wybrzeżu. To trąbka przez lata dawała mu frajdę, to dzięki temu instrumentowi zarabiał na życie. A śpiewanie? Ono było czystym przypadkiem.

Jest w tej historii luka, którą czas wypełnić.

– Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze przeżył coś takiego. Powiem pani, jak to się zaczęło.

Czas się więc cofnąć do decydującego 1963 roku.

ALGA RAZ JESZCZE

W Aldze, w której dostrzegli go Czerwono-Czarni, zaczynał z kilkoma chłopakami – od grania na trąbce. Na pianinie grał wtedy Bronek, na saksofonie Misiu. Był jeszcze perkusista, ale jego imienia Kossowski dziś już nie pamięta. Śpiewał Bronek – delikatne ballady. Kiedyś Maciej wygłupiał się, naśladując Armstronga. Koledzy patrzyli na niego ze zdumieniem. Innym razem jego śpiew zwrócił ich uwagę, gdy chciał wytłumaczyć im, że mogliby jeden utwór zagrać trochę inaczej. Brakowało im żywego repertuaru – włoskiej energii i rockandrollowego nerwu. Pewnego dnia chłopaki zbierają się i otaczają Maćka.

– Ktoś jeszcze musi śpiewać w tym zespole. Wyrzucą nas, jeśli nie znajdziemy drugiego piosenkarza – mówi Bronek.

– Musicie znaleźć sobie kogoś, kto śpiewa – to już Kossowski, który w myślach dodaje: Wygląda na to, że już straciłem pracę.

– Nie, nie, nie. My chcemy, żebyś to TY śpiewał.

– Po moim trupie.

Dzisiaj przyznaje:

– Dla mnie granie na trąbce na scenie było normalną sprawą, ale śpiew przed publicznością – to było nie do pomyślenia. Bałem się. W Aldze, w Sopocie, w czasie mojej krótkiej przygody z zespołem, muzycy zmusili mnie do śpiewu pod groźbą utraty posady. Zaczął się proces, którego nigdy nie potrafiłem zrozumieć. Rozeszła się wiadomość, że śpiewam. I koledzy z innych zespołów, z którymi grałem, zaczęli o moim śpiewie mówić. Zaczęli prawić mi komplementy.

Rzeczywiście do Kossowskiego zaczęli przychodzić muzycy – jednym z pierwszych był Zbigniew Namysłowski, usiłujący nakłonić Macieja do tego, by ten grał z nim w Warszawie.

– Pamiętam, że rozmawialiśmy na molo w Sopocie, to była normalna rozmowa o muzyce. On mówi, że zaczyna pracę w Kaprysie, będzie tam grać jazz, żeby zarobić pieniądze. Potrzebował piosenkarza. Odpowiedziałem mu, że w Warszawie pewnie jest cała masa piosenkarzy. A on stwierdził, że właśnie ma problem, bo nie potrafi znaleźć ani jednego. Zaoferował mi chałturę i rzucił: „Pakuj się”. To było dla mnie wielkie przeżycie, graliśmy nowoczesny jazz, którego nie grałem na Wybrzeżu. Musiałem szybko się nauczyć nowych utworów – na trąbkę i do śpiewania. Zbyszek mówił, żebym nie uciekał, że on tylko na miesiąc jedzie do Niemiec i wróci. Ale w moim życiu zaczęła się już epoka Czerwono-Czarnych.

Epoka, w której świat Kossowskiego zmienił się tak nagle i tak kompletnie, że jeszcze dziś słyszę w jego głosie niedowierzanie, zdumienie i emocje związane ze znanym nam już obrotem spraw. W szkole podstawowej i liceum zawsze był dobrym uczniem. Oblał tylko jeden egzamin na półrocze – ze śpiewu. Nigdy nie lubił śpiewać, bo to było dla niego, jak konsekwentnie powtarza, coś sztucznego.

– Moja mama ciągle w domu śpiewała, mój brat, który był dziesięć lat starszy, również. Ale dla mnie śpiew był czymś nienaturalnym.

MR COUNT BASIE, CZY MOGĘ PROSIĆ O AUTOGRAF?

Październik 1969 roku. Kossowski leci do Stanów z poczuciem niewłaściwie wykorzystanych lat. Przecież zawodowe granie na trąbce de facto stało się już przeszłością – tak przynajmniej myśli. Ale w tej biografii, o czym przekonaliśmy się już nie raz, nie ma rzeczy niemożliwych. Na początku Maciej śpiewa dla Polonii. Z początkiem lat 70. nagrywa pierwszą płytę (z zespołem Snowywood) i występuje w szalenie popularnym klubie Peppermint Lounge na Broadwayu. W 1971 roku trafia do orkiestry opery rockowej Jesus Christ Superstar, w której gra na trąbce. Wreszcie w 1973 roku na stałe osadza się w klubie Lorelei na Manhattanie.

– Ta restauracja mogła pomieścić sześćset osób. Prowadziło ją trzech ludzi: jeden był Czechem, drugi Żydem, a trzeci Niemcem. Grałem z nimi przez cztery lata. Z saksofonistą Earle’em Warrenem, który był gwiazdą tego zespołu – wcześniej przez jedenaście lat grał z Countem Basiem. Graliśmy utwory z całego świata. Gdy było święto niemieckie – marsze niemieckie. Dla Earle’a to był koszmar – opowiada Kossowski.

Postać saksofonisty Earle’a Warrena przypomina mu zabawną anegdotę. Pewnego dnia, gdy Kossowski idzie 54 ulicą, zauważa samego Counta Basiego – pianistę jazzowego, kompozytora, jedną z największych legend jazzu. Podchodzi do niego i mówi:

– Mr Count Basie, czy mogę prosić o autograf?

– Of course.

– Gram z jednym z pana ludzi – on grał z panem jedenaście lat.

– Who’s that?

– Mr Earle Warren.

– Nice skin white guy? Did he learn to read music?

W orkiestrze Counta Basiego przez większość czasu się improwizowało. Czytanie nut wcale nie było najważniejszą umiejętnością. Czy Earle ją opanował? Tego nie wiem.

Po dwóch latach to już Kossowski kieruje zorganizowanym przez siebie zespołem w Lorelei – i prowadzi go pod swoim nazwiskiem. Klub, owszem, odwiedza coraz więcej Polaków, ale tak naprawdę grupa gra dla międzynarodowej publiczności, tworząc, jak przyznaje Kossowski, jeden z najlepszych tanecznych zespołów w Nowym Jorku.

– Wtedy każdy miał swój styl. Nie tak jak dzisiaj – wygląda to jak produkcja czekolady. Mój zespół liczył cztery osoby. Grałem na trąbce i na gitarze, do tego śpiewałem. Perkusista też śpiewał, a pianista grał na organach i na saksofonie. Robiliśmy dużo muzyki. Ale Lorelei się skończyło, bo w miejscu restauracji wybudowali drapacz chmur.

MACIEJ IS AMERICAN

W odróżnieniu od wielu Polaków, którzy wyjeżdżali do Ameryki tylko na jakiś czas, on przyjechał tu na stałe – zawsze był tego pewien. W latach 70. odwiedzało go sporo znajomych. Niektórzy pytali, kiedy wraca, czy tęskni. Jedynie Zbigniew Namysłowski bezbłędnie diagnozował: „Maciek is American”.

– Był jedyną osobą, która odczytała moją strukturę psychiczną. On wiedział, po co ja tu przyjechałem. Chciałem spotkać tych wszystkich muzyków, którzy byli dla mnie gwiazdami. I miałem szczęście − tak się złożyło, że grałem z paroma wielkimi muzykami, mogłem się z nimi zaprzyjaźnić. W tych czasach w Nowym Jorku były ogromne możliwości. Na każdej ulicy był zespół – i mówię oczywiście o zespołach, które miały najlepsze nazwiska. Na 55 ulicy grał Roy Eldridge, niedaleko – Bill Davison, jeden z najlepszych trębaczy dixielandowych. Były miejsca, w których można było grać, i te, do których można było pójść posłuchać. Wszedłem w atmosferę Nowego Jorku i poczułem się jak w domu. Dlatego żyję tu już od tylu lat i nie zamierzam tego zmieniać.

Znajomi znad Wisły odwiedzali Kossowskiego głównie na początku, w pierwszych latach po wyjeździe z Polski. Wtedy wszyscy chcieli się z nim spotkać, choć na samą Amerykę wielu patrzyło ze strachem. Po latach lęk tylko urósł, pielęg­nowany wspomnieniem tragicznej śmierci Jerzego Abratowskiego, postrzelonego całkiem przypadkowo podczas napadu na bank.

Jednym z bardziej pamiętnych musiało być dla Macieja spotkanie z Kaliną Jędrusik. To ona powiedziała mu, że zostawił za sobą wielki przebój, w Polsce wszędzie go grają. Bez przerwy. Zdziwił się ogromnie – zarobił na nim 200 złotych, wyjechał z kraju, nigdy nie śpiewał tego hitu na koncertach.

– Wakacje z blondynką to prosta piosenka. Kiedy pierwszy raz spojrzałem na jej nuty, które wręczył mi Julek Loranc, chciało mi się śmiać. Skupiałem się wtedy na innym rodzaju muzyki. Pomyślałem jednak, że to niezły utwór do śpiewania w restauracjach. I że może jeśli znajdę dobrego klarnecistę, to się spodoba. Później zupełnie zapomniałem o tej piosence. Wyjechałem do Ameryki, Jędrusik mnie obudziła. Miło to było usłyszeć za oceanem.

SPANISH MUSIC, PLEASE

W latach 70. Kossowski ma dużo „freelancingu” – gra z różnymi zespołami i muzykami. Telefony dzwonią. Jeśli na zasadnicze pytanie: „Are you free?” odpowiada się: „Yes”, dostaje się takie szczegóły jak godzina i adres. Ale właściwie do ostatniej chwili nie bardzo wiadomo, co i z kim będzie się grać. Czy na birthday party, czy na koncercie. Na weselu irlandzkim, a może żydowskim? Trzeba być gotowym, choć ta ruletka bywa przewidywalna – najczęściej pada na uszczęśliwianie publiczności amerykańskimi standardami, Frankiem Sinatrą czy Nancy Wilson. Czasem zdarzają się ekstremalne niespodzianki.

– Taką niespodzianką był mój występ w mansion na Long Island – wspomina Kossowski. − Wieczorem zadzwonił do mnie jeden z band liderów i powiedział, że chce, żebym zagrał na gitarze. W prywatnej willi. Przyjechaliśmy, weszliśmy do domu, a potem do jednego z pokoi. Siedziały w nim dwie osoby. Jedna nazywała się Gina Lollobrigida − piękna, delikatna postać. Wyszeptała: „Spanish music, please”. Był to dla mnie szok, bo kiedy jeszcze mieszkałem w Grudziądzu, jednym z moich ulubionych filmów był Fanfan Tulipan. Dzisiaj wdałbym się z nią w rozmowę, ale w tamtych czasach moje zadanie było inne – miałem zagrać parę utworów i zabawić tych ludzi.

O innych kobietach Kossowski nie mówi. Moje pytanie o żonę i małżeństwo zostanie bez odpowiedzi.

Jeszcze w tej samej dekadzie Maciej Kossowski występuje w popularnych telewizyjnych i radiowych programach, jak choćby Joe Franklin Show. Kilka lat później pokaże też swoje umiejętności m.in. u Davida Lettermana w Late Night Show. W latach 70. Kossowski staje się jednym z prekursorów karaoke – opracowuje system, który pozwala mu na grę na różnych instrumentach (m.in. na fortepianie, trąbce, puzonie) z jednoczesnym wykorzystaniem wcześniej nagranych podkładów muzycznych. Wszystko po to, by już nigdy nie wyjść z wprawy w grze na ulubionych instrumentach.

PODWÓJNE, PODWÓJNIE

1983 rok to kolejna cezura w życiu Macieja Kossowskiego. Kończy z przypadkowymi zleceniami i przez kolejne pięć lat kieruje zespołem muzycznym w Milford Plaza Hotel na Broadwayu. Miejsce odwiedza mnóstwo sław – hotel znajduje się w ścisłym sąsiedztwie teatrów broadwayowskich.

– Grałem tam pięć godzin dziennie. Jeśli gra się pięć godzin dziennie, to nawet najgorszy muzyk się poprawi – żartuje artysta.

W 1983 roku przybiera też nowe, bezsprzecznie łatwiejsze do zapamiętania i wypowiedzenia w Ameryce imię i nazwisko: Mike Cossi.

Nieopodal Milford Plaza Francis Ford Coppola kręcił kultowy Cotton Club. Kossowski przypomina sobie Charlesa „Honi” Colesa – stepującego aktora i muzyka.

– On miał bardzo arystokratyczny look. Bardzo sweet person. Zaprzyjaźniliśmy się; jak za dużo wypił, to odwoziłem go do domu. – Im dłużej trwa ta opowieść, a trwa już dobre dwie godziny, im więcej pochłania słów, im mocniej przesiąkamy nowojorskim światem, który będzie mi się potem śnił po nocach, tym, mam wrażenie, trudniej mojemu rozmówcy odnajdywać polskie słowa. Ale przecież sama zachęcam go do tego, by się tym zupełnie nie przejmował.

W latach 90. Cossi pracuje w jeszcze jednym nowojorskim klubie – Hideaway na Manhattanie.

– Zna pani Godfather? – pyta.

– Jasne, Ojciec chrzestny dotarł do Polski – odpowiadam.

– Robert Duvall był bardzo częstym gościem w tym klubie – słyszę.

Kossowski grał i śpiewał w niejednym prestiżowym klubie, teatrze czy hotelu, u boku niejednego wybitnego i znanego muzyka. Pamiętne było dla niego spotkanie z Paulem Anką, gwiazdą rock­androllowego pokolenia (choć piosenkarzem jednak popowym). Z końcem lat 50. szturmował on wszystkie listy przebojów Dianą, którą skomponował jako piętnastolatek. W 1963 roku Anka przyjechał na osiem dni do Polski. Jego występy zapowiadał Lucjan Kydryński. Wspominał, że te koncerty to był żywioł, najprawdziwsza improwizacja, niereżyserowane zabawy z publicznością. Anka nigdy nie oglądał sceny przed występem, przyjeżdżał z najdoskonalszą aparaturą akustyczną, robił swój brawurowy show, a gdy już nieodwołalnie schodził z estrady – jak pisze Kydryński – „(…) impresario podawał mu za kulisami płaszcz, Paul szybko przebiegał do samochodu i gdy na sali owacja trwała jeszcze w najlepsze, on był już w drodze do hotelu. W gmachu teatru nigdy nie zatrzymywał się ani przez chwilę; zbyt obawiał się tłumu entuzjastów, którzy blokowali potem wszelkie wyjścia, nie wierząc, że jego już nie ma…”2.

Jest druga połowa lat 90. Pewnego dnia dzwoni telefon, w słuchawce odzywa się głos: „Mówi Paul Anka, potrzebny mi keyboard player, mam dziś występ w słynnym klubie, w którym Kennedys obchodzili urodziny”.

− Klub mieścił się na 2 Avenue i 59 ulicy. Nie ma go już, a było to bardzo ekskluzywne miejsce, grałem tam przez ponad rok – wspomina Kossowski. − Anka to bardzo miły człowiek. Zagraliśmy w sobotę, co dziwne – po tym występie zniknął mój elektroniczny keyboard, który zostawiłem w klubie.

Od końca lat 90. nie gra już w lokalach. Od 2000 roku intensywnie koncertuje, nagrywa też płyty – zarówno dla polskich, jak i amerykańskich słuchaczy. Pod dwoma nazwiskami, z dwujęzycznymi tytułami. Na przykład w 2012 roku: Maciej Kossowski, Czy pamiętasz nas dwoje? i Mike Cossi, Mike Cossi – Do You Care to Remember? W 2016 roku wydał nowy album, oczywiście dla słuchaczy z dwóch kontynentów – Tylko ty w moim sercu / Only You in My Heart.

– Która już jest u pani?

– 22:17.

– No, to pora spać.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

ONI MAJĄ GŁOS

AMERICAN

MACIEJ KOSSOWSKI

HARDY

KRZYSZTOF KLENCZON

NA DWA GŁOSY

ANDRZEJ I JACEK ZIELIŃSCY

WYFRUNĄĆ, ODLECIEĆ

STAN BORYS

TALENTY I SHOW

EDWARD HULEWICZ

BIOGRAFIA GONI BIOGRAFIĘ

ANDRZEJ DĄBROWSKI

CZUCIE, SERCA BICIE

ANDRZEJ ZAUCHA

1 J. Górski, Wywiad z p. Maciejem Kossowskim, dostęp: http://neptun-gdansk.w.interiowo.pl/wyw_z_mkos.html.

2 L. Kydryński, Znajomi z estrady, Kraków 1966, s. 26.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: