Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pirania na kolację. 1405 dni w podróży dookoła świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pirania na kolację. 1405 dni w podróży dookoła świata - ebook

Magda Jurkowska-Bogusz i Tomek Bogusz przemierzyli cały świat. Ich podróż trwała dokładnie 1405 dni, a zaczęła się 14 lipca 2010 roku na lotnisku w Warszawie, gdzie kupili bilet w jedną stronę i polecieli do Nowego Jorku. Byli na 4 kontynentach, w 27 krajach. Przebyli 700 mil autostopem, 8 000 mil samochodem, 14 000 kilometrów autobusem, 21 163 kilometry motorem, 8200 mil morskich żaglówką i 5 324 kilometry rowerami. Ona lubi pisać, on fotografować.

Zardzewiałym samochodem i trochę stopem przejechali Stany Zjednoczone.

„Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy byli w jakimś Kingsajzie, jakby ktoś jednym pstryknięciem powiększył świat dookoła. Duzi ludzie jeżdżący dużymi samochodami do dużych supermarketów, żeby kupić ogromne paczki chipsów. Małe były chyba tam tylko ceny paliwa”.

W Meksyku stali się gringos i zrozumieli, że nie wszyscy na świecie mówią po angielsku, w Gwatemali uczyli się więc hiszpańskiego. W Kolumbii kupili motor, którym jechali przez Ekwador, Peru, Boliwię i Chile, w ten sposób dotarli aż do Patagonii. Przez następne kilka miesięcy żeglowali jachtostopem po Pacyfiku. Odwiedzili Indian Kuna na archipelagu San Blas, później Galapagos, Thaiti, Bora-Bora, Fidżi, Vanuatu. W Australii pracowali, aby zarobi na podróż po Azji.W Tajlandii kulili rowery i przez Kambodżę, Laos i Chiny, aż do Hong Kongu przejechali na dwóch kółkach. Ostatecznie dotarli do Nepalu, trzy miesiące spędzili w Himalajach.Pod Everestem poczuli, że czas wracać do kraju, i po blisko 4 latach wrócili do Polski.

Magda pisze lekko i dowcipnie o spotkaniach z ludźmi, o ich zwyczajach, o kulturze odwiedzanych krajów.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0453-4
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jak to się zaczęło

A gdyby tak zmienić coś w swoim życiu? A gdyby tak zmienić wszystko, przewrócić poukładany świat do góry nogami? Nie iść na żadne kompromisy. Rzucić pracę, sprzedać, co tylko da się sprzedać i nie przejmować się zbytnio tym, co będzie za rok czy dwa. Uwolnić się od tej rutyny i przewidywalności, od tego schematu, kredytów, kariery, rachunków. Doskonale wiedziałam, jak to zrobić, musiałam jeszcze tylko przekonać Tomasza.

Aura sprzyjała, znowu staliśmy w korku, próbując się dostać na godzinę ósmą do pracy. I chociaż było lato, to pochmurne niebo zalało dzień szarością. Gdańska W-Z jak zwykle zatłoczona. Jedynie pan Wojtek Mann z radiowej Trójki próbował ratować ponurą sytuację za oknem. Bez większego namysłu, bez wcześniejszego przygotowania, przemyślenia, nawiązywania do tematu, pewnym głosem, przekonana o słuszności wypowiadanych słów, wystrzeliłam jak z armaty: – Powinniśmy wyjechać w podróż dookoła świata.

Tomasz milczał. Jechał dalej przed siebie, jak zwykle opanowany, spokojny, bez większych emocji. A ja kipiałam. Czułam, że drzemiąca we mnie lawa energii, ekscytacji i podniecenia za kilka chwil wybuchnie, zaleje nas oboje i albo przeżyjemy tę eksplozję razem, albo zaczniemy żyć osobno.

Tymczasem w głowie Tomasza odbywał się skomplikowany proces analityczny. W przyspieszonym tempie, bo znał mnie i wiedział, że lawa nadciąga i będzie gorąca, że może mocno poparzyć tego, kto stanie jej na drodze. Musiał swoim nadzwyczaj sprawnym umysłem działać szybko, ale nie mógł niczego przeoczyć. Gdy już wypowie to magiczne słowo, nie będzie odwrotu, bez względu na konsekwencje i trudności. Pomysł był mój, wizja, energia, dużo energii i jeszcze więcej wiary także moje, natomiast Tomasz miał rozum. I całe szczęście, że tamtego dnia rozum ustąpił.

Miałam dwadzieścia pięć lat, Tomasz dwadzieścia sześć, kiedy 14 lipca 2010 roku, niespełna rok po naszej rozmowie o podróży stanęliśmy na Lotnisku im. Fryderyka Chopina w Warszawie z biletem w jedną stronę do Newark, NY, USA. Nie mieliśmy planu, zarezerwowanego noclegu, a w naszych dwóch plecakach, z którymi zamierzaliśmy przejechać świat, brakowało garnka i palnika; zamówione dwa dni przed odlotem doszły z opóźnieniem, gdy my już byliśmy na innym kontynencie. Konto nie pękało w szwach, ale na początek musiało wystarczyć. Zrobiliśmy, co było w naszej mocy, żeby zebrać pieniądze na wyjazd. Sprzedaliśmy samochód, dwuosobową kanapę z dwoma fotelami, stół z krzesłami, materac do sypialni i kilka innych rzeczy, nawiasem mówiąc wszystko, co tylko dało się spieniężyć. Nasza determinacja, by zebrać fundusze była tak duża, że nawet postanowiliśmy się pobrać!

Trochę źle to zabrzmiało. Oczywiście pobraliśmy się z miłości, która rosła w nas przez ponad siedem lat, ale nie ukrywam, iż perspektywa uzupełnienia podróżniczego budżetu zawartością kopert otrzymanych od gości weselnych miała spory wpływ na wypowiedzenie przed ołtarzem: …i że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Wszyscy wiedzieli, że planujemy bardzo długi miesiąc miodowy, dlatego zamiast zestawu sztućców czy żelazka wręczali gotówkę. A gdy w trakcie oczepin, zgodnie z tradycją przyjętą w regionie lubelskim, skąd oboje z Tomaszem pochodzimy, młoda para tańcząc z gośćmi zbiera na wózek, my zbieraliśmy na namiot.

Na pokładzie samolotu uśmiechałam się do wszystkich i wszystkiego, nawet do muszli klozetowej, z której musiałam w trakcie lotu skorzystać. Do dziś pamiętam ten stan umysłu: wolność, podniecenie i ekscytacja, ale jednocześnie spokój i opanowanie. Nieracjonalne – przecież zupełnie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. A gdzie strach, chwilowe zawahanie, czy to aby na pewno była dobra decyzja? Nic z tych rzeczy, najwidoczniej obawy poleciały innym samolotem. O czym myślał wtedy Tomasz? Nie wiem, nie pamiętam, nie zapytałam. Byłam zbyt przejęta i skupiona na własnych emocjach. Ale on pewnie w czasie mojego beztroskiego zachwytu chwilą analizował, układał, kalkulował, przewidywał. Cały on. I chyba też się uśmiechał.Ameryka Północna i Środkowa

USA

Autostop kontra Babcia Honda

Mieliśmy niezwykle prosty plan na naszą podróż, zawierał tylko dwa punkty. Po pierwsze – idziemy na żywioł, a po drugie – byle było tanio. Tak kurczowo trzymaliśmy się przyjętych założeń, że tuż po wylądowaniu nie mieliśmy nawet gdzie spać. Beztrosko wysiedliśmy z samolotu, który z powodu sporego opóźnienia doleciał dopiero przed północą, i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Chcieliśmy przeczekać do rana na lotnisku i już nawet szukaliśmy miłej „miejscówki”, by móc rozłożyć się w śpiworach na podłodze, zdrzemnąć choć kilka godzin, ale niestety okazało się, że lotnisko w Newark przez większą część nocy jest zamknięte. Kolejną opcją, choć bardzo naiwną, był namiot; oczywiście w okolicy nie było miejsca, gdzie można by go rozbić. Pozostawał jeszcze hotel za minimum 60 dolarów za pokój lub też parking. Jeden ze strażników, który wypraszał nas z hali przylotów, powiedział, że za chwilę odjeżdża ostatnia kolejka do Nowego Jorku.

I tak, gdy na zegarach dochodziła druga w nocy, z wielkimi plecakami, w których mieliśmy nasz cały dobytek, znaleźliśmy się w Chinatown, dzielnicy Nowego Jorku. Błąkaliśmy się ulicami, szukając jakiegoś parku, a najlepiej otwartego kościoła z przemiłym pastorem, który ugości nas ciepłą herbatą i wygodnym łóżkiem na plebanii. Nie udało się. Co robić w takiej sytuacji? Nic, iść dalej przed siebie i czekać, co przyniesie los. Nam wtedy podstawił na poboczu autobus z napisem „Boston”. Przecież w Bostonie mieszka Tyson – szef kuchni, w której sześć lat wcześniej przepracowaliśmy całe wakacje! Bilety w promocyjnej cenie za jedyne pięć dolarów od osoby. Do tego w autobusie było wi-fi, którego wtedy potrzebowaliśmy.

Tyson nie miał pojęcia, że przyjeżdżamy, nie znaliśmy jego numeru telefonu ani adresu. Liczyliśmy, że odbierze e-mail, wysłany w drodze do niego i że przygarnie parę dzieciaków z Polski, z którymi od kilku lat nie miał nawet kontaktu. Rano trzykrotnie, średnio co godzinę, sprawdzaliśmy pocztę. Dopiero przy czwartym podejściu przyszła wiadomość od Tysona:

Hi, Kids! Muszę teraz jechać do pracy. Zgarnę was z dworca o 19.00. See you!

I tak rozwiązaliśmy sprawę pierwszych noclegów w Stanach Zjednoczonych.

* * *

Będąc w pełni świadomi stanu naszego konta, wiedzieliśmy, że przykazania drugiego, czyli byle było tanio, nie możemy łamać. A co wyjdzie taniej jak nie autostop? Do tego dochodziła ciekawość i sprawdzenie na własnej skórze, jak to faktycznie jest podróżować za jeden uśmiech.

Moje pierwsze wspomnienia związane z autostopem w Stanach Zjednoczonych to długie, bezlitosne sterczenie w mocnym słońcu, smród spalin wymieszany ze smrodem rozgrzanego asfaltu i ciężki plecak wrzynający się w spieczone ramiona. Czekaliśmy i czekaliśmy, odstawiliśmy plecaki na ziemię i dalej czekaliśmy… Mam wrażenie, że tamten nasz autostop to było głównie czekanie. Rekord to osiem godzin, ale zdarzały się pięciogodzinne, a normą były trzygodzinne postoje. To czekanie mnie zabijało, rujnowało moją psychikę. Ale gdyby nie autostop, nigdy nie poznalibyśmy tylu przyjaznych, pozytywnych ludzi. Margaret, która zgarnęła nas z drogi, zaproponowała kąpiel w basenie w swoim ogrodzie, zabrała na kolację, a po długich nocnych rozmowach znalazła dla nas miejsce w swojej pracowni, gdzie mogliśmy się wygodnie wyspać pośród dziesiątek kolorowych płócien. Albo tego starszego pana, który podrzucił nas do Rochester, a gdy wysiadaliśmy chwycił nas za ręce, zamknął oczy, uniósł głowę ku niebu i zaczął się modlić. A potem wyciągnął z portfela 30 dolarów i prosił, byśmy je wydali na obiad. Nie wiem, czy wyglądaliśmy tak mizernie, czy to zwykła amerykańska gościnność, ale inny życzliwy kierowca dał nam 15 dolarów i dwie puszki coca-coli. Poznaliśmy też dziennikarza sportowego, przed którego domem łapaliśmy stopa dobre dwie godziny. W końcu wyszedł do nas i powiedział, że zrobiło mu się nas tak szkoda, że podrzuci nas, gdzie tylko chcemy. Był i student, który akurat kończył nocną zmianę w pracy i zadawał milion pytań: jaka jest Polska, jak nam się w Polsce żyje, ile zarabiamy, czy wszyscy z Polski wyjeżdżają w podróż dookoła świata, jakimi jeździmy samochodami, jak wygląda u nas edukacja, czy jesteśmy zadowoleni z prezydenta, co myślimy o Ameryce i polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych? A najlepsze było to, że na koniec rozmowy przeprosił nas za Busha! Nasza sympatia do tego kraju rosła z każdym nowo poznanym kierowcą.

Najwierniejszymi fanami autostopowiczów, a już na pewno nas w takiej roli, okazała się tamtejsza policja. Nikt, tak jak oni, nie zatrzymywał się tak często i chętnie. Upominali, przestrzegali, spisywali. I to było jeszcze OK, ale najbardziej komplikowali nam życie, gdy zaczynali pomagać. Zabierali nas na dworzec kolejowy lub autobusowy i zostawiali w środku miasta. A my potem musieliśmy drałować z tymi ciężkimi plecakami po kilkanaście kilometrów, żeby znowu wrócić na drogę wylotową z miasta, i wystawić kciuk z nadzieją, że ktoś się zatrzyma.

Próbowaliśmy różnych opcji: raz staliśmy przy autostradach, innym razem szukaliśmy szczęścia na krajówkach i podrzędnych drogach. Nie było różnicy. Długie godziny z wyciągniętym kciukiem i przerażająco mało przejechanych kilometrów. Powiedzmy to sobie szczerze, nie tak wyobrażaliśmy sobie wielką przygodę. Nie po to uciekliśmy od stania w korkach do pracy, żeby teraz godzinami wpatrywać się w rozgrzany asfalt na amerykańskich przedmieściach. A może nie wiedzieliśmy, jak to robić, może Stany były pod tym względem zbyt wymagające, może za wcześnie się poddaliśmy, a może po prostu nie nadajemy się do tego. Z pokorą przyjęliśmy fakt, że jesteśmy autostopowymi „cieniasami”. Przejechaliśmy z Bostonu, przez Niagara Falls, aż do Cleveland, gdzie pod koniec dnia dopadła nas ulewa i wtedy definitywnie powiedzieliśmy „nie” wystawianiu kciuka. Przemoczeni i zmęczeni wsiedliśmy w nocny autobus i pojechaliśmy do Chicago.

* * *

O Stanach Zjednoczonych można by mówić w nieskończoność, zwłaszcza o tym, jak dużo dużych rzeczy tu mają. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy byli w jakimś Kingsajzie, jakby ktoś jednym pstryknięciem powiększył świat dookoła. Duzi ludzie jeżdżący dużymi samochodami do dużych supermarketów, żeby kupić ogromne paczki chipsów. Małe były tam chyba tylko ceny paliwa. Nigdzie indziej na świecie nie widzieliśmy tylu osób, które by były tak otyłe, że nie mogły chodzić. Poruszały się na swoich elektrycznych wózkach pomiędzy półkami pełnymi taniej, niezdrowej żywności w rozmiarach XXL.

Szybko nauczyliśmy się, co znaczy jedna porcja według amerykańskich standardów. Na kolacji z Margaret wzięliśmy po jednym daniu na głowę, a efekt był taki, że zawartość jednego talerza kompletnie wypełniła dwa nasze żołądki. Podobnie było z lodami, na które zaprosili nas Sue i Stan: nie mogłam zjeść jednej amerykańskiej gałki, a ci co mnie znają wiedzą, że w konkurencji jedzenia zmrożonych słodkości mam duże osiągnięcia. Po amerykańskich drogach jeżdżą prawie same ogromne pickupy z ryczącymi, przynajmniej czterolitrowymi silnikami. Przed amerykańskim domem rzadko widzi się tylko jedno auto, standardem są dwa lub trzy olbrzymy.

Amerykanie nie są fanami komunikacji miejskiej. W wielu mniejszych miastach jej po prostu nie ma. Przestaje też dziwić brak chodników, a tym samym brak pieszych na ulicach. Tutaj ludzie poruszają się jedynie z domu do samochodu, z samochodu do pracy, a tam albo mają windę, albo ruchome schody. Po pracy wsiadają z powrotem do samochodu i praktycznie wszystko mogą załatwić metodą drive thru – bez wysiadania odwiedzają banki, bankomaty, stacje benzynowe, sklepy spożywcze, fast foody. A to wszystko za niecałe trzy dolary za galon benzyny (w przeliczeniu około dwa złote za litr). Więcej musieliśmy płacić za mleko w Walmart. Dla porównania w tamtym czasie w Polsce takie samo paliwo kosztowało około pięciu złotych za litr.

Nie wiem, czy chcieliśmy poczuć się bardziej amerykańsko, czy może po autostopie szukaliśmy małych wygód, a może po prostu uznaliśmy, że będzie to dla nas w tamtym momencie najlepsze rozwiązanie, i dlatego w Chicago postawiliśmy sobie za cel kupno samochodu. Nie zapominając o przykazaniu drugim, ale lekko zmodyfikowanym, chcieliśmy dostać jak najtańsze auto, z niewielkim silnikiem, które będzie mało paliło i które, poza środkiem transportu, będzie dla nas także domem. I znaleźliśmy jedno takie, z obitym bokiem, rdzą zżerającą maskę i nadkola, urwaną klamką, łysymi oponami, niedziałającym ręcznym hamulcem, brakiem kluczyka do zamykania i nieprzyzwoitym w środku bałaganem. Za 1500 dolarów staliśmy się posiadaczami Babci Hondy rocznik 94 w kolorze niebieskim, która miała nas zawieźć ku przygodzie. Już wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, że samo jej posiadanie będzie przygodą. Rejestracja zajęła nie dłużej niż godzinę włącznie z wykupieniem obowiązkowego ubezpieczenia. Jedyne, czego od nas wymagano, to prawa jazdy i amerykańskiego adresu, którego użyczyła nam Jeanne, poznana dzięki organizacji Servas, by mógł do nas dotrzeć tzw. Title, dokument, bez którego nie moglibyśmy sprzedać auta. Miał się pojawić w ciągu dwóch tygodni, ale jak się potem okaże, nigdy nie trafił pod ten adres.

Przewagę Babci Hondy nad autostopem dostrzegliśmy niemalże od razu. Chodziło o niezależność. To auto stało się dokładnie tym, czym chcieliśmy, by było – naszym mobilnym domem, w nim trzymaliśmy wszystkie graty, gotowaliśmy jedzenie, który dawał nam schronienie i wiózł nas, gdzie tylko zapragnęliśmy.

Konsul, który przyznał nam wizę jeszcze w Warszawie, odradzał podróż lądem przez środkowe stany. Stwierdził, że tam nic nie ma. I coś w tym było: jadąc drogą 90W w kierunku zachodniego wybrzeża, przejeżdżając przez stany Illinois, Minnesota, Wisconsin, i Dakotę Południową, przez ponad 600 mil zza szyb samochodowych nie widzieliśmy niczego innego jak tylko ogromne połacie kukurydzy. Zielona, wysoka, rozsiana na polach aż po sam horyzont, aż po wschodnie brzegi Missouri. Po zachodniej stronie rzeki krajobraz zmienił oblicze i pojawiły się pastwiska i łąki wydeptane przez bydło na kolejnych kilkuset milach.

Dopiero po trzech dniach ciągłej jazdy przez kukurydzę i pastwiska zaczęło się robić ciekawie. Pierwsze pojawiły się góry Badlands. Jak mówią Siuksowie mieszkający tu od tysiącleci – Mako Sica, zła ziemia, która pozwalała co prawda Indianom polować na bizony, ale latem palące i bezlitosne słońce wykańczało ich suszami, zimą natomiast przeszywający chłód i silny wiatr dawał im w kość. To były dziwne góry, jakby błotne pagórki ulepione przez dziecko bawiące się w piaskownicy. Później zaschnięte, popękane, tworzyły spiczaste wieżyczki i żwirowe wąwozy. A cały ten pejzaż był zaskakująco kolorowy. Czerwone, żółte, białe odcienie były zasługą tlenków żelaza, siarki i pyłu wulkanicznego, które przez miliony lat pracowały na taką, a nie inną paletę barw.

W Black Hills, gdzie ziemia przybierała kolor soczystej czerwieni, a niebo było bardziej błękitne niż gdziekolwiek indziej, dane nam było zobaczyć słynny amerykański monument, górę Rushmore. Poza 18-metrowymi popiersiami czterech amerykańskich prezydentów (George Washington, Thomas Jefferson, Theodore Roosevelt, Abraham Lincoln), których w granitowej skale rzeźbiło 400 ludzi przez ponad 14 lat, ten przerośnięty pomnik pokazuje nie tylko uwielbienie Amerykanów dla swoich polityków, ale także ignorancję w stosunku do Indian, dla których ta góra przez setki lat była obiektem kultu, miejscem nietykalnym. Biały człowiek za nic miał świętości rdzennych mieszkańców: ważniejsze były pieniądze i możliwość rozbujania turystyki w Dakocie Południowej.

W Parku Narodowym Yellowstone szybko nauczyliśmy się, że na drodze pierwszeństwo ma bizon, który pojawiał się znikąd, kroczył powoli i dostojnie, jakby jakiś pojazd uprzywilejowany zajmujący dwa pasy, ani z jednej ani z drugiej nie dawało się go wyminąć. A na widok Old Faithful i innych gejzerów oraz błękitnych, gorących źródeł otoczonych pomarańczową ziemią, nad którymi unosiła się delikatna para, a także gejzerów wybuchających 20-metrową fontanną i bulgoczących błotem sadzawek, oszalałam z zachwytu. Przeszłam na drugą stronę lustra i znalazłam się w krainie czarów. Szkoda tylko, że siarka nie pachnie bzem; smród zgniłego jajka trochę nie pasował do całej tej bajki.

I tutaj po raz kolejny nasza Babcia Honda pokazała swą przewagę nad autostopem. W większości amerykańskich parków narodowych musisz mieć własny transport, publicznego brak. Przejeżdżające auta najczęściej są załadowane po same brzegi rodzinkami – amatorami kempingu, a odległości między jednym gejzerem a inną błotną sadzawką to czasem dobrych kilkanaście mil.

Trafiliśmy też na słoną pustynię w okolicy Salt Lake City. Rażące bielą 412 km² soli, która miejscami sięga dwóch metrów głębokości. Polizaliśmy – faktycznie słony, mało smaczny, choć urokliwy kawałek świata. Mieliśmy fart: akurat na wyschniętym jeziorze Bonneville odbywał się land speed racing. Perfekcyjnie płaska i wypolerowana powierzchnia umożliwia amatorom szybkiej jazdy rozwijać prędkość do 1000 km na godzinę. Rekordy prędkości były bite w różnych kategoriach, różne też widzieliśmy maszyny. Lśniące bolidy przypominające rakiety z Gwiezdnych wojen, ale też komiczne, jak chociażby stara furgonetka przypominająca szczura z ogonem przyczepionym do tylnego zderzaka i wielkimi uszami na bocznych lusterkach. Widać było prawdziwych zapaleńców, wsiadających do swych maszyn z butlą z tlenem, w specjalnym kombinezonie, na których czekała sześcioosobowa ekipa fachowców i specjalistów. Nie wyglądało to na tanie hobby i takim zapewne nie było. Dostrzegliśmy też volkswagena golfa, wiekiem zbliżonego do naszej Babci Hondy, z wymalowanym na masce kaczorem Donaldem. Cała impreza odbywała się w iście piknikowym klimacie, gdzie pod parasolami chroniącymi od słońca uśmiechnięci zapaleńcy czekali na swoją kolej do startu.

Spaliśmy głównie na przednich siedzeniach auta lub na darmowych polach namiotowych w lasach. Korzystaliśmy też z gościnności servasowych hostów, którzy bardzo chętnie przyjmowali nas pod swój dach. Było też jedno takie miejsce, do którego zajeżdżaliśmy niezwykle często – Mc Donald’s. Mieli tam takie menu za dolara, braliśmy małe frytki i małą colę, którą dolewać można było bez końca. I zdarzało się, że przy tych małych frytkach, przeżuwanych precyzyjnie, dokładnie i powoli, oraz kubku coli, który napełnialiśmy średnio co godzinę, potrafiliśmy siedzieć nawet osiem godzin. Powodów było kilka i bynajmniej nie chodziło o nasze zamiłowanie do frytek i coli, a o darmowe wi-fi, gniazdko i łazienkę. Czuliśmy się tam jak u siebie. Rozkładaliśmy laptop, którego ładowaliśmy na zapas, łączyliśmy się z rodzinką na Skypie, uzupełnialiśmy nasz blog, segregowaliśmy i obrabialiśmy zdjęcia, a nawet ściągaliśmy filmy, żeby mieć co wieczorem oglądać. W łazience głównie myliśmy zęby, chociaż kilka razy trafiła się umywalka w kabinie z kibelkiem; wtedy to nawet mogłam umyć włosy.

W San Francisco chcieliśmy zobaczyć słynny Golden Gate Bridge, ale skąpany w gęstej mgle nie miał najmniejszego zamiaru ukazać nam swych wdzięków, przynajmniej nie za pierwszym razem. Uczy ten most turystów cierpliwości. Przez trzy dni rano, w południe i przed wieczorem przyjeżdżaliśmy w to samo miejsce, żeby go w końcu zobaczyć. I dopiero ostatniego dnia, gdy mieliśmy już wyjeżdżać z miasta na dobre, łaskawie odsłonił się na niecałe trzy minuty.

W Las Vegas postanowiliśmy zaszaleć, pierwszy i ostatni raz w Stanach Zjednoczonych: wykupiliśmy noc w hotelu za 65 dolarów, w cenie naszego trzydniowego budżetu. Zamieszkaliśmy w piramidzie rodem z Egiptu, przed wejściem do której stały dwa olbrzymie sfinksy, a z okna naszego pokoju widzieliśmy wieżę Eiffla.

Czterdziestostopniowy żar towarzyszył nam przez cały czas. Kto by pomyślał, że do miejsca znajdującego się pośrodku pustyni pewnego dnia zaczną napływać tłumy z całego globu, żądne rozrywki, hazardu i alkoholu. Tym bardziej że przez pierwszych 20 lat panował tu całkowity zakaz uprawiania gier hazardowych! W złotą erę miasto wkroczyło w 1931 roku, kiedy ów zakaz zniesiono, a z pobliskiej budowy wielkiej zapory Hoovera zaczęli przybywać robotnicy, chcący rozerwać się w czasie wolnym od ciężkiej pracy. Potem poszło już szybko. Do miasta ciągnęły największe sławy, najbogatsi ludzie, w tym zacięci hazardziści.

Żółwim krokiem, zlani potem, z butelką zimnej wody błąkaliśmy się pomiędzy hotelami i kasynami, podobnie jak tłumy innych turystów. Z jednej strony fałszywa wieża Eiffla, obok niej imitacja Statuy Wolności, krok dalej kolejka górska, karuzele, fontanny i kopia zamku Excalibur. Do tego tysiące migoczących neonów, okrzyki młodych panien zwisających przez okna limuzyn i te napisy na koszulkach, banerach, szyldach: What happens in Vegas, stays in Vegas.

Osoby wrażliwe na piękno i estetykę mogą poczuć się tam lekko zagubione, a te mocno wyczulone na kicz – lekko zniesmaczone. Chociaż Tomasz i ja zdecydowanie wpisujemy się w tę drugą grupę, to Las Vegas potraktowaliśmy z przymrużeniem oka. Zrobiliśmy sobie małą wycieczkę po hotelach i kasynach. Dopiero w ich wnętrzach doznaliśmy prawdziwego szoku. Gigantyczne akwarium, las równikowy, a do tego dwa albinotyczne tygrysy bengalskie, które gapiły się na ludzi przez wielką szklaną ścianę. Kicz epatował swoim rozmiarem i formą. Chcieliśmy też oczywiście wygrać fortunę, bo skoro już byliśmy w Vegas, grzechem byłoby nie spróbować. Postanowiliśmy przeznaczyć na ten cel całe 20 dolarów, tyle ile wynosił nasz dzienny budżet. Uznaliśmy, że najlepsza będzie ruletka. Opracowaliśmy nawet strategię: obstawiamy po dolarze za każdy rzut kulką i, wiadomo dolar do dolara, lada moment i zostaniemy milionerami. Nie przewidzieliśmy jednak, że najtańszy żeton będzie kosztował 10 dolarów. Mieliśmy więc dwie szanse i po dwóch rzutach, dwóch czarnych polach i niecałych pięciu sekundach zobaczyliśmy, jak nasze bogactwo automatycznym, wyćwiczonym ruchem, zgarnia ręka krupiera.

* * *

Po wizycie na pustyni samochód zaczął nam szwankować niepokojąco często, ale usprawiedliwialiśmy to upałem i mieliśmy nadzieję, że dojedziemy do Wielkiego Kanionu, a potem tysiące kilometrów do Nowego Orleanu. I o ile Babcia Honda na tyle była łaskawa, że Wielki Kanion Kolorado, czyli głęboką na ponad 1800 m dziurę w ziemi, pozwoliła nam zobaczyć, o tyle do Nowego Orleanu już nas dowieźć nie chciała. Stanęła pośrodku niczego i odpoczywała, potem kilka kilometrów do przodu i powtórka z wątpliwej rozrywki. Po pięciu przystankach udało nam się dotrzeć do jakiejś miejscowości, gdzie znaleźliśmy mechanika. Skasował 140 dolarów i powiedział nam, że musimy wymienić sensor za jedyne 800 dolarów! Nie wiedziałam, czy płakać, czy się śmiać. Mechanik dał nam radę, że jeśli chcemy by, jak to on określił, ten złom jeszcze trochę pojechał, nie możemy przegrzewać silnika, co w tak słonecznych okolicach wydawało się niemożliwe, dlatego od tamtej pory jeździliśmy tylko nocami. Odpuściliśmy Nowy Orlean i zmieniliśmy kierunek podróży na El Paso, które graniczy z Meksykiem. Darowaliśmy sobie dalsze wojaże po Stanach Zjednoczonych na rzecz hospitalizacji, a raczej reanimacji naszej Babci Hondy.

Udało nam się dotrzeć do Las Cruces w Nowym Meksyku, gdzie przygarnęła nas Edi, servasowa gospodyni, urocza starsza kobieta o smutnych oczach. Na szafkach w jej kuchni widniały kolorowe hasła mówiące o odwadze i wytrwałości. Kilka lat wcześniej zmarł mąż Edi, a wielka tęsknota za nim wciąż była widoczna w jej błękitnych oczach.

Chcieliśmy jak najszybciej sprzedać auto, ale wiedzieliśmy, że z takim wyglądem i tym co ma pod maską, może być ciężko. Zaczęliśmy od małego liftingu. Wyposażeni w szpachlę, lakiery, odrdzewiacze, wosk, pastę i drucianą szczotę przez trzy dni szorowaliśmy z rdzy maskę samochodu. Moje poszarpane opuszki palców cierpiały tak bardzo, że nawet drapanie po nosie sprawiało ból. Dzięki szybkiemu kursowi online na You Tube oraz radach taty Tomka na Skypie wyżarte przez rdzę dziury udało nam się zaszpachlować, a zakupionymi sprejami zalakierowaliśmy wszelkie niedoskonałości. Babcia Honda odmłodniała. Przynajmniej z zewnątrz, w środku dalej sensor szwankował. Nie było mowy o wydaniu 800 dolarów na nowy, dlatego wybraliśmy się do amerykańskich szrotów. Dostaliśmy bezcenną informację, że możemy znaleźć działające sensory nawet za 20 dolarów.

Trafiliśmy na pole wielkości dwóch boisk piłkarskich, przed wejściem musieliśmy wykupić bilety, po dwa dolary od osoby. Pani, która wbijała nam pieczątki na ręce, poinformowała nas, że hondy rocznik 94 znajdziemy w sektorze F. Włóczyliśmy się pomiędzy setkami powypadkowych wraków. Znaleźliśmy nawet kilka podobnych hond do naszej, ale doszczętnie ogołoconych z wnętrzności; ktoś nas ubiegł i wymontował wszystko, co nadawało się jeszcze do użytku. Kilka minut dalej na tej samej ulicy znaleźliśmy podobny szrot, z podobnymi zasadami wejścia i podobną liczbą zdezelowanych, rozbitych aut. Tam nam się poszczęściło. I pewnie wszystko poszłoby gładko, gdyby nie to, że gdy Tomasz otworzył maskę naszej hondy i odkręcił sensor, okazało się, że miał on pięć przewodów do podłączenia, a ten, który my kupiliśmy tylko cztery. Wróciliśmy na szrot, gdzie bez problemu oddaliśmy ten z czterema przewodami i ze ściśniętym sercem poszliśmy szukać takiego z pięcioma. W szóstym przeglądanym przez nas wraku znaleźliśmy upragnioną część ze stosowną liczbą kabelków. Cała akcja kosztowała nas dokładnie 54 dolary.

Gdy już byliśmy szczęśliwi, że auto wygląda i chodzi przyzwoicie, gdy już byliśmy gotowi do wystawienia ogłoszenia na www.criglist.com, dostaliśmy niepokojący e-mail od Jeanne. Okazało się, że nasz Title nigdy do niej nie doszedł. Bez niego nie sprzedamy auta. Dzwoniąc do Chicago, dowiedzieliśmy się, że to niemożliwe, żeby dokumenty szły tak długo. Gdzieś zaginęły, może nigdy nie zostały wysłane, nie wiadomo. Pozostało nam aplikować o duplikat, co wiązało się z dwutygodniowym czekaniem na papiery z urzędu.

W tym czasie gościła nas w El Paso rodzina Taverów poznana przez Servas, i chociaż zapewniali nas, że możemy u nich zostać jak długo tylko chcemy, nie zamierzaliśmy jednak nadużywać ich gościnności i życzliwości. O zwiedzaniu i dalszych wyjazdach nawet nie myśleliśmy, nie chcieliśmy zbyt mocno eksploatować auta. Zmuszeni byliśmy podjąć ważną decyzję, by zasilić nasz skromny budżet i jednocześnie zagospodarować czas oczekiwania na dokument niezbędny do zbycia naszej hondy. Tomasz zadzwonił do Jurka, dla którego pracował w Polsce, i jak się okazało był mały projekt do zrobienia, który Jerzy mógł Tomaszowi zlecić. Potrzebowaliśmy jedynie kawałka biurka, kontaktu i wi-fi. Jedno i drugie znaleźliśmy w bibliotece w miejscowości Carlsbad. Przez ponad tydzień, punktualnie o ósmej rano, gdy tylko drzwi biblioteki się otwierały, Tomasz zasiadał przy jednym ze stoliczków, blisko kontaktu, na swoim dwunastocalowym ekranie odpalał AutoCada i brał się do mnożenia linii w czarnej przestrzeni. Dla mnie do tej pory to tylko dziwne kreski, z których nie potrafię nic wyczytać, ale Tomasz widzi w tym stal, obciążenia i beton. Spaliśmy standardowo w samochodzie zaparkowanym przy parku. Dwa razy podjeżdżała do nas w nocy policja, ale nas nie budzili; świecili latarką, zaglądali do środka, spisywali numery i odjeżdżali. Ten park miał jedną przeogromną zaletę – publiczną toaletę z umywalką. Woda była lodowata, ale higieny całego ciała mogliśmy dokonywać codziennie. Używając swych akrobatycznych zdolności oczywiście. Codzienność prawie jak przed wyjazdem, tyle tylko, że zamiast wstawać z łóżka wychodziliśmy z samochodu, zamiast stołu mieliśmy ławkę w parku, zamiast w elektrycznym czajniku robiliśmy sobie herbatkę na turystycznej kuchence, a potem odświeżeni i nasyceni aromatem herbaty szliśmy do biblioteki. I tak przez ponad tydzień, aż do dnia, kiedy to zadzwoniliśmy do Chicago i otrzymaliśmy informację, że papiery zostały wysłane, że w El Paso będą najpóźniej za dwa dni.

Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że po liftingu uda nam się sprzedać Babcię Hondę, chociaż nie do końca wierzyłam, że znajdziemy kupca za 2000 dolarów. Ale spróbowaliśmy i z taką właśnie ceną wystawiliśmy ogłoszenie. To jednak, że w ciągu jednego dnia od publikacji znalazł się nabywca oferujący 1900 dolarów, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Chciałabym napisać, że nie dość, że zjechaliśmy tym autem Stany, to jeszcze zarobiliśmy na nim 400 dolarów, ale prawda jest taka, że uwzględniając koszty, które musieliśmy ponieść, wyszliśmy praktycznie na zero. Co i tak uważam za sukces.Meksyk

Przez Juarez do inności

Meksykańscy emigranci, ci legalni i nielegalni, słysząc o naszych planach mówili: „nie jedźcie do Meksyku, tam giną ludzie”. Im bliżej tego kraju byliśmy, tym częściej słyszeliśmy ostrzeżenia, a ustawicznie w samym El Paso, tuż przy granicy z Meksykiem. Miejsce to jest szczególne: dwa miasta przytulone do siebie, a jednocześnie rozcięte jedną z najściślej strzeżonych granic na świecie. El Paso, jedno z najbezpieczniejszych miast Stanów Zjednoczonych, a po drugiej stronie mostu Juarez, które w 2010 roku, kiedy przekraczaliśmy tam granicę, uznano za najniebezpieczniejsze miasto na świecie. W El Paso nikt się nie boi wychodzić na ulice, no może poza tą drogą wzdłuż lini granicznej, na której rok przed naszym przyjazdem kule walczących między sobą karteli narkotykowych dosięgły również samochodów amerykańskich obywateli. Po stronie meksykańskiej na każde 10 tysięcy mieszkańców przypadały 173 morderstwa, a w ciągu trzech lat zginęło ponad 15 tysięcy osób. Rządził tam Juarez Cartel, który utrzymuje kontrolę nad korytarzami przerzutu narkotyków do Teksasu. Od 2006 roku władze meksykańskie walczą z gangami i przemytnikami, co pochłania tysiące ofiar, a mimo to ciągle powstają nowe podziemne tunele przerzutu. Słysząc te historie, czytając artykuły z ostatnich tygodni: Miasto martwych kobiet, 18 zabitych przez gang, Policja interweniuje w mieście śmierci, mieliśmy oczywiście małego pietra, ale nie chcieliśmy też popaść w paranoję.

Znając zaledwie trzy słowa po hiszpańsku: gracias i buenos dias wsiedliśmy w El Paso do autobusu byliśmy jedynymi pasażerami, i ruszyliśmy w kierunku Juarez. Kontroli praktycznie nie było, widać nikt tu nie przemyka nielegalnie ze Stanów do Meksyku. Kierowca nie zwracał na nas uwagi, podobnie jak celnik, który nie sprawdził naszych paszportów, a autobus przejechał przez granicę nawet się nie zatrzymując. Jedna tylko rzecz zwróciła naszą uwagę: podziurawiony kulami samochód, stojący przy budkach strażników. Nikogo nie było w środku, nie było krwi i rannych, tylko to podziurawione jak ser szwajcarski auto.

Na dworcu autobusowym czekało na nas kilku uzbrojonych żołnierzy, którzy prześwietlili nasze bagaże, każąc nam wszystko z nich wyciągnąć, a potem spacerowali z tymi wielkimi giwerami wśród podróżujących Latynosów i dwojga białych turystów. Po czterech godzinach oczekiwania na autobus do Fresnillo, który teoretycznie miał się pojawić po dwóch, opuściliśmy „miasto śmierci” cali i żywi.

Inność w Meksyku dopadła nas od razu, a potem czaiła się za rogiem, by dokładać kolejne porcje. Domy zaniedbane, ze sterczącymi na dachu kikutami metalowych prętów zbrojeniowych, jakby ciągle czekające na kolejne piętro, jakby za chwilę kolejne dziecko miało dobudowywać swoje. Jak się później dowiedzieliśmy powód był bardziej prozaiczny: za wiecznie niedokończone domki nie trzeba było płacić podatku. A między tymi domkami walała się masa przerzucanych przez wiatr śmieci, bezpańskie psy szukały pożywienia, do tego rozklekotane autobusy i wszechobecne poobijane samochody dopełniały obrazu meksykańskiej rzeczywistości.

Na ulicach ciągle ktoś trąbił. Najwidoczniej meksykańska tolerancja na wysokie dźwięki jest zdecydowanie wyższa niż u przeciętnego Europejczyka. Miałam wrażenie, że podstawą samochodu nie jest tam silnik, kierownica czy hamulec, ale klakson. Nie większy, nie szybszy, a głośniej trąbiący zdawał się mieć pierwszeństwo. Zresztą nie tylko samochody produkowały tu decybele. W sklepach odzieżowych muzyka musi grać na tyle głośno, by przypadkiem sprzedawca nie usłyszał, czego klient szuka. Uliczni handlarze maskotek, podrobionych DVD i CD, programów i gier komputerowych, handlarze portfeli, torebek, skarpetek, wachlarzy, jeden przez drugiego krzyczeli, co mają i za ile, jakby tym krzykiem chcieli nie tylko przyciągnąć klienta, ale też odwrócić uwagę od marnej jakości oferowanych produktów. A pomiędzy tym wszystkim stał kataryniarz kręcący korbą rzężącej katarynki. I on tym samym zaznaczał swoją obecność w Meksyku.

Po przejechaniu granicy zegarki przestały być nam potrzebne. Rozkłady jazdy, godziny i minuty to tylko abstrakcyjne cyferki, którymi nikt tu się nie przejmował. Chyba ani razu nie udało nam się odjechać autobusem o planowanym czasie, tym bardziej przyjechać na miejsce punktualnie.

Zyskaliśmy też nowe miano. Nie byliśmy już autostopowiczami, dzieciakami z Polski czy turystami. W Meksyku staliśmy się gringos i pozostaliśmy nimi aż do samej południowej Boliwii. Gringo nie zawsze ma w Ameryce Łacińskiej łatwe życie; są tacy, którzy gringo chcą oszukać, a przynajmniej zarobić na nim kilka pesos więcej. Dla nas najgorsi byli taksówkarze i kierowcy busików dalekodystansowych. Bywały momenty, że kasowali nas trzy-, a nawet czterokrotnie więcej. Próbowaliśmy się targować, obrażać, prosić, ale to nie robiło na nich wrażenia i albo płaciliśmy, albo czekaliśmy na kolejnego pana w kowbojskim kapeluszu, z którym dyskusja była identyczna.

W Meksyku poznaliśmy też prawdziwą pojemność busów, autobusów i taxi colectivo. W samochodzie wielkości naszego dużego fiata siedzieliśmy na tylnym siedzeniu, oprócz nas nasze plecaki i dwóch Latynosów. Z przodu kierowca, a na miejscu pasażera jeszcze kolejne dwie osoby. W sumie siódemka, i w tym nie było jeszcze nic dziwnego, ale gdy kierowca zatrzymał się po jeszcze jednego klienta, to już nas zaskoczyło. Spojrzeliśmy na siebie z uśmiechem i czekaliśmy na rozwój sytuacji. I chyba tylko my byliśmy zdziwieni, kiedy kierowca podał nowemu pasażerowi kluczyk, a ten podszedł do bagażnika, otworzył go, wszedł do środka, zręcznie się tam ułożył i ręką podtrzymywał klapę, by dochodziło do niego więcej tlenu.

Hiszpańskiego nie znaliśmy w ogóle, a i po co, skoro – jak nam się wydawało – cały świat mówi przecież po angielsku. Szybciutko nas jednak Meksykanie wyprowadzili z błędu. Najgorsze były momenty wsiadania do lokalnych busików, które miały dla nas zupełnie nieczytelne oznakowania. Podchodziliśmy do stojących ludzi i pytaliśmy, czy mówią po angielsku. Większość nas ignorowała, ale czasem zdarzały się potakujące kiwnięcia głową. Gdy tylko udało nam się wyłowić taką złotą rybkę spośród całego tłumu, powoli i spokojnie pytaliśmy o dojazd. A nasza złota rybka najczęściej zaczynała zdanie od słowa yes, po czym kończyła w języku hiszpańskim. Ileśmy się musieli napocić, namachać, nagestykulować, ileż nam to zajmowało czasu i ileż razy pojechaliśmy lub poszliśmy w złą stronę!

Z tym brakiem znajomości hiszpańskiego musieliśmy jednak od czasu do czasu coś jeść. Jedzenie w Meksyku stoi na chodnikach, a nawet wychodzi na ulicę. Zachęca zapachem, wiszącymi czerwonymi papryczkami i dużą ilością czerwonego sosu. Jedzenie tam piecze i to dwa razy, nie tylko przy przeżuwaniu. Podeszliśmy do jednej z mobilnych restauracji, czyli roweru na trzech kółkach z wmontowanym blatem, na którym pulchna kobieta przygotowywała tacos. Znaliśmy je jeszcze ze Stanów, dlatego tak odważnie o nie poprosiliśmy. Kobieta, nakładając kolejne składniki do kukurydzianego placka, zadawała nam pytania, a my na wszystko odpowiadaliśmy si i jak to turyści, nie rozumiejący ani słowa, nadrabialiśmy szerokim uśmiechem. Chyba były z mięsem, ale pewności nie mam, ostry sos wyżarł mi język, podniebienie, gardło i wszelkie istniejące kubki smakowe. Zalałam się łzami i zasmarkałam. Szybko po tym nauczyłam się mówić no chili! Quesadilla z roztopionym serem oaxaca i pieczarkami, oczywiście no chilli, no jalapeño!, pokochaliśmy od razu, podobnie jak smak tamtejszego avocado i robione z niego guacamole. Ale pewnego razu, gdy wydawało nam się, że nic już nas kulinarnie nie zaskoczy, poznaliśmy, a dokładniej Tomasz poznał kolejną meksykańską potrawę. Było to w Aquascalientes, gdzie gościli nas servasowi hości. Senior i seniora nie mówili po angielsku ani słowa, tłumaczami były ich dzieci. Tamtego wieczoru byliśmy jednak w restauracji tylko z nimi. Ja wybrałam z menu bezpieczną opcję, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zamówiłam tacos con ojos. Dopiero po kilku tygodniach pobytu w Meksyku skojarzyłam, że ojos to oczy. W błogiej nieświadomości przeżuwałam poszatkowane oczy ze smakiem. Tomek jednak nie miał tyle szczęścia, jemu przeżuwanie tak łatwo nie poszło. Chciał spróbować czegoś nowego, to mu pani podała świńską skórę sparzoną wodą. To co wylądowało na Tomka talerzu wyglądało jak gruby, blady makaron o konsystencji przeterminowanego żelka, a sądząc po jego minie, smak nie odbiegał zbytnio od wyglądu.

Tak odebraliśmy Meksyk i taki Meksyk, z niewielkimi tylko wyjątkami, pozostał z nami do końca pobytu.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersjiServas International – to międzynarodowa, pozarządowa organizacja non-profit, która zrzesza hostów i turystów z całego świata. Celem organizacji jest pomoc w budowaniu świata pokoju, dobrej woli i zrozumienia poprzez stwarzanie możliwości do osobistych kontaktów między ludźmi różnych kultur, środowisk i narodowości (www.servas.org).

Servasowy host – członek organizacji Servas, gospodarz, który według zasad organizacji zaprasza podróżników do swojego domu na minimum dwie noce; jeśli ma ochotę, może gościć przybyszów dłużej.

www.z2strony.pl

What happens in Vegas, stays in Vegas – Co zdarzyło się w Vegas, zostaje w Vegas.

Wielki Kanion Kolorado – największy na świecie, ale nie najgłębszy, przełom rzeki Kolorado w Arizonie przez Płaskowyż Kolorado. Wielki Kanion ma 446 km długości, zaczął się kształtować 17 milionów lat temu.

Taxi colectivo (hiszp.) – taksówka osobowa lub minibus, które kursują na określonych trasach, a pasażerowie za ustaloną z góry kwotę dosiadają się do reszty pasażerów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: