Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pisma Franciszka Wiktora Dmochowskiego, byłego wachmistrza w wojskach pięciu różnych mocarstw, dziś majstra krawieckiego w Przemyślu - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pisma Franciszka Wiktora Dmochowskiego, byłego wachmistrza w wojskach pięciu różnych mocarstw, dziś majstra krawieckiego w Przemyślu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 401 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA WY­DAW­CY.

W Prze­my­ślu, w owym sta­rym gro­dzie daw­nej Rusi czer­wo­nej, na le­wym brze­gu Sanu, obok klasz­to­ru pa­nien Be­ne­dyk­ty­nek, stoi a ra­czej na­chy­la się ku zie­mi do­mek drew­nia­ny, ni­ski, nie­kształt­ny, ra­czej zle­pio­ny niż zbu­do­wa­ny. Wszedł­szy do nie­go, nie wa­haj się pod­nieść nogi na kil­ka scho­dów, a znaj­dziesz się za­raz pod stry­chem. Tam na pra­wo, otwórz cia­sne drzwicz­ki i wejdź do iz­deb­ki, kil­ka kro­ków dłu­giej, kil­ka kro­ków sze­ro­kiej, a uj­rzysz w niej przy sto­le sie­dzą­ce­go czło­wie­ka, prze­szło sześć­dzie­siąt lat li­czą­ce­go, za­ję­te­go kra­wiec­ką ro­bo­tą. Po usil­no­ści z jaką pra­cu­je, po­znasz za­raz, że z tej pra­cy żyć musi; ale po­znasz tak­że, że nie tego ro­dza­ju za­ję­cie było jego po­wo­ła­niem. Rzu­cisz na nie­go okiem, a wnet wy – czy­tasz z jego spoj­rze­nia całą pro­sto­tę i za­cność jego du­szy. Prze­mó­wisz do nie­go, a za­raz się prze­ko­nasz, że on się kraw­cem nie­uro­dził. Obok nie­go zo­ba­czysz ślicz­ne pię­cio­let­nie dzie­cię, a przy niem mło­dą ko­bie­tę, na któ­rej twa­rzy ma­lu­je się mi­łość ma­cie­rzyń­ska dla tego drob­ne­go syn­ka, a ra­zem cią­gła tro­skli­wość i nie­ogra­ni­czo­ne po­świę­ce­nie dla męża. Gdy­byś mię­dzy te cia­sne ścia­ny zaj­rzał wie­czo­rem, albo w dzień świą­tecz­ny, uj­rzał­byś ich wła­ści­cie­la już nie z igłą, ale z pió­rem w ręku; zo­ba­czył­byś przed nim roz­ło­żo­ny pa­pier, do­strzegł­byś go przy­po­mi­na­ją­ce­go so­bie daw­ne cza­sy, strasz­ne woj­ny, krwa­we bi­twy, w któ­rych jak dziel­ny żoł­nierz wal­czył, w któ­rych star­gał zdro­wie i siły, w któ­rych siedm ran od­niósł; uj­rzał­byś go na­ko­niec kre­ślą­ce­go ob­raz tych cza­sów ubie­głych, tych wo­jen i bi­tew pió­rem pro­stem i ła­twem. Gdy­by cię zaś ta szczu­pła i ubo­ga ro­dzi­na za­ję­ła, gdy­byś chciał za­py­tać o imie i na­zwi­sko tego kraw­ca, żoł­nie­rza, pi­sa­rza, do­wie­dział­byś się, że nim jest Fran­ci­szek Wik­tor Dmo­chow­ski, były wach­mistrz w pię­ciu róż­nych woj­skach, a dziś kra­wiec w Prze­my­ślu.

W mie­sią­cu paź­dzier­ni­ku roku ze­szłe­go, traf, śmiem po­wie­dzieć szczę­śli­wy, za­pro­wa­dził mnie do tej ubo­giej iz­deb­ki. Jak się to sta­ło? już dwa razy opo­wie­dzia­łem pu­blicz­no­ści, (1) lecz ze nie każ­de­mu z dzi­siej­szych czy­tel­ni­ków opo­wia­da­nie to pod oczy na­su­nę­ło się, po­wtó­rzę je tu­taj w krót­ko­ści.

Prze­jeż­dża­jąc przez Prze­myśl, daw­ną sto­li­cę tylu zna­ko­mi­tych bi­sku­pów, do­py­ty­wa­łem się, ba­da­łem, czy­li w ja­kim skry­tym za­kąt­ku nie znaj­du­ją się do na­by­cia ja­kie daw­ne dzie­ła lub rę­ko­pi­sma pol­skie. Za­pew­nio­no mnie, że u kraw­ca Dmo­chow­skie­go nad Sa­nem wi­dzia­no księ­gi sta­rym wy­bi­ja­ne dru­kiem; spie­szę więc do dom­ku wska­za­ne­go, a któ­ry­śmy już czy­tel­ni­ko­wi do­kład­nie po­znać dali; py­tam o daw­ne dzie­ła? nie znaj­du­ję żad­ne­go: gdyż te któ­re Dmo­chow­ski po­sia­dał, kro­ni­kę Biel­skie­go i po­ezye Jana Ko­cha­now­skie­go, od­stą­pił był jed­ne­mu ze swo­ich przy­ja­cioł. Gdy już odejść mia­łem, Dmo­chow­ski wspo­mi­na mnie o rę­ko­pi­śmie swo­im wła­snym, któ­ry z nie­śmia­ło­ścią oka­zu­je; prze­glą­dam go, a nie­ma­jąc dość cza­su, aby go prze­czy­tać, lub przy­najm­niej przej­rzeć w ca­ło­ści, żą­dam aby mnie, acz nie­zna­jo­me­mu, na czas krót­ki go – (1) Wia­do­mość o Dmo­chow­skim i pi­smach jego umiesz­czo­ną była w ostat­nim nu­me­rze Roz­ma­ito­ści lwow­skich z mie­sią­ca grud­nia 1842 roku, i w ze­szy­cie gru­dnio­wym Bi­blio­te­ki war­szaw­skiej.

po­wie­rzył. Skła­da go w moje ręce Dmo­chow­ski, a ja gdym go od­czy­tał, gdym z nie­go au­to­ra sa­me­go po­znał, po­wzią­łem uf­ność, że po­da­jąc go do dru­ku, miłą rzecz pu­blicz­no­ści uczy­nię, da­jąc jej po­znać i dzieł­ko zaj­mu­ją­ce, i nie­zna­jo­me­go do­tąd pi­sa­rza, a ra­zem do­po­ma­ga­jąc cno­tli­we­mu, lecz nie­do­stat­kiem przy­ci­śnio­ne­mu, czło­wie­ko­wi do otrzą­śnie­nia się z nę­dzy i do uswo­bod­nie­nia póź­niej­szych dni ży­cia. Gdym się więc prze­ko­nał, że to pi­smo może być do dru­ku po­da­ne, gdym o tem au­to­ra uwia­do­mił, otrzy­ma­łem od te­goż od­po­wiedź, któ­ra tchnie wdzięcz­no­ścią, na jaką wpraw­dzie jesz­cze nie za­słu­ży­łem, lecz z któ­rej, acz za­nad­to dla mnie po­chleb­nej, przy­to­czę nie­któ­re wy­ra­zy, jako ma­lu­ją­ce czu­lą, wdzięcz­ną du­szę na­sze­go prze­my­śl­skie­go pi­sa­rza. Od­zy­wa się on do mnie w te sło­wa:

"Ra­dość któ­rej do­zna­łem ode­braw­szy wia­do­mość od pana, prze­cho­dzi­ła wszel­ką gra­ni­cę i nie jest do opi­sa­nia; ser­ce ją tyl­ko wdzięcz­ne czuć zdo­ła: łzy wdzięcz­no­ści za­le­wa­ły li­te­ry ręką do­bro­czyn­ną kre­ślo­ne. Nie mam tyle siły w wy­ra­zach, abym zdo­łał na­le­ży­te zło­żyć mu dzięk­czy­nie­nia za tak tro­skli­we za­ję­cie się lo­sem moim. W do­bro­ci pana pierw­szą po mi­ło­sier­dziu nie­ba po­kła­dam na­dzie­ję. Wiel­moż­ny pa­nie! ach sło­wa nik­ną na ję­zy­ku za la­skę jego dla mnie opusz­czo­ne­go wy­świad­czo­ną! Nie zo­sta­je mi więc jak tyl­ko za­sy­łać wes­tchnie­nia do roz­daw­cy wszel­kie­go do­bra, abyś żył w szczę­ściu dłu­go dla wspie­ra­nia nie­szczę­śli­wych! Co do dal­szych pi­se­mek mo­ich, mam już nie­co przy­spo­so­bie­nia do dwóch dzie­łek pod ty­tu­łem: Pan Wik­to­rzy z Rze­ku­nia, i Po­dróż z Ba­to­go­wa; lecz tych nie­odzow­ne po­trze­by do­mo­we nie­do­zwa­la­ją do koń­ca do­pro­wa­dzić."

Po otrzy­ma­niu li­stu tego, tem skwa­pli­wiej za­ją­łem się przy­go­to­wa­niem do dru­ku rę­ko­pi­smu, któ­ry mi Dmo­chow­ski po­wie­rzył, i za­raz umie­ści­łem w dwóch pi­smach pe­ry­odycz­nych wia­do­mość o pi­sa­rzu prze­my­śl­skim. Wkrót­ce uzy­skaw­szy po­zwo­le­nie wy­da­nia dzieł­ka jego na wi­dok pu­blicz­ny, ogło­si­łem pre­nu­me­ra­tę, któ­ra, dzię­ki tylu chęt­nym, tylu do­bro­czyn­nym współ­ro­dacz­kom i ro­da­kom, naj­po­myśl­niej się po­wio­dła. Gdy bo­wiem kil­ka wy­jąt­ków z pism Dmo­chow­skie­go nie­któ­rym oso­bom da­łem po­znać, tak przy­chyl­ne chę­ci, ta­kie współ­czu­cie obu­dzi­ło się w nich, że wkrót­ce po­zy­skał on opie­ku­nów, przy­ja­cioł, któ­rzy mu za­raz po­moc i wspar­cie po­nie­śli, i pod któ­rych stra­żą przy­szłość jego za­pew­nio­ną i uszczę­śli­wio­ną wi­dzę. Wnet wie­le osób ra­czy­ło się pod­jąc zbie­ra­nia pre­nu­me­ra­ty i w kil­ku dniach ty­siąc exem­pla­rzy za­mó­wio­no.

Tak gor­li­wa do­bro­czyn­ność, tak chęt­ne oce­nie­nie dzie­ła i au­to­ra, tak czu­łe prze­ję­cie się nie­do­lą jego, nie do­zwa­la­ją mi za­ta­ić mo­jej i Dmo­chow­skie­go wdzięcz­no­ści!

Na osob­nej kar­cie po­wa­żę się umie­ścić imio­na tych sza­now­nych osób, któ­re ła­ska­wie przy­ję­ły na sie­bie obo­wią­zek roz­da­nia bi­le­tów pre­nu­me­ra­ty, i któ­re go z taką gor­li­wo­ścią, z tak po­myśl­nym skut­kiem do­peł­ni­ły. Tu zaś niech mi wol­no bę­dzie w imie­niu Dmo­chow­skie­go zło­żyć dzię­ki tym opie­ku­nom jego, któ­rzy się naj­gor­li­wiej do po­myśl­no­ści i dzie­ła i pi­sa­rza przy­czy­nić sta­ra­li, jako to: księ­ciu Le­ono­wi Sa­pie­że, pa­nom Ale­xan­dro­wi Ba­tow­skie­mu, Wła­dy­sła­wo­wi hra­bi Tar­now­skie­mu, Gwal­ber­to­wi Paw­li­kow­skie­mu, Se­we­ry­no­wi hra­bi Dro­ho­jow­skie­mu, rów­nie Sta­ni­sła­wo­wi Przy­łęc­kie­mu, któ­ry z wła­ści­wą za­cne­mu ser­cu skwa­pli­wo­ścią ofia­ro­wał naj­po­trzeb­niej­szą po­moc, gdy się ra­czył pod­jąć do­pil­no­wa­nia po­praw­no­ści dru­ku, i o ile to być może pręd­kie­go za­spo­ko­je­nia pre­nu­me­ra­to­rów.

Niech się nikt nie dzi­wi temu współ­uczu­ciu, któ­re Dmo­chow­ski w tylu oso­bach obu­dził; aby je po­jąć, trze­ba pier­wej pi­smo jego po­znać, i z jego pi­sma z nim się sa­mym za­zna­jo­mić. Aby je w zu­peł­no­ści po­dzie­lić, trze­ba­by na­sze­go pi­sa­rza kraw­ca wi­dzieć w jego iz­deb­ce, obok żony i dziec­ka; trze­ba­by z nim chwi­le roz­ma­wiać i uj­rzeć, że tak po­wiem na wła­sne oczy, tę jego du­szę tak za­cną, tak bo­go­boj­ną, tak ufną w mi­ło­sier­dzie bo­skie i tak peł­ną świę­tej pro­sto­ty. Trze­ba­by na­ko­niec do­wie­dzieć się o nie­któ­rych szcze­gó­łach jego ży­cia, to jest o jego nie­do­li, któ­re on wspo­mnieć w pi­śmie swo­jem za­nie­dbał, a któ­re każ­de ser­ce li­to­ści­we za­jąć są zdol­ne. Dmo­chow­ski okry­ły ra­na­mi, ze star­ga­nem zdro­wiem, do­tknię­ty cho­ro­bą pier­sio­wą, nie ma­jąc ani sił, ani uspo­so­bie­nie­nia do in­nej ręcz­nej pra­cy, chwy­cił się kra­wiec­twa, i niem sie­bie, żonę i dzie­cię utrzy­my­wał, za­ra­bia­jąc dzień­nie 5 kraj­ca­rów srebr­nych, to jest 12 gro­szy pol­skich. Dom, ra­czej le­pian­ka, w któ­rej miesz­ka jest wpraw­dzie jego wła­sno­ścią, lecz on ją sam swo­ją pra­cą, swo­im prze­my­słem wy­sta­wił: ka­wa­łek po ka­wał­ku drze­wa, ce­głę po ce­gle sku­pu­jąc i zno­sząc, sam był tej chat­ki bu­dow­ni­czym, cie­ślą i mu­la­rzem. Lecz mało kto może uwie­rzy sło­wom moim, gdy opo­wiem, ja­kim on spo­so­bem do­szedł do ze­bra­nia do­sta­tecz­ne­go fun­du­szu na za­ku­pie­nie po­trzeb­nych do tej bu­do­wy ma­te­ry­ałów. Oto Dmo­chow­ski za pew­nem wy­na­gro­dze­niem pi­sy­wał li­sty mi­ło­śne do ko­cha­nek i ko­chan­ków, od ko­chan­ków i ko­cha­nek pi­sać nie­umie­ją­cych. Wier­ny w do­cho­wa­niu po­wie­rzo­nej ta­jem­ni­cy, zdol­ny wy­ra­żać czu­cia tkli­we i na­mięt­ne, umiał po­zy­skać uf­ność ko­cha­ją­cych, i jak sam opo­wia­da, nie­raz wy­ci­skał łzy i wes­tchnie­nia od­czy­tu­jąc im li­sty, któ­re w ich imie­nin pi­sał, nie raz na nie po­myśl­ne od­po­wie­dzi spro­wa­dzał, nie raz stał się nie­ja­ko spraw­ca uszczę­śli­wie­nia par mi­ło­snych, a przy­tem otwo­rzył so­bie źró­dło do­cho­du dość ko­rzyst­ne i nie­za­wod­ne. A tak le­pian­kę Dmo­chow­skie­go wznio­sły, że tak po­wiem, wes­tchnie­nia, łzy, mi­ło­sne oświad­cze­nia i przy­się­gi roz­ko­cha­nych.

Dmo­chow­ski dłu­gie lata prze­pę­dził w nie­do­stat­ku i nie­do­li, nig­dy jed­nak po­wąt­pie­wa­nie, nie­wia­ra, roz­pacz nie­za­chwia­ły jego du­szy. Za­wsze ule­gły z po­ko­rą wy­ro­kom opatrz­no­ści, a ufny w jej ła­skę na­wet wśród nę­dzy za­cho­wał we­so­łość i swo­bo­dę cno­ty. Pi­sał on wspo­mnie­nia swo­je, pi­sał róż­ne wier­szy­ki, lecz tyl­ko w chwi­lach wol­nych od pra­cy. Pi­sał zaś dla wła­snej roz­ryw­ki, pi­sał bo czuł po­trze­bę opo­wia­da­nia tego wszyst­kie­go, co wi­dział, cze­go do­znał; pi­sał więc z na­tchnie­nia. Nie mi­ło­ścią wła­sną pi­sa­rza unie­sio­ny, ale ra­czej nie­do­stat­kiem zna­glo­ny, uda­wał się parę razy do zna­jo­mych osób, z proź­bą, aby jego rę­ko­pism na­by­ły i dru­kiem go ogło­si­ły; lecz mu po­wie­dzia­no, że pi­smo jego nic nie jest war­te, że dru­ku nie­god­ne – i on temu z pro­sto­tą wła­ści­wą so­bie uwie­rzył. Dziś gdy los jego inną przy­brał po­stać, w chwi­li gdy się o tej po­myśl­nej zmia­nie do­wie­dział, gdy do­znał do­wo­dów przy­chyl­no­ści od tych któ­rzy się przy­szło­ścią jego za­ję­li, pierw­szem uczu­ciem jego ser­ca była wdzięcz­ność dla opatrz­no­ści, po­tem wdzięcz­ność dla tych, któ­rzy mu do­brze chcie­li i czy­ni­li, – i pierw­sze­go sze­lą­ga z fun­du­szów jego już bę­dą­cych wła­sno­ścią a z pre­nu­me­ra­ty po­cho­dzą­cych, użył na ofia­rę, zło­żo­ną w Prze­my­ślu na oł­ta­rzu bo­ga­ro­dzi­cy, do któ­rej opie­ki zwykł się był za­wsze ucie­kać. Nie bez ko­rzy­ści mo­ral­nej może więc bę­dzie wy­da­nie pism Dmo­chow­skie­go w tym cza­sie, w któ­rym żą­dze ludz­kie tak są wy­gó­ro­wa­ne, w któ­rym mało kto po­prze­sta­je na swo­jem, w któ­rym nie­smak i nie­spo­koj­ność go­rącz­ko­wa jest cho­ro­bą nie­mal po­wszech­ną: w pi­smach tych bo­wiem ob­ja­wia się wszę­dzie czło­wiek pra­wy, na­wy­kły pod­da­wać się bez szem­ra­nia woli przed­wiecz­ne­go, zno­szą­cy dolę nie­for­tun­ną z męz­twem, na­wet ze swo­bo­dą umy­słu, nie­do­wie­rza­ją­cy wła­snym zdol­no­ściom, a jed­nak w so­bie sa­mym szu­ka­ją­cy obro­ny prze­ciw nie­spra­wie­dli­wo­ści losu, i na­ko­niec dzi­siaj po­zna­ny, oce­nio­ny i po­myśl­niej­szej przy­szło­ści na­dzie­ją wy­na­gro­dzo­ny za tyle cier­pień, tyle wia­ry, i tyle wy­trwa­ło­ści w uczci­wej pra­cy! Tak jest, z ko­rzy­ścią bę­dzie, gdy przy­kład Dmo­chow­skie­go przy­po­mni nam, że kto nie­roz­pa­cza, lecz za­wsze pra­cu­je, za­wsze wie­rzy i ufa opatrz­no­ści, ten za­wie­dzio­ny nie bywa.

To jest wszyst­ko co mia­łem do po­wie­dze­nia o pi­sa­rzu; coż te­raz po­wiem o pi­śmie jego? Za­chwa­lać je nie przy­stoi mi wca­le: staw­szy się bo­wiem wy­daw­cą jego, przy­ją­łem nie­ja­ko na sie­bie wszel­ką od­po­wie­dzial­ność au­to­ra. Nie uchy­lam się od niej, owszem wy­znać mu­szę, że co­kol­wiek w tem dzieł­ku znaj­dzie czy­tel­nik do po­chwa­le­nia, co­kol­wiek go zaj­mie, ro­ze­rwie, lub za­ba­wi, bę­dzie to za­słu­gą sa­me­go pi­sa­rza; co­kol­wiek zaś znaj­dzie za dłu­giem, nie­god­nem uwa­gi, lub bied­nem, bę­dzie winą wy­daw­cy. A to z tego po­wo­du, iż w rę­ko­pi­śmie, kto­ry mi Dmo­chow­ski po­wie­rzył, sło­wa mego wła­sne­go nie­do­da­łem, lecz nie­któ­re w nim miej­sca skró­ci­łem, gdzie­nieg­dzie wy­raz jaki prze­ma­za­łem, wie­le wier­szy, mniej od pro­zy jego szczę­śli­wych opu­ści­łem. Je­że­li­by więc co jesz­cze zna­la­zło się do opusz­cze­nia, lub spro­sto­wa­nia, jam win­ny żem to zo­sta­wił. To wy­zna­nie moje nie­po­win­no upo­waż­niać do mnie­ma­nia, ja­ko­bym miał licz­nych do­zwo­lić so­bie po­pra­wek lub do­dat­ków. Ła­two czy­tel­nik w cią­gu tego dzieł­ka do­strze­że, jak wie­le jesz­cze w sty­lu, w szy­ku, w toku pi­sma do zu­peł­ne­go wy­kształ­ce­nia bra­ku­je; lecz nie­chcąc ze­trzeć z pra­cy Dmo­chow­skie­go bar­wy jemu wła­ści­wej, nie­do­zwa­la­łem pió­ru prze­kre­ślać i po­pra­wiać tego na­wet co mi się do po­pra­wie­nia zda­wa­ło: wie­dząc że w pi­śmie tego ro­dza­ju, w dzie­łach szcze­re­go i ro­dzi­me­go na­tchnie­nia, sama nie­po­praw­ność i pro­sto­ta, bę­dąc do­wo­dem au­ten­tycz­no­ści, jest ra­czej za­le­tą niż wadą. W opo­wia­da­niu Dmo­chow­skie­go znaj­dzie się tak­że za­pew­ne wie­le błę­dów i omy­łek hi­sto­rycz­nych, chro­no­lo­gicz­nych i je­ogra­ficz­nych, ła­two by­ło­by je spro­sto­wać, lecz i od togo wstrzy­ma­łem się, chcąc dać po­znać pi­sa­rza na­sze­go w ca­łej jego pro­sto­cie, szcze­ro­ści i czę­sto­kroć nie­wia­do­mo­ści żoł­nie­rza. Z resz­tą czy­tel­nik ra­czy te błę­dy ła­two prze­ba­czyć, po­mnąc że Dmo­chow­ski to wszyst­ko, co opo­wia­da, czer­pał je­dy­nie we wła­snych wspo­mnie­niach, że pi­sał bez po­mo­cy żad­nej książ­ki, żad­nej kar­ty je­ogra­ficz­nej, że prze­to dzi­wić się nie na­le­ży, je­że­li pa­mięć jego taki tłum wspo­mnień do­star­czyw­szy, gdzie­nieg­dzie go za­wio­dła, ra­czej zdu­mieć się trze­ba, że mimo ubó­stwa, mimo sła­bo­wi­te­go zdro­wia za­cho­wa! w świe­żej my­śli tyle dał, imion i wy­pad­ków!

Prze­wi­du­je ja, iż w tym wie­ku nie­wia­ry i po­są­dzeń, a ra­zem w wie­ku, w któ­rym duch spe­ku­la­cyj­ny samą dzie­dzi­nę li­te­ra­tu­ry i sztuk pięk­nych owio­nął; w wie­ku, w któ­rym się do­pusz­cza­ją tylu kłamstw, tylu zmy­śleń li­te­rac­kich; w wie­ku, w któ­rym we Fran­cii szcze­gól­niej tak nad­uży­to ła­two­wier­no­ści czy­ta­ją­cej pu­blicz­no­ści, ura­cza­jąc ją pa­mięt­ni­ka­mi i wspo­mnie­nia­mi z cza­su ubie­głe­go, lecz pi­sa­ne­mi nic przez tych, któ­rzy go pa­mię­tać i wspo­mi­nać mogą, – prze­wi­du­je mó­wię, iż nie je­den z czy­tel­ni­ków po­są­dzi mnie, żem pra­cę moją wła­sną pod imię kraw­ca Dmo­chow­skie­go pod­szył: że ja je­stem au­to­rem tego dzieł­ka. Lecz naj­przód ten pa­mięt­nik nie­mial­by żad­nej war­to­ści, gdy­by był zmy­ślo­ny, gdy­by tuż za nim nie stał jego au­tor, bo­ha­ter tej praw­dzi­wej po­wie­ści, tego ma­łe­go po­ema­tu żoł­nier­skie­go; a po­tem Dmo­chow­ski żyje, każ­dy w Prze­my­ślu może go od­wie­dzić, zo­ba­czyć, po­znać i wspo­módz. Być może tak­że, iż nie­któ­rzy mnie­mać będą, że pierw­sza część tych wspo­mnień, jest tyl­ko na­śla­do­wa­niem dzieł­ka, któ­re wy­sta­wia żywy ob­raz wie­ku ze­szłe­go i któ­re pu­blicz­ność z za­słu­żo­nym okla­skiem przy­ję­ła. Lecz gdy czy­tel­nik wpad­nie na to po­dej­rze­nie, mi­mo­wol­nie odda po­chwa­łę dzieł­ku ni­niej­sze­mu i do­wie­dzie praw­dzi­wo­ści ob­ra­zów w niem umiesz­czo­nych; Dmo­chow­ski bo­wiem opo­wia­da to co za­sły­szał od sta­re­go ojca, któ­ry nie­jest uro­jo­na, ani zmy­ślo­ną oso­ba, lecz żył i był pa­le­stran­tem lu­bel­skim i dwo­rza­ni­nem księ­cia nie­świez­kie­go. Lecz śmiem się spo­dzie­wać, że każ­dy, kto­by na­wet pod wzglę­dem li­te­rac­kim chciał są­dzić to dzieł­ko, przy­zna: że au­tor jego po­sia­da wro­dzo­ny – jak­by dzie­dzicz­ny Dmo­chow­skich – ta­lent pi­sa­nia, za­nie­dba­ny, lecz któ­re­go iskry czę­sto pry­ska­ją, i błysz­czą. Spo­strze­że więc czy­tel­nik, że nasz kra­wiec pi­sarz ma nie­ja­ko prze­czu­cie, in­stynkt sztu­ki, umie­jąc dra­ma­tycz­nem czy­nić opo­wia­da­nie swo­je, jak to każ­dy bę­dzie mógł uwa­żać w pierw­szej czę­ści, a szcze­gól­niej w roz­dzia­le o stra­ży gro­bo­wej w Nie­świe­żu, i w czę­ści dru­giej, w ustę­pie o wzię­ciu Ka­stel­ne­gro. Wy­zna Iak­że, że umie on być we­so­łym i za­baw­nym, nie prze­cho­dząc jed­nak gra­nic przy­zwo­ito­ści, jak to oka­zał w wy­bor­nem opo­wia­da­niu wol­ty­że­ra Pod­biel­skie­go. Nie­odmó­wi na­sze­mu au­to­ro­wi dow­ci­pu i ta­len­tu ła­twe­go wier­szo­wa­nia po­znaw­szy jego baj­kę: lew i świ­nia; przy­zna mu na­resz­cie dar wy­ra­ża­nia przy­jem­ne­go tkli­wych uczuć, ser­ca ży­wych wzru­szeń, prze­czy­taw­szy to, co na­pi­sał o swo­jej nie­szczę­śli­wej Ade­li, i te peł­ne czu­ło­ści wy­ra­zy, któ­re te­raź­niej­szej żo­nie po­świę­cił, i ten wier­szyk ład­ny, któ­ry dla niej w dzień jej świę­ta uło­żył. Wy­zna zaś czy­tel­nik przedew­szyst­kiem (bo to sta­no­wi naj­praw­dziw­sza, naj­cel­niej­szą za­le­tę tego dzieł­ka) że wszę­dzie w niem ob­ja­wia­ją się bo­go­boj­ne, szla­chet­ne uczu­cia, i że każ­dy z nie­go po­znać może pra­wość i za­cność pi­sa­rza.

Lecz gdy­by na­wet to pi­smo żad­nej war­to­ści nie mia­ło, niech nikt nie ża­łu­je, że je na­był: bo na­by­wa­jąc je, do­bry speł­nił uczy­nek. Wiech owszem każ­dy kto się przy­ło­żył do po­myśl­no­ści dzieł­ka, a wiec i au­to­ra, bądź sta­ra­niem, bądź dat­kiem, bądź do­brem sło­wem, cie­szy się, że łzę nie­do­li otarł, łzę wdzięcz­no­ści wy­ci­snął, i niech wie o tem, że w tej ma­łej iz­deb­ce w Prze­my­słu nad Sa­nem pię­cio­let­ni Wła­dyś, sy­nek kraw­ca Dmo­chow­skie­go, w mo­dli­twie wy­uczo­nej przez ojca co­dzień wes­tchnie­nia do nie­ba prze­sy­ła za wszyst­kich do­bro­dzie­jów jego.

W Do­brze­cho­wie, dnia 1 mar­ca r. 1843.

An­drzej Edward Koź­mian.LI­STA KO­LEK­TO­REK I KO­LEK­TO­RÓW

PRZED­PŁA­TY NA

PI­SMA FRAN­CISZ­KA WIK­TO­RA DMO­CHOW­SKIE­GO.

1.Z hra­biów Ba­wo­row­skich Se­we­ry­no­wa hra­bi­na Dro­ho­jow­ska.

2. Z hra­biów Czac­kich je­ne­ra­ło­wa Szep­tyc­ka.

3. Z hra­biów Ja­bło­now­skich Ale­xan­dro­wa hra­bi­na Fre­dro­wa.

4. Z Ni­ko­ro­wi­czów Anie­la Przy­łęc­ka.

5. Z Rudz­kich Bo­bow­ska. *)

6. Z hra­biów Skarb­ków Ka­ro­lo­wa Xięż­na Ja­blo­now­ska. *)

7. Z hra­biów Cho­ło­niew­skich Xięż­na Łich­ten­ste­in.

8. Ju­lia Kow­nac­ka.

9. Z Bo­brow­nic­kich Sa­lo­mea Bo­znań­ska.

10. Z Bo­brow­nic­kich Fe­li­cia Wło­dzi­mie­rzo­wa Bo­brow­ska.

11. Anna Dłu­ska.

12. Z Hof­ma­nów Mi­cha­li­na Jó­ze­fo­wi­czo­wa.-

*) Gwiaz­decz­ka ozna­cza, że te oso­by, nie ra­czy­ły do­tąd na­de­słać spi­su swych pre­nu­me­ra­to­rów; nie jest prze­to winą wy­daw­cy, je­że­li kto z pre­nu­me­ra­to­rów nie znaj­dzie swe­go na­zwi­ska na li­ście ogól­nej umiesz­czo­ne­go.

13. Z hra­biów Stec­kich Ale­xan­dro­wa xięż­na Ra­dzi­wił­ło­wa. *)

14. Z Żół­tow­skich Nina Łusz­czew­ska.

15. Ele­ono­ra Zie­mięc­ka. *)

16. Z hra­biów Chod­kie­wi­czów Zo­fia hra­bi­na Osso­liń­ska. *)

17. Z Skrzyń­skich Teo­fi­la Ko­zmia­no­wa.

18. Wła­dy­sław hra­bia Tar­now­ski.

19. Leon xią­żę Sa­pie­ha.

20. Ale­xan­der Ba­tow­ski.

21. Ka­zi­mierz hra­bia Stad­nic­ki.

22. Ka­zi­mierz hra­bia Kar­wic­ki.

23. Gwal­bert Paw­li­kow­ski.

24. An­to­ni My­słow­ski. *)

25. Mie­czy­sław hra­bia Go­łu­chow­ski.

26. Lu­dwik hra­bia Stec­ki.

27. Adam Kło­dziń­ski.

28. Sta­ni­sław Hem­pel.

29. Leon hra­bia Łu­bień­ski.

30. Lu­dwik Łem­pic­ki. *)

31. Eu­sta­chy hra­bia Dem­biń­ski.

32. Kle­mens Ra­czyń­ski.

33. An­drzej Edward Koź­mian.

Księ­ga­rze lwow­scy:

34. Ja­błoń­ski Ka­je­tan

35. Wi­niarz Edward

36. Mi­li­kow­ski Ian

37. Pil­ler Fran­ci­szekPRZED­MO­WA

Zło­żyw­szy broń wzią­łem się do pió­ra, w tych jed­nak tyl­ko chwi­lach, któ­re mi od pra­cy uby­wa­ły. Z wy­praw wo­jen­nych po­zo­stał mój dzien­nik: bo o tam­tych cza­sach nie tyl­ko uczo­ny miał­by co pi­sać, lecz i naj­więk­szy pro­stak, sko­ro był świad­kiem wiel­kich wy­da­rzo­nych wy­pad­ków.

Moje wspo­mnie­nia już od lat kil­ku są ze­bra­ne i na­pi­sa­ne, szu­ka­łem więc rady u god­nych osób, czy­li mogę tę nie­udol­ną pra­cę moją na wi­dok pu­blicz­ny wy­dać? zna­la­złem wpraw­dzie u nie­jed­ne­go po­bła­ża­nie i za­chę­tę, jed­nak lę­ka­łem się tych któ­rzy wpraw­ni w pi­sa­nie i ob­da­rze­ni wyż­szo­ścią dow­ci­pu, strasz­niej­si dla mnie byli od zbroj­nych nie­przy­ja­cioł.

Wie­lu jesz­cze żyje na­ocz­nych świad­ków sław­nych dzieł i wiel­kich wy­da­rzeń, któ­re w tem pi­śmie wspo­mi­nam; wnu­ki zaś na­szę pew­nie po­dob­nych nie­do­cze­ka­ją, i niech od nich, ła­ska­wa opatrz­ność za­cho­wać ich ra­czy. Pierw­szym więc może miło bę­dzie przy­po­mnieć so­bie owe naj­burz­liw­sze ich ży­cia cza­sy dru­dzy może ich opo­wia­da­niu cie­ka­we­go nie­odmó­wią ucha, jak­by ja­kiej po­wie­ści zaj­mu­ją­cej a nad­zwy­czaj­nej. Pierw­sza część tego pi­sem­ka za­wie­ra w so­bie wspo­mnie­nia nie­któ­re mego sta­re­go ojca, w dru­giej opo­wia­dam mego ży­cia wy­da­rze­nia.DO CZY­TEL­NI­KA.

Ła­ska­wy czy­tel­ni­ku! Bądź że wie­le już pism czy­ta­łeś opo­wia­da­ją­cych ubie­głe wy­pad­ki; bądź że ich nie­znasz jesz­cze wie­le, rzuć okiem na tę małą pra­cę moją: bo nie ma książ­ki łąk nędz­nej, któ­ra­by cze­goś nie na­uczy­ła. Prze­bie­gł­szy wśród wo­jen­nej wrza­wy tę prze­strzeń zie­mią któ­ra się roz­cią­ga od cia­śni­ny Gi­bral­ta­ru aż do Woł­gi i do Per­c­ko­pu, mam prze­cież coś do po­wie­dze­nia. Wstą­pi­łem do woj­ska w r. 1805, by­tem pod bro­nią do r. 1822; znaj­do­wa­łem się w wie­lu okrop­nych bi­twach, któ­re po­tom­ne wie­ki dłu­go wspot­ni­nać będą. Ła­ska­wy czy­tel­ni­ku! racz prze­ba­czyć je­że­li w opo­wia­da­niu mo­jem znaj­dziesz błę­dy lub nie­do­kład­no­ści. Ob­szer­ne i do­kład­ne opi­sy prze­szłych wy­pad­ków zo­sta­wiam dzie­jo­pi­som, ja tyl­ko wspo­mnie­nia moje kre­śli­łem i te sza­now­nej pu­blicz­no­ści po­świę­cam..

Fran­ci­szek Wik­tor Dmo­chow­skiOJ­CIEC.

Roz­dział I.

GO­ŚCIN­NOŚĆ I KON­DE­SCEN­CIA

Z koń­cem czter­na­ste­go roku ży­cia mo­je­go skoń­czy­łem ła­ciń­skie szko­ły: gdyż daw­niej nie­uczo­no wię­cej jak oj­czy­ste­go i ła­ciń­skie­go ję­zy­ka. Po­wró­ci­łem do domu wła­śnie w ten­czas jak pod Ma­cie­jo­wi­ca­mi bi­twa zo­sta­ła sto­czo­ną. Po niej na­stą­pił ostat­ni po­dział kra­ju. Z po­cząt­ku mie­li­śmy Ros­sy­jan, po­źniej tę część w któ­rej miesz­ka­li­śmy za­ję­li Pru­sa­cy i dzier­ży­li ją aż do ogło­sze­nia księz­twa war­szaw­skie­go. Szlach­ta przy­zwy­cza­jo­na pie­niąc się po gro­dach i try­bu­na­łach, za­czę­ła swo­je spo­ry roz­strzy­gać przez sądy do­mo­we, to jest za­pro­siw­szy do domu swo­ich daw­nych in­sty­ga­to­rów, sę­dziów lub pod­sęd­ków. Po­dob­ny pro­ces od­by­wał się w na­szej wsi. Na­tem zgro­ma­dze­niu są­do­wem czy­li kon­de­scen­cii znaj­do­wał się współ­ko­le­ga szkol­ny i są­do­wy ojca mo­je­go. Już bli­sko lat czter­dzie­ści upły­nę­ło jak się z sobą nie­wi­dzie­li; po tak dłu­gim prze­cią­gu cza­su miał je­den dru­gie­mu wie­le do po­wie­dze­nia, lecz przy pierw­szem spo­tka­niu, a do tego w cu­dzym domu, skoń­czy­ło się na wza­jem­nem ser­decz­nem po­wi­ta­niu. Za­tem mój oj­ciec za­pro­sił pana pod­sęd­ka do sie­bie na wie­czór, ale­by mógł się z nim do­wo­li na­ga­dać i go­ścin­nie daw­ne­go przy­ja­cie­la ura­czyć. Pan pod­sę­dek do­trzy­mał da­ne­go sło­wa, przy­był do nas wie­czor­na porą. Ja pierw­szy raz w ży­ciu zo­ba­czy­łem tak oty­łe­go czło­wie­ka: brzuch miał jak tłu­mok, a twarz jak księ­życ w peł­ni. Tu się za­raz za­czę­ły uści­ski przy­ja­ciel­skie; oj­ciec szep­nął mat­ce do ucha, aby zro­bi­ła krup­nik mio­do­wy i do­bry bi­gos hul­taj­ski, mat­ka czem­prę­dzej za­bra­ła się do ro­bo­ty; ja zaś uło­ży­łem so­bie pil­nie uwa­żać jak wie­le ten gru­by je­go­mość mógł wło­żyć do tak ogrom­ne­go brzu­cha swe­go. Misa bi­go­su i schab pie­czo­ny za­le­d­wie za­spo­ko­iły jego ape­tyt. Oj­ciec czę­stu­jąc po­wta­rzał czę­sto: pro­szę tyl­ko bez cen­no­nii! a gdy na ostat­nie da­nie przy­nie­sio­no kieł­ba­sę pie­czo­ną, wzię­li się oba do fla­szy go­rzał­ki, po­wta­rza­jąc sta­ro­świec­kie przy­sło­wie: "po kieł­ba­sie na­pij­wa się!" Po skoń­czo­nej wie­cze­rzy po­ca­ło­wa­li się z oj­cem i do­pie­ro za­czę­ła się ob­szer­na roz­mo­wa. Pod­sę­dek wska­zu­jąc na mnie, rzekł: nie wąt­pię że to bę­dzie syn Wać­pa­na?

Oj­ciec. Pójdź! po­ca­łuj w rękę pana pod­sęd­ka I (co ja na­tych­miast wy­ko­na­łem.)

Pod­sę­dek. Jak wi­dzę, wać­pan je­steś na sta­rość szczę­śli­wym: masz do­brą żonę, masz do­ra­sta­ją­ce­go syna, lecz ja ta­kim je­stem ja­kim mnie zna­łeś przed czter­dzie­stu laty: za­wszem po­je­dyn­czy! Od roz­łą­cze­nia się na­sze­go w Lu­bli­nie, zda­rza­ło mi się nic raz do­bre i ko­rzyst­ne oże­nie­nie, szcze­gól­niej gdym był ple­ni­po­ten­tem u księż­nej Ja­bło­now­ską: tam­to so­bie czło­wiek hu­lał jak mo­tyl po ró­żach! te­raz wszyst­ko zni­kło, wszyst­ko się zmie­ni­ło: księż­na pani i do­bro­dziej­ka umar­ła, na­stał nowy rząd, nowe pra­wa, nie­umiem ję­zy­ków po­trzeb­nych, gdzież tu za­rob­ku szu­kać? trze­ba pono bę­dzie fał­dy na brzu­chu po­za­wi­jać; bie­da! bie­da mój daw­ny ko­le­go szkol­ny i ju­ral­ny!

Oj! szko­ły! szko­ły! ja­kie­go daw­ne wspo­mnie­nie! a czy tez pa­mię­tasz cze­śni­ku owe sław­ne na­sze dia­lo­gi?

Oj­ciec. Pa­mię­tam do­sko­na­le ja­keś wać­pan grał rolę ko­za­ka w nie­wo­lę wzię­te­go!

Pod­sę­dek. A wać­pan gra­łeś ju­na­ka, kłó­cą­ce­go sięz babą!

Oj­ciec. Do­sko­na­le tę kłót­nię pa­mię­ta­ni! dziś­bym ją mógł jesz­cze po­wtó­rzyć: za­czy­na­ła się od tych słów "wara babo prze­klę­ta a koń­czy­ła się tym wier­szem;

Otoż to pa­nie mężu bę­dziesz się miał do­brze,

Le­d­wie clę two­ja żona ze skó­ry nie od­rze.

Pod­sę­dek. Wi­wat cze­śni­ku! przy­po­mi­nasz ml szczę­śli­we cza­sy mo­jej mło­do­ści.

Oj­ciec. Ale mu­szę tez Wać­pa­nu po­ka­zać jed­ną oso­bli­wość.

Pod­sę­dek. Cóż ta­kie­go?

Oj­ciec. Mam ka­ra­be­lę, kto­rą bę­dąc w pa­le­strze lu­bel­skiej w po­da­run­ku do­sta­łem od jed­ne­go kasz­te­la­ni­ca. Pięk­na to bar­dzo sztu­ka! po­chwa już była z niej cał­kiem po­psu­ta: przed ostat­nim sej­mem ka­za­łem ją na nowo opra­wić. Pan cho­rą­ży ziem­ski gdy ją przy moim boku uj­rzał, chciał mi dać za nią trzy­dzie­ści du­ka­tów, od­po­wie­dzia­łem ze z naj­więk­szą chę­cią za tę cenę bym ją od­stą­pił, gdy­bym ją miał do zby­cia. O! mój boże gdzież­bym miał ro­zum sprze­da­wać taki klej­not, o któ­rym tak wie­le jest do­po­wie­dze­nia: a przy­tem mam syna, trze­ba mu choć tę jed­ną pa­miąt­kę zo­sta­wić.

Pod­sę­dek. Po­dzię­kuj wać­pan panu bogu, że mu po­trzeb­ną nie bę­dzie; ma on gład­ką gę­bi­nę jak ce­bul­kę, szko­da­by jej było, a kto taki oręż nosi, rzad­ko ma gło­wę i nos cały, wszak­że to nie­sie daw­ne przy­sło­wie:

Kto był w sza­bli roz­ko­cha­ny

Ten no­sił nos po­zszy­wa­ny.

A cóż? czy nie praw­da?

Oj­ciec. Oj świę­ta praw­da! al­boż nie­wi­dzia­łem peł­no kre­so­wa­tych przy dwo­rze księ­cia Ra­dzi­wi­ła; lecz na dziś za­dłu­go by się prze­cią­gnę­ła roz­mo­wa, gdy­bym chciał ci wszyst­ko o ka­ra­be­li mo­jej opo­wie­dzieć, wolę cię pro­sić na wie­czór ju­trzej­szy.

Pod­sę­dek. Tak je­stem szczę­śli­wy z dzi­siej­sze­go, że z chę­cią na ju­trzej­szy przy­bę­dę.

Roz­dział II. "

KA­RA­BE­LA BA­SZY TRE­BI­ZONDZ­KIE­GO.

Za­le­d­wie się zmierz­chło, już dał nam się sły­szeć gru­by glos pod­sęd­ka: "Do­bry wie­czór!" Mój oj­ciec od­po­wie­dział po­dob­nież; za­czę­ły się wza­jem­ne kom­ple­men­ta. Oj­ciec dał po­znać mat­ce aby się o do­bry pod­wie­czo­rek po­sta­ra­ła, któ­ry wkrót­ce oka­zał się na sto­le; za­law­szy go miod­kiem, wró­ci­li do wczo­raj­szej roz­mo­wy.

Pod­sę­dek. Mój ko­cha­ny cze­śni­ku! wspo­mnia­łeś mi wczo­raj, że wie­le masz do po­wie­dze­nia o two­jej ka­ra­be­li; ma ona być praw­dzi­wa da­ma­sceń­ska. Po­wiedz­że mi jak się do rąk two­ich do­sta­ła?

Oj­ciec. Do­sta­ła się do rąk mo­ich wten­czas jesz­cze gdym był w pa­le­strze lu­bel­skiej prak­ty­kan­tem u jed­ne­go pa­tro­na, któ­ry bro­nił spra­wy kasz­te­la­ni­ca W.; ten pro­wa­dził pro­ces z pod­ko­mo­rzy­cem K. Oba chcie­li wy­grać, a tu tyl­ko je­den miał słusz­ność za sobą, to jest kasz­te­la­nie, jak się po­źniej o tem z ak­tów prze­ko­na­łem. Rzecz szła o to:

W cza­sie gdy Szwe­dzi cią­gnę­li pod Lwów, zjazd był zwo­ła­ny w San­do­mie­rzu; na nim­to szlach­ta po­tę­pia­ła Ra­dzie­jow­skie­go pry­ma­sa, iż był sprę­ży­na kró­la szwedz­kie­go i Sta­ni­sła­wa Lesz­czyń­skie­go. Na to miał się ode­zwać cho­rą­ży ziem­ski: Sta­ni­sław nie bę­dzie na­szym kró­lem, Ka­rol dwu­na­sty pój­dzie za mo­rze z kwit­kiem, a Au­gust po­zo­sta­nie na tro­nie. " Na te sło­wa kasz­te­lan od­rzekł: "Czy Au­gust czy Sta­ni­sław, mniej­sza o to, by­le­by­śmy choć tro­chę mie­li po­ko­ju; bra­cia krew brat­nia roz­le­wa­ją, a nie­przy­ja­ciel gada woły i kro­wy na­sze, za­bie­ra ko­nie i wozy, i co­kol­wiek mu w ręcę wpad­nie, to jak w gar­dło wil­kom. A kto ma gład­ką żonę lub cór­kę, ten niech nie spi spo­koj­nie. Pre­ten­den­tów do tro­nu aż za nad­to mamy, a po­rząd­ku ani za sze­ląg Zyg­mun­ta. Nie o tem radź­my do kogo po­słów wy­sy­łać, lecz jak kraj oca­lić od zgu­by, a tu nasi se­na­to­ro­wie, choć Au­gu­sta kró­lem uzna­ją, do Ka­ro­la prze­cież wy­sy­ła­ją ta­jem­ne po­sel­stwa.

W tej chwi­li pod­ko­mo­rzy K. chlu­snął sza­blą po czu­pry­nie kasz­te­la­na W., az mu się czasz­ka na dwo­je roz­sko­czy­ła; chlu­snąw­szy, krzyk­nął: Zdraj­ca! nie­przy­ja­ciel oj­czy­zny, kró­lów i pra­wa! kon­fe­de­rat!

Pod­ko­mo­rzy za­pew­ne to uczy­nił lę­ka­jąc się aby kasz­te­lan wszyst­kich prak­tyk nie od­krył: gdyż on sam wła­śnie uda­wał się w ta­jem­nych po­sel­stwach do je­ne­ra­ła szwedz­kie­go w celu za­pew­nie­nia go o wier­no­ści dla Sta­ni­sła­wa Lesz­czyń­skie­go. Kasz­te­lan umarł, pod­ko­mo­rzy w nocy umknął; zjazd na ni­czem się skoń­czył; woj­sko ros­syj­skie zbli­ży­ło się ku War­sza­wie, Au­gust wy­je­chał do Sa­xo­nii, a kraj stał się te­atrem nie­zgo­dy, nie­szczęść i znisz­cze­nia. (1)

–- (1) Po­dob­no wtem miej­scu za­cho­dzi nie­do­kład­ność w opo­wia­da­niu na zjeź­dzie w San­do­mie­rzu r. 1702, Lip­ski wo­je­wo­da ka­li­ski

Pod­sę­dek. Ale wać­pan mia­łeś coś o swo­jej ka­ra­be­li roz­po­wia­dać, atu samo daw­ne kra­jo­we dzie­je pra­wisz. Oj­ciec. Za­raz przyj­dzie tu i na nią ko­lej. Fra­nuś! przy­nieś z gar­de­rób­ki tę sza­blę, o któ­rej mó­wić mamy.

Na­tych­miast to wy­ko­na­łem, a oj­ciec rzekł:

Patrz wać­pan jaka to pięk­na sztu­ka! co to za mi­ster­na ro­bo­ta! a te li­te­ry zło­tem za­le­wa­ne nie stra­ci­ły cał­kiem bla­sku swe­go, choć bóg wie wie­le lat już li­czą.

Pod­sę­dek. Szko­da ze tych li­ter, po­dob­nych do kwia­tów, prze­czy­tać nie umie­my,

Oj­ciec. Ja choć po arab­sku czy­tać nie umiem, wiem jed­na­ko­woż kto na niej pod­pi­sa­ny; lecz te­raz nie­po­wiem, bo­bym się za nad­to od­su­nął od głów­ne­go przed­mio­tu na­szej roz­mo­wy. Naj­przód chcę aże­byś się do­wie­dział, zkąd ona wy­szła: oto wten­czas gdy pod­ko­mo­rzy za­rą­bał na śmierć kasz­te­la­na, ta pięk­na sza­bla była przy boku za­bi­te­go. Gdy­by pod­ko­mo­rzy nie był zdra­dziec­ko so­bie po­stą­pił, był­by kasz­te­lan ła­twiej mu jesz­cze zrzu­cił gło­wę z kar­ku, ma­jąc przy boku to ostre i twar­de że­la­zo. Otóż gdy się roz­po­czę­ło pa­no­wa­nie Au­gu­sta dru­gie­go, gdy Lesz­czyń­ski uje­chał do Fran­cij, a Ka­rol po puł­taw­skiej po­raż­ce już się z szczę­ściem po­że­gnał, za­czął się pro­ces prze­ciw pod­ko­mo­rze­mu. Na try­bu­na­le piotr­kow­skim za­wy­ro­ko­wa­no, aby pod­ko­mo­rzy za­pła­cił wdo­wie po kasz­te­la­nie 1000 sztuk du­ka­tów; ten de­kret, przez kró­la pod­pi­sa­ny, tak moc­no zmar­twił pod­ko­mo­rze­go, ze za­raz tego wie­czo­ra, w któ­rym go ogło­szo­no, zo­stał tknię­ty pa­ra­li­żem i umarł. Wdo­wy za­wie­si­ły spór i wy­ko­na­nie wy­ro­ku aż do doj­ścia dzie­ci do peł­ne­go ro- – przez szlach­tę roz­sie­ka­ny zo­stał. Nig­dzie zaś wzmian­ki zna­leść nte mo­głem o za­bi­ciu kasz­te­la­na Któ­re­go­by na­zwi­sko od li­te­ry W, za­czy­na­ło się. Przy­pi­sek Wy­daw­cy.

zumu. Tym­cza­sem król Au­gust II, umarł; sy­no­wie kasz­te­la­na ł pod­ko­mo­rze­go do­ro­śli; spra­wa ro­spo­czę­ła się na nowo; try­bu­nał po­twier­dził daw­niej­szy de­kret, lecz zno­wu jego exe­ku­cię za­nie­dba­no. Umar­li sy­no­wie, wnu­ki do­ro­sły i do­pie­ro pod mą­drem i spra­wie­dli­wem pa­no­wa­niem Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, try­bu­nał lu­bel­ski wy­dal trze­ci wy­rok, któ­ry król pod­pi­sał, i któ­ry miał na­tych­miast być wy­ko­na­ny; atak wnuk pod­ko­mo­rze­go zo­bo­wią­za­ny zo­stał do za­pła­ce­nia wnu­ko­wi kasz­te­la­na 1000 czer­wo­nych zło­tych, wraz z pro­cen­ta­mi na­leż­ne­mi od ogło­sze­nia pierw­sze­go de­kre­tu. Wła­śnie też ro­dzi­na kasz­te­la­na była pod­upa­dła, i te du­ka­ty bar­dzo się jej były przy­da­ły. Pan sta­ro­sta prze­to po­słał naj­przód ko­mor­ni­ka do pod­ko­mo­rzy­ca z za­da­niem, aże­by do­bro­wol­nie za­spo­ko­ił kasz­te­la­ni­ca, po­ka­zu­jąc mu wy­rok przez kró­la pod­pi­sa­ny; lecz Pod­ko­mo­rzyc wy­szedł­szy do ko­mor­ni­ka, oto­czo­ny kil­ką szlach­ty uzbro­jo­nej, zmie­rzył go okiem i po­ka­zaw­szy mu pa­łasz przy boku, rzekł do nie­go: "Póki to że­la­zo będę no­sić, póty pan kasz­te­la­nie ani sa­skie­go sze­lą­ga nie­do­sta­nie ode­mnie! "
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: