Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Płytkie groby - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Płytkie groby - ebook

Przeszłości nie da się wymazać. Znakomity kryminał retro autorki Sagi ognia i wody.

Nowy Jork, XIX wiek. Przed piękną i bogatą Jo Monfort rysuje się świetlana przyszłość. Jednak jej plany unicestwia rodzinna tragedia: ojciec Jo ginie od przypadkowego postrzału. Czy jednak naprawdę był to wypadek? Dziewczyna ma wątpliwości. Z pomocą Eddiego – młodego, niezwykle przystojnego reportera – Jo próbuje dociec prawdy. Im bliżej jest rozwiązania, tym więcej może stracić. Ale jest już za późno, by się wycofać. A życie bywa mroczniejsze, niż Jo Monfort, dziewczyna z dobrego domu, mogła sobie wyobrazić.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3756-4
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Zakład dla umysłowo chorych w Darkbriar

Nowy Jork

29 listopada 1890

Josephine Montfort patrzyła na świeży grób przed sobą i na znaczący go drewniany krzyż.

– Tego szukacie. Kincha – powiedział grabarz Flynn, pokazując wypisane na krzyżu nazwisko. – Zmarło mu się we wtorek.

Wtorek, pomyślała Jo. Cztery dni temu. Dość, żeby ciało zaczęło gnić. I cuchnąć.

– A teraz to bym chciał dostać swoje pieniądze – dodał Flynn.

Jo odstawiła latarnię. Wyłowiła z kieszeni płaszcza banknoty i odliczyła je grabarzowi do ręki.

– Jak was złapią, to w życiu mnie nie widzieliście. Słyszałaś, dziewucho?

Jo kiwnęła głową. Flynn schował pieniądze do kieszeni i zniknął w mroku. Poświata księżyca obmywała rzędy mogił i górujące wieże zakładu dla umysłowo chorych. Nocną ciszę przeszyło czyjeś zawodzenie, cienkie i świdrujące.

Jo nagle opuściła odwaga.

– Odsuń się, Jo. My to zrobimy. Oscar i ja – powiedział Eddie.

Stał naprzeciwko niej po drugiej stronie mogiły. Jo popatrzyła mu w oczy, ale nie powiedział nic więcej. Nie musiał. Wyzwanie w jego spojrzeniu było wystarczająco wymowne.

Jak do tego wszystkiego doszło? Skąd się tu wzięłam? – zapytała się w myślach Jo. Nie chciała tego robić. Pragnęła znaleźć się w domu. W bezpiecznym zaciszu swojej rezydencji na Gramercy Square. Żałowała, że kiedykolwiek spotkała Eddiego Gallaghera. Krawca. Madam Esther. I Wróżkę Fay. A przede wszystkim żałowała, że jej oczy kiedykolwiek ujrzały człowieka leżącego teraz pod jej stopami.

– Zaczekaj przy krypcie. Idź stąd – powiedział Eddie.

W jego głosie nie było ostrości.

Jo zaśmiała się. Miała odejść? Niby jak? Stąd nie było odwrotu. Nie mogła wrócić do swojego dawnego życia, wypełnionego eleganckimi salonami i balami. Nie mogła wrócić na pensję panny Sparkwell. Ani do swoich przyjaciół, ani do Brama. Sprawy zaszły za daleko.

– Jo…

– Sam zaczekaj przy krypcie – powiedziała szorstko.

Eddie prychnął i rzucił jej łopatę. Jo złapała ją i zaczęła kopać.Rozdział pierwszy

Pensja dla panien panny Sparkwell

Farmington, Connecticut

17 września 1890

– Trudy, bądź skarbem i zrób mi korektę tych tekstów, dobrze? – powiedziała Jo Montfort, rozkładając na stoliku do herbaty artykuły do szkolnej gazetki.

Gertrude Van Eyck, złotowłosa dziewczyna, z falującymi puklami i dołeczkami w policzkach, zamarła na środku wspólnego pokoju.

– Skąd wiedziałaś, że to ja? Nawet się nie obejrzałaś!

– Książę cię zdradził – odparła Jo.

Książęce Kamee była to ulubiona marka papierosów Trudy.

Trudy powąchała swój rękaw.

– Czuć ode mnie?

– Cuchniesz na milę. Co pomyślałby Gilbert Grosvenor, gdyby się dowiedział, że palisz?

– Gilbert Grosvenor nic o tym nie wie. Ani o fajkach, ani o butelce ginu, którą trzymam pod łóżkiem, ani o tym uroczym słodziaku, który dostarcza jabłka – rzuciła Trudy, puszczając oko.

– Uczennicy naszej szkoły nie przystoi posługiwać się takim językiem – prychnęła Libba Newland, siedząca nieopodal ze swoją przyjaciółką, May Delano.

– Nie przystoi jej również taka grzywka – odgryzła się Trudy, obrzucając spojrzeniem źle ufryzowane włosy Libby.

– No, coś takiego! – nadęła się Libba.

– I nie tylko to – rzuciła złośliwie Trudy.

– Tru, przestań się pastwić i przeczytaj te teksty – przerwała Jo. – Jutro muszę je oddać.

Trudy usiadła przy stoliku i poczęstowała się dżemową tartaletką z talerzyka Jo. Była godzina trzecia – pora popołudniowej herbatki na pensji panny Sparkwell – i wspólny pokój wypełnił się odpoczywającymi uczennicami. Wszystkie gawędziły i jadły, z wyjątkiem Jo, która zajęta była wykańczaniem drugiego wydania „Żonkila”.

– Co tu mamy? – spytała Trudy. – Te same bzdury co zwykle?

Jo westchnęła.

– Zgadza się – przyznała. – Artykuł o właściwym sposobie parzenia herbaty, poemat o kociaczkach, wrażenia panny Sparkwell z Luwru i porady, jak pozbyć się piegów.

– Wielkie nieba. Coś jeszcze?

Jo zawahała się, zbierając się na odwagę.

– Właściwie tak. Artykuł o wyzyskiwaniu dzieci w Zakładzie Włókniarskim Fentona – powiedziała, podając tekst przyjaciółce.

– Ha! Przezabawna jesteś, moja kochana! – powiedziała Trudy z uśmiechem. Uśmiech ten zbladł jednak, gdy dziewczyna przeczytała pierwsze linijki. – Boże drogi. Ty wcale nie żartujesz.

Jo przyglądała się w podnieceniu, jak Trudy wprost pochłania artykuł. Była już seniorką i pisywała dla „Żonkila” od trzech lat, czyli od początku swojego pobytu na pensji, lecz ten reportaż był pierwszym poważnym tekstem, jaki stworzyła. Ciężko nad nim pracowała. Nawet naraziła się na ryzyko. Zupełnie jak prawdziwy reporter.

– I co myślisz? – spytała z niecierpliwością, kiedy przyjaciółka skończyła czytać.

– Myślę, że postradałaś rozum – odparła Trudy.

– Ale czy tekst jest dobry? – nalegała Jo.

– Owszem, nawet bardzo.

Jo, która do tej pory ledwo mogła usiedzieć na krześle, poderwała się i uściskała ją z szerokim uśmiechem.

– Ale to nie ma absolutnie nic do rzeczy – dodała stanowczo Trudy, kiedy Jo na powrót usiadła. – Jeśli pokażesz Sparkusi projekt gazetki z tym artykułem, to koniec z tobą. Przez tydzień będziesz siedziała w kozie i jeszcze napiszą do twoich rodziców.

– Przecież nie jest aż tak źle. Artykuły Nellie Bly są o wiele bardziej prowokujące – powiedziała Jo.

– Porównujesz siebie do Nellie Bly?! – spytała z niedowierzaniem Trudy. – Czy mam ci przypomnieć, że Nellie Bly jest skandalizującą dziennikarką, która wsadza nos w nie swoje sprawy i w życiu nie znajdzie porządnego męża? Ty zaś, w przeciwieństwie do niej, pochodzisz z Montfortów, a Montfortówny mają wychodzić za mąż. Wcześnie i dobrze. Koniec pieśni.

– No cóż, ta konkretna Montfortówna zamierza robić coś więcej – oświadczyła Jo. – Na przykład pisać do gazet.

Trudy uniosła idealnie wygiętą brew.

– Doprawdy? Wspominałaś już o tym swojej matce?

– No, jeszcze nie – przyznała Jo.

Trudy się roześmiała.

– Masz na myśli, że nigdy jej nie powiesz. Chyba że chcesz do pięćdziesiątki siedzieć pod kluczem w jakimś klasztorze.

– Tru, to trzeba opisać – powiedziała Jo z wyraźną pasją w głosie. – Te biedne dziewczęta są wykorzystywane. Zaharowują się na śmierć za nędzne grosze. To praktycznie niewolnice.

– Jo. Skąd ty w ogóle o tym wiesz?

– Rozmawiałam z kilkoma z nich.

– Nie wierzę – zaprotestowała Trudy.

– Naprawdę. W niedzielę. Po nabożeństwie.

– Przecież prosto z kościoła wróciłaś do swojego pokoju. Powiedziałaś, że głowa cię boli.

– A potem wyszłam przez okno i poszłam nad rzekę. Do jednego z domów, gdzie mieszkają – powiedziała Jo, zniżając głos. Nie chciała, by ją podsłuchano. – Jakiś rolnik podwiózł mnie na wozie. Rozmawiałam z trzema dziewczętami. Jedna miała siedemnaście lat. To tyle co my, Tru. A pozostałe były jeszcze młodsze. One stoją nad tymi nieszczęsnymi krosnami po dziesięć godzin dziennie. Często narażone są na wypadki. I na wulgarne słowa, i na… na różne sytuacje. Mówiono mi, że niektóre z nich zaczynają zadawać się z dziwnymi typami i schodzą na złą drogę.

Trudy wytrzeszczyła oczy.

– Josephine Montfort. Czy ty naprawdę sądzisz, że pan Abraham Aldrich chciałby, aby jego przyszła żona w ogóle zdawała sobie sprawę, że dziewczęta mogą schodzić na złą drogę, nie mówiąc już o pisaniu na ten temat? Przyszła pani Aldrich musi mieć nie tylko nieskalane ciało, ale też umysł. Tylko mężczyźni mają wiedzieć o… – tu Trudy również ściszyła głos – o seksie. Jeżeli to się rozniesie, stracisz nie tylko miejsce w tej szkole, ale też najbardziej pożądanego kawalera w Nowym Jorku. Na litość boską, bądź rozsądna! Żadna dziewczyna z zakładu włókniarskiego, choćby sobie zeszła na złą drogę, nie jest warta fortuny Aldrichów!

May Delano podniosła głowę znad książki.

– Co to właściwie znaczy „zejść na złą drogę”? – spytała.

Jo jęknęła.

– Nieważne – odparła Trudy.

– Powiedz! – poprosiła jękliwie May.

– No dobrze – zgodziła się Trudy, odwracając się, by na nią spojrzeć. – To wtedy, kiedy dziewczyna spodziewa się dziecka, ale nie ma męża.

May roześmiała się.

– Aleś wymyśliła, Trudy Van Eyck. Przecież bocian przynosi dzieci dopiero po ślubie, nie przedtem!

– Chodź, May, idziemy stąd – oświadczyła Libba Newland, rzucając Trudy nienawistne spojrzenie. – Atmosfera w tym pokoju robi się nieco zbyt ordynarna.

– Założę się o dolara, że Lib wygada Sparkusi – stwierdziła ponuro Trudy, wiodąc za nimi wzrokiem. – Dopiero co skończyła mi się koza za palenie. A teraz przez ciebie znowu dołożą mi kilka dni!

Rozczarowana brakiem entuzjazmu dla swego artykułu Jo wyrwała go przyjaciółce z ręki. A tak pragnęła, by Trudy ją zrozumiała. By ktokolwiek ją zrozumiał. Przeczytała Dziesięć dni w szpitalu dla wariatów Nellie Bly oraz Jak żyje druga połowa Jacoba Riisa i te teksty głęboko ją poruszyły. Skala cierpienia ubogich była dla niej wstrząsem i Jo czuła, że musi podążyć tropem wskazanym przez tych reporterów, choćby tylko na miarę swoich skromnych możliwości.

Pomyślała o dziewczętach z zakładu włókniarskiego, z którymi rozmawiała. Wydawały się tak straszliwie wynędzniałe. Twarze miały blade jak kreda, nie licząc ciemnych kręgów pod oczami. Zabrano je ze szkoły i zmuszono do pracy. Nie wolno im było rozmawiać ani wychodzić do ubikacji z wyjątkiem przerwy obiadowej. Jedna opowiadała, że pod koniec dnia ledwo dochodzi do domu, tak ją nogi bolą od stania.

Ich opowieści budziły w Jo smutek i ogromną wściekłość.

– Trudy, po co ja w ogóle zostałam redaktorką „Żonkila”? – spytała nagle.

– Nie mam zielonego pojęcia – odparła Trudy. – Powinnaś była przyłączyć się do chóru. Nawet ty nie zdołałabyś napytać sobie kłopotów podczas śpiewania Pójdźże do ogrodu, Maud.

– No to ci powiem, po co.

– Miałam przeczucie, że to zrobisz – stwierdziła sucho Trudy.

– Zrobiłam to, bo pragnę informować moich czytelników. Chcę odciągnąć zasłonę skrywającą niesprawiedliwość, jaka nas otacza – powiedziała Jo, podnosząc głos. – My, którzy posiadamy po temu środki, którzy mamy głos, musimy korzystać z tych darów, by pomagać tym, którzy nie mają ani jednego, ani drugiego. Ale jak mamy im pomagać, jeśli nic o nich nie wiemy? I jak możemy się dowiedzieć, jeśli nikt o nich nie pisze? Czy to naprawdę tak nikczemne, że pragnę wiedzieć takie rzeczy?

Kiedy kończyła mówić, w pokoju zaczęły się odwracać głowy. Wszystkie dziewczęta się im przyglądały. Jo popatrzyła na nie ze złością, póki na powrót nie wróciły do swoich spraw.

– One cierpią, te dziewczyny z zakładu – powiedziała ciszej, ale wciąż pełna emocji. – Ich los jest straszny.

Trudy ujęła ją za rękę.

– Moja kochana Jo, nikt nie ma gorszego losu niż my – powiedziała. – Ty i ja, obydwie nawet nie jesteśmy zaręczone. Jesteśmy pannami. Żałosnym nikim. Nie wolno nam nigdzie chodzić w pojedynkę. Nie wolno nam okazać zbytniej śmiałości w mowie, stroju czy uczuciach, z obawy, że odstraszy to potencjalnych wielbicieli. Nie możemy posiadać na własność żadnych pieniędzy, a przede wszystkim… – Uścisnęła dłoń Jo, by podkreślić swoje słowa – żadnych opinii.

– Czy to cię nie doprowadza do szału, Tru? – spytała Jo z frustracją.

– Oczywiście! I dlatego właśnie zamierzam jak najszybciej wyjść za mąż – stwierdziła Trudy.

Poderwała się, otworzyła wyimaginowany wachlarz i zaczęła przechadzać się po pokoju, naśladując wielką damę.

– Kiedy będę panią Gilbertową Grosvenor, szczęśliwie zamieszkałą w posiadłości przy Piątej Alei, będę mogła robić dokładnie to, na co przyjdzie mi ochota. Będę mówić, co mi się podoba, czytać, co mi się podoba, i co wieczór stroić się w diamenty i jedwabie, by z operowej loży słać uśmiechy do swych wielbicieli.

Teraz to Jo uniosła brew.

– A pan Gilbert Grosvenor? Gdzie on będzie się w tym czasie podziewał? – spytała.

– W domu. Będzie ślęczał z naburmuszoną miną przy kominku nad egzemplarzem „Wall Street Journal” – stwierdziła Trudy, naśladując wyraz wiecznej dezaprobaty na twarzy Gilberta.

Jo roześmiała się wbrew sobie.

– Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem pominięto cię w naszej szkolnej sztuce. Jesteś urodzoną aktorką – powiedziała.

– O, wypraszam sobie, wcale mnie nie pominięto. Zaproponowano mi główną rolę, ale odmówiłam. Pani Gilbertowa Grosvenor gardzi grą teatralną.

Jo na chwilę zapomniała o własnych strapieniach. Znała Gilberta Grosvenora. Był nadęty i nic mu nie odpowiadało – dwudziestoletni starzec. Był także nieprzyzwoicie wręcz bogaty.

– Naprawdę za niego wyjdziesz? – spytała.

Myśl o pięknej, pełnej życia Trudy jako żonie Gilberta była dla niej równie fantastyczna jak myśl o kolibrze wydanym za ropuchę.

– Jak najbardziej. Czemu by nie?

– Bo będziesz… będziesz musiała… – nie potrafiła powiedzieć tego na głos.

– Sypiać z nim? – dokończyła Trudy.

Jo oblała się rumieńcem.

– Wcale nie to zamierzałam powiedzieć!

– Ale to właśnie miałaś na myśli.

Trudy wyjrzała za okno. Jej wzrok przesunął się po trawniku na łąkę, a potem jeszcze dalej, do miejsca – do przyszłości – którą tylko ona mogła dostrzec.

– Odrobina nieprzyjemności nocą w zamian za swobodę w ciągu dnia. To niezły interes – stwierdziła z żałosnym uśmiechem. – Nie wszystkie jesteśmy tak zamożne jak ty. Mojego papę ledwo stać na czesne tutaj, nie mówiąc już o rachunkach za suknie. A zresztą to nie o siebie się martwię. Tylko o ciebie – dodała, z powrotem skupiając uwagę na Jo. – Znasz zasady: chajtnij się i rób, co chcesz. Ale na litość boską, póki nie złapiesz faceta, szczerz zęby jak głupia i pleć o tulipanach, a nie o dziewczynach z zakładu!

Jo wiedziała, że Trudy ma rację. Sparkusia byłaby zszokowana, gdyby kiedykolwiek dowiedziała się o jej eskapadzie. Tak samo jak rodzice, ród Aldrichów i cała reszta Nowego Jorku. A przynajmniej jej Nowego Jorku – starej nowojorskiej śmietanki. Dobrze wychowane dziewczęta ze starych rodów debiutowały w towarzystwie, zaręczały się, po czym z powrotem znikały – w salonach, na proszonych kolacjach i balach. Nie wypuszczały się w niebezpieczny, plugawy świat, by zostać dziennikarkami czy kimkolwiek innym.

Chłopcom tego nie wzbraniano. Co prawda oni również nie mogli pisać do gazet – byłoby to zbyt prostackie zajęcie dla dżentelmena – wolno im było jednakże te gazety posiadać albo prowadzić firmy, zajmować się prawem, hodować konie, interesować się rolnictwem czy pracować dla rządu, jak Jayowie czy Rooseveltowie. Jo wiedziała to wszystko, ale nie potrafiła się z tym pogodzić. Uwierało to jej duszę równie mocno, jak gorset uwierał ciało.

Dlaczego tak jest, zastanawiała się teraz, że chłopcy mogą robić różne rzeczy i wykonywać różne zawody, a dziewczęta mogą się tylko przyglądać?

– Jo?

Jo podniosła oczy. Przed nią stała Arabella Paulding, koleżanka z klasy.

– Sparkusia chce cię widzieć w swoim gabinecie – powiedziała. – W tej chwili.

– Dlaczego? – spytała Jo.

– Nie mówiła. Powiedziała tylko, że mam cię znaleźć i przyprowadzić. Znalazłam cię, więc teraz już idź.

– Libba wygadała – domyśliła się ponuro Trudy.

Jo pozbierała papiery, z obawą myśląc o rozmowie z dyrektorką.

– Nie martw się, kochanie – pocieszyła ją Trudy. – W najgorszym razie dostaniesz tylko kilka dni kozy. No chyba że Sparkusia wyrzuci cię ze szkoły.

– Umiesz człowieka pocieszyć – stwierdziła Jo.

Trudy uśmiechnęła się ze skruchą.

– A co mam powiedzieć? Ja tylko sobie popalam. Sparkusia potrafi to wybaczyć. Ty jednak pragniesz wiedzieć różne rzeczy. A to u młodej dziewczyny jest czymś niewybaczalnym.Rozdział drugi

Jo wyszła pospiesznie z Hollister Hall, przeszła przez czworokątny trawnik i weszła do budynku zwanego przez uczennice Slokum, gdzie znajdował się gabinet panny Sparkwell. W przedsionku stało wysokie lustro w pozłacanej ramie, które pochwyciło jej odbicie, kiedy przebiegała obok – wysmukłe dziewczę w długiej brązowej spódnicy, prążkowanej bluzce i wysokich sznurowanych bucikach. Czarne faliste włosy tworzyły nad wysokim czołem szpic, a z niepospolicie ładnej buzi spoglądała para żywych szarych oczu.

– Byłabyś prawdziwą pięknością – powtarzała często jej matka – gdybyś tylko przestała się krzywić.

– Ja się nie krzywię, mamo, ja myślę – odpowiadała zawsze Jo.

– W takim razie przestań. To nietwarzowe – mówiła na to matka.

Jo dotarła do drzwi gabinetu panny Sparkwell i przystanęła, szykując się na porządną burę. Zapukała.

– Proszę! – zawołał głos ze środka.

Przekręciła klamkę i pchnęła drzwi, gotowa spojrzeć w surowe oblicze dyrektorki. Zupełnie nie spodziewała się, że zobaczy ją pod oknem, ocierającą oczy chusteczką. Czyżby historia dziewcząt z zakładu włókniarskiego aż tak ją wzruszyła?

– Panno Sparkwell, nie wiem, co mówiła Libba, ale ten artykuł naprawdę zasługuje na publikację – zaczęła Jo, uprzedzając atak. – Najwyższa pora, by „Żonkil” zaczął oferować czytelniczkom coś bardziej wartościowego niż wierszyki o kotkach.

– Moja droga, nie wezwałam cię po to, by rozmawiać o „Żonkilu”.

– Nie? – spytała zdumiona Jo.

Panna Sparkwell przesunęła dłonią po czole.

– Panie Aldrich, może pan? Ja… ja chyba nie dam rady – powiedziała łamiącym się głosem.

Jo odwróciła się i ze zdumieniem ujrzała na sofie dwoje swoich najdawniejszych przyjaciół – Abrahama Aldricha i jego siostrę Adelaide. Tak się przejęła obroną swojego artykułu, że wcześniej ich nie zauważyła.

– Bram! Addie! – wykrzyknęła, biegnąc do nich. – Co za cudowna niespodzianka! Gdybyście tylko zawiadomili mnie o przyjeździe. Przebrałabym się z mundurku. I…

Głos jej zamarł, kiedy zdała sobie sprawę, że oboje byli ubrani całkowicie na czarno. Ogarnął ją zimny strach.

– Obawiam się, że przywozimy złe wieści, Jo – powiedział Bram, podnosząc się z sofy.

– Och, Jo. Musisz być dzielna, moje kochanie – szepnęła Addie, podchodząc za nim.

Jo z narastającą obawą przesuwała wzrokiem od jednego do drugiego.

– Zaczynacie mnie przerażać – powiedziała. – Na litość boską, co się stało? – Nagle zrozumiała. Pan Aldrich od jakiegoś czasu podupadał na zdrowiu. – O, nie. Chodzi o waszego ojca, prawda?

– Nie, Jo. Nie naszego – odparła cicho Addie.

Ujęła ją za rękę.

– Nie waszego? Ja… nie rozumiem.

– Jo, twój ojciec nie żyje – powiedział Bram. – To był wypadek. Wczoraj wieczorem czyścił w swoim gabinecie rewolwer, który wypalił. Addie i ja przyjechaliśmy zabrać cię do domu. Weźmiemy twoje rzeczy i…

Jo jednak nie słyszała reszty. Pokój i wszystko w nim zawirowało nagle i znowu zwolniło. Przez kilka sekund nie potrafiła zaczerpnąć powietrza ani przemówić. Jak ojciec mógł nie żyć? Ze wszystkich pewnych i stałych rzeczy w jej życiu on był tą najpewniejszą. A teraz Bram mówił, że go nie ma… nie ma… i miała wrażenie, jakby świat rozpadał jej się pod stopami.

– Jo? Słyszysz mnie? Josephine, spójrz na mnie.

Bram stał u jej boku. Położył dłoń na ramieniu, jakby chciał ją podtrzymać.

Dźwięk jego głosu przywołał Jo z powrotem, przypominając, że ludzie z jej sfery nie robią publicznie scen. A dla Aldrichów czy Montfortów miejscem publicznym było każde poza własną sypialnią.

– Dobrze się czujesz? – spytał Bram.

Jo jakoś zdołała wydusić z siebie odpowiedź.

– Tak, dziękuję. – Zmusiła się, by mówić dalej. – Zaraz będę gotowa. Muszę tylko spakować kilka rzeczy. Wybaczcie mi, proszę.

– Pójdę z tobą – powiedziała Addie.

Wzięła Jo pod ramię i wyprowadziła ją z gabinetu. Razem przeszły do dormitorium.

– Spróbujemy złapać pociąg o piątej pięć. Dzięki temu dotrzemy na Dworzec Centralny przed zmrokiem. Lepiej, żebyśmy nie dojeżdżali tam po zmierzchu. To zbyt niebezpieczne – mówiła przejęta. – To miasto nie nadaje się już dla ludzi naszego pokroju. Pełno w nim obcokrajowców, przestępców i stenotypistów.

Paplanina Addie ledwo docierała do uszu Jo. Była oszołomiona, z trudem stawiała stopy. Szkolny trawnik i ustawione w czworokąt budynki rozmywały się w plamę. Przechodziła tędy ledwie kilka minut wcześniej, a teraz z trudem rozpoznawała to miejsce. W ciągu chwili krótkiej jak uderzenie serca wszystko uległo przemianie.

Kiedy dotarły do dormitorium, nikogo w nim nie było. Uczennice przebywały na dodatkowych zajęciach lub w bibliotece. Addie otworzyła drzwi do pokoju Jo i wprowadziła ją do środka.

– Teraz jesteśmy same. Możesz się wypłakać, nikt nie zobaczy – powiedziała.

Jo opadła na łóżko, zesztywniała i zszokowana. Czekała na potok łez, który jednak nie nadchodził.

Addie zaczęła szukać jej walizki, lecz Jo powstrzymała ją.

– Nie muszę się pakować – powiedziała. – W domu mam dość ubrań. Gdybyś mogła tylko podać mi płaszcz, rękawiczki i kapelusz.

– Jakaś ty dzielna, że tak nas sobą panujesz – zauważyła Addie. – Ale tak będzie lepiej. Nie będziesz miała czerwonych oczu na dworcu. Po co niemyta gawiedź ma się gapić.

Jo kiwnęła sztywno głową. Addie była w błędzie, lecz ona jej nie poprawiła. Wcale nad sobą nie panowała; po prostu łzy nie chciały popłynąć. Jo rozpaczliwie pragnęła się rozpłakać, ale nie mogła.

Zupełnie jakby jej serce, ściśnięte gorsetem równie mocno jak talia, nie potrafiło wrócić do dawnego kształtu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: