Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po drugiej stronie cienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Po drugiej stronie cienia - ebook

Mroczna opowieść o nieznanym obliczu miasta

Urban fantasy rozgrywające się w Olsztynie i w jego znacznie mroczniejszym odbiciu.

Młody bogaty biznesmen Aleks pogrąża się w depresji, gdy jego żona zaginęła w nieznanych okolicznościach. Kierując się wskazówkami gromady dziwnych, niezbyt przystających do rzeczywistości osobników, trafia do cienistego odbicia swego ojczystego Olsztyna, gdzie znajduje żonę. Cała grupa pochodzących z naszego świata osób stara się odnaleźć drogę powrotną, lecz musi stawiać czoła groźnym potworom, żyjącym i nieustannie mutującym zakątkom miasta, a także tajemniczemu Królowi Żebraków.

Gdy sytuacja wydaje się już normować, Aleks niespodziewania doświadcza zdrady z najmniej spodziewanej strony.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-307-1
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

W 2007 roku prze­czy­ta­łem książ­kę Łu­ka­sza Or­bi­tow­skie­go. Była to ma­gicz­na po­wieść, dzię­ki któ­rej za­czą­łem pi­sać. Coś się we mnie otwo­rzy­ło za spra­wą hi­sto­rii i ma­gii utka­nej Or­bi­tow­ski­mi pal­ca­mi. Nie zdra­dzę fa­bu­ły książ­ki, pi­sząc tu­taj, że jej ak­cja dzie­je się głów­nie w Kra­ko­wie, że jest kry­mi­nal­na za­gad­ka i mnó­stwo oni­rycz­nej ma­gii.

Tam­te­go roku, a może tro­chę póź­niej – nie je­stem w sta­nie so­bie przy­po­mnieć – po­je­cha­łem na wy­ciecz­kę do Kra­ko­wa. Zwie­dza­łem Ka­zi­mierz, za prze­wod­ni­ka ma­jąc sło­wa pro­wa­dzą­ce mnie do miejsc opi­sa­nych w Tra­cę cie­pło, miejsc nie­ba­nal­nych, za­ka­mar­ków ży­cia au­to­ra. Była to świet­na wy­pra­wa, tym bar­dziej że od­by­łem ją ze wspa­nia­ły­mi przy­ja­ciół­mi.

Od tam­te­go cza­su ro­dził się we mnie po­mysł na­pi­sa­nia książ­ki, któ­ra sta­nie się swo­istym prze­wod­ni­kiem po mie­ście, gdzie fik­cyj­na hi­sto­ria bę­dzie się roz­gry­wać w re­al­nych miej­scach, wśród ist­nie­ją­cych bu­dyn­ków, i prze­pla­tać z praw­dzi­wy­mi wy­da­rze­nia­mi. Na­tu­ral­ne, że do tego celu wy­bra­łem mój Olsz­tyn, cy­tu­jąc sło­wa pio­sen­ki – „moją małą Ame­ry­kę”.

Jed­nak nie był­bym sobą, gdy­bym nie po­wy­my­ślał. Nie cho­dzi o samą fa­bu­łę, bo­ha­te­rów czy przed­sta­wio­ny świat, lecz o kil­ka spo­śród opi­sa­nych w książ­ce miejsc. Próż­no by ich szu­kać. Za­pra­szam do prze­czy­ta­nia tej opo­wie­ści, do od­na­le­zie­nia, a może na­wet zwie­dze­nia tego, co praw­dzi­we, i roz­po­zna­nia tego, co jest wy­two­rem mo­jej wy­obraź­ni. Złap­cie mnie na kłam­stwie.

Bę­dzie mi bar­dzo miło, je­śli ktoś wy­bie­rze się na wy­pra­wę po mie­ście z Kra­iny Ty­sią­ca Je­zior śla­da­mi mo­jej książ­ki, tak jak było ze mną w przy­pad­ku Tra­cę cie­pło. W głę­bi du­szy mam na­dzie­ję, że nie od­naj­dzie­cie Mia­sta po Dru­giej Stro­nie Cie­nia, że nie przej­dzie­cie na tam­tą stro­nę i nie spo­tka­cie istot cza­ją­cych się w ciem­nych za­uł­kach i za­ka­mar­kach stra­co­nych dusz. Je­śli jed­nak tam tra­fi­cie, pa­mię­taj­cie o świe­tle.

Tyl­ko ono może Was ura­to­wać.

Piotr Sen­derRozdział I

Zza nie­do­mknię­tych drzwi od ła­zien­ki do­bie­gał ko­bie­cy śpiew. De­li­kat­ny, we­so­ły i lek­ko za­chryp­nię­ty. Moja żona zda­wa­ła so­bie spra­wę, że nie jest gwiaz­dą popu, a w szko­le nie za­wsze do­sta­wa­ła piąt­ki z mu­zy­ki, jed­nak nic so­bie z tego nie ro­bi­ła, twier­dząc, że śpie­wać każ­dy może: cza­sem le­piej, a cza­sem tro­chę go­rzej. Uśmie­cha­łem się za każ­dym ra­zem, gdy za­czy­na­ła coś nu­cić; czę­sto od­gry­wa­ła przy tym sce­nę jak z fil­mu Gia.

Zu­peł­nie jak wte­dy.

Wy­szła z ła­zien­ki. Do­stoj­nie jak księż­nicz­ka, sek­sow­nie jak mo­del­ka. Le­żąc na łóż­ku, nie mo­głem się na­pa­trzeć na jej pięk­ne kształ­ty: dłu­gie nogi, wy­spor­to­wa­ne ra­mio­na, pro­ste ple­cy, pier­si i po­ślad­ki jak na­ma­lo­wa­ne – nie za duże, nie za małe, w sam raz. Per­fec­to, mó­wi­łem, a ko­le­dzy do­da­wa­li, że tra­fi­ło się śle­pej ku­rze ziar­no, i pew­nie mie­li ra­cję, bo jak in­a­czej wy­ja­śnić zwią­zek in­te­li­gent­ne­go oku­lar­ni­ka z po­li­tech­ni­ki z wy­spor­to­wa­ną i pięk­ną dziew­czy­ną z AWF-u?

Mag­da pod­no­si­ła do ust szklan­kę z wodą i uda­wa­ła, że pije dro­gie wino – po­wo­li i pro­wo­ka­cyj­nie, po­zwa­la­jąc, aby kil­ka kro­pel spły­nę­ło po szyi na biust. Od­gar­nia­ła dłu­gie, ciem­ne wło­sy i uśmie­cha­ła się do mnie. Ro­bi­ła dwa krocz­ki i w koń­cu znaj­do­wa­ła się na łóż­ku. Sia­da­ła na mo­ich ko­la­nach, ca­ło­wa­ła w usta i zsu­wa­ła się ni­żej, kon­ty­nu­ując po­ca­łun­ki. Za­my­ka­łem oczy i za­czy­na­łem się śmiać; gra­łem, jak mi ka­za­ła. To była jej sztu­ka, ja by­łem tyl­ko re­kwi­zy­tem. Lek­ko się spi­na­łem, gdy zdej­mo­wa­ła mi bia­łe gat­ki, ma­jąc na­dzie­ję, że coś z tego bę­dzie. Cza­sa­mi zmie­nia­li­śmy sce­na­riusz z ko­me­dii ro­man­tycz­nej na film dla do­ro­słych. Wła­ści­wie wo­la­łem tę wer­sję, nie­ste­ty, prze­waż­nie koń­czy­ło się na pierw­szej. Ma­dzia szyb­ko wsta­wa­ła, wkła­da­ła moje ga­cie, w któ­rych wy­glą­da­ła jak bab­cia w re­for­mach, i za­czy­na­ła śpie­wać. Pi­jac­ko i fał­szy­wie, tak lu­bi­li­śmy naj­bar­dziej.

– Do­bra, ko­niec tego! – za­chi­cho­ta­ła. – Mu­si­my się zbie­rać, bo nig­dzie nie zdą­ży­my.

– A mu­si­my w ogó­le gdzieś wy­cho­dzić? Sko­ro leżę nagi, może wy­ko­rzy­sta­my sy­tu­ację? – Pu­ści­łem oczko.

– Prze­stań! Prze­cież wy­star­czy, że pstryk­nę pal­ca­mi, i zno­wu się znaj­dziesz nagi w łóż­ku, wła­ści­wie gdzie­kol­wiek.

– Chcesz po­wie­dzieć, że je­stem ła­twy?

– Ko­cha­nie! Ty? Ła­twy? – obu­rzy­ła się te­atral­nie. – Daj spo­kój! Prze­cież je­steś jak… jak rów­na­nie ma­te­ma­tycz­ne z dwie­ma nie­wia­do­my­mi. Dla gim­na­zja­li­stek me­ga­trud­ny!

Spoj­rza­łem na nią kry­tycz­nie, ona na mnie za­wa­diac­ko i po se­kun­dzie wy­buch­nę­li­śmy śmie­chem. Uwiel­bia­łem te chwi­le.

– Idę wal­nąć ma­ki­jaż – po­wie­dzia­ła. Ścią­gnę­ła bia­łe majt­ki, rzu­ci­ła mi je na gło­wę i zno­wu znik­nę­ła w ła­zien­ce.

Póź­niej szli­śmy uli­cą; był wie­czór, pa­li­ły się la­tar­nie, pust­ki na chod­ni­kach. Mag­da wło­ży­ła dłu­gą, ak­sa­mit­nie czar­ną su­kien­kę pod­kre­śla­ją­cą jej ta­lię, do tego bia­łe, pu­szy­ste bo­ler­ko, bo noce na­wet o tam­tej po­rze roku sta­wa­ły się zim­ne. Ja mia­łem na so­bie do­brze do­pa­so­wa­ny gar­ni­tur od Guc­cie­go. Ostat­nio ćwi­czy­łem, więc le­żał jak ulał, a przy­najm­niej lu­bi­łem tak my­śleć.

Prze­cho­dząc pod la­tar­nia­mi, nie wi­dzia­łem na­szych cie­ni.

Za nami po­dą­ża­li oni. Nie do­strze­ga­łem ich, lecz czu­łem. Byli jak smród, któ­re­go źró­dła nie da się zlo­ka­li­zo­wać. Dziw­ne, bo na­wet wie­dzia­łem, w co byli ubra­ni. Ob­wi­słe blu­zy z kap­tu­ra­mi – brud­ne i dziu­ra­we, po­strzę­pio­ne, jak­by wiecz­nie ktoś je tar­gał, oraz dżin­sy umo­ru­sa­ne w bło­cie po ko­la­na. Chy­ba cho­dzi­li boso.

Ba­łem się, jed­nak nie mo­głem wy­do­być z sie­bie gło­su. Mag­da uśmie­cha­ła się ni­czym lal­ka, jak­by ktoś jej ten uśmiech przy­kle­ił. W jej oczach nie wi­dzia­łem lęku. Nie chcia­łem jej za­wieść i prze­stra­szyć, więc nic nie mó­wi­łem.

Szli­śmy krę­ty­mi ulicz­ka­mi mię­dzy sta­ry­mi ka­mie­ni­ca­mi. Po­ty­ka­łem się co chwi­la na ko­cich łbach. Moja żona kro­czy­ła pro­sto i pew­nie, mimo wy­so­kich ob­ca­sów. Chcia­łem za­py­tać, jak to robi, lecz usły­sza­łem szmer za ple­ca­mi – bose pla­śnię­cia na zim­nych i gład­kich ka­mie­niach. Mi­mo­wol­nie za­ci­sną­łem pię­ści, a moje ser­ce chy­ba się za­trzy­ma­ło, bo nie mo­głem za­czerp­nąć tchu. Wła­śnie po­my­śla­łem, że się udu­szę i umrę, kie­dy Mag­da spoj­rza­ła na mnie cie­pło. Mia­łem wra­że­nie, że wy­sta­wiam twarz do słoń­ca, któ­re­go pro­mie­nie de­li­kat­nie ogrze­wa­ją moją skó­rę. Roz­luź­ni­łem się i lek­ko uśmiech­ną­łem. Szli­śmy da­lej, nie spo­glą­da­jąc do tyłu.

Za­trzy­ma­li­śmy się przed bu­dyn­kiem z czer­wo­nej ce­gły. To zna­czy kie­dyś mu­sia­ła być czer­wo­na, te­raz była czar­na jak po po­ża­rze. Oświe­tla­ła nas jed­na la­tar­nia i w za­sa­dzie nie wi­dzia­łem, co znaj­du­je się poza jej za­się­giem – jak­by da­lej koń­czył się świat. Wbi­łem wzrok w zie­mię i zo­ba­czy­łem na­sze cie­nie; kształ­tem zu­peł­nie nie­po­dob­ne do ciał. Mój był zgar­bio­ny i mały, wy­da­wał się za­mknię­ty w so­bie, chro­nił się, jak­by cały czas spo­dzie­wał się cio­su. Na­to­miast Mag­dy był wy­so­ki i pro­sty, a na jego gło­wie wid­nia­ło coś po­dob­ne­go do ko­ro­ny. Po­cią­gnę­ła mnie za rękę w stro­nę ogrom­nych drew­nia­nych drzwi.

Za­par­łem się, nie chcia­łem wejść do środ­ka.

Moja żona wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i po­de­szła do ta­jem­ni­cze­go wej­ścia. Chwy­ci­ła za klam­kę i bez tru­du otwo­rzy­ła trzy­me­tro­we odrzwia. Zio­nę­ła z nich ciem­ność. W dół pro­wa­dzi­ły nie­koń­czą­ce się scho­dy. Mag­da we­szła do środ­ka.

Chcia­łem ru­szyć za nią, lecz oni mnie za­trzy­ma­li. Chwy­ci­li mój cień i nie mo­głem zro­bić kro­ku, zu­peł­nie jak­by moje cia­ło przy­twier­dzo­ne było ko­twi­cą do chod­ni­ka. Si­ło­wa­łem się z nimi, krzy­cza­łem bez­gło­śnie, wy­ry­wa­łem się, ale nie po­tra­fi­łem prze­kro­czyć pro­gu bu­dyn­ku.

W koń­cu drzwi się po­ru­szy­ły; za­my­ka­ły się po­wo­li, jak­by ro­biąc mi na złość. W tam­tej chwi­li, któ­ra wy­da­wa­ła mi się wiecz­no­ścią, za­pra­gną­łem am­pu­ta­cji cie­nia. Nie chcia­łem go mieć. Może uda­ło­by mi się go ode­rwać, gdy­by nie strach przed nimi – obez­wład­nio­ny gro­zą nie po­tra­fi­łem się na­wet od­wró­cić.

Drzwi trza­snę­ły głu­cho.

Trzask.

Trzask.

Trzask.

Obu­dzi­łem się spa­ra­li­żo­wa­ny stra­chem. Krew pul­so­wa­ła w ży­łach, jak­by chcia­ła z nich uciec. Czu­łem wście­kłe ude­rze­nia tęt­na, od któ­rych mia­łem wra­że­nie, że ru­sza się cała skó­ra. Bok­ser­ki i ko­szul­ka le­pi­ły mi się do cia­ła, wszyst­ko było mo­kre i ohyd­ne. W dło­ni ści­ska­łem wy­mię­to­lo­ną po­dusz­kę, koł­dra spa­dła na pod­ło­gę.

Znów ten sen – po­my­śla­łem i usia­dłem na łóż­ku. Dla pew­no­ści spoj­rza­łem na ze­ga­rek, cho­ciaż nie mu­sia­łem tego ro­bić. Wie­dzia­łem, że tar­cza LCD po­ka­zu­je dwie czer­wo­ne trój­ki – trze­cia trzy­dzie­ści.

Zno­wu było tak samo.

Trzask.

Otwar­te okno ude­rza­ło ryt­micz­nie o fra­mu­gę. Wi­docz­nie w nocy ze­rwał się wiatr. Całe szczę­ście, in­a­czej nie da­ło­by się spać. Tego lata tem­pe­ra­tu­ra za dnia się­ga­ła trzy­dzie­stu stop­ni, a po zmierz­chu ma­la­ła tyl­ko nie­znacz­nie.

Wsta­łem i nie­mra­wo po­czła­pa­łem do ła­zien­ki. Usi­ło­wa­łem so­bie przy­po­mnieć, kie­dy ostat­nio mia­łem ten sen. Od pew­ne­go cza­su da­wał mi spo­kój. Oby nie wró­cił na do­bre, jak to miał w zwy­cza­ju. Nie­jed­no­krot­nie nie­prze­spa­ny ty­dzień od­bi­jał się na moim zdro­wiu, pra­cy i re­la­cjach z ludź­mi.

Jezu – po­my­śla­łem – ja­kiej zno­wu pra­cy, ja­kich re­la­cjach, sko­ro sie­dzę cały czas w miesz­ka­niu?

Za­pa­li­łem świa­tło, któ­re po­ra­zi­ło moje oczy. Na śle­po do­sze­dłem do umy­wal­ki, od­krę­ci­łem ku­rek. Prze­my­łem twarz lo­do­wa­tą wodą, uspo­ko­iłem od­dech i my­śli. Się­gną­łem po oku­la­ry le­żą­ce na pó­łecz­ce i je za­ło­ży­łem. Po­wo­li unio­słem po­wie­ki.

– Kur­wa mać – rzu­ci­łem do po­sta­ci w lu­strze.

Nie mia­łem po­ję­cia, jak mo­głem się tak za­pu­ścić. Kie­dyś wy­glą­da­łem nie­źle, te­raz jak me­nel: dłu­ga, rzad­ka bro­da, wąsy w tym sa­mym sty­lu, pod­krą­żo­ne oczy, prze­tłusz­czo­ne wło­sy do ra­mion. Jed­nym sło­wem – kosz­mar. Po­my­śla­łem, że po­wi­nie­nem coś z tym zro­bić. Już czas.

– Ale rano – do­da­łem na głos. – Rano wszyst­ko wy­da­je się lep­sze.

Sko­rzy­sta­łem z ki­bla, umy­łem ręce i po­sze­dłem do kuch­ni. Tam świa­tło za­pa­li­ło się samo, w do­dat­ku de­li­kat­nie i sub­tel­nie. Dla­cze­go nie za­mon­to­wa­łem so­bie cze­goś ta­kie­go w ła­zien­ce? Mój błąd.

Otwo­rzy­łem lo­dów­kę, a wła­ści­wie mon­stru­al­ną me­ta­lo­wą trum­nę ze świe­cą­cy­mi gu­zi­ka­mi. Przy­po­mi­na­ła sta­tek ko­smicz­ny. W środ­ku zia­ła pust­ka – tak dla kon­tra­stu z wy­glą­dem ze­wnętrz­nym. Oprócz mle­ka, ma­sła i trzech pla­ster­ków szyn­ki znaj­do­wa­ła się tam tyl­ko bu­tel­ka zmro­żo­nej whi­sky w dwóch trze­cich pu­sta. Na­la­łem so­bie do szklan­ki i od­sta­wi­łem bu­tel­kę.

Wró­ci­łem do po­ko­ju, gdzie za­sia­dłem w wy­god­nym fo­te­lu i od­pa­li­łem lap­top. Włą­czył się w mgnie­niu oka. Nie był to cud tech­ni­ki, jed­nak do użyt­ku do­mo­we­go wy­star­czał w sam raz. Włą­czy­łem prze­glą­dar­kę in­ter­ne­to­wą i klik­ną­łem w za­kład­kę „fo­rum”.

Wy­pi­łem so­lid­ny łyk, pa­lą­cy gar­dło i prze­łyk. Tego mi było trze­ba. Za­czą­łem ka­słać, jak za­wsze po al­ko­ho­lu. Wy­cią­gną­łem spod sto­łu bu­tel­kę wody i po­pi­łem, ła­go­dząc po­draż­nie­nie. Za­cho­wy­wa­łem się jak cio­ta, ale co po­ra­dzić, kie­dy nie po­tra­fi się pić?

Al­ko­ho­li­cy mają ła­twiej – po­my­śla­łem. – Szyb­ko ucie­ka­ją od pro­ble­mów. Jaki jest sens mę­cze­nia się z tym wszyst­kim? Dla­cze­go nie wy­brać ła­twej dro­gi? Dwa mie­chy pić, je­den trzeź­wieć, dwa mie­chy rzu­cać pi­cie, i po pro­ble­mie – pół roku i zdro­wy jak skur­wy­syn.

Po chwi­li do­tar­ło do mnie, że na­pi­sa­łem post o tym, o czym my­śla­łem. Za­sta­na­wia­łem się, czy go nie wy­ka­so­wać – jako ad­mi­ni­stra­tor mam pra­wo – ale da­łem spo­kój. Niech lu­dzie wie­dzą, z czym się bo­ry­kam, w koń­cu po to stwo­rzy­łem ten por­tal. Wła­ści­wie nie tyl­ko po to.

Za­gu­bie­ni. Może tro­chę nie­tra­fio­na na­zwa. Prze­ko­na­łem się o tym, gdy co ja­kiś czas po­ja­wiał się ma­ło­lat, za­kła­dał nowy te­mat i py­tał, czy oglą­da­li­śmy naj­now­sze od­cin­ki 4400 i czy nie wie­my, kie­dy moż­na się spo­dzie­wać na­stęp­nych. Sęk w tym, że fo­rum nie trak­to­wa­ło o se­ria­lu te­le­wi­zyj­nym, ale o lu­dziach za­gi­nio­nych, co za­wsze sta­ra­łem się wy­ja­śniać. Prze­waż­nie je­den post wy­star­czał, żeby mło­dzik, któ­ry na­wet nie zda­wał so­bie spra­wy z tego, że po­peł­nił faux pas, znik­nął z na­szej spo­łecz­no­ści.

Por­tal po­wstał osiem mie­się­cy temu, za­re­je­stro­wa­ło się w nim sto ty­się­cy użyt­kow­ni­ków, nie miał re­klam, nie za­ra­biał, ale dzię­ki nie­mu uda­ło się od­na­leźć sześć­set osiem­dzie­siąt pięć osób. Nie­ste­ty, wśród nich nie było Mag­dy, któ­ra nadal mia­ła sta­tus „za­gu­bio­ny/a”. Moja na­dzie­ja koń­czy­ła się wraz z wy­ga­śnię­ciem sta­tu­su na fo­rum, któ­ry po roku au­to­ma­tycz­nie zmie­niał się na „nig­dy nie­od­na­le­zio­ny/a”. Zo­stał jesz­cze mie­siąc.

Na­pi­łem się zno­wu, żeby ode­gnać złe my­śli.

„Prze­sa­dzasz – na­pi­sa­ła Mal­wa­34, któ­ra ostat­nio sta­ła mi się bliż­sza niż sio­stra. – Ga­dasz głu­po­ty, więc pew­nie pi­jesz. Pa­mię­tasz, co usta­li­li­śmy? Weź się za sie­bie w koń­cu. Dość tego cze­ka­nia. Nie wszyst­kim się uda­je. Ży­cie jest bo­le­sne, kłu­je, jak­byś przy pie­le­niu usiadł na kak­tu­sa, ale w koń­cu przy­cho­dzi czas, kie­dy wyj­mu­jesz wszyst­kie kol­ce i da­lej zaj­mu­jesz się ogrod­nic­twem, bo tak robi po­rząd­ny ogrod­nik, któ­rym je­steś”.

Ode­tchną­łem głę­bo­ko. Mia­ła ra­cję.

„Dzię­ki – wy­sła­łem jej pry­wat­ną wia­do­mość. – Ju­tro sprze­da­ję dom i wra­cam do pra­cy. Chy­ba już czas wy­rwać chwa­sty, spulch­nić zie­mię i za­sa­dzić nowe ro­śli­ny. Nie pierw­sza i nie ostat­nia bu­rza, któ­ra znisz­czy­ła plo­ny…”.

„Mą­dry chłop­czyk” – od­pi­sa­ła.

Do­pi­łem, na­la­łem so­bie ko­lej­ne­go drin­ka i przej­rza­łem nowe po­sty na fo­rum. Zno­wu za­gi­nę­ła mło­da dziew­czy­na i ja­kiś fa­cet jej szu­kał. Oj­ciec albo chło­pak – za mło­da, żeby mieć męża. Cho­ciaż nig­dy nie wia­do­mo. Sta­ty­sty­ka jest smut­na i nie­ubła­ga­na. W każ­dej dzie­dzi­nie. Rzad­ko su­mu­je­my i spraw­dza­my rze­czy, któ­re idą po na­szej my­śli, nie li­cząc pie­nię­dzy na kon­cie. „Co­raz wię­cej osób cho­ru­je na AIDS”. „Zwięk­szy­ła się licz­ba wy­pad­ków dro­go­wych w ostat­nich la­tach”. „W ubie­głym roku wy­rzu­ci­li­śmy w bło­to o dwa­dzie­ścia pro­cent wię­cej pie­nię­dzy, ku­pu­jąc pod­ro­bio­ne leki”. A czy ktoś sły­szał o wzro­ście licz­by lu­dzi wy­le­czo­nych z raka albo o spad­ku za­nie­czysz­czeń glo­bal­nych? Mó­wi­my o pię­ciu ty­sią­cach za­gi­nio­nych, ale nie wspo­mi­na­my sło­wem o pra­wie sied­miu­set od­na­le­zio­nych, a prze­cież to rów­nie waż­na in­for­ma­cja.

Za­gu­bie­ni sta­li się ostat­nio moim do­mem. Tu­taj od­na­la­złem lu­dzi, z któ­ry­mi mo­głem po­roz­ma­wiać o pro­ble­mach, oni mnie ro­zu­mie­li, bo też stra­ci­li uko­cha­ną oso­bę. Na fo­rum spo­tka­łem przy­ja­ciół o tych sa­mych za­in­te­re­so­wa­niach i ce­lach. Stwo­rzy­łem por­tal i by­łem kró­lem smut­ne­go kró­le­stwa, w któ­rym cza­sa­mi po­ja­wia­ło się szczę­ście. Chwi­le te re­kom­pen­so­wa­ły wszyst­kim trud wło­żo­ny w po­szu­ki­wa­nia, spraw­dza­nie szpi­ta­li, ob­dzwa­nia­nie ko­mi­sa­ria­tów, a na­wet wróż­bi­tów. Były to mo­men­ty po­wro­tu na­dziei, któ­ra za­sie­wa­ła ziar­no w na­szych umy­słach – „może i mnie się uda?”.

Dupa – po­my­śla­łem. – Nie uda­ło się, pora wstać, a wła­ści­wie iść spać. Beł­ko­cę na­wet w my­ślach…

Wsta­łem, zro­bi­łem chwiej­ny krok, ale zmie­ni­łem zda­nie; usia­dłem i za­sną­łem w fo­te­lu.

Śni­łem o za­gu­bio­nej whi­sky, któ­rej nie po­tra­fi­łem od­na­leźć.

***

Ra­nek był cięż­ki jak he­avy me­tal, któ­re­go słu­cha­łem. Zda­wa­ło mi się, że gło­wę mam zro­bio­ną z że­la­za, że je­stem na stat­ku i że wła­śnie tonę. Ka­pi­tan Kac opu­ści łaj­bę ostat­ni, a ja ra­zem z nim. Nie mo­głem zro­zu­mieć, jak to jest moż­li­we i dla­cze­go mu­szę tak cier­pieć. Na­wet gim­na­zja­li­ści nie czu­ją się tak pod­le po ta­kiej ilo­ści al­ko­ho­lu. W za­sa­dzie to pew­nie na­wet się nią nie upi­ja­ją.

Pod­nio­słem się z pod­ło­gi, na któ­rą mu­sia­łem się zsu­nąć we śnie. Nie pa­mię­ta­łem, dla­cze­go zna­la­złem się aku­rat tu­taj, a nie we wła­snym łóż­ku. Bu­ja­ło mną, a wła­ści­wie wszyst­kim do-oko­ła. Nie chcia­łem zga­dy­wać, co pod­cho­dzi mi do gar­dła.

Ru­szy­łem do ła­zien­ki. Wzią­łem prysz­nic, zgo­li­łem bro­dę, wąsy i ogo­li­łem łe­pe­ty­nę. O mały włos z roz­pę­du ogo­lił­bym i nogi, jed­nak w porę otrzeź­wia­łem. Spoj­rza­łem w lu­stro, z któ­re­go pa­trzył na mnie nagi i łysy przy­stoj­niak, oczy­wi­ście oce­nia­jąc od szyi w górę. Resz­ta cia­ła nadal na­le­ża­ła do za­pad­nię­te­go i za­ro­śnię­te­go cher­la­ka, któ­ry wy­czy­no­wo upra­wia je­den sport: sur­fo­wa­nie. Po in­ter­ne­cie.

Wło­ży­łem gar­ni­tur i za­chcia­ło mi się pła­kać na swój wi­dok. Już le­piej by­ło­by ubrać stra­cha na wró­ble i po­słać go na spo­tka­nie. Nie­ste­ty, nie mia­łem ni­cze­go in­ne­go pod ręką, a na za­ku­py nie było cza­su. Do­cho­dzi­ła ósma, a na dzie­wią­tą umó­wi­łem się z ro­dzi­ną Gaw­ri­ło­wi­czów.

Na śnia­da­nie wy­pi­łem her­ba­tę, bo tyl­ko na nią zdo­ła­łem się od­wa­żyć. Z moją kon­dy­cją było już cał­kiem nie­źle, jed­nak wo­la­łem nie igrać z roz­ka­pry­szo­nym żo­łąd­kiem. O ósmej czter­dzie­ści pięć wy­bie­głem z domu, po dro­dze chwy­ta­jąc tecz­kę z do­ku­men­ta­mi, przy­go­to­wa­ną dzień wcze­śniej, klu­czy­ki od sa­mo­cho­du, płaszcz i bu­tel­kę wody. Drzwi od miesz­ka­nia za­mknę­ły się za mną same. Po­dzię­ko­wa­łem w my­ślach za tech­ni­kę, któ­ra po­zwa­la na szyb­kie wyj­ście z domu bez ko­niecz­no­ści dłu­ba­nia klu­czem w zam­ku. Przy wcho­dze­niu wy­star­czy przy­ło­żyć do czyt­ni­ka pa­lec i oko, a ska­ner od­czy­tu­je li­nie pa­pi­lar­ne i siat­ków­kę i po po­twier­dze­niu da­nych otwie­ra drzwi. Za­bez­pie­cze­nie ro­dem ze Star Tre­ka, ale tak się dzie­je, jak czło­wiek na­oglą­da się za dużo fil­mów SF, a do tego nie ma co zro­bić z pie­niędz­mi. Nie są­dzi­łem, żeby kto­kol­wiek na świe­cie miał po­dob­ne za­bez­pie­cze­nia w zwy­kłym miesz­ka­niu, i by­łem z tego cho­ler­nie dum­ny.

Za­par­ko­wa­ny przed do­mem rolls-roy­ce lśnił wy­pu­co­wa­ną ka­ro­se­rią. Gra­na­to­wa bry­ka na­le­ża­ła do szczę­śliw­ca, któ­rym by­łem ja. Za­zwy­czaj trzy­ma­łem ją w ga­ra­żu, jed­nak kil­ka dni wcze­śniej po­pro­si­łem męża pani Joli, któ­ra raz w ty­go­dniu sprzą­ta­ła moje miesz­ka­nie, o od­sta­wie­nie auta do myj­ni. Ucie­szył się jak dziec­ko z moż­li­wo­ści po­pro­wa­dze­nia sa­mo­cho­du i za­ro­bie­nia kil­ku­na­stu zło­tych. Spi­sał się na me­dal.

Nie za bar­dzo ba­łem się o auto, zo­sta­wia­jąc je przed do­mem. Miesz­ka­łem w Re­dy­kaj­nach, spo­koj­nej dziel­ni­cy na skra­ju Olsz­ty­na. Ota­cza­ły ją lasy i je­zio­ra. Nie­wiel­ki blok, w któ­rym ku­pi­łem miesz­ka­nie, oka­zał się je­dy­nym tego ro­dza­ju bu­dyn­kiem; resz­ta osie­dla skła­da­ła się z jed­no­ro­dzin­nych dom­ków. Blok zo­stał od­da­ny do użyt­ku kil­ka mie­się­cy temu, a że stan­dard miesz­kań i ceny były wy­so­kie, to są­sia­dów mia­łem nie­wie­lu; więk­szość miła i ustat­ko­wa­na. Dro­gie sa­mo­cho­dy na po­dwór­kach, od­dziel­ne wej­ścia do miesz­kań i ogród­ki, pięk­ne fon­tan­ny. Oko­li­ca, w któ­rej po­sta­no­wi­łem żyć, zda­wa­ła się bez­piecz­na.

Sa­mo­cho­du nie pro­wa­dzi­łem od roku, ale po­dob­no tego się nie za­po­mi­na. Po­wta­rza­łem so­bie, że to jak z jaz­dą na ro­we­rze, mó­wie­niem czy od­dy­cha­niem. Usia­dłem za kie­row­ni­cą, zła­pa­łem drą­żek skrzy­ni bie­gów i stwier­dzi­łem, że nie mam po­ję­cia, z któ­rej stro­ny jest gaz, z któ­rej ha­mu­lec i sprzę­gło.

Jak moż­na to za­po­mnieć? – py­ta­łem w my­ślach. – No jak?!

Za­mkną­łem oczy i na spo­koj­nie przy­po­mnia­łem so­bie, co gdzie się znaj­du­je. Wła­ści­wie za­ję­ło mi to kil­ka se­kund, bo w rze­czy­wi­sto­ści wszyst­ko pa­mię­ta­łem, a chwi­lo­wa pust­ka w gło­wie po­ja­wi­ła się bar­dziej ze stre­su niż dłu­giej prze­rwy w pro­wa­dze­niu. Za­pa­li­łem sil­nik i z pi­skiem opon ru­szy­łem przed sie­bie.

To było wra­że­nie – czuć wiatr we wło­sach (tych, któ­re rano ogo­li­łem?) i ści­gać się z in­ny­mi. Przy­po­mnia­łem so­bie, co to kor­ki, czym jest zie­lo­na i czer­wo­na fala, cho­ciaż tej pierw­szej w Olsz­ty­nie ra­czej nie uświad­czysz. Je­cha­łem w stro­nę cen­trum, su­nąc dziu­ra­wy­mi uli­ca­mi; mi­ja­łem nowe ron­da i skle­py. Sie­dząc w miesz­ka­niu, mia­łem wra­że­nie, że mia­sto tak jak ja po­grą­żo­ne jest w smut­ku i bez­czyn­no­ści. My­śla­łem, że nic się nie zmie­ni, uli­ce i bu­dyn­ki będą ta­kie, ja­ki­mi je za­pa­mię­ta­łem. W głę­bi du­szy chcia­łem, żeby tak było, żeby ży­cie za­mar­ło i nie ucie­ka­ło mi przez pal­ce, kie­dy sie­dzia­łem bier­nie i pła­ka­łem. By­łem sa­mo­lub­ny. No i my­li­łem się – wie­le się zmie­ni­ło. Po­ja­wi­ły się pla­ce, nowe dziel­ni­ce, dro­gi; pa­trzy­łem na miej­sca, któ­rych nie po­zna­wa­łem.

Uli­ce w mie­ście mają swo­je nie­po­wta­rzal­ne hi­sto­rie. Nie­ste­ty, więk­szość tych, któ­re się za­pa­mię­tu­je, to opo­wie­ści o śmier­ci. Gdy­bym po­pro­sił ko­go­kol­wiek o opi­sa­nie dzie­jów uli­cy Bał­tyc­kiej, któ­rą wła­śnie je­cha­łem, zo­stał­bym zby­ty mam­ro­ta­niem i pół­słów­ka­mi. Na­wet gdy­bym za­ga­dał do sta­łe­go jej by­wal­ca, pana Jan­ka spod skle­pu, z no­sem wiel­kim i czer­wo­nym jak świa­tła sy­gna­li­za­cji – pana Jan­ka, któ­ry uwiel­bia opo­wia­dać, cho­ciaż rzad­ko ma słu­cha­czy – zo­ba­czył­bym tyl­ko iskier­kę pod­eks­cy­to­wa­nia w jego oczach. W jego gło­wie było wie­le hi­sto­rii zwią­za­nych z uli­cą teo­re­tycz­nie pro­wa­dzą­cą nad Bał­tyk, jed­nak ognik zgasł­by, za­stą­pio­ny na po­wrót pi­jac­ką męt­no­ścią źre­nic, po­nie­waż pan Ja­nek przy­po­mniał­by so­bie o bólu, ja­kim ob­da­rzy­ła jego i in­nych miesz­kań­ców ru­chli­wa dro­ga, przy któ­rej kra­węż­ni­kach prze­pi­jał wła­śnie swo­je ży­cie. Ob­ra­zy w Jan­ko­wej gło­wie uka­zy­wa­ły krwa­wy wy­pa­dek, gdy nie­bie­skie audi A6 wy­prze­dza­ło na po­dwój­nej cią­głej au­to­bus zwal­nia­ją­cy przed pa­sa­mi. Na przej­ściu dla pie­szych wła­śnie po­ja­wił się Mi­cha­łek nio­są­cy w siat­ce za­ku­py na zupę po­mi­do­ro­wą, o któ­re pro­si­ła go mama, a pro­si­ła, bo jego tato – pan Ja­nek – wra­ca­jąc zmę­czo­ny po pra­cy, za­po­mniał je zro­bić. Nie­bie­skie audi A6 wpa­dło na chło­pa­ka, a prze­ra­że­nie w oczach mło­de­go kie­row­cy pra­wie od­bi­ło się na szy­bie, kie­dy roz­bi­ja­ła ją jego gło­wa. Mał­żeń­stwo sta­ra­ją­ce się o dziec­ko, któ­re je­cha­ło z na­prze­ciw­ka zie­lo­nym ci­nqu­ecen­to, wła­śnie roz­ma­wia­ło o tym, co upiec na gril­lu. Mąż pa­trzył na żonę o se­kun­dę za dłu­go – za­ga­pił się, a mógł­by jesz­cze skrę­cić na chod­nik przed ja­dą­cym na nich audi i le­cą­cym w ich stro­nę Mi­chał­kiem…

Wszy­scy zgi­nę­li na miej­scu.

Pan Ja­nek nie opo­wie­dział­by mi tej hi­sto­rii. Nie usły­szał­bym nic od ni­ko­go, bo o ta­kich i po­dob­nych zda­rze­niach lu­dzie nie chcą roz­ma­wiać. Uli­ce są peł­ne mil­czą­cych opo­wie­ści.

Skrę­ci­łem w ale­ję Ro­ber­ta Schu­ma­na, któ­rą prze­je­cha­łem szyb­ko, na co w koń­cu po­zwo­lił mi brak dziur, kor­ków i dwu­pa­smo­wa jezd­nia (jed­na z nie­licz­nych tego typu w mie­ście). Na­stęp­nie wje­cha­łem w uli­cę Ar­mii Kra­jo­wej ma­ją­cą na swo­im kon­cie pew­nie wię­cej ofiar niż woj­na w Afga­ni­sta­nie. Stam­tąd już tyl­ko Obroń­ców To­bru­ku, Si­kor­skie­go i do­ce­lo­wa uli­ca Ja­roc­ka. Za oknem prze­wi­jał się kra­jo­braz roz­bu­dzo­ne­go mia­sta: lu­dzie w peł­nym słoń­cu po­dą­ża­li swo­imi ścież­ka­mi, a sa­mo­cho­dy pę­dzi­ły po czar­nych ży­łach aglo­me­ra­cji. Całą dro­gę przez otwar­tą szy­bę do­cho­dził do mo­ich uszu umiar­ko­wa­ny ha­łas; gło­sy lu­dzi, szum drzew i je­zio­ra, pisk opon, war­kot sil­ni­ków i świer­got pta­ków – tęt­no Olsz­ty­na. Po­czu­łem, że mogę za­cząć żyć na nowo…

Przed dom za­je­cha­łem po kil­ku mi­nu­tach i na­wet obe­szło się bez man­da­tu. Za­par­ko­wa­łem koło zie­lo­ne­go za­rdze­wia­łe­go busa. Jego ka­ro­se­ria tę­sk­ni­ła za zło­mo­wi­skiem i by­łem pew­ny, że data na sil­ni­ku zga­dza­ła się z datą koń­ca ko­mu­ni­zmu w Pol­sce. Po­wi­nien pójść w śla­dy ustro­ju i po­zwo­lić, żeby szlag go tra­fił.

– Dzień do­bry! – krzyk­ną­łem w stro­nę ro­dzi­ny sto­ją­cej przed furt­ką, gdy tyl­ko wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du. – Pań­stwo Gaw­ri­ło­wi­cze?

– Da! – od­po­wie­dzia­ła pulch­na ko­bie­ta w chu­st­ce.

Na rę­kach trzy­ma­ła ma­łe­go chłop­ca ubru­dzo­ne­go cze­ko­la­dą. W za­sa­dzie cała piąt­ka dzie­cia­ków, mniej wię­cej w wie­ku od dwóch do sied­miu lat, była brud­na i za­nie­dba­na. A może mi się tyl­ko wy­da­wa­ło? Wy­glą­da­ły na prze­stra­szo­ne i za­cie­ka­wio­ne moją oso­bą, lecz mimo to wszyst­kie się uśmie­cha­ły.

– Ja panu dzwo­nił – ode­zwał się męż­czy­zna o zło­tych zę­bach i buj­nym za­ro­ście. – Pa­mię­ta?

– Tak, oczy­wi­ście. – Po­pra­wi­łem kra­wat i po­czu­łem się jak bła­zen.

Ro­dzi­na wy­glą­da­ła ubo­go i swoj­sko. No­si­li gu­mia­ki, spodnie dre­so­we, pod­ko­szul­ki, a ko­bie­ty mimo upa­łu wy­cią­gnię­te weł­nia­ne swe­try. Pa­so­wa­łem do nich jak skar­pet­ki do san­da­łów. Zro­bi­ło mi się żal tych ro­syj­skich imi­gran­tów. Po­my­śla­łem, że je­śli ko­mu­kol­wiek mam sprze­dać dom, to wła­śnie im. No i wła­ści­wie nie sprze­dać, tyl­ko od­dać, po­nie­waż po­zby­wa­łem się go za śmiesz­ną, sym­bo­licz­ną sumę.

– Są pań­stwo go­to­wi na oglą­da­nie? – za­py­ta­łem.

Bab­ka sto­ją­ca przy mat­ce za­wo­ła­ła coś w swo­im ję­zy­ku, a resz­ta przy­tak­nę­ła. W du­chu ma­rzy­łem o zu­peł­nie in­nej od­po­wie­dzi. Wca­le nie chcia­łem wcho­dzić do środ­ka.

Wzią­łem dwa głę­bo­kie wde­chy i ru­szy­łem przo­dem. W tecz­ce z do­ku­men­ta­mi mia­łem klu­cze do po­se­sji i domu, jed­nak oka­za­ły się zby­tecz­ne – furt­ka była wy­ła­ma­na. Daw­no tu nie za­glą­da­łem, więc się zdzi­wi­łem. Mło­do­cia­ni wan­da­le czę­sto roz­wa­la­li pu­ste bu­dyn­ki, jed­nak ja się za­bez­pie­czy­łem – alarm oraz co­ty­go­dnio­wa in­spek­cja So­lid Se­cu­ri­ty mia­ły chro­nić przed kra­dzie­ża­mi i de­wa­sta­cją. Jak się oka­za­ło, nie do koń­ca chro­ni­ły. Od­wró­ci­łem się w stro­nę Gaw­ri­ło­wi­czów z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem, jed­nak ro­dzi­na zda­wa­ła się w ogó­le nie in­te­re­so­wać furt­ką. Wle­pia­li wzrok w dom, jak­by był zbu­do­wa­ny ze zło­ta.

Na wi­dok ogro­du po­czu­łem ucisk w brzu­chu. Mia­łem wra­że­nie, jak­by coś pró­bo­wa­ło się wy­do­stać z mo­je­go wnę­trza. Skurcz je­lit, ból żo­łąd­ka, zwę­że­nie krta­ni… le­d­wo mo­głem od­dy­chać. W koń­cu mu się uda­ło – szloch wy­rwał się z mo­je­go cia­ła. Łzy po­pły­nę­ły po po­licz­kach.

Na szczę­ście sze­dłem z przo­du i nikt tego nie za­uwa­żył.

Pa­mię­ta­łem, jak Ma­dzia w cie­płe wio­sen­ne dni, gdy tyl­ko stop­niał ostat­ni śnieg, wy­cho­dzi­ła na dwór w ro­bo­czych rę­ka­wi­cach i dre­sie, aby pie­lę­gno­wać ogród. Wkła­da­ła w nie­go dużo pra­cy i za­wzię­cie do­pro­wa­dza­ła ra­ba­ty do po­rząd­ku. Sta­ra­ła się, aby każ­de­go lata oto­cze­nie domu zmie­nia­ło odro­bi­nę wy­gląd. Wpro­wa­dza­ła inne od­mia­ny i ko­lo­ry kwia­tów, in­a­czej przy­ci­na­ła drze­wa, roz­ko­py­wa­ła traw­nik, by two­rzyć dróż­ki z drob­nych ka­mie­ni, wła­ści­wie ma­lut­kie la­bi­ryn­ty, któ­rych kształt za­le­żał od jej na­stro­ju. Gdy sta­ną­łem na za­ro­śnię­tym traw­ni­ku i zo­ba­czy­łem zdzi­cza­łe ja­bło­nie, za­chwasz­czo­ne kępy kwia­tów, zry­tą przez kre­ty zie­mię, zro­zu­mia­łem, że Mag­da­le­na Mał­go­rza­ta Bej­nar ode­szła na za­wsze.

Prze­tar­łem chu­s­tecz­ką oczy, uda­jąc, że wy­cie­ram nos. Przy­sta­ną­łem przed drzwia­mi i po­wo­li, szu­ka­jąc od­po­wied­nie­go klu­cza, od­dy­cha­łem głę­bo­ko. Mu­sia­łem się uspo­ko­ić, wziąć w garść.

Otwo­rzy­łem dom i od­wró­ci­łem się do ro­dzi­ny.

– Za­pra­szam.

Nic nie od­po­wie­dzie­li, tyl­ko jak za­hip­no­ty­zo­wa­ni we­szli do środ­ka.

Za­pa­li­łem świa­tło w przed­po­ko­ju, z któ­re­go wcho­dzi­ło się do kuch­ni, sa­lo­nu, ła­zien­ki i na pierw­sze pię­tro. Bab­ka Gaw­ri­ło­wi­czo­wa prze­że­gna­ła się kil­ka razy lewą ręką i plu­nę­ła za sie­bie na pod­ło­gę. Nie sko­men­to­wa­łem tego. Za­fa­scy­no­wa­ny przy­glą­da­łem się ob­ra­zom, rzeź­bom, ogrom­ne­mu ży­ran­do­lo­wi, któ­ry zaj­mo­wał cały su­fit, i czer­wo­ne­mu dy­wa­no­wi pro­wa­dzą­ce­mu do scho­dów na pię­tro, ni­czym z hol­ly­wo­odz­kich po­ka­zów fil­mo­wych. Za­po­mnia­łem, że Mag­da uwiel­bia­ła szo­ko­wać. Każ­dy, kto wcho­dził do domu, miał onie­mieć z za­chwy­tu. Moja żona za­czerp­nę­ła ten po­mysł z ba­ro­ko­wych ko­ścio­łów, któ­rych ogrom­ny prze­pych po­ka­zy­wał wier­nym wiel­kość ich Boga. Oczy­wi­ście w rze­czy­wi­sto­ści mia­ło się to ni­jak do wspa­nia­ło­ści go­spo­da­rza, jed­nak na wcho­dzą­cych ro­bi­ło wra­że­nie. Dom bę­dzie w sam raz dla tej ro­dzi­ny – po­my­śla­łem, przy­glą­da­jąc się twa­rzom Ro­sjan. – Dla nas był za duży, na­wet przy pla­no­wa­nej dwój­ce dzie­ci. Ogrom­ny sa­lon, wiel­ka kuch­nia, trzy ła­zien­ki, sy­pial­nia, sześć po­koi. Bę­dzie im tu do­brze.

Nie­waż­ne, ile se­tek ty­się­cy kosz­to­wa­ła dział­ka i bu­dy­nek. Od­da­wa­łem je za dar­mo, by po­zbyć się wspo­mnień, bólu i po­móc ubo­gim. I tak mia­łem za­miar im jesz­cze po­ma­gać – sami tego nie utrzy­ma­ją. Oczy­wi­ście nie wie­dzie­li o tym. Byli prze­ko­na­ni, że ku­pu­ją miesz­ka­nie po atrak­cyj­nej ce­nie, że tra­fi­ła im się wiel­ka oka­zja. Do­wie­dzia­łem się o nich od mo­je­go przy­ja­cie­la Mar­ka, któ­ry pra­co­wał w opie­ce spo­łecz­nej i zaj­mo­wał się tą ro­dzi­ną. Opo­wie­dział, jak ucie­kli z Ro­sji do Pol­ski. Za­pro­po­no­wa­łem mu ci­chą po­moc.

– Robi wra­że­nie, praw­da? – za­py­ta­łem.

– Prie­kra­snyj! – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta, po czym po­sta­wi­ła dwu­lat­ka na pod­ło­dze.

Dzie­ci mo­men­tal­nie roz­pierz­chły się po ca­łym domu, krzy­cząc i śmie­jąc się. Ro­dzi­ce na­wet nie sta­ra­li się nad nimi za­pa­no­wać, spoj­rze­li tyl­ko na mnie py­ta­ją­co. Uśmiech­ną­łem się.

Zwie­dzi­li­śmy po­zo­sta­łe po­miesz­cze­nia. Za­pro­jek­to­wa­ne przez Mag­dę w sty­lach, któ­rych nazw nig­dy nie po­tra­fi­łem za­pa­mię­tać. W każ­dym ra­zie wszyst­ko do sie­bie pa­so­wa­ło. Po­ko­je były jak Ma­dzia: sub­tel­ne i peł­ne wdzię­ku lub kon­tro­wer­syj­ne i ostre, jak cho­ciaż­by na­sza sy­pial­nia, gdzie w ścia­nie wy­rzeź­bio­na zo­sta­ła wiel­ka dupa albo głów­ka pe­ni­sa, w za­leż­no­ści od tego, jak na nią spoj­rzeć. W pew­nym mo­men­cie sta­ra, po­pę­ka­na jak ze­schnię­ta zie­mia Ro­sjan­ka zła­pa­ła mnie za rękę i za­czę­ła ją ca­ło­wać, pła­cząc przy tym ze szczę­ścia. Pró­bo­wa­łem się wy­rwać, lecz nie da­wa­ła za wy­gra­ną. W koń­cu to ja się pod­da­łem i po­zwo­li­łem jej na tę po­ufa­łość. Po­czu­łem na­wet za­do­wo­le­nie.

– No do­brze… – za­czą­łem i de­li­kat­nie, lecz sta­now­czo wy­rwa­łem dłoń z uści­sku bab­ki. – To ja zo­sta­wię pań­stwu pa­pie­ry, niech się pań­stwo za­po­zna­ją, a ju­tro przy­ja­dę i na spo­koj­nie pod­pi­sze­my umo­wę. Zga­dza­ją się pań­stwo?

– Da! Pan szcze­dryj, dom prie­kra­snyj. Dzię­ku­je­my – od­po­wie­dział męż­czy­zna i uści­snę­li­śmy so­bie ręce.

Zo­sta­wi­łem do­ku­men­ty na sto­le w kuch­ni, po­że­gna­łem się i wy­sze­dłem, ci­cho za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Przy­wi­tał mnie cie­pły po­wiew po­wie­trza, pro­mie­nie słoń­ca do­da­ły otu­chy. Nad­szedł dzień zmian, na któ­ry wresz­cie by­łem go­to­wy – po­go­dzi­łem się ze śmier­cią Mag­dy. Dla mnie ode­szła na za­wsze.

Wsia­dłem do rolls-roy­ce’a, włą­czy­łem pły­tę Black Sab­bath i od­je­cha­łem w stro­nę bu­dyn­ku AB Cor­po­ra­tion. Wra­ca­łem do pra­cy. Skąd mo­głem wie­dzieć, że wszyst­ko po­to­czy się in­a­czej?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: