Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po ojcu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Po ojcu - ebook

Zbiór stu siedemnastu krótkich opowiadań, których tematem są relacje między ojcem a synem. Poszczególni bohaterowie miotają się między skrajnym oddaniem a skrajną niechęcią. Jedni skłonni są do największych poświęceń w imię ojcowskiej miłości i synowskiego przywiązania. Inni robią wszystko, aby zerwać stosunki i zapomnieć o rodzinnych powinnościach w dążeniu do własnego szczęścia i wolności.

Synowie albo buntują się za wszelką cenę przeciw decyzjom podjętym przez ojców, albo z głęboką pokorą poddają się ich wyrokom. Ojcowie albo gotowi są oddać życie za synów, albo traktują ich jak własność. Relacje ojciec–syn okazują się polem okrutnej walki lub sanktuarium ślepej miłości jak świat długi i szeroki: w Las Vegas, Pradze, Austrii, Tunezji, Japonii, Paryżu, Ameryce, na Kaukazie, w czasach dawnych i współczesnych. Miniaturki literackie, mające charakter kolejnych odsłon przewodniego tematu, odmalowują to z niezwykłą sugestywnością, również w czytelniku budząc skrajne reakcje – od grozy po rozbawienie.

Adam Ehrlich Sachs – studiował nauki o atmosferze na uniwersytecie Harvarda, współpracował z tamtejszym czasopismem satyrycznym „Harvard Lampoon”. Jego utwory ukazywały się m.in. na łamach „New Yorkera”, „n+1” i magazynu „McSweeney's”. Po ojcu to jego debiut książkowy. Mieszka z żoną w Somerville w stanie Massachusetts. 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-407-0
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

PIEWCA NATURY

Pewien austriacki poeta ery powojennej – którego nazwisko być może niewiele dziś mówi, a który w swoim czasie był ważną postacią sceny wiedeńskiej, członkiem grupy literackiej w Café Raimund – przez całe życie usiłował uwolnić swoją twórczość od cienia ojca, nazistowskiego oficera. Nikt nie podejrzewał syna o sympatie nazistowskie – przecież człowiek ten nawet ożenił się z Żydówką. Problem polegał na tym, że krytycy interpretowali jego wiersze jako próbę uporania się z dziedzictwem, którym była zbrodnicza działalność ojca. Tak naprawdę poeta nie interesował się swoim ojcem, w ogóle nie zajmowała go bowiem przeszłość. Pasjonowała go przyroda: góry, potoki, paprocie. Przy różnych okazjach nazywał siebie „piewcą strumyków” albo „piewcą paproci”. A jednak w każdym strumyku i każdej paproci krytycy literaccy – już od pierwszej głośnej recenzji w „Die Zeit” w 1968 roku – dopatrywali się rozrachunku z czynami ojca, który jednego dnia zastrzelił z pistoletu stu pięćdziesięciu węgierskich Żydów. Autor tamtej recenzji zwrócił uwagę na nieobecność ludzi, historii, polityki, ojców itp. w wierszach, uznając to za dowód, że właśnie takie zagadnienia głównie interesują poetę, że są ziejącą pustką w gąszczu paproci. (Recenzja była nadzwyczaj pochlebna).

Oczywiście poeta nie pochwalał czynów ojca. Ale jego „głównymi zainteresowaniami” były góry, strumyki i, przede wszystkim, paprocie.

W ciągu następnych dziesięciu lat wydał dwa kolejne tomiki wierszy opiewających przyrodę. Oba zostały dobrze przyjęte i zinterpretowane jako zawoalowany rozrachunek ze zbrodniami popełnionymi przez ojca.

Czwarty tomik ukazał się w roku 1985. Również uznano go za cichy rozrachunek z ojcowskim bestialstwem, ale recenzje były mniej przychylne niż dotąd. Krytyk piszący na łamach „Süddeutsche Zeitung” zastanawiał się, czy oprócz zbrodni wojennych popełnionych przez ojca dobre czterdzieści lat wcześniej poeta potrafiłby obrać jakikolwiek inny temat dla swojej twórczości. „Skrajnie ograniczone pole zainteresowań – stwierdził – było jasne już w przypadku drugiego zbioru wierszy, a przy trzecim aż biło po oczach. Teraz dostajemy do rąk czwarty tomik będący kontemplacją tego, że zbrodnie jednego pokolenia stają się brzemieniem dla następnego, ciążącym balastem”.

Przez kolejne trzydzieści lat poeta niczego nie opublikował.

Przyjaciele sądzili, że umarł, być może popełnił samobójstwo. Wszyscy inni zapomnieli o jego istnieniu.

Dziś jednak wiemy, że nie przestał pisać. Tak naprawdę rozpoczął swój najambitniejszy projekt literacki.

Ponieważ każdy opis paproci interpretowany był jako zawoalowane roztrząsanie ojcowskich zbrodni, poeta postanowił stworzyć poemat epicki o przestępstwach ojca będący w rzeczywistości zakamuflowanym portretem paproci. Zamierzał opisać konkretną paproć, rosnącą na skraju polany w pobliżu jego domu. Była to piękna roślina, a jej sportretowanie nie stanowiłoby żadnej trudności. Poeta chciał ją jednak zobrazować, nie wspominając o lesie, polanie ani samej roślinie, opowiadając wyłącznie o tym, jak jego ojciec zgładził stu pięćdziesięciu węgierskich Żydów – tym samym pragnął wywołać w umyśle czytelnika precyzyjny, szczegółowy obraz konkretnej paproci. Trudne zadanie. Chciał, aby zamykając książkę po ciężkiej, wyczerpującej lekturze pełnej tragedii i okropieństw, czytelnik miał w głowie tylko jedno: wyraźny wizerunek paproci – żadnych obrazów wojennych potworności, twarzy, nazwisk, postaci, pojęć, koncepcji moralnych. Chciał, aby pomyślał następująco: „Właśnie przeczytałem o jednym z rozdziałów Holokaustu. Dlaczego mam w głowie wyobrażenie paproci? Co jest ze mną nie tak?”. Na takim właśnie efekcie literackim zależało poecie.

Żona porzuciła go, gdy powiedział jej o swoim zamyśle.

Pisanie poematu zabrało mu ostatnie trzydzieści lat życia. Przez pierwszą dekadę rozmyślał o swoim zmarłym ojcu, czytał jego pamiętniki, badał jego działalność na Węgrzech, ze szczególnym uwzględnieniem potworności popełnionych 1 czerwca 1941 roku. Kolejne dziesięć lat poświęcił kontemplowaniu paproci: szkicował ją, sporządzał notatki, często po prostu siedział na ziemi i patrzył na roślinę. W ostatniej dekadzie nasz piewca natury usiłował opisać paproć za pośrednictwem poematu narracyjnego o potwornościach popełnionych przez ojca.

Wreszcie posłał Masakrę w Kisteleku do druku. Zmarł w noc poprzedzającą wydanie tomiku, nie dowiedział się więc, że udało mu się zrealizować ambitny zamiar. Z pewnością przyklasnąłby lapidarnej recenzji, w której uznano poemat za „elegancką wizję paproci”.2

PRZESADA

Uniwersytet Chicagowski poinformował go, że zamierza postawić na dziedzińcu wydziału filologii klasycznej posąg jego ojca – profesora i wykładowcy – może więc zechciałby pozować rzeźbiarzowi w zastępstwie? Przysłano nawet szkic mającej powstać rzeźby: ojciec uwieczniony w ruchu, lewa noga wysunięta do przodu, w prawej ręce Metamorfozy Owidiusza. Syn odpisał, że gotów jest nie tylko pozować, ale nawet osobiście stać na dziedzińcu we właściwej pozie – lewa noga do przodu, w prawym ręku dzieło Owidiusza – przez resztę życia, obracając się niedostrzegalnie, aby zawsze być zwróconym twarzą do słońca. Na tę ofertę, którą sam zainteresowany uznał za „przesadną”, uniwersytet nie odpowiedział.3

KOMINIARZ

Gdy w 1919 roku Henry Hobson Fowler, jedyny syn londyńskiego kominiarza, został profesorem logiki na Uniwersytecie Oksfordzkim, jego koledzy byli zdumieni tym niewiarygodnym awansem ze świata ojcowskich kominów do elitarnego świata logiki i języka. Przez pewien czas rzeczywiście wydawało się, że Fowler oderwał się całkowicie od korzeni, wyzwolił z długiej dynastii kominiarzy, w której się urodził – do tego stopnia, że wyzbył się zupełnie akcentu klasy robotniczej.

Jednak albo wciąż pozostawał pod uporczywym wpływem tradycji swoich przodków, albo protekcjonalne nastawienie kolegów obudziło w nim drzemiącą dotąd lojalność wobec poprzednich pokoleń Fowlerów, a być może po prostu dostrzegł symboliczną wartość w profesji swojego rodu, bo w 1922 lub 1923 roku zaczął mówić o swoim podejściu do filozofii jako o „kominiarstwie logiczno-lingwistycznym”, a z biegiem czasu określeniu temu nadał coraz bardziej dosłowne znaczenie.

Z początku była to po prostu metafora.

– Nasze zadanie – powiedział studentom pierwszego dnia zimowego semestru 1923 roku, jak świadczą notatki jednego z nich – to wdrapać się do komina logiki i języka i go oczyścić.

Jesienią 1924 roku stwierdził:

– Filozoficzny komin czyścimy szczotką w jednym ręku i gracą w drugim.

Jesień 1925 roku:

– Szczotką zgarniamy sypką sadzę, gracą szorujemy sadzę stwardniałą. Student spytał Fowlera, czy chodzi mu o „prawdziwy komin, czy komin logiczno-lingwistyczny”, a ten odparł:

– O logiczno-lingwistyczny. O filozoficzny kanał dymowy.

Podczas wykładu w semestrze wiosennym przestrzegł:

– Bardzo łatwo jest ugrzęznąć w kanale i zaczadzieć. Gdy się wspinamy, nigdy nie wolno wsuwać kolan przed klatkę piersiową, o tak. – Pokazał niewłaściwą pozycję. – Wtedy łatwo się zakleszczyć i udusić. Czasem trzeba potem rozmontować komin, żeby wydobyć zwłoki.

I znowu jeden ze studentów spytał, czy wykładowca ma na myśli autentyczny komin, czy jakiś komin filozoficzny.

– Filozoficzny – odparł Fowler.

Na początku zimowego semestru roku 1928 rozdał studentom po szczotce i gracy kominiarskiej oraz poprosił ich, aby w trakcie filozoficznej argumentacji podnosili szczotkę – jeśli starają się uporać z sypką sadzą logiczno-lingwistyczną – albo gracę – jeśli chcieli się uporać ze stwardniałą sadzą logiczno-lingwistyczną. Co tydzień przynosił na seminarium długi przegubowy pręt ze szczotką na końcu. – Z waszymi szczotkami i gracami oraz tym długim prętem – zwrócił się z wezwaniem Fowler do studentów – oczyścimy komin filozofii!

„Gdy już to uczynimy – czytamy w zapiskach jednego ze studentów – nie wolno nam myśleć, że odtąd komin pozostanie czysty. Wkrótce, z powodu użycia, znowu zapełni się popiołem i sadzą, więc po raz kolejny musimy się wdrapać do środka ze szczotą i gracą, z przegubowym prętem. Taka jest natura komina”. Znowu padło pytanie, czy ma na myśli prawdziwy komin, czy komin logiczno-lingwistyczny, ale tym razem odparł, że nie widzi różnicy między jednym a drugim.

– Komin to komin – odparł Fowler. – Czyścimy go z sadzy. – Wskazał długi pręt. – Czyścimy z sadzy.

Późną jesienią 1930 roku grupa studentów poskarżyła się w dziekanacie, że większość seminariów u Fowlera spędzają na czyszczeniu kominów po całym Oksfordzie, a była to praca brudna, niebezpieczna i nieszczególnie filozoficzna w swej istocie. Poprzedniego dnia profesor posłał ich na czyszczenie szczególnie zdradliwego komina z pionowymi i poziomymi odcinkami oraz wieloma zakrętami pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Dwaj studenci omal nie zadusili się na śmierć. Jedyną oznaką, że odbywa się seminarium z logiki, było to, że od czasu do czasu Fowler używał wyrażenia „komin filozoficzny”.

Odtąd profesor stał się postacią dość kontrowersyjną. Połowa uniwersytetu brała go za geniusza, za uciekiniera ze świata biedy, który nie tylko oderwał się od przeszłości, ale też używa jej teraz jako metafory prowadzącej do obalenia starych przekonań w dziedzinie logiki i języka. Patrzyli zafascynowani, jak pokryty sadzą Fowler maszeruje dziedzińcem, z przegubowym prętem w dłoni zakończonym szczotką. Druga połowa uważała, że w ostatecznym rozrachunku zerwanie z przeszłością zakończyło się niepowodzeniem. Tak naprawdę profesor nadal jest kominiarzem. Nie tyle robi użytek z przeszłości, ile ona robi użytek z niego; nie tyle włada metaforą, ile metafora włada nim, i prędzej czy później doprowadzi to do śmierci któregoś ze studentów.

Patrząc ze współczesnej perspektywy, rozumiemy sens obu ocen. Obie były słuszne. Owszem, Fowler oczyścił nasze rozumienie logiki z pewnej nonsensownej dziewiętnastowiecznej sadzy i, owszem, doprowadził do śmierci kilku studentów. Lecz dziś pamiętany jest raczej jako ostatni Mohikanin plemienia kominiarzy, a nie jako prekursor nowej logiki. W 1953 roku znaleziono go zakleszczonego we własnym bardzo wąskim kominie. Wezwano murarza, żeby usunął część cegieł, inaczej bowiem nie można było wydobyć zwłok.4

PIĘŚĆ ROBOTNIKA

W 1902 roku potentat w produkcji towarów gumowych Moses Frenkel dał synowi dużą sumę, by sporządził katalog ofertowy rodzinnej firmy. Nie wiedział, że Isaac Frenkel jest początkującym anarchistą, którego uczucia do ojca – archetypu kapitalisty, a zarazem człowieka o dobrym sercu, współczującego, uwielbianego przez swoich pracowników – są ambiwalentne. Isaac sprzeniewierzył pieniądze, żeby wydawać anarchistyczną broszurę pod tytułem Pięść robotnika. Ambiwalentne uczucia syna najwyraźniej znalazły odzwierciedlenie w opublikowanych tekstach, bo ojciec, przeczytawszy sumiennie Pięść robotnika, powinszował synowi, że sporządził „nadzwyczajny katalog towarów gumowych” okraszony „dosadnym, poetyckim tytułem. Brawo, brawo”.5

REKORD W NURKOWANIU

Na Florydzie zginął człowiek, który usiłował pobić ojcowski rekord w nurkowaniu głębinowym bez wspomagania się tlenem ani płetwami. Trzydzieści lat wcześniej w Zatoce Meksykańskiej jego ojciec dokonał wielkiego wyczynu, zszedł mianowicie na głębokość sześćdziesięciu ośmiu i pół metra. Syn zanurkował w tym samym miejscu, bez użycia butli z tlenem ani płetw. Najpierw zszedł na głębokość pięćdziesięciu jeden metrów. Za drugim razem osiągnął głębokość pięćdziesięciu ośmiu metrów. Wreszcie zdołał popłynąć na głębokość sześćdziesięciu sześciu metrów, ale gdy wypływał, płuca nie wytrzymały i po chwili zmarł na pokładzie statku. Na pogrzebie pogrążony w rozpaczy ojciec przyznał wreszcie, że bijąc swój rekord, użył butli z tlenem i płetw.6

POSTĘP

Jedno z tych dziwnych zdarzeń, które przyczyniają się do postępu technicznego lub naukowego. Pewien bawarski fizyk zbudował na początku XX wieku wspaniałe urządzenie, które miało potwierdzić wysnutą przez jego ojca teorię materii. Gdy jednak urządzenie wykazało coś odwrotnego – mianowicie, że ojcowska teoria jest błędna, wręcz niedorzeczna – naukowiec stanął przed wyborem: zniszczyć aparat, i tym samym usunąć świadectwo własnego naukowego geniuszu, albo poniżyć ojca.

Zastanawiał się nad tym w ponurym nastroju w górach otaczających jego laboratorium. Najpierw postanowił zniszczyć urządzenie, a więc ocalić dobre imię ojca – kosztem swojego. Potem jednak uznał, że zrobi odwrotnie, że pokaże urządzenie światu, opublikuje wyniki badań i rozsławi swoje imię kosztem ojca. Wahał się między zniszczeniem urządzenia i ocaleniem reputacji ojca a ocaleniem urządzenia i zniszczeniem dobrego imienia ojca. Z siekierą na kolanach siedział wpatrzony w aparat, przeżywając katusze na myśl o przerażającej alternatywie. Wreszcie cierpienie stało się nie do zniesienia. Wstał z uniesioną siekierą, zamierzając albo uderzyć nią w aparat (i tym samym ocalić reputację ojca), albo odrzucić ją na bok (i tym samym zniszczyć jego reputację), i nagle uświadomił sobie, że tak zwana chłodzona płyta detekcyjna, stosunkowo drobny komponent całego aparatu, może być – po odpowiednich przeróbkach – wykorzystana do błyskawicznego zamrażania mięsa.

Tak narodziło się współczesne konserwowanie produktów mięsnych.

Szczęśliwe zakończenie dla świata – choć nie dla syna ani ojca, bo poróżnili się potem z powodu synowskiego imperium eksportu mrożonej wołowiny. Ojciec nie mógł zrozumieć, dlaczego obiecujący fizyk porzucił naukę na rzecz wstrętnej i bezdusznej branży handlu mięsem. Nigdy się nie dowiedział, że powinien dziękować mrożonym pasztecikom z synowskiej firmy za podtrzymanie jego niedorzecznej teorii materii, wyznawanej aż do jego śmierci i zrewidowanej dopiero wraz z rozwojem fizyki kwantowej w latach dwudziestych XX wieku. Technika wymyślona przez syna – oczywiście po wielu unowocześnieniach – do dziś pozostaje najskuteczniejszym i najszybszym sposobem zamrażania wołowiny.7

INACZEJ NIŻ SOFIA COPPOLA

Kręcąc swój pierwszy film, syn wybitnego reżysera starał się ze wszystkich sił uniknąć zarzutów o nepotyzm. Nie wziął od ojca nawet dolara. Nie skorzystał z usług ojcowskich aktorów ani ekipy filmowej. Nie używał ojcowskiej kamery, właściwie nie używał żadnej kamery, żeby nie wyglądało to na wykorzystywanie ojcowskiego dorobku. Wszystko filmował oczami i przechowywał w swojej głowie, żeby uniknąć zarzutów o nepotyzm. Zamiast napisać scenariusz i zaangażować aktorów – metoda pracy jego ojca – w dużej mierze polegał na zwykłych ludziach: podchodził do nich na ulicy i przyglądał im się ogromnymi oczami, wszystko po to, aby uniknąć choćby najmniejszych zarzutów o nepotyzm. Ojciec miał montażownię w domu, lecz syn odmówił wykorzystania jej do zmontowania wielogodzinnych nagrań przechowywanych w swoim umyśle, bo wolał to zrobić na ławce obok sklepu z rowerami. I zamiast wyświetlać film w kinach – znowu metoda ojca – wyświetlał go na ekranie o wymiarach dziewięć na dwadzieścia jeden metrów w swojej głowie i relacjonował innym ludziom.

Z powodu tych wszystkich zabiegów nikt nie oskarżył młodego reżysera o nepotyzm, tak jak oskarża się Sofię Coppolę.8

NASZ SYSTEM

Pewien filozof spędził całe życie na rozważaniach nad istotą ludzkiej wiedzy i wreszcie gotów był spisać swoje wnioski. Wziął więc białą kartkę i długopis. Wtedy zauważył, że dłoń drży mu lekko. Kilka godzin później zdiagnozowano u niego zaburzenia neuromięśniowe, które szybko zaatakowały całe ciało, ale – jak stwierdził lekarz – nie umysł.

Filozof tracił władzę w mięśniach – najpierw w palcach u rąk, potem u nóg, potem w całych rękach i nogach. Wkrótce mógł tylko szeptać cicho i poruszać prawą powieką. Tuż przed całkowitą utratą mowy opracował z pomocą syna system, dzięki któremu komunikował się ze światem – serię mrugnięć i skurczów odpowiadających literom alfabetu.

Po czym zamilkł na zawsze.

Wraz z synem rozpoczął żmudne pisanie książki o swoich przemyśleniach na temat wiedzy. Ojciec mrugał albo poruszał prawą powieką, a syn zapisywał odpowiednią literę. Postępy były nadzwyczaj powolne. Po dwudziestu latach zapełnili sto stron. A potem, pewnego ranka, gdy syn wziął długopis, zauważył lekkie drżenie swojej dłoni. Zdiagnozowano u niego takie same zaburzenia neuromięśniowe jak u ojca – choroba była oczywiście dziedziczna. Zaczął tracić władzę w członkach. Wkrótce mógł tylko szeptać cicho i poruszać językiem. Wraz z synem opracował system porozumiewania się ze światem – uderzał językiem o zęby, co odpowiadało poszczególnym literom alfabetu – a potem zamilkł.

Trwało spisywanie, chociaż tempo, do tej pory niewiarygodnie powolne, jeszcze spadło. Dziadek mrugał albo poruszał prawą powieką, syn uderzał językiem o zęby, a wnuk zapisywał odpowiednią literę. Po upływie kolejnych dwudziestu lat zapełnili dziesięć nowych stron na temat istoty ludzkiej wiedzy.

Pewnego ranka wnuk zauważył, że dłoń drży mu lekko. Od razu pojął, co to oznacza. Nawet nie starał się o diagnozę lekarską. Ostatnim władnym mięśniem w jego ciele okazała się lewa brew – podnosząc ją lub opuszczając, porozumiewał się ze swoim synem. I znów tempo pracy spadło niewyobrażalnie. Mnożyły się możliwości błędu. A potem choroba dopadła syna, wreszcie jego syna, wreszcie syna syna jego syna i syna syna syna jego syna, czyli mojego ojca.

Tłoczymy się w sali pełnej naszych chorych przodków. Jest ciemno i zimno: żaluzje są opuszczone, a kaloryfer przykręcony – z powodu dziedzicznego światłowstrętu i dziedzicznej nietolerancji ciepła, które w żaden sposób nie są powiązane z dziedzicznymi zaburzeniami neuromięśniowymi.

Ktoś chce odkaszlnąć, ale nie może. Siedzę za biurkiem i czekam na następną literę, która może się pojawić nawet za kilka miesięcy. Filozof mruga lub porusza prawą powieką, jego syn uderza językiem o zęby, jego syn podnosi lub opuszcza lewą brew, jego syn ssie dolną albo górną wargę, jego syn napina nozdrze, mój dziadek mruga albo porusza lewą powieką, mój ojciec uderza językiem w ząb, a ja zapisuję literę. Przez ostatnie jedenaście lat zapisałem, co następuje:

PPPOJĘCIIEPPPPAAAAAPPPPPPPPPPIIPPPPPPIPPPPPPPIPPP

Co z tego wynika? Może filozof postradał zmysły? Może w naszym systemie skurczów i mrugnięć, uderzeń językiem o zęby i ssania warg, dzięki któremu na papierze pojawia się litera, nastąpiła jakaś przerwa? Być może – wcale tego nie wykluczam – sam postradałem zmysły; być może bez względu na to, co przekazuje mój ojciec, ja widzę tylko P i czasem I? A może nasz system działa bez zarzutu, może umysł filozofa też funkcjonuje bez zarzutu, a jego przemyślenia o istocie ludzkiej wiedzy przelewane są na papier zgodnie z zamysłem, tylko ja po prostu nie potrafię ich pojąć? Tego też nie można wykluczyć.

Oho, zmierza ku mnie litera. Starcy krzywią się i ssą wargi, mrugają. Mój syn, nadzorujący całość, patrzy z politowaniem i przerażeniem, nie wiedząc, jak to wszystko się z nim wiąże. Szkoda, że nie widzicie, jak pod koniec dnia pośpiesznie całuje swoich przodków na pożegnanie i wybiega z sali.9

TURYN ROK 1962

W 2013 roku rosyjski performer Pawlenski przybił sobie genitalia do bruku na placu Czerwonym w Moskwie, żeby zaprotestować przeciwko umacnianiu się państwa policyjnego w Rosji. Aresztowany, powiedział magazynowi „Artforum”, że pchnęły go ku temu „absurdy rosyjskiej władzy”. Spytany, czy inspirują go też artyści, zaprzeczył, twierdząc, że inspiruje go wyłącznie rzeczywistość.

– A Hedegaard? – dopytywał z uzasadnionym niedowierzaniem dziennikarz „Artforum”. Pawlenski odparł, że nigdy nie słyszał o tym słynnym Duńczyku od młotka, gwoździ i moszny, przybijającym sobie genitalia do różnych przedmiotów i powierzchni od ponad czterdziestu lat.

Pawlenski nie jest pierwszym artystą, który wypiera się wpływów; ludzie obeznani ze sztuką współczesną byli jednak zszokowani tym, że zaprzeczył, jakoby w ogóle kiedykolwiek słyszał o Hedegaardzie, który przecież całkiem niedawno ku wielkiemu zachwytowi publiczności przybił sobie mosznę do skrzydła jumbo jeta w Paryżu.

W końcu udało się wykazać, że Pawlenski był na wystawie w Helsinkach w 1993 roku, na której Hedegaard przybił sobie genitalia do maski samochodu. A jednak w obliczu takiego dowodu Rosjanin odparł, że nie przypomina sobie performance’u Hedegaarda, po czym dla odwrócenia uwagi zaczął ubolewać nad nadmierną rolą petrorubli w rosyjskiej polityce.

Hedegaard, zagadnięty o to przez dziennikarza „Artforum” podczas warsztatów artystycznych w Kopenhadze, na których przygotowywał dzieło zatytułowane Moszna i stal, okazał nadzwyczajną wyrozumiałość.

– Po pierwsze – stwierdził – nasze prace bardzo się różnią. Jego mają wymowę polityczną, moje – nie. Po drugie, nie byłbym tym, kim jestem, i nie robiłbym tego, co robię, gdybym nie zobaczył Morettiego przytwierdzającego sobie jądra zszywaczem biurowym do płotu w Turynie w 1962 roku. Wszyscy skądś czerpiemy – dodał.

Podobno Hedegaard i Pawlenski – którego szybko wypuszczono z więzienia – planują wspólną wystawę. Nie wiemy, do czego teraz przybiją sobie genitalia, ale chodzą słuchy, że wynajęli olbrzymi magazyn na przedmieściach Stuttgartu.10

KONCERT DLA NIEBOSZCZYKA

Chyba żaden pianista w historii nie przeżył tylu tragedii co Pavel Hronek, błyskotliwy Czech skazany na zatratę.

Zaledwie kilka miesięcy po przyjętym z entuzjazmem debiucie pianistycznym z ojcowskim koncertem B-dur Pavel Hronek stracił mały palec u prawej dłoni w, jak to określił, „wypadku przy jedzeniu”, w jednej z praskich restauracji. Krytycy uznali, że jego kariera dobiegła końca, a sam Hronek obwieścił, że wycofuje się z życia artystycznego. Ale niespełna rok później powrócił w chwale z ojcowskim koncertem na dziewięć palców.

Stał się sławny jak nigdy dotąd. Objechał cały kontynent, grał dla głów koronowanych i szefów rządów. Lecz w 1911 roku znów przydarzył mu się wypadek przy jedzeniu, tym razem w paryskiej brasserie – stracił palec wskazujący lewej dłoni.

Po tym już się nie podniesie, orzekli krytycy.

– Już po mnie! – wrzasnął pianista do dziennikarzy zebranych na klatce schodowej jego kamienicy – Jestem skończony! Zostawcie mnie w spokoju!

Oczywiście w następnym roku zadziwił świat odegraniem koncertu na osiem palców, skomponowanego przez swojego ojca.

Wkrótce na horyzoncie zamajaczyła pierwsza wojna światowa. Z okaleczonymi dłońmi i wielką sławą Hronek bardziej by się przydał Austro-Węgrom w salach koncertowych niż na linii frontu. Nie dość, że nie wcielono go do wojska, to jeszcze stanowczo odradzano mu, aby sam się zgłosił. Jednak z powodów, o które muzykolodzy sprzeczają się do dziś, Hronek postanowił wstąpić do armii.

W bitwie galicyjskiej – na początkowym etapie wojny – Hronek został postrzelony w lewe ramię przez rosyjskiego snajpera, wskutek czego amputowano mu rękę w łokciu. Jego dowódca wspominał później, że pianista jakby w roztargnieniu ciągle unosił ręce nad krawędź okopu. „Hronek! – syczał. – Trzymajcie łapy nisko!” Pianista opuszczał wtedy ręce. Ale po kilku minutach znowu wystawiał je nad okop. „Hronek! – warczał dowódca. – Nie chcecie już nigdy grać na fortepianie?”. Hronek odpowiadał, że chce, i chował ręce, ale tylko na chwilę. W końcu otrzymał postrzał w lewą rękę i przeszedł amputację.

Jego ojciec niemal natychmiast zaczął komponować koncert na prawą rękę. Wojenne wykonanie utworu przez Hronka z towarzyszeniem filharmoników wiedeńskich uważane jest przez wielu melomanów za jedno z najwybitniejszych wykonań zeszłego stulecia.

Zaledwie kilka dni po ogłoszeniu rozejmu Hronek stracił prawy kciuk w wyniku „wypadku przy jedzeniu” w swoim praskim mieszkaniu. W następnym miesiącu w podobnych okolicznościach stracił palec serdeczny. Dziennikarzom powiedział, że pod żadnym pozorem nigdy już nie zasiądzie do fortepianu. W maju zagrał w wypełnionej po brzegi sali koncertowej ojcowski koncert na dwa palce. Krytycy uznali, że nie jest to wielkie osiągnięcie muzyczne, ale jako wyraz hartu ducha – rzecz olśniewająca.

Niestety, wykonanie to okazało się jedynym, bo latem Hronek poharatał sobie rękę w wyniku „wypadku na polowaniu”. Poproszony o szczegóły, stwierdził, że był to „wypadek na łodzi”. Amputowano mu kończynę na wysokości łokcia.

Ojciec zaczął komponować koncert na dwa kikuty, ale nie zdążył dokończyć dzieła, bo w odmętach Wełtawy znaleziono zwłoki Hronka.

Przez pozostałe dwadzieścia lat życia ojciec komponował ostatni koncert. Uważa się, że przynajmniej czterech spośród najwybitniejszych pianistów tamtych czasów prosiło go o możliwość zagrania dzieła. Odpowiadał, że przeznaczone jest wyłącznie dla jego syna.11

SYN FLAMANDZKIEGO RYTOWNIKA

Jasnowidz, którego przepowiednie zawsze się sprawdzały, obwieścił, że sławę wybitnego flamandzkiego rytownika Dierckxa pewnego dnia przyćmią osiągnięcia artystyczne jego malutkiego jeszcze synka. Na tyłach domu Dierckx natychmiast zbudował małą wieżę z kamienia i zamknął w niej potomka. Chłopczyk nie nauczył się mówić. Nie nauczył się rysować, nigdy nie trzymał w ręku żadnych przyborów plastycznych, nie miał do czynienia z farbą, gliną ani drewnem. Dwa razy dziennie przez otwór w murze podawano mu posiłek składający się z chleba i wody – aby mieć pewność, że syn nie wykorzysta ich jako materiałów do stworzenia dzieła artystycznego, ojciec podglądał wszystko przez dziurkę od klucza. Chłopiec nie miał żadnego tworzywa, w którym mógłby wyrażać siebie, bo zabierano mu nawet jego odchody. Ponadto w oczach ojca nie zdradzał żadnej artystycznej wrażliwości. Jadł, pił, oddawał mocz, wypróżniał się. Zimą siedział skulony w łachmanach. Latem przystawiał czoło do chłodnej kamiennej podłogi. Jęczał, wył, dygotał. Często walił głową w mur.

Nie rozwiało to jednak obaw rytownika. Wręcz przeciwnie. Swoich mistrzów prześcignął przecież nie dlatego, że jego ryty były lepsze, ale dlatego, że zawierał w nich to, co wcale nie przyszło im do głowy. Uważał, że syn może go przewyższyć w podobny sposób, stwarzając coś, czego Dierckx w ogóle nie postrzega jako sztuki pięknej.

Wszystko mogło być sztuką! Jęki, wycie, dygotanie. Kulenie się w łachmanach, przyciskanie czoła do podłogi. To, jak syn je, jak sra – czy to też może być sztuka? A walenie głową w mur? Który element szalonego zachowania syna zostanie uznany z czasem za objaw geniuszu, a piękne ryty wykonane przez ojca skazane zostaną na zapomnienie? W dniu dziewiętnastych urodzin chłopca podstarzały już ojciec wpadł do wieży z kamienia, pojawiając się tam pierwszy i ostatni raz, i zadźgał go na śmierć dużym dłutem. Historia nie odnotowała imienia tego dziecka. Dierckx wciąż uważany jest za wybitnego przedstawiciela późnorenesansowego rytownictwa flamandzkiego.

Mało kto zwrócił uwagę na niespełnienie się przepowiedni; stała się ona jednak źródłem sceptycznej fascynacji dla syna wspomnianego jasnowidza, terminującego u ojca. Ilekroć ojciec zapewniał o niezawodności swoich widzeń albo uświetniał ucztę godnymi zaufania przepowiedniami o Gospodzie Pod Kaczorem, Chorobie Introligatora czy Fortunie Francuskiego Kupca, syn pytał z niewinnym zainteresowaniem: „A co z Synem Flamandzkiego Rytownika?”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: