Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po pierwsze nie szkodzić. Opowieści o życiu, śmierci i neurochirurgii - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
4 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Po pierwsze nie szkodzić. Opowieści o życiu, śmierci i neurochirurgii - ebook

Światowy bestseller, jedna z najważniejszych książek 2015 roku „New York Timesa”.

Najlepsza książka roku według „Financial Times” i „The Economist”!


Dla autora, neurochirurga, lekarska przysięga „nie szkodzić” to gorzka ironia, wszak operacje mózgu niosą poważne zagrożenia. Jak to jest być neurochirurgiem? Jakie to uczucie kroić mózg, źródło myśli, uczuć i inteligencji? Jak żyć z konsekwencjami operacji, która miała uratować życie, a wszystko poszło nie tak? Porywające wspomnienia.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3265-1
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Ilekroć chorujemy, leżymy w szpitalu, drżymy o życie, czekamy na jakiś tajemniczy i przerażający zabieg chirurgiczny, musimy ufać zajmującym się nami ludziom – a przynajmniej powinniśmy, bo inaczej nasza sytuacja staje się jeszcze trudniejsza do zniesienia. Nic więc dziwnego, że aby przezwyciężyć własne lęki, chętnie przypisujemy lekarzom nadludzkie cechy. Jeśli operacja zakończy się pomyślnie, traktujemy chirurga jak herosa czy cudotwórcę, za to w przeciwnym razie równie łatwo odsądzamy go od czci i wiary.

Rzeczywistość wygląda tymczasem zupełnie inaczej. Lekarze są oczywiście tylko ludźmi, tak jak my wszyscy. A to, co dzieje się w szpitalach, zależy w dużym stopniu od przypadku, najzwyklejszego pecha lub szczęścia – innymi słowy, medyczne sukcesy i porażki pozostają często poza kontrolą medyków. Wiedza, kiedy nie operować, liczy się nie mniej niż wiedza, jak operować; rzekłbym wręcz, że trudniej i dłużej zdobywa się tę pierwszą.

Życie neurochirurga nigdy nie jest nudne, a bywa też głęboko satysfakcjonujące – ale ma to swoją cenę. Jeśli wybierasz ten zawód, nieuchronnie będziesz popełniać błędy i musisz nauczyć się radzić sobie z ich skutkami, czasami naprawdę opłakanymi. Musisz zdobyć się na obiektywizm wobec pacjenta, nie tracąc jednocześnie człowieczeństwa. Historie zawarte w tej książce dotyczą moich prób, nie zawsze udanych, zachowania równowagi między niezbędnym w pracy chirurga dystansem a współczuciem, jak również między nadzieją a realizmem. Nie zamierzam podkopywać publicznego zaufania do neurochirurgów czy ogólnie lekarzy, chciałbym jedynie wierzyć, że moja książka pomoże zrozumieć trudności – tak często natury bardziej ludzkiej niż ściśle technicznej – które są ich chlebem powszednim.1 Szyszyniak

łac., ang. pineocytoma – rzadki, wolno rosnący guz mózgu wywodzący się z szyszynki.

Często muszę kroić mózg i jest to coś, czego nie cierpię. Za pomocą pary kleszczy diatermicznych koaguluję piękne, czerwone naczynia krwionośne biegnące na jego połyskliwej powierzchni. Przecinam je małym skalpelem i robię otwór, przez który wprowadzam cienki ssak – ponieważ mózg ma galaretowatą konsystencję, ssak należy do głównych narzędzi neurochirurga. Pod kontrolą mikroskopu zagłębiam się w miękką istotę białą mózgu w poszukiwaniu guza. Myśl, że mój ssak wchodzi w samo centrum cudzych myśli, emocji i rozumu, że ludzkie wspomnienia, marzenia i refleksje mieszczą się właśnie w tej galarecie, zawsze budzi we mnie zadziwienie podszyte zgrozą. Widzę przed sobą wyłącznie materię, nic poza tym – a jednak wiem, że jeden fałszywy ruch, jedno nieuprawnione wtargnięcie w to, co neurochirurdzy nazywają obszarami elokwentnymi mózgu – i na sali pooperacyjnej, gdzie chodzę oglądać efekty swoich poczynań, stanę oko w oko z pacjentem upośledzonym, okaleczonym moją ręką.

Neurochirurgia jest dziedziną ryzykowną, a nowoczesna technologia zmniejsza to ryzyko tylko do pewnego stopnia. Mogę korzystać z czegoś w rodzaju GPS-u – tak zwanej nawigacji komputerowej. Polega to na tym, że głowę pacjenta otaczają kamery na podczerwień, podobne do satelitów krążących wokół Ziemi. Kamery „widzą” moje narzędzia dzięki doczepionym do nich małym, kulistym elementom odblaskowym, a komputer nanosi te obrazy na skan wykonany tuż przed zabiegiem. Mogę operować w znieczuleniu miejscowym, a więc mieć do czynienia z pacjentem przytomnym i identyfikować obszary elokwentne jego mózgu drogą stymulacji z użyciem elektrody. Podczas całej operacji pacjent wykonuje proste polecenia anestezjologa, co ułatwia nam stałą kontrolę nad przebiegiem procedury. A jeśli operuję rdzeń kręgowy – strukturę jeszcze delikatniejszą od mózgu – również posługuję się metodą elektrostymulacji znaną pod nazwą potencjałów wywołanych, która ostrzega mnie przed wyrządzeniem szkody.

A jednak, mimo wszelkich zdobyczy technicznych, zabiegi neurochirurgiczne są nadal potencjalnie niebezpieczne. Nadal zależą też przede wszystkim od umiejętności i doświadczenia chirurga penetrującego swoimi narzędziami mózg albo rdzeń kręgowy. Muszę wiedzieć, gdzie i kiedy się zatrzymać, jako że często lepiej jest pozostawić chorobę jej naturalnemu biegowi i zaniechać jakiejkolwiek interwencji. Swoją rolę odgrywa wreszcie przypadek, zarówno szczęśliwy, jak i nieszczęśliwy zbieg okoliczności, i proszę mi wierzyć, im dłużej praktykuję, tym mniej jestem skłonny lekceważyć ów czynnik.

*

Miałem operować pacjenta z guzem szyszynki. Wielki francuski filozof Kartezjusz, zwolennik dualizmu psychofizycznego – teorii, zgodnie z którą umysł i mózg są całkowicie odrębne – uważał szyszynkę za siedlisko duszy. To właśnie w tym gruczołku milimetrowych rozmiarów nawiązywałaby się, zdaniem Kartezjusza, magiczna i tajemnicza łączność między materialnym mózgiem a niematerialnym umysłem i jeszcze mniej uchwytną duszą. Zastanawiam się nieraz, co powiedziałby słynny siedemnastowieczny filozof na widok moich pacjentów podczas operacji w znieczuleniu miejscowym, podglądających na monitorze obraz własnego mózgu. Gdyby tylko mógł to zobaczyć...

Guzy szyszynki, ogólnie bardzo rzadkie, bywają łagodne albo złośliwe. Te pierwsze niekoniecznie wymagają leczenia, w tych drugich można stosować radio- i chemioterapię, chociaż nie zawsze z dobrym skutkiem. Dawniej guzy szyszynki uznawano za nieoperacyjne z racji umiejscowienia, jednak dla nowoczesnej neurochirurgii mikroskopowej nie stanowi to już bariery nie do pokonania. Obecnie przeważa pogląd, że operacja jest konieczna przynajmniej w celu pobrania wycinka do badania histopatologicznego, aby określić charakter guza i na tej podstawie ustalić optymalny plan leczenia. Nie zmienia to oczywiście faktu, że szyszynka leży głęboko wewnątrz mózgu, a więc każdy zabieg w jej obrębie nadal pozostaje wyzwaniem dla operatora. My, neurochirurdzy, patrzymy na obrazy mózgu ukazujące guzy szyszynki z mieszaniną lęku i ekscytacji, tak jak alpiniści u podnóża góry szukają wzrokiem jej podniebnego szczytu, wymarzonego celu do zdobycia.

Ten konkretny pacjent nie mógł pogodzić się z tym, że dotknęła go potencjalnie śmiertelna choroba i w konsekwencji stracił kontrolę nad własnym życiem. Był wszechwładnym szefem wielkiej firmy i nie leżało to w jego naturze. Bóle głowy, ostatnio tak silne, że zaczęły budzić go w nocy, długo kładł na karb stresu w następstwie masowych zwolnień pracowników, wymuszonych kryzysem roku 2008. Prawdziwymi przyczynami okazały się tymczasem guz szyszynki i ostre wodogłowie. Nowotwór blokował normalne krążenie płynu mózgowo-rdzeniowego wokół mózgu, co powodowało wzrost ciśnienia wewnątrz czaszki. Bez leczenia choroba w ciągu kilku tygodni nieuchronnie doprowadziłaby do ślepoty i śmierci.

Przygotowując pacjenta do operacji, odbyłem z nim wiele nerwowych rozmów. Tłumaczyłem mu, że ryzyko interwencji, włącznie ze śmiercią i udarem mózgu, jest i tak zdecydowanie mniejsze od ryzyka wiążącego się z jej zaniechaniem. A mój pacjent pracowicie notował w swoim smartfonie wszystko, co mówiłem, tak jakby samo zapisywanie tych skomplikowanych terminów – wodogłowie obturacyjne, wentrykulostomia endoskopowa, szyszyniak, szyszyniak zarodkowy – mogło jakimś sposobem przywrócić mu kontrolę nad sytuacją i przynieść ocalenie. Jego niepokój, w połączeniu z moim poczuciem klęski po operacji przeprowadzonej tydzień wcześniej, przyprawiał mnie o ciarki na plecach.

Zaszedłem do niego wieczorem w przeddzień operacji. Ilekroć odwiedzam pacjentów, których nazajutrz mam operować, staram się unikać tematu powikłań, szczegółowo omówionych podczas wcześniejszych rozmów. Próbuję raczej dodać im otuchy i zmniejszyć lęk, co jednak oznacza, że ów lęk w tym większym stopniu udziela się i mnie. O ile łatwiej byłoby mi pracować, jeśli mógłbym oznajmić pacjentowi, że operacja jest piekielnie trudna i z dużym prawdopodobieństwem pójdzie źle – zapewne nie czułbym wtedy aż tak nieznośnego brzemienia odpowiedzialności, gdyby naprawdę tak się stało.

Przy łóżku mężczyzny z szyszyniakiem siedziała żona, ewidentnie półżywa ze strachu.

– To stosunkowo prosta operacja – zapewniłem ich z fałszywym optymizmem.

– Ale guz może okazać się złośliwy, prawda, doktorze? – zapytała żona.

Nie bez oporu przyznałem, że owszem, istnieje takie ryzyko. Wyjaśniłem, że najpierw pobiorę wycinek – zamrożony fragment tkanek, do natychmiastowego, śródoperacyjnego badania pod mikroskopem. Jeśli anatomopatolog uzna guz za łagodny, nie trzeba będzie usuwać go w całości, co oszczędzi mnie – i choremu – potencjalnie niebezpiecznych manewrów. A jeśli guz okaże się tak zwanym rozrodczakiem (germinoma), w ogóle nie będę musiał go wycinać, bo wtedy pacjenta można skutecznie leczyć – i prawdopodobnie wyleczyć – samym napromienianiem.

– Aha, więc jak to nie rak ani nie germinoma, to operacja jest bezpieczna – zawyrokowała żona, ale jej głos nie brzmiał zbyt pewnie.

Zawahałem się, ponieważ nie chciałem jej straszyć. Starannie dobierałem słowa.

– Tak – stwierdziłem wreszcie – operacja jest znacznie bezpieczniejsza, jeśli odpada konieczność wycinania guza w całości.

Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, po czym życzyłem im dobrej nocy i wyszedłem do domu.

*

Nazajutrz obudziłem się nad ranem i leżąc w łóżku, rozmyślałem o młodej kobiecie operowanej w minionym tygodniu. Pacjentka miała guz rdzenia kręgowego, na wysokości między szóstym a siódmym kręgiem szyjnym, i nie wiem dlaczego, gdyż w toku operacji nic na to nie wskazywało, wybudziła się z narkozy z porażeniem całej prawej połowy ciała. Prawdopodobnie chciałem usunąć nowotwór zbyt radykalnie. Prawdopodobnie zgrzeszyłem nadmierną pewnością siebie. Prawdopodobnie bałem się mniej, niż należało. Teraz czekała mnie następna operacja – guza szyszynki – i zaklinałem los, żeby poszła inaczej. Żeby skończyła się pomyślnie, żeby pacjent i jego żona żyli później długo i szczęśliwie, no i żebym ja sam mógł odzyskać wewnętrzny spokój.

Wiedziałem jednak, że ani moje wyrzuty sumienia, ani pomyślność dzisiejszej operacji, ani cokolwiek w mojej mocy nie naprawi krzywdy wyrządzonej tamtej młodej kobiecie. Mój najgłębszy żal, dyskomfort i poczucie winy były i tak niczym w porównaniu z tym, co przeżywała ona i jej rodzina. I oczywiście nie miało to żadnego związku z czekającą mnie operacją szyszynki. Ta następna nie mogła pójść dobrze tylko dlatego, że tak rozpaczliwie pragnąłem sukcesu, czy też dlatego, że poprzednia poszła źle. Wszystko, co miało się okazać – złośliwość albo niezłośliwość guza szyszynki, jego położenie i mniej czy bardziej luźny związek z podłożem (czyli mózgiem) ułatwiające resekcję albo wręcz przeciwnie, jednym słowem, moje możliwości manewru – nijak nie zależało ode mnie. Wiedziałem również, że czas litościwie złagodzi mój żal i ból z powodu nieszczęścia, jakie ściągnąłem na tamtą młodą kobietę, a jej obraz leżącej na szpitalnym łóżku z bezwładną ręką i nogą powoli przestanie mnie dręczyć. Cóż, nawet bolesne rany w końcu zamieniają się w blizny... To wspomnienie po prostu dołączy do listy moich klęsk, stanie się jeszcze jednym kamieniem nagrobnym na cmentarzyku, który jak pisał ongiś francuski chirurg Leriche, nosi w sobie każdy lekarz.

Ilekroć zaczynam operować, z reguły porzucam takie smętne refleksje. Biorę skalpel – już nie z rąk instrumentariuszki, tylko z metalowej tacki, według nowych procedur bezpieczeństwa – i pewnym, precyzyjnym ruchem przykładam go do czaszki pacjenta. Na widok krwi w miejscu nacięcia adrenalina wojownika bierze we mnie górę nad lękiem; czuję się panem sytuacji, mam wszystko pod kontrolą. Tak przynajmniej wygląda to zazwyczaj. Tym razem jednak wspomnienie katastrofalnego w skutkach zabiegu z poprzedniego tygodnia sprawiło, że wszedłem na salę operacyjną wyjątkowo spięty i stremowany. Zamiast jak zwykle pogawędzić z instrumentariuszką i Mikiem, moim asystentem i uczniem w trakcie specjalizacji, zabrałem się do dezynfekcji pola operacyjnego i obkładania go chustami w zupełnym milczeniu.

Mike pracował ze mną od kilku miesięcy, więc znaliśmy się już dobrze. W ciągu trzydziestu lat mojej kariery szkoliłem do specjalizacji wielu młodych lekarzy i większość z nich wspominam z sympatią, chcę wierzyć, że wzajemną. Mam za zadanie nauczyć ich fachu, nadzorować ich poczynania i brać za nie odpowiedzialność, ale w zamian korzystam z ich pomocy, wsparcia i zachęty, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zdaję sobie sprawę, że najczęściej mówią mi tylko to, co w ich mniemaniu chcę usłyszeć, a mimo to nasze relacje bywają bardzo bliskie – może trochę tak jak między towarzyszami broni – i tego właśnie najbardziej będzie mi brakować, gdy w końcu przejdę na emeryturę.

– Coś nie tak, szefie? – zapytał Mike.

– Kto by pomyślał, że neurochirurgia to racjonalne i spokojne przekładanie zdobyczy nauki na praktykę – burknąłem pod maską. – Co za bzdura! Przynajmniej dla mnie. Przez tę krwawą jatkę z zeszłego tygodnia czuję się roztrzęsiony jak stażysta, a przecież zbliżam się do emerytury.

– O, to może szef przyspieszy, bo już nie mogę się doczekać. – Mike puścił do mnie oko. Typowy żart młodych lekarzy, teraz, gdy moja kariera naprawdę dobiega końca. Wiem, że ich sytuacja nie jest wesoła: podaż specjalistów przewyższa popyt i wszyscy moi podopieczni boją się o przyszłość. – Zresztą ona jeszcze może z tego wyjść – dodał pocieszająco. – Minęło dopiero kilka dni.

– Wątpię.

– Ale przecież nigdy nie wiadomo do końca...

– No, tu akurat masz rację.

Rozmawialiśmy, stojąc za pacjentem, uniesionym na stole operacyjnym do pozycji siedzącej, już po wprowadzeniu w narkozę. Mike zdążył wygolić mu wąski pasek skóry na karku.

– Nóż – powiedziałem do Agnes, naszej instrumentariuszki.

Wziąłem go z tacki, którą mi podsunęła, i szybkim ruchem naciąłem tylną część głowy uśpionego mężczyzny. Mike odessał krew z rany, po czym rozdzieliłem mięśnie karku, aby odsłonić kości czaszki i przystąpić do jej nawiercania.

– Pięknie – pochwalił mnie Mike.

Po tych kolejnych wstępnych etapach: nacięciu skóry, odciągnięciu mięśni, kraniotomii, uwidocznieniu i otwarciu opon – chirurgia ma swój opisowy język, rodem z dawnych czasów – zasiadłem w fotelu operatora, uzbrojony w mikroskop, moje najważniejsze narzędzie. Aby dotrzeć do szyszyniaka, inaczej niż w przypadku większości guzów, nie trzeba na szczęście kroić mózgu: wystarczy, że po otwarciu opony twardej – błony, która pokrywa od zewnątrz mózg i rdzeń, chroniąc je przed bezpośrednim kontaktem z kośćmi czaszki i kanału kręgowego – zagłębię się w wąską szczelinę między górną częścią mózgowia, czyli półkulami mózgu, a dolną, czyli pniem i móżdżkiem. Czuję się wtedy tak, jakbym pełzł przez długi tunel: chociaż cały mój dystans to zaledwie około trzech cali (7,5 centymetra), mikroskop daje złudzenie wielu kilometrów. U kresu tej mozolnej drogi czeka mnie spotkanie z guzem szyszynki.

Patrzę więc w sam środek mózgu, tajemniczy obszar odpowiedzialny za najważniejsze funkcje życiowe ludzkiego organizmu. Nad sobą, niczym łukowate sklepienie katedry, mam głębokie żyły wewnętrzne mózgu, dalej żyłę podstawną Rosenthala i wreszcie w linii pośrodkowej żyłę wielką Galena, ciemnoniebieską i połyskliwą w świetle mikroskopu. Ich układ anatomiczny spędza sen z powiek neurochirurgom. Zawierają one tak znaczną objętość krwi żylnej, proporcjonalnie do obfitego zaopatrzenia mózgu w krew tętniczą, że ich przypadkowe uszkodzenie grozi śmiercią pacjenta. Na wprost widzę czerwoną, ziarnistą masę guza położoną tuż nad płaszczyzną pnia mózgu, którego draśnięcie może skończyć się nieodwracalną śpiączką. Po obu stronach guza biegną tętnice tylne mózgu, zaopatrujące między innymi obszary odpowiedzialne za widzenie. A z przodu leży komora trzecia podobna do dalekiego korytarza o bielonych ścianach i wlocie na razie zastawionym guzem jak drzwiami, który mam odblokować.

Subtelna poezja zawarta w nazwach tych struktur i prawdziwie malarskie piękno pejzaży widocznych dzięki mojej nowoczesnej aparaturze sprawiają, że czeka mnie jedna z najcudowniejszych operacji, przynajmniej z estetycznego punktu widzenia – jeśli wszystko dobrze pójdzie, rzecz jasna. Mając na względzie ten zasadniczy warunek, zbliżam się do guza ostrożnie, zwłaszcza że na mojej drodze piętrzą się przeszkody w postaci naczyń krwionośnych. To ja muszę ocenić, które z nich można poświęcić, a które nie – i za każdym razem czuję się jak nowicjusz, niepewny swojej wiedzy i doświadczenia. A nawet gorzej: jakbym stracił jedno i drugie. Przy każdym preparowaniu naczynia drżę wewnętrznie, ale cóż – jeśli wybierasz zawód chirurga, bardzo wcześnie uczysz się znosić intensywny stres i robić swoje mimo tego nieodłącznego, codziennego towarzysza. Co oczywiście nie znaczy, że akceptujesz go bez oporów – właściwie za każdym razem walczysz z nim na nowo.

Półtorej godziny później jestem wreszcie u celu. Pobieram nieduży wycinek, który natychmiast zostaje odesłany do laboratorium histopatologicznego, i odchylam się na oparcie fotela.

– A teraz nic, tylko czekać – wzdycham w stronę Mike’a.

Nie jest łatwo przerwać operację w toku; taki przymusowy postój bynajmniej nie odpręża. Wiercę się w fotelu, zdenerwowany i napięty, marzę o końcu operacji, wyczekuję dobrych wieści od kolegi patologa – że guz okaże się i łagodny, i operacyjny. I że w końcu z czystym sumieniem stanę twarzą w twarz z żoną chorego, aby ją o tym zapewnić.

Po trzech kwadransach nie mogę już dłużej wysiedzieć, odpycham fotel od stołu operacyjnego, wstaję i ruszam do najbliższego telefonu, nadal w sterylnym fartuchu i rękawiczkach. Dzwonię do laboratorium, proszę o połączenie z patologiem, którego po chwili mam na linii.

– Mój wycinek! – krzyczę do słuchawki. – Co jest, do diabła?

– Ach, twój wycinek – słyszę spokojny głos kolegi. – Przepraszam, że tak długo czekasz, byłem w innej części budynku.

– No więc? Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?

– Jasne, zaraz... O, już go mam, czekaj. Chwila... No tak, to zwykły łagodny szyszyniak, na to mi wygląda...

– Super! Wielkie dzięki!

Natychmiast wybaczam mu zwłokę i pędem wracam na salę operacyjną, gdzie wszyscy na mnie czekają.

– Robimy go, do dzieła!

Ponownie szoruję ręce, zasiadam w fotelu, opierając łokcie na poręczach, i zabieram się do guza. Nie ma dwóch identycznych guzów mózgu. Bywają twarde jak kamień albo miękkie jak galareta. Jedne są całkiem suche, inne mocno ukrwione – czasami do tego stopnia, że pacjent może wykrwawić się na śmierć w trakcie operacji. Jedne dają się wyłuskać bez trudu, jak groszek ze strąka, inne głęboko wrastają w mózg albo naczynia i nic nie można z tym zrobić. Na podstawie samych badań obrazowych nigdy dokładnie nie wiesz, co cię czeka – to, jak guz się zachowa, odkryjesz dopiero wtedy, gdy zaczniesz go usuwać.

U tego konkretnego pacjenta guz okazał się „współpracujący”, mówiąc żargonem chirurgów – innymi słowy, niezrośnięty z mózgiem. Powoli, milimetr po milimetrze, oddzielałem go od okolicznych tkanek. Trzy godziny później miałem już wyłuskaną większą część nowotworu.

Ponieważ szyszyniaki trafiają się nam tak rzadko, jeden z moich kolegów zaszedł na salę, aby przyjrzeć się operacji. Był chyba trochę zazdrosny.

Zajrzał mi przez ramię.

– No, wygląda na to, że jest OK.

– Jak na razie – mruknąłem.

– Fakt, wszystko może się rypnąć w najmniej spodziewanym momencie – przytaknął, już wychodząc z sali.

*

A ja dłubałem dalej, aż do usunięcia wszystkiego, co mogłem usunąć bez zbytniej ingerencji w życiodajną architekturę mózgu. Zostawiłem Mike’owi zaszycie rany i wyszedłem z bloku operacyjnego, kierując się na oddział. Miałem tam kilkoro swoich pacjentów, wśród nich młodą matkę sparaliżowaną po operacji przeprowadzonej przeze mnie tydzień wcześniej. Odwiedziny u takiego pacjenta to niemal fizyczna walka z przemożną siłą, która zatrzymuje ci rękę na klamce, odpycha od drzwi, nakłania do ucieczki jak najdalej stąd. Próbujesz ją pokonać, oblec twarz w nieśmiały uśmiech, ale jesteś w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Nie wiesz, jak się zachować ani co powiedzieć. Po nieudanej operacji chirurg spada z piedestału wszechmocnego herosa – teraz jest sprawcą nieszczęścia, bez mała złoczyńcą, w najlepszym razie nieukiem. Na widok uszkodzonego pacjenta, ewidentnego dowodu twojej porażki, masz więc ochotę zapaść się pod ziemię albo przynajmniej minąć go bez słowa.

A jednak zmusiłem się, by wejść, i usiadłem przy jej łóżku.

– Jak się pani czuje? – zapytałem bezradnie.

Za całą odpowiedź dostałem grymas na jej twarzy, gdy wskazała zdrową ręką tę drugą, porażoną, po czym uniosła ją do góry i puściła – a bezwładna kończyna jak kłoda spadła na łóżko.

– To się czasami zdarza po operacji – powiedziałem cicho. – Miałem już takich pacjentów, u których niedowład ustępował, chociaż wymagało to miesięcy ćwiczeń. Jestem przekonany, że pani też odzyska sprawność.

– Wierzyłam panu przed operacją, doktorze – zauważyła. – Dlaczego miałabym wierzyć teraz?

Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć, wpatrywałem się więc uporczywie w swoje buty.

– A mimo wszystko wierzę panu – dokończyła po chwili, kto wie, czy nie z czystej litości.

Wróciłem na blok, gdzie pacjenta po operacji szyszyniaka przeniesiono już ze stołu na łóżko. Wybudzony z narkozy leżał z głową na poduszce i toczył dookoła nieco błędnym wzrokiem. Jedna z pielęgniarek czyściła mu włosy z krwi i pyłu kostnego, inne zabezpieczały jego rurki i kable przed podróżą na POP. Dziewczyny gadały i żartowały między sobą, uwijając się przy chorym. Znam mój personel – gdyby pacjent nie obudził się pomyślnie, pracowałyby w milczeniu. Inne rozkładały narzędzia na wózkach i sortowały odpadki do odpowiednich worków. Salowa już myła podłogę, aby przygotować salę na następną operację.

– Jest OK! – powitał mnie radosny okrzyk Mike’a.

Wyszedłem poszukać żony pacjenta. Siedziała w korytarzu przed POP-em, czekając na mnie z twarzą zastygłą w lęku i nadziei.

– Przebieg operacji był najlepszy z możliwych – poinformowałem ją rzeczowo, jak przystało na chłodnego profesjonalistę.

Ale nagle, nie wiedzieć czemu, łamiąc wszelkie konwenanse, położyłem ręce na jej ramionach, a ona zrobiła to samo. Staliśmy tak przez moment, patrząc na siebie z bliska. Na widok łez w jej oczach sam z najwyższym trudem powstrzymałem własne. Chwila słabości? Nie, raczej satysfakcji, zasłużonej i błogiej.

– Myślę, że wszystko będzie dobrze – powiedziałem najzupełniej szczerze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: