Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod powierzchnią - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 września 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pod powierzchnią - ebook

Nic w tej historii nie jest takie, jakie się wydaje. A każda tajemnica ma swój początek. Pod powierzchnią, trzymająca w napięciu powieść inspirowana hitem stacji TVN.

Komisarz Maria Byszewska zaczyna śledztwo w sprawie porwania czteroletniego Kacpra. Gdy kilka dni później w Płocku bez śladu ginie kolejny chłopiec, Maks Gajewski, w mieście wybucha panika. Media łączą sprawy, choć śledczy nie mają na to żadnych dowodów.

Byszewska działa pod presją. Wie, że tu nie ma miejsca na błędy. W rozwiązaniu sprawy nie pomagają jej żądne sensacji media, arogancki detektyw, nadgorliwy syn policjant i nierozwiązane sprawy z przeszłości. W dodatku Marta Gajewska nie wierzy, że jej dziecko mogło się utopić. Życie osobiste komisarz miesza się ze śledztwem. Maria stanie przed wyborami, które na zawsze zmienią życie zaginionych chłopców. A także los jej syna.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8177-121-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Gnał. I nie dlatego, że chciał być jak najdalej Płocka. Po prostu lubił szybką jazdę. Mdliło ją od tego. Po kilku minutach miała dość. Zupełnie niewyobrażalne zdawało jej się to, że jeszcze godzinę temu płakała w obawie przed czekającym ich rozstaniem. Za kierownicą tego samochodu stawał się innym facetem, pewniejszym, dojrzalszym, ale też spokojniejszym. Wiedziała już, że tu lepiej mu się nie przeciwstawiać, ale wkurwiał ją swoją obsesją na punkcie tego samochodu. Czasem chwytała jego spojrzenie, gdy przyglądał się innym, patrzył tak, jakby chciał zedrzeć z nich ubranie, zdjąć buty, obrać z biżuterii, wysadzić z samochodu. Był wówczas obcy, zły, daleki. Martwiła się o niego, bała się, że żądza posiadania doprowadzi go do zguby, uczyni z niego nieszczęśliwego, zgorzkniałego frustrata, wypłucze z duszy. A może to ona się pomyliła? Może twardy pieniądz to jedyna bezwzględnie sensowna rzecz w życiu?

Ostatnio znów wszystko bladło w jej oczach. Zakradał się cień wątpliwości, jak bluszcz oplatał pnączami kolejne myśli. Rano nie mogła wybrać bluzki, każda wydawała jej się beznadziejna, potem włożyła szczotkę z tuszem do oka, zaklęła i zapłakała. Bo nie chodziło o bolące oko ani o bluzkę, tylko o to, że dłużej nie mogła znieść swojego życia. Już tak miała. Spotkanie z nim pół roku temu wyrwało ją ze stanu, który coraz bardziej oddalał ją od życia i ludzi. Myślała, że przy nim jest bezpieczna, że to już nigdy nie wróci. Naiwności!

Przez kilka ostatnich dni coraz trudniej było jej wyjść do pracy, myślała, że zwariuje, kiedy kolejny raz stanie przed gromadą debili, którzy chcą jedynie jej dokuczyć i popisać się jeden przed drugim. Podważała wszystko, każde przedsięwzięcie zdawało jej się daremnym trwonieniem energii. Wiedziała już, że nic nie zmieni, że nikomu nie pomoże. Kiedyś sądziła, że ma w pracy misję do spełnienia, że może kształtować młodych, dawać im zajrzeć w ciekawe światy, pokazać, że one w ogóle istnieją, że jest literatura, całe tony literatury, którą powinni znać, bo obcowanie z nią rozwinie ich jako ludzi. Teraz powątpiewała, czy aby na pewno to dobra droga.

Szczerze chciałaby się mniej zastanawiać, mieć prostsze myśli i szczęśliwsze życie.

– Hamuj! – krzyknęła, gdy ciemność zaświeciła na czerwono, a zderzak samochodu przed nimi nagle się zatrzymał.

Zdążył w porę wyhamować.

– Spokojnie – powiedział.

Odetchnęła orzeźwiona, a wraz z wyrzutem adrenaliny jej ciało się jakby przebudziło. Spojrzała na jego dłonie zaciśnięte na obręczy kierownicy – wysmukłe, nieco żylaste, silne. Podobały jej się, potrafiła bez końca bawić się nimi, muskać opuszki, sprawdzać linie papilarne, wszystkie załamania i wzgórki, pieprzyk na małym palcu prawej dłoni. Szybko się opalał, jego ręce nabierały pięknego oliwkowego koloru, stawały się niczym obietnica śródziemnomorskiej beztroski. Nie był może wysokim przystojniakiem, ale ujął ją charakterem. Miał w sobie coś demonicznego, przykuwał mocnym spojrzeniem, jego czarne oczy były smutne i prześmiewcze jednocześnie. Na pierwszy rzut oka wyglądał na faceta, z którym nie należy się wiązać, ale ona do takich właśnie miała słabość.

Kiedy tak mijali wyłaniające się z ciemności okna domów, oświetlone wirującą niebieską poświatą, myślała o tym, że jednak lubi swoje pokręcone życie. U niej musi być ruch, niepokój, strach. Odkryła, że lubi również swoje nieszczęśliwe życie, bo cierpienie czyni je szlachetniejszym, staje się w jakiś sposób wyjątkowe, a ona coś znaczy, nie jest tylko kolejnym numerkiem PESEL, osobą, która przyniosła państwu określone zyski i zniknęła, kimś, kto nic nie znaczył. Chciała coś znaczyć, być ważna, jak każdy. Pragnęła równowagi, ale nie potrafiła jej osiągnąć. Miesiące szalonej z nim miłości to był odjazd. Zatraciła się w tym bez reszty. Wspaniały seks sprawiał, że czuła się z nim jeszcze mocniej związana. Wierzyła, że są nierozerwalni, łączył ich sekret. A teraz spadała. Jego nielojalność ciągnęła ją na dno. I albo była na szczycie, albo na dnie. Żadnych stanów letnich.

– Kurwa! Zabijesz nas! – krzyknęła. Zacisnęła spoconą dłoń na uchwycie w drzwiach. Jej miękka skóra objęła twardy plastik. Oczy się rozszerzyły. Wprost na nich najeżdżały wielkie reflektory. Ten, który obrzydził jej życie, znów wyprzedzał na wariata, wiózł ich wprost na śmierć. W ostatniej chwili przed zderzeniem z nadjeżdżającym z naprzeciwka autem schował się przed wyprzedzanego tira.

– Uuu…! – zawył zawadiacko.

Miała wrażenie, że lubił ją straszyć. Kiedyś ten strach, którego się najadła, będąc jego pasażerką, stał się zaczynem wspaniałego seksu. Ich afrodyzjakiem.

– Nie chcę zginąć! Jesteś debilem samobójcą, dawcą organów! – krzyczała. I zażądała, by natychmiast się zatrzymał, bo ona wysiada.

Po tych okrzykach z piskiem opon zahamował, wjechał na piaszczystą drogę pomiędzy drzewami i zatrzymał się tuż przed szlabanem zagradzającym wjazd do lasu osobom nieupoważnionym. Wyskoczyła z auta. Ze spuszczoną głową łapała powietrze. Wyłączył światła. Wyprostowała się. Było ciemno, nie podobało jej się tu, miała wrażenie, że za każdym drzewem kryje się niebezpieczeństwo. Cofnęła się kilka kroków, wymacała dłonią klamkę i wsiadła z powrotem do auta.

– Udany spacer? – Zaśmiał się i wyciągnął do niej ramiona.

Opuścili do maksimum oparcie fotela. Usiadł na niej. Złapała jego koszulkę i podciągnęła do góry. Uniósł ręce, uderzył głową w sufit auta. Śmiali się z tego, jakby dopiero co odkryli, że sufit w aucie jest tak nisko. Było ciasno, ale zupełnie im to nie przeszkadzało. Doszła dwa razy, co nigdy wcześniej jej się nie zdarzyło. Czy był najlepszym kochankiem? Trudno powiedzieć, czy to jego zasługa, z pewnością była w nim zakochana, a to niemożliwe czyni możliwym.

Siedziała obok niego cała obolała. Nie od seksu, lecz ze stresu.

Wcisnął gaz, samochód wyrwał do przodu. Lubił czuć w trzewiach ten zryw, stare bmw z trzylitrowym silnikiem dawało kopa. To był jego pierwszy samochód i w ogóle pierwsza rzecz, którą posiadał. Chciał mieć tylko dobre rzeczy. Tak właśnie miało być w jego życiu, że kiedyś wejdzie do salonu i kupi sobie nowe bmw. Nie marzył o tym, on wiedział, że tak się stanie. W zakup, a potem w naprawy tego staruszka władował wszystkie pieniądze. Szybko musiał więc zwiększyć przychody. W biurze turystycznym, gdzie staż załatwiła mu wychowawczyni, przekonał się, że jest urodzonym sprzedawcą. Umiał wciskać ludziom to, czego nie chcieli, i na dodatek robił to tak sprytnie, że byli przekonani, że zrobili interes życia.

Zmienił branżę na telekomunikacyjną, wyniki miał zaskakujące, więc szybko wybił się do centrali, gdzie zajął się klientami biznesowymi. Kolejny awans wstrzymała kierowniczka, która odkryła, że nie ma żadnego wykształcenia. Stanęło na tym, że robił, co miał robić, ale jako asystent, natomiast prowizje zgarniał menedżer. Postanowił, że gdy zmieni miasto, zadba o ładny dyplom. Sam załatwiał takie sprawy dla innych, więc czemu nie dla siebie.

Kolega z podwórka zaproponował robotę. Byli z tego samego domu, ufali sobie. Potrzebował łebskiego gościa z dobrą gadką. Ściągali długi. Czasem wystarczała sama ich obecność, czasem nie. Nie lał, ale podejrzewał, że wcześniej czy później będzie musiał. Takie życie mu nie odpowiadało. On chciał być kimś, chciał, by inni go szanowali, by mieli go za dobrego człowieka. Ale potrzebował pieniędzy i ten argument przeważał, bo to były łatwe i szybkie pieniądze.

Niespodziewanie szansę na wyjście z tej ślepej uliczki stworzyła mu kobieta, która teraz siedziała obok niego. Śmiali się z przeznaczenia. Pierwszego dnia, gdy przyszła do nich na zastępstwo, dostał u niej pałę za nieuważanie. A on po prostu nie był w stanie słuchać, co mówi, bo nie mógł oderwać wzroku od jej biustu. To był pierwszy biust, w którym się zakochał. Miał przed oczami napięty materiał jej bluzki, gdy masturbował się po lekcjach. Jego ulubionymi stały się dni szkolnych apeli, rocznic, świąt, bo na takie okazje pod białe bluzki wkładała cieńszy stanik, a on wodził wzrokiem za jej sutkami zarysowującymi się wyraźnie na niewinnej bieli. Skończyło się gimnazjum, a wraz z nim wzrokowe obcowanie z najcudowniejszymi piersiami, jakie widziały jego oczy.

Po siedmiu latach niespodziewanie spotkali się znowu, połączyło ich kolędowanie. Ona opiekowała się grupą dzieciaków, a on miał pomóc poruszającej się na wózku Krysi. Musiał coś zrobić – bohaterka jego mokrych snów, ideał kobiety, była teraz na wyciągnięcie ręki. Galopujące myśli nie podpowiadały, jak zagadać, dialog wewnętrzny przekonywał, że nie ma szans. Zaczął nieśmiało: „My się chyba skądś znamy”. Uśmiechnęła się. Prawie nic się nie zmieniła, czas tylko trochę wyostrzył jej rysy. Ale nie dało się nie zauważyć jej nowej fryzury – długie fale zamieniły się na krótkie postrzępione kosmyki. Podobała mu się jeszcze bardziej. Nie była wyzywająca, narzucająca się swoją kobiecością, prowokująca, była ponętna i to piekielnie go podniecało. Ich spojrzenia przecięły się, poczuł, że ma zielone światło. Po odwiezieniu dzieci dała się zaprosić na drinka. Bożonarodzeniowy czas zawsze go przygnębiał, okazało się, że ona też tak ma. Świetnie się bawili. A ciągnęło ich tak do siebie, że iskry leciały. Na pożegnanie musnął ją w usta, odpowiedziała pocałunkiem. I zniknęła.

Następnego dnia, po wielogodzinnym czatowaniu, umówili się na drugą randkę. To była niesamowita randka, trwała aż trzy dni. Maraton miłości. Nie mógł napatrzeć się na jej piersi, cudowne, takie, jak sobie wyobrażał. Przez cały weekend nie wychodzili z łóżka. Był oniemiały jej otwartością. Niezwykła kobieta! Przejawiała inicjatywę, proponowała nowe pozycje, pokazywała mu, jak lubi być dotykana. Strasznie go podniecała. Szybko uzależnił się od seksu z nią. Polubił nawet jej zmienne nastroje – czasem doły, czasem hurraoptymizm. Ale uczuciowo był zdystansowany, dla niego seks nie oznaczał nic więcej. Obserwował ją niewzruszenie niczym ornitolog małego motyla, jak się wkręca, jak łudzi, kiedy zbliżają się do siebie. W ogóle nie rozumiał, o co jej chodzi. Ale jeśli związek oznacza, że mogą być ze sobą codziennie, pasowało mu. Była dla niego ważna.

Ale on miał swoje cele i dla żadnej kobiety nie zamierzał z nich zrezygnować. Chciał zacząć od nowa i tym razem dobrze wystartować. Gdy miał większy przypływ gotówki, urządzał sobie podróż w przyszłość i wynajmował pokój w hotelu. Wybierał porządny hotel z profesjonalną obsługą i starannym wystrojem. Ostatnio nawet umówił się kilka razy z dziewczyną, z dziewczyną luksusową, z taką, na którą będzie go stać w jego przyszłym zamożnym życiu. Nie była to żadna prostytutka ani sponsoring, tylko córeczka nowobogackich, taka księżniczka na miarę niedużego polskiego miasta. Stroiła się w markowe ciuszki, nosiła torebkę od Chanel, szwajcarski zegarek z malwą na tarczy od tatusia. Był zadowolony. Mówiła dużo za dużo, potok słów płynął o ambitnym kinie i programach kulinarnych. Nudził się z nią okropnie, ale dla sportu postanowił ją uwieść. Wcisnął jej bajeczki, jaki to jest bogaty i ważny w firmie, postawił drogą kolację. I już była jego. Stał się jej smacznym kąskiem, intratną inwestycją. Zabrał ją do hotelu. Ale to był błąd. Cały czar hotelowego pokoju zniknął. Zrozumiał, że musi być sam. Wtedy otwierając drzwi, czuł, jakby wszystko tu ktoś przygotował tylko dla niego. Dla niego wyłożył ręczniki, dla niego równiutko pościelił łóżko, dla niego wyszorował lustro, dla niego postawił kwiaty w wazonie.

– Co jesteś taki zamyślony? – pytaniem wyrwała go z potoku myśli.

Zapytała, choć znała odpowiedź, miała nadzieję, że to wyrzuty sumienia.

– Jestem? – zapytał, zgrywając głupa.

Prychnęła zdegustowana.

– Świrujesz ostatnio – stwierdził.

– Słucham?

– Może i głupoty gadam, ale znam cię trochę. Co się dzieje?

– Nie wiesz? Mam dwadzieścia dwa lata, czego ty ode mnie chcesz? Już o tym rozmawialiśmy. Myślałaś, że wyszykujemy domek pod miastem, zasadzimy drzewo i się pod nim zestarzejemy, wyglądając gromadki wnuków. Ja jestem tylko twoim małoletnim kochasiem.

– Nie odwracaj kota ogonem. Nie wciskaj mi siana. Koniec kłamstw. Wiem, że mnie zdradzasz.

– I co?

– Jesteś chujem.

– Nic ci nie obiecywałem. Spotkasz właściwego faceta. Ja nie jestem dla ciebie żadnym partnerem. I nigdy nie będę. Po co wymyślasz sobie problemy?

– Kocham cię.

– Nie po drodze nam. Sama dobrze wiesz, że to nie ma sensu.

– Po tym wszystkim? Tak wiele nas łączy.

– I zawsze będzie. Nikt nigdy nie zrobił dla mnie tyle co ty. Od nikogo nie dostałem tak wiele. Będę ci wdzięczny do końca mojego życia.

– Dlaczego?

– Później będzie tylko gorzej.

– A gdybym była w ciąży?

– Nie jesteś.

– Mogę być. Co byś wtedy zrobił? Całe życie wieszasz psy na matce, a sam jak byś postąpił?

– Nie waż się jej wspominać.

– Karmisz się tylko nienawiścią, to najprostsze, wysil się i odpuść. Dorośnij.

– Chyba mówisz to do siebie, ja mam jeszcze czas.

– A gdybym nie wiedziała, co zrobiłeś?

– Ale wiesz – stwierdził.

– A gdybym o tym nie powiedziała? Wtedy nic by się nie zmieniło. Tak jak z tajemnicą, jest nieistniejącą wersją rzeczywistości, póki trzyma się ją w środku, gdy nie pozwala jej ubrać się w słowa, gdy nie dopuszcza, by dotarła do uszu i oczu innych. Wystarczy nie powiedzieć. A jeśli powiem?

– Zaszkodzisz przede wszystkim sobie, to ty ją namówiłaś.

– To ty podsunąłeś mi rozwiązanie.

– A ty znałaś wszystkie strony. Tylko ty miałaś wiedzę potrzebną do zaplanowania tego. Jakby co, powiem, że byłem zakochany i zrobiłem, o co mnie poprosiłaś. Jestem czysty, najwyżej dostanę zawiasy.

– Dostaniesz. Będziesz mnie odwiedzał w kiciu?

– Daj spokój. Nie zrobisz tego.

Powiedziała o tajemnicy bez zastanowienia i teraz żałowała, że tak wystrzeliła, bo faktycznie najlepiej by było, gdyby nic nie powiedziała. Nie mogła sobie darować tej bezmyślności, od tygodnia o tym myślała, a wystarczyło po prostu udać, że nie wie. Mogłaby tkwić w złudzeniu. Zatrzymać status quo na dzień, dwa, tydzień. Każdy dzień szczęścia z nim wart był kłamstwa. A teraz, po tych kilku słowach za dużo, rzeczywistość zmieniła się na taką, której nie chciała.

Mówił prawdę, była dla niego bardzo ważna. Nawet nie podejrzewała, jak wielki wpływ wywarła na jego życie. Podarowała mu szansę na wolność, na realizację jego najważniejszych życiowych planów. Myślał, że będzie potrzebował lat, by zebrać wystarczającą kwotę. Dzięki niej mógł zacząć nowe życie za chwilę. Ale to oznaczało zerwanie z nią kontaktów. To była część planu, część jego drogi. Dzięki niej mógł spłacić długi z przeszłości i zniknąć, by odrodzić się jako ktoś inny, ktoś lepszy, ktoś, kto nie zaczyna od zera. Nigdy jej tego nie zapomni.

Kiedy marzenie staje się rzeczywistością, zawsze rozczarowuje. Na tym polegał ich problem. Jej i jego. Ona oczekiwała więcej, niż mógł jej dać. On chciał od niej mniej, niż ona mu dawała. Ona planowała z nim przyszłość, podczas gdy on przygotowywał porzucenie tego życia. Był jak kosmonauta szykujący się na misję międzyplanetarną – do swojej walizki zabierał tylko kilka rzeczy, tylko swoją małą kolekcję. Nie wiązał się z nikim, bo wiedział, że opuszczając to życie, opuszcza je na zawsze.

Teraz kątem oka spojrzał na kobietę siedzącą w aucie obok niego. Przykro mu było patrzeć na jej smutek. Pomyślał, że jakoś to ugładzi, wytłumaczy. Nie będzie mógł, rzecz jasna, powiedzieć jej prawdy, ale wymyśli taką bajeczkę, która jej ulży. Zacisnął palce na kierownicy, w aucie czuł się dobrze, ten samochód to jego dom, jego azyl. Właściwie tylko tu potrafił się wyluzować. Ale nie dziś. Dziś wszystko było inaczej. Był spięty i skoncentrowany. Dziś był dzień zero. Koniec i początek.

I nagle zobaczył świecące ślepia. Zamarły w bezruchu. Sarna zapadła się w asfalt, stopiła z nim i nie mogła się ruszyć. Jasna, świecąca stała na środku drogi i patrzyła na niego. Nie wiedziała, co ją czeka. Wcisnął hamulec, ale to nie pomogło, już byli przy niej. Uderzenie. Huk. Podskoczyli na siedzeniach. Jakimś cudem sarna nie wpadła na samochód, odbiła się i leżała teraz na drugim pasie. Poczuli kolejne uderzenie i dźwięk miażdżonej blachy. Samochód za nimi nie zdążył wyhamować.

– Kurwa, co to, to nie! To nie może się dziać! Boże!!! Czemu mi to robisz?! – wrzeszczał w furii. Był przerażony. Trupio blady i zaraz potem czerwony. – Błagam, zabierz go z bagażnika!

– Kogo?

– Z bagażnika! Szybko!

– Kto tam jest?

– Rób, co ci mówię! Nie mogą go tu znaleźć, zabierz go!

– Kurwa mać, co to znaczy, coś ty narobił?!

– Pomóż mu, potrafisz. Zrób to. Proszę. Uratuj jego i mnie.

– Pojebało cię?! Powiedz mi, o co tu chodzi?! Co ty zrobiłeś?!

– Zabierz go! – wycedził.

Złapał ją za ramiona, wbił w nią swoje czarne oczy, patrzył z taką wściekłością, że momentalnie wysiadła z samochodu. Była w takim stresie, że w ogóle nie czuła swojego ciała. Podeszła do bagażnika. Wygiął się w literę U. Próbowała złapać klapę, ale nie było to łatwe, bo z tyłu tkwiła renówka. Ręce trzęsły jej się ze strachu, zupełnie nie umiała nad nimi zapanować, złapała jedną dłonią drugą, ścisnęła, próbowała je uspokoić, ale gdy opuściła, wciąż drżały. Złapała klapę, ale nie była w stanie jej otworzyć. Cofnęła się. Otworzyła drzwi z tyłu, podważyła oparcie. Włożyła rękę do bagażnika. Potem drugą. Ciągnęła bezkształtne zawiniątko. Gruby materiał, pod nim śliski. Złapała i zrobiła, jak jej kazał, zabrała go z samochodu. Zwaliła się do rowu. Wówczas usłyszała za sobą wybuch, słup ognia rozświetlił czarne niebo.Rozdział 2

Dwanaście godzin wcześniej

To tylko sczerniała i wyschła deska od wieków okadzana kadzidłem. Deska, a jednak też Maria. Jest tu i jej nie ma. Drewniana deska, a jednocześnie żywa twarz. Patrzy tak, jakby była nieświadoma, że jest otulona srebrem i klejnotami, a na głowie ma koronę. Twarz, deska, twarz.

Spojrzenie Marii na długie sekundy zmroziło Edytę. Czuła, że Maria patrzy tylko na nią. Zrobiło jej się na duszy ciepło i jakoś strasznie, spojrzenie tuliło i niepokoiło. Edyta wróciła do chłodnej przestrzeni kościoła, by sprawdzić, gdzie jest Kacper. Czterolatek tarzał się w najlepsze na dywanie pod bocznym ołtarzem, tuż pod Pietą. „Panie… – w myślach składała słowa Edyta – …nie umiem się modlić. Jak mam szczerze prosić o coś, gdy wiem, że nic nie zrobię, nie odważę się”. Z rezygnacją zmieszaną z wątłą nadzieją skierowała wzrok ku górze. Wzruszył ją czuły gest wciśniętego w ramę obrazu anioła, który trzymał za rękę leżącego na kolanach Marii Chrystusa, ogrzewał policzkiem stygnące ciało. Edytę przeszyło ukłucie w klatce piersiowej, poczuła na sobie pytające spojrzenie Marii. „Ja nic nie zrobiłam – zjawiła się myśl. – A może właśnie dlatego?”.

– Mamo. – Kacper wciskał się pomiędzy jej nogi. – Długo jeszcze?

– Nie, niedługo – szepnęła Edyta.

Po chwili byli już na słońcu pod zielonymi koronami drzew. Wyszli przez furtkę, zostawiwszy za sobą kościół św. Bartłomieja, i ruszyli w stronę Wisły.

Polne kwiaty na sukience Edyty powiewały na wietrze, tkanina wydymała się jak żagiel, co rusz odsłaniając jej zgrabne nogi. W genach miała filigranową figurę, więc nie przywiązywała do niej wagi. Zawsze podobała się facetom, nieświadomie bała się, że to się kiedyś skończy. Nigdy by się sobie do tego nie przyznała, ale tak właśnie było i dlatego w przedbiegach czterdziestych urodzin zaczęła nosić coraz bardziej kobiece sukienki. Zapuściła włosy, szukała nowej, innej siebie. Kacper zbiegł ze ścieżki na bruk Piekarskiej, zatrzymał się przy samochodzie, chwycił za klamkę.

– Młodzieńcze, mamy blisko, przejdziemy się.

– Ale ja chcę do rycerzy! Obiecałaś! – upierał się.

– I właśnie tam mamy blisko – wyjaśniła Edyta. – Chodź, bo rycerze nie lubią leniwych chłopców, którzy wszędzie by chcieli jeździć samochodem. Daj mi rękę.

Szła, trzymając Kacpra za dłoń, niby patrzyła na chodnik, ulicę, samochody zaparkowane przy hotelu, ale w głowie wyświetlała sobie obraz anioła, który przytulał się do martwej ręki.

– Daj, powróżę. – Z zamyślenia wyrwał ją ochrypły głos.

Przed nimi, nie wiadomo skąd, wyrosła stara Cyganka.

– Wielu wróżyłam. Sprawdzone. Powiem, co cię czeka – zachęcała zgarbiona kobieta.

Edyta zatrzymała się zaskoczona. Spojrzała w twarz samozwańczej wróżki. Stara Cyganka. Zastanowiło ją, jak to się dzieje, że one zawsze mają wysuszone na słońcu, pomarszczone twarze. Czarne oczy patrzyły na Edytę, jakby wszystko już o niej wiedziały.

– Dziękuję, nie potrzebuję wróżby.

– Jak chcesz, skarbeńku – westchnęła Cyganka. – Powiem ci tylko: strzeż się, przeszłość cię dopadnie.

Odeszła, długa spódnica zamiatała chodnik. Wówczas Edyta doszła do wniosku, że właściwie potrzebuje wróżby i to jest paląca potrzeba. Chwilę łudziła się nadzieją, że gdyby wiedziała, co się wydarzy, mogłaby spokojnie żyć.

– Czego ta pani chciała? – zapytał Kacper.

– Pieniędzy – odpowiedziała.

Gdy minęli wyniosły dąb, ludzi na ścieżce dramatycznie przybyło. Śpiew ptaków zagłuszał krzyk dzieci. Rycerski festyn na polanie za bazyliką mamił atrakcjami, obiecywał podróż w czasie i dobrą zabawę. Kojące dźwięki fletów upiększały jęki i westchnienia walczących w ciężkich zbrojach rycerzy. Metalicznie szczękały miecze, z gardeł rycerzy i widzów wyrywały się dzikie okrzyki. Tłum rytmicznie krążył od jednego stylizowanego namiotu do drugiego. Kacper wyrwał się z uścisku Edyty i pobiegł w stronę tarczy. Na żółtym tle widniał topór, uproszczone linie i płaskie plamy kolorów sprawiały, że przypominała bardziej znak drogowy niż herbową tarczę. Dziewczyna w stroju średniowiecznego giermka podzieliła dzieci na drużyny. Ku własnemu zadowoleniu Kacper został rycerzem. Rycerze i magowie toczyli bój na celne rzuty do zawieszonej kilka metrów nad ziemią obręczy. Z piłeczkami wysypującymi mu się z małych dłoni Kacper czekał niecierpliwie na swoją kolej. Edyta dopchała się bliżej, wyjęła komórkę.

– Kacper, Kacper! – wołała, na wyświetlaczu wciąż miała plecy synka. – Odwróć się. Kacper! Tutaj!

Ale maluch nic sobie nie robił z nawoływań mamy. Naradzał się z nowym kolegą z drużyny.

– Kacper! – nie poddawała się Edyta.

Malec odwrócił się na chwilę, Edyta zrobiła zdjęcie, po nim kolejne. Za jej plecami już dłuższą chwilę stał mężczyzna z krzyżackim czarnym mieczem na piersi. Przyglądał się jej w napięciu, badał kształt jej głowy, oglądał uszy, za które wsunęła opadające na oczy kosmyki, wąchał ją. Był u celu, czekał długo na tę chwilę. Odsunął się, wiedział, że nie może sobie pozwolić na ekscytację. Musi zachować spokój. Od tego wszystko zależy.

Nasunął na twarz obszerny kaptur, nowiutką skajową rękawicą chwycił wbitą w pień siekierę. Skierował ostrze w napięty gruby sznur. Zamachnął się.Rozdział 3

Nieswojo czuła się w takich miejscach, kobiecych miejscach. Ledwo postawiła stopę na ganku wiankowej pracowni, a już pożałowała swojego spontanicznego hamowania na widok tablicy Lawendowe dary. Wtedy wydawał jej się dobrym pomysłem. Z Heleną nie widziały się od roku. Nie pamiętała właściwie, o co poszło, po obu stronach były niedopowiedzenia, przemilczane pretensje. Miała żal do Heleny, że nie pomogła jej w sprawie Miruli. Maria zdawała sobie sprawę, że sędziowska niezawisłość kończy się, gdy stroną procesu jest państwo lub jego urzędnik. Wiedziała, że Helena miała dużo więcej do stracenia niż ona. Wystarczyło porozmawiać, ale rozmowa się nie odbyła, dlatego nie widziały się od roku.

Marii brakowało rozmów z Heleną i wspólnego milczenia, obie robiły w tej samej popieprzonej branży, stykały się na co dzień z ludzkim syfem, wszystkim najgorszym, na co potrafi się zdobyć człowiek. Wydawało się, że nic nie będzie w stanie zburzyć ich przyjaźni, obie oberwały w politycznych rozgrywkach. Maria nie potrafiła zdobyć się na odwagę, wyciągnąć ręki na zgodę, chociaż żadna zgoda nie była im potrzebna, bo właściwie się nie pokłóciły. Helena również nie wykonała pierwszego kroku. Pomógł im przypadek.

Wczoraj wpadły na siebie w markecie. Serdeczny uścisk wystarczył, most pomiędzy nimi został położony, teraz wystarczyło na niego wejść. Helena zaprosiła ją do siebie. Na powitanie zawsze wygłaszała uszczypliwy komplement z hasłem: „włosy praktyczne”, który dziś mógłby brzmieć: „Wieki się nie widziałyśmy, a tobie wciąż tak samo ładnie we włosach praktycznych”. Maria była praktyczna i wygodna, włosy krótsze musiałaby układać, dłuższe rozczesywać, suszyć, spinać, wiec wariant do podbródka był najlepszym rozwiązaniem. Podobnie działała w śledztwie, zgadzała się na część czynności, by uspokoić kolegów i zadowolić szefostwo, choć wiedziała, że są nieistotne.

„Czy zwyczajowo powita mnie tym hasłem?” – zastanawiała się Maria, gdy jej oczy padły na przydrożną tablicę. Napis Lawendowe dary zwoje mózgowe połączyły z myślą: „Jadę z pustymi rękami”. Na ganku minęła siedzącą w fotelu puszystą kobietę i weszła do sklepu. W środku nie było nikogo. Obiegła wzrokiem półki z produktami i już wiedziała, co chce. Wróciła na ganek. Kobieta w fotelu wzdychała głośno, że pięknie, że relaksacyjnie, próbując skłonić kogoś do interakcji. Maria obserwowała, nie miała ochoty na wysłuchiwanie jej historii, choć kobieta – jak stwierdziła na pierwszy rzut oka doświadczona komisarz – wyglądała na spragnioną uwagi. Wtem energiczna trzydziestolatka z pojedynczymi gałązkami lawendy w dłoni wróciła na ganek i okazała się wdzięczną słuchaczką. Maria stała w progu, czekając.

– Ach, ten zapach, koi nerwy! – Kobieta w fotelu swoje wyznanie okrasiła serdecznym uśmiechem. – Zrobiłam, jak pani mówiła, zmieszałam ziemię z piaskiem.

– Bardzo dobrze, dla lawendy najlepsza jest lekka, przepuszczalna gleba o odczynie zasadowym.

– Pięknie rozrosła się lawenda od pani, cały grób wnusia przykryła.

Ogrodniczka nie wiedząc, jak skomentować „grób wnusia”, bezwiednie obracała w dłoniach gałązki, potakiwała.

– Byliśmy tu z wnusiem, jak miał cztery latka, dostaliśmy sekatory i sami ścinaliśmy lawendę. Tak wtedy to było. Cieszył się, że taki ładny bukiet… A teraz mamy go w niebie – westchnęła. – W tym roku pewnie jeszcze za wcześnie na bukiety.

– Nie, już niektóre odmiany w rozkwicie. Jak zawsze pierwsza kwitnie nam Oxford Gem. Dwa dni temu zaczęłam ścinać ją do bukietów.

– Wie pani, dokupię jeszcze jedną sadzonkę.

– Mamy tylko te sadzonki. – Ogrodniczka wskazała na kilka doniczek stojących przed gankiem. – To są rośliny dwuletnie, zostały już tylko te. Nowych sadzonek nie mamy. Mąż w tamtym roku nie ukorzeniał. Proszę sobie wybrać.

Kobieta powoli pokonała dwa stopnie, cała w rozterkach stanęła przed ośmioma sadzonkami.

– Co będzie dla pani? – Ogrodniczka zwróciła się teraz do Marii.

Maria zapłaciła za bukiet, olejki i pachnące sakiewki. Bezwiednie zaczęła się zastanawiać, czemu mąż kobiety nie ukorzenił rok temu nowych lawend. Już miała kilka hipotez i pomysłów, jak ją o to podpytać, kiedy uświadomiła sobie, co robi – niucha, docieka, a przecież ma wolne i pozwala sobie robić rzeczy zwykłe i nieistotne, jak te zakupy zbytecznych pierdół. Miała ochotę wymknąć się z miasta.

Droga wśród domków jednorodzinnych i mirażu poczciwego żywota, pod którym ukrywały się brudne i wstydliwe, zazdrośnie strzeżone sekrety, w pełni ją usatysfakcjonowała. Była w połowie trasy do wioski, gdzie zaszyła się Helena. Na takie wrażenia miała ochotę, nic mocniejszego, tylko otarcie się, poczucie, jak pachnie zwykłe, normalne życie, takie, o którym zawsze marzyła, ale jakoś nie potrafiła go stworzyć. Czy potrafiłaby w nim żyć? Może nikt nie ma zwykłego, normalnego, spokojnego życia, a każde wydaje się takim tylko z zewnątrz. Przywołała obraz kobiety na ganku, jej twarz, uśmiech, który był maską, miał przyciągać innych i zasłaniać smutek, bo tak naprawdę jej twarz była bardzo smutna. Dobrze, że kobiety mogą się wygadać innym kobietom, podzielić bólem albo odpłynąć w czcze gadanie o kwiatkach. A co z bólem robią mężczyźni? Co z dziadkiem, ojcem chłopca? Czy mają jakiś męski rytuał? Alkohol przecież tylko pogłębi smutek. Może nic z tym nie robią. Zatrzaskują w środku i tyle. Składują sobie i potem z wielotonowym kontenerem łażą obciążeni, pospinani, powykręcani, podrapani, obolali, z zaciśniętymi zębami, z zaciśniętym sercem. „Może dlatego zupełnie nie mogę dogadać się z synem?”, pomyślała Maria.

Mezzosopran irytująco wyciągał „o”. Maria wiedziała, że na pozostałych stacjach będzie tylko gorzej, nie mając wyboru, słuchała pieśni Moniuszki. Gdy miała wolne, lubiła słuchać w samochodzie muzyki klasycznej, przy niej czuła, że nie jedzie, a płynie po ulicach. W czasie akcji, gdy ciśnienie rosło, słuchała coraz cięższych brzmień.

Kwiatów nie maaaa,

jeszcze z wędrówki nie wróciły ptaaaaki.

Pieśń ucichła, rozległ się dzwonek telefonu. Na ekranie wyświetliło się: Przychodzące Barwisz. Odebrała.

– Cześć, szefie.

– Maria, wiem, że jest niedziela… – zaczął flegmatycznie, przeciągając słowa.

– Szefie, darujmy sobie – przerwała mu Maria. – Co się stało? Rozumiem, że nie dzwonisz bez powodu.

– No nie – przyznał. – Mamy zaginięcie czterolatka, porwanie. Nasi tam są, ale chciałbym, żebyś ty rozejrzała się na miejscu.

– Jasne. Skąd pomysł, że to porwanie?

– Matka tak twierdzi.

– Gdzie to się stało?

– Wzgórze Tumskie, polana na skarpie za bazyliką.

– Wiem, gdzie to. Jadę – postanowiła Byszewska.

Nic nie jechało z naprzeciwka, zawróciła, wzbudzając tuman pyłu. Wówczas dzwonek telefonu ponownie wyciszył klawisze fortepianu.

– Aaa… – przywitało ją ospałe ziewnięcie.

– Co tym razem ci się przydarzyło? – zapytała syna w tonie nieskrywanej złośliwości.

– Oprócz auta w warsztacie i telefonu od szefa w weekend to jeszcze życzliwa matka rodzicielka. Niedzielna klęska urodzaju. Zgarniesz mnie? Proszę.

– Wkładaj buty, będę za pięć minut, nie będę na ciebie czekać – ostrzegła Maria.

Podjechała pod stojący w rusztowaniach blok, do którego dwa lata temu wprowadził się Szot. Po drugim wciśnięciu klaksonu odpaliła silnik, w ostatniej chwili chwycił za klamkę.

– Sorry – bąknął młodszy aspirant Radosław Szot, ładując się do auta matki.

Byszewska spojrzała z ukosa na portret Mona Lisy z głową Chewbaki na jego pogniecionej koszulce i głośno go obśmiała.

– Nie musiałeś się stroić, to nie randka.

– W weekendy tak się prezentuję światu. Koszule mam w praniu – oznajmił Szot, włochata twarz Chewbaki napięła się na jego nadętej klatce piersiowej. – Wreszcie jakaś prawdziwa sprawa. Dobrze się zapowiada.

– Już żałuję, że cię zabrałam – stwierdziła Maria. – Słyszysz, co ty chrzanisz?

– Szczery jestem. Cieszę się, że wreszcie trafiła się ciekawa sprawa. Przecież nie życzę źle nikomu. W końcu robimy w kryminalnym, a nie w zakładzie opieki nad ułomnymi obywatelami. Prawda jest taka, że ludzie sami stwarzają okazje, są głupi i naiwni. Dość mam tych popierdółek codziennych: buchnięty portfel, skradziony rower, domokrążca, który wyniósł skarpetę z oszczędnościami… Na miejscu złodziei też bym ich łoił.

– Nie powinieneś być policjantem – stwierdza Maria.

– Znowu. Tobie to nigdy nie przejdzie? – prychnął Szot.

– A nie mam racji?

– Tak, ty zawsze wiesz lepiej – nakręcał się. – Tak jak z tym Tarczyńskim. Świadek i dowody jedno, a komisarz Byszewska wie swoje. Facet nie bez powodu siedzi w areszcie. Ośmieszasz się, chłopaki w wydziale mają z tego bekę.

– Myślisz, że to robi na mnie wrażenie? Wiem o tym i mam to w dupie.

– Nie czaję, co ci nie pasi. W plecaku aresztowanego były majtki ofiary, kobieta z parku rozpoznała go na okazaniu. Czego chcieć więcej?

– To mocny dowód. Ale, po pierwsze, nie mamy zeznań zgwałconej dziewczyny. Po drugie, aresztowany cały czas twierdzi, że go wrobiono. Żona i matka stoją za nim. W takich sprawach jak gwałt zwykle rodzina milknie, one walczą o niego. Po trzecie, najważniejsze: on nie miał motywu. Rozmawiałam z podejrzanym wielokrotnie, nie wierzę, że to on, nie byłby zdolny do takiego czynu.

– Mało to w pudle niewiniątek? Co drugi się nie przyznaje, a pozostałych wrobiono.

– Ta zbrodnia nie ma sensu, nie ma motywu. Wsadziliśmy za kratki niewinnego człowieka, a prawdziwy gwałciciel chodzi wolno i do tego wzrasta w samozachwycie. Staje się coraz niebezpieczniejszy. Zacznie się popisywać. To mnie martwi.

– Chcesz tego czy nie, prokurator i tak szykuje akt oskarżenia.

– Wiem. Nic na to nie poradzę. Jestem od tego, by wyłapywać tych, którzy złamali prawo. Ciąg dalszy to już kompetencje sądu. Ale obawiam się, że w tej sprawie nawaliliśmy na naszym etapie.

– Niby jak? Sprawa jest ewidentna. Kobieta go rozpoznała.

– Sprawy ewidentne są najtrudniejsze. Takie właśnie mnie nauczyły, że lepiej nie brać niczego za oczywiste. Może rozpoznała, bo bardzo chciała go rozpoznać.

– Chyba nic w tym dziwnego.

– To nie jest takie proste. W sprawie zgwałconej, pobitej, nie, nie pobitej, zmasakrowanej dziewczyny – z naciskiem poprawiła się Maria i kontynuowała – na barki przypadkowej kobiety zrzuciliśmy zbyt dużą odpowiedzialność. Rozumiem, jak ona się mogła czuć, bo ja też kurewsko chciałam dopaść skurwysyna. Postawiliśmy przed nią gości i od niej zależało, czy sprawiedliwość zostanie wymierzona. Może zbyt mocno chciała go widzieć w Tarczyńskim, nie była pewna, ale determinacja, by straszna zbrodnia nie pozostała bez kary, sprawiła, że Tarczyński zlał się z niewyraźnym obrazem, który widziała. – Maria urwała. – Jesteśmy, skupmy się.

Podjechała najdalej, jak mogła, zapchaną przy bazylice Tumską. Zaparkowała. Silnik umilkł, światła zgasły. Maria wysiadła, wyprostowała się, wciągnęła powietrze, jakby je wąchała. Podskórnie poczuła, że adrenalina uderza w ściany jej żył, gna niczym fala tsunami w objęcia rajskiej plaży. To działało niczym odruch warunkowy. Jej zmysły wyostrzały się, działała w innych rejestrach, uważna i wyczulona na najmniejszy trop, jak pies myśliwski, który zwęszył obecność zwierzyny.

– Zdejmij ten hełm, tu jest ulica! – krzyknęła do opancerzonej postaci nacierającej na nią z naprzeciwka. Wkurzyło ją, że nie widzi jego twarzy.

– Mogę chodzić, jak chcę – wydukał blaszany człowiek i minął Marię.

Wąska uliczka prowadząca do bazyliki, trzy kamery na rogu skierowane na oba obstawione samochodami chodniki, zapchany parking, ciągły potok pieszych… Analizowała. Ale brak kamer przy ścianie bazyliki, a więc jest czarna dziura od drzew aż do bramy na polanę. Nigdzie radiowozów.

– Kto obstawia tę imprezę? – rzuciła pytanie do śpieszącego za nią Szota.

– Nie nasi. Nie możemy być wszędzie. – Szot wzruszył ramionami, nie mając nic więcej do dodania.

Weszli na otoczoną drzewami sporą polanę, gdzie odbywał się rycerski festyn. Maria przyjrzała się dwóm namiotom rozstawionym przy linii drzew, po lewej. Do namiotów można było wejść z dwóch stron, dobre miejsce do obserwacji i na kryjówkę.

– Zabezpiecz monitoring, przepytaj ochronę i organizatorów – poprosiła Byszewska. – Jak coś, to dzwoń.

– Jasne – rzekł Szot i odszedł w stronę radiowozu.

Rozległ się świst megafonu, siorbnięcie, łapczywy oddech i buchnęło:

Kacperku! Kacperku, tu mama, gdzie jesteś? Daj znać, zrób hałas, krzycz! Potrzebujesz pomocy? Kacper! Wróć do mnie. Jeśli widzisz czterolatka o brązowych włosach w czerwonej koszulce, granatowych spodniach, pomóż mu, pomóż mi go odnaleźć. Zgubił się mój synek. Błagam, pomóżcie. Kacper! Gdzie jesteś? Kacper!

Głos matki był zdenerwowany, ale silny, jakby siłą głosu usiłowała ściągnąć małego z powrotem.Rozdział 4

Strach, którzy przeżyła, wyczerpał zapasy energii jej drobnego ciała. Od łapania się za głowę i mimowolnych gestów ledwo sięgające uszu włosy jeżyły się we wszystkie strony. Dygotała. „Zimno jej, czyli jest w fazie zjazdu”, pomyślała komisarz Byszewska, przyglądając się matce zgubionego chłopca. Policjant odebrał od matki zaginionego megafon. Maria do nich podeszła.

– Komisarz Byszewska, kryminalny – przedstawiła się.

Policjant kiwnął głową.

– Sierżant Tomasz Taworski, wydział interwencyjny.

– Edyta Jaworska. – Kobieta się przedstawiła. – To mój synek zaginął.

– Przyjęliśmy zgłoszenie o zaginięciu czteroletniego Kacpra Jaworskiego – poinformował policjant i podał Byszewskiej wypełniony formularz.

– Dziękuję. Przeszukaliście teren?

– Jeszcze nie, czekam na ludzi, będą lada chwila.

– Świetnie. Proszę mnie informować – poprosiła Byszewska.

Funkcjonariusz odszedł w stronę wyjścia z polany.

Byszewska spojrzała na matkę. Edyta miała drobne, delikatne rysy twarzy, wyglądała na wystraszoną. Trzymała zamkniętą postawę, wbiła ręce w siebie, jakby obawiała się ataku.

– Proszę opowiedzieć mi, co się stało, powoli, po kolei. – Maria zwróciła się do matki zaginionego.

– Przyszliśmy tu około jedenastej. Kacper brał udział w konkursie dla dzieci, rzucał piłeczkami do celu.

– Co dalej?

– Kacper rzucał, miałam go wciąż na oku. I nagle spadł żagiel rozwieszony nad nami, taka wielka biała płachta. Osunął mi się na głowę. Wsunęłam komórkę do torebki i uniosłam ręce, by przytrzymać materiał nad głową. Mężczyzna stojący na skraju pokierował zwinięciem materiału. Bela materiału przetoczyła się przez nasze ręce i położyliśmy ją na trawie. I wtedy właśnie stwierdziłam, że nie ma Kacpra. Szukałam, wołałam go i nic.

– To ważny szczegół, czemu spadła ta płachta?

– Myśli pani, że to ma związek, że to było specjalnie? – dopytała Edyta.

– Zamieszanie zawsze jest na rękę porywaczom.

Maria wyjęła telefon, zadzwoniła do syna.

– Porozmawiaj z organizatorami, trzeba zabezpieczyć sznur, korbę, to coś, co trzymało stożkowy namiot nad festynem – wyjaśniła krótko i klarownie. – Namiot spadł na ludzi chwilę przed zniknięciem Kacpra. Wydzwoń techników. Dzięki.

Maria wsunęła telefon do kieszeni szerokiej marynarki.

– Sprawdzimy to – zapewniła Jaworską. – Proszę kontynuować. Co było dalej?

– Szukałam Kacpra, obiegłam całą polanę, ludzie pomagali mi go szukać. Z kilkuosobową grupą ruszyłam w dół, do rzeki. Apele przez głośniki nic nie dały, więc zadzwoniłam na policję. Znajdziecie go?

– Zrobimy wszystko co w naszej mocy. Czy Kacper miał identyfikator z numerem do pani, opaskę z danymi?

– Nie, nie pomyślałam o tym – przyznała zawstydzona Edyta.

– Dobrze by było w dużych skupiskach ludzi, na imprezach masowych wyposażać dzieci w dane kontaktowe do siebie. Ale wciąż zbyt mało rodziców to robi. Wróćmy do Kacpra – zaproponowała Byszewska, nieco się rozproszywszy w rozważaniach. – Po prostu żal mi tych maluchów, ich strachu. Tak więc Kacper zaginął między jedenastą a dwunastą?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: