Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pod Zawianym Kaczorem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Rok wydania:
2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pod Zawianym Kaczorem - ebook

 

W mieście Williama Szekspira - Stratfordzie - zostaje zasztyletowana uczestniczka ekskluzywnej amerykańskiej wycieczki. Śladem, który pozostawia morderca, jest program teatralny z zapisanym na nim urywkiem wiersza. W tym samym czasie zostaje porwany kolejny z turystów - czternastoletni Jimmy Farraday. Sprawę jego zaginięcia bada inspektor Richard Jury. W tym celu śledczy przesłuchuje osobliwych i zabawnych wycieczkowiczów oraz odwiedza rodzinę chłopca. Tymczasem w podobnych okolicznościach ginie kolejna kobieta. Podobne morderstwo ma także miejsce w Londynie - znowu zasztyletowana osoba i następne wersy tekstu. Gdy niebezpieczeństwo zaczyna grozić nie tylko wycieczce Amerykanów, na jaw wychodzi rodzinna tajemnica sprzed lat.

„Pod Zawianym Kaczorem” to czwarta część z serii powieści o inspektorze Richardzie Jurym. Książka Marthy Grimes to spójna, ciekawie skonstruowana historia kryminalna, ubarwiona przez drugoplanowe postaci, którym autorka poświęca wiele uwagi. Dużą rolę odgrywają odwołania do epoki elżbietańskiej, w tym do utworów Szekspira, oraz atmosfera słynnych angielskich pubów.

 

Czytelnicy przywiązali się do Juryego, jego arystokratycznego asystenta Melrose'a Planta i nieznośnej ciotki Agathy.

Dinitia Smith, „New York Times"

Martha Grimes, odpowiedź Ameryki na klasyczną brytyjską powieść detektywistyczną, zdobywa serca czytelników, którzy długo czekali na powrót złotej ery sztyletu przy czajniku i lokaja czającego się w drzwiach do salonu.

„San Francisco Chronicle"

 

Powieść aż iskrzy od humoru, najczęściej czarnego i charakterystycznych, przerysowanych postaci. Martha Grimes u szczytu swojej pisarskiej formy świetnie prowadzi wszystkie wątki, przeplata kryminał fragmentami humorystycznymi oraz miłosnymi.

www.czytadelko.com.pl

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-441-9
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Przez drzwi Królewskiego Teatru Szekspirowskiego wylała się po raz kolejny fala publiczności – prosto w strugi paskudnego deszczu, który jak zwykle znał co do minuty czas zakończenia spektaklu. Dziś grano Jak wam się podoba, więc na twarzach widzów malował się charakterystyczny wyraz zagubienia, świadczący o tym, że nie bardzo wiedzą, gdzie są, bo dzięki jakiejś magicznej przemianie poprzez otaczające ciemności i mżawkę wciąż prześwieca bukoliczna zwiewność i beztroska Ardeńskiego Lasu.

Wkrótce też wszyscy rozeszli się krętymi uliczkami i poznikali – a to w zaparkowanych samochodach, a to w pobliskich pubach. Światła wokół teatru pogasły, a wraz z nimi z powierzchni rzeki zniknęła jasna poświata. Pomyślałby kto, że mechanik teatralny, przekręcając wyłącznik po przedstawieniu, sprawił, że wszystko naokoło także pogrążyło się w ciemności.

Pub „Pod Czarnym Łabędziem” – czy też, w zależności od punktu widzenia danego klienta, „Pod Zawianym Kaczorem” – miał wyjątkowo dogodne położenie. Znajdował się bowiem naprzeciw bocznego wejścia do teatru. Jego podwójny szyld (z łabędziem w locie po jednej stronie i pijanym kaczorem po drugiej) powodował nieraz, że ludzie nieznający miasta, którzy umówili się na spotkanie pod jednym ptakiem, natrafiwszy na drugiego, czuli się całkiem zdezorientowani.

Dzisiaj, pięć minut po zapadnięciu kurtyny, pub wypełniali spragnieni goście robiący wszystko, by przed jego zamknięciem zdążyć się zalać w pestkę. Ten tłum z wewnętrznego pomieszczenia wylewał się teraz na ogrodzony murkiem zewnętrzny taras, nad którym w nocnym powietrzu wisiała przypominająca dawny londyński smog mgła papierosowego dymu. Było lato, sam szczyt turystycznego sezonu i naokoło dało się słyszeć przeważnie amerykański akcent.

Jedną z amerykańskich turystek raczących się trunkami „Pod Kaczorem” była panna Gwendolyn Bracegirdle z Sarasoty na Florydzie – osoba, która dotychczas, jeżeli w ogóle coś pijała, to najwyżej odrobinę słodkiego sherry. I czyniła to, siedząc na werandzie swojego ogromnego domu o otynkowanych na różowo ścianach. W tej chwili natomiast, stojąc z kimś drugim w pogrążonym w mroku rogu tarasu, doprawiała się na całego.

– Och nie, kotku, dosyć! To przecież już druga szklaneczka. A... jak to się nazywa?

– Dżin – padło ze śmiechem w odpowiedzi.

– Dżin! – Gwendolyn zachichotała. – Naprawdę już nie mogę!

Jednak gest, którym podsunęła szklankę, świadczył, że mogła.

– Po prostu powiedz sobie, że to jest takie bardzo wytrawne martini.

Gdy ten ktoś wziął od niej szklankę, by ją ponownie napełnić, panna Bracegirdle zachichotała znowu, bo przecież dla niej, a kto wie, czy nie dla całej ludzkości, przejście od słodkiego sherry do martini bywa naprawdę wielkim krokiem.

Uśmiechając się z roztargnieniem, rozejrzała się po tarasie. Spoglądała na innych gości, ale nikt nie odwzajemnił jej uśmiechu. Gwendolyn Bracegirdle nie była bowiem kimś, kto zapadał innym ludziom w pamięć w równym stopniu, jak oni zapadali w jej własną. „Jeżeli już się na czymś znam – powiedziała do towarzyszącej jej osoby – to na ludzkich twarzach”. Sama natomiast była kobietą, której się nie zapamiętywało – niską, korpulentną i wyondulowaną. A dzisiaj jedyną rzeczą, która ją wyróżniała spośród tłumu, było to, że wystroiła się przesadnie w naszywane koralikami brokaty.

Jej wzrok padł na starszą, kościstą damę o załzawionych oczach, której ponure spojrzenie przywiodło jej na myśl własną matkę. Skutek był taki, że natychmiast trochę wytrzeźwiała. Mamuśka Bracegirdle bowiem nie była zwolenniczką napojów wyskokowych, z wyjątkiem tych oczywiście, które sama w celach leczniczych, ze względu na szeroki wachlarz nękających ją chorób, pochłaniała w dużych ilościach. W tej chwili, pomyślała Gwendolyn, biorąc pod uwagę pięciogodzinną różnicę czasu, mamunia najprawdopodobniej wachluje się zawzięcie, siedząc na werandzie Różowego Horroru. „Różowy Horror” to było określenie, które nasuwało się jej teraz, po pewnym okresie przebywania o trzy tysiące mil od domu i oglądania autentycznych polep i strzech.

– Nie mam pojęcia – powiedziała, kiedy kolejny wręczony z przyjaznym uśmiechem zimny drink znalazł się w jej dłoni – jak teraz znajdę drogę do mojego pokoju.

A był to pokój dość obskurny, znajdujący się na najwyższym piętrze w tylnej części domu – pomieszczenie z łóżkiem, w którym materac miał mnóstwo wybojów, oraz umywalką z oddzielnymi kranami z gorącą i zimną wodą. A także łazienką – ale w drugim końcu korytarza. Gwendolyn Bracegirdle mogła sobie pozwolić na coś znacznie lepszego, wybrała jednak pensjonat Diamond Hill, bo mieszkanie w pokoju ze śniadaniem wydało jej się tak bardzo angielskie i tak różne od luksusu na amerykańską modłę, który oferowano w Hiltonie, gdzie zakwaterowała się reszta uczestników jej wycieczki. Gwendolyn, która święcie wierzyła w prawdziwość porzekadła „Kiedy wszedłeś między wrony...”, nie miała ochoty jak w Stanach wylegiwać się w eleganckim apartamencie, wzywając co chwila obsługę hotelową.

– Naprawdę nie mam pojęcia, czy zdołam tam dojść o własnych siłach – powiedziała znowu z nieśmiałym uśmiechem.

– Ja cię odprowadzę – padła obietnica, w chwili gdy młoda barmanka ogłosiła, że pub już się zamyka. – Wypijmy jeszcze po jednym.

– Jeszcze po jednym? Ale ja... No, zresztą dobrze, skoro nalegasz...

Kiedy została na chwilę sama, przejrzała się pospiesznie w kieszonkowym lusterku. Przeciągnęła małym palcem wokół ust uszminkowanych pomadką w kolorze kwiatu passiflory. A potem, patrząc na blade wargi i pozbawione różu twarze wielu obecnych tutaj kobiet, które wśród ciemności i dymu majaczyły niczym duchy, pomyślała, że z tym kolorem to chyba przesadziła.

– Ojej – zawołała, wachlując się dłonią, kiedy czwarta kolejka dżinu pojawiła się przed nią na stole. – Te puby są takie okropnie zatłoczone. I jest tu chyba większy upał niż w Sarasocie. Do Stanów przyjeżdża teraz tylu Anglików. Ale chyba raczej wolą Miami, choć tak naprawdę najpiękniej jest na Zachodnim Wybrzeżu... A ta dzisiejsza sztuka... czy nie jest cudowna? I czy nie cudownie byłoby żyć sobie w Lesie Ardeńskim i przez cały dzień się obijać? Nie rozumiem, dlaczego ten... jak on się nazywał... był taki strasznie smutny...

– Jakub...

– Mhm. Przypomina mi kogoś z Sarasoty. To znaczy ten aktor jest do tego człowieka podobny. Moja mama zawsze mówi: „Gwennie, to niesamowite, jak ty pamiętasz twarze”. Twierdzi też, że potrafię w nich czytać jak niewidomy.

W rzeczywistości jej matka nigdy niczego takiego nie twierdziła. Zresztą nigdy nie usłyszała od niej niczego miłego na swój temat. Zapewne właśnie z tego powodu ją samą, Gwendolyn, nękał pewien kompleks. Poczuła teraz, że palą ją policzki, więc szybko zmieniła temat.

– Szkoda – powiedziała – że cię nie spotkałam, zanim rozpoczęło się przedstawienie, bo obok mnie aż do przerwy było wolne miejsce. Potem dopiero usiadł tam jakiś chłopak. A z balkonu dobrze było widać? – W odpowiedzi dostrzegła tylko kiwnięcie głową, a barmanka po raz drugi ogłosiła, że czas zamykać. Gwendolyn westchnęła: – Szkoda, że oni te puby zamykają tak wcześnie. No, bo zaledwie człowiek się rozkręci, już musi wychodzić... Czy nie byłoby miło przejechać się teraz samochodem?

Wypowiedziawszy te słowa, przypomniała sobie starego cadillaca, którego jej matka przez cały czas trzymała w garażu i wyprowadzała tylko z okazji ślubów i pogrzebów. Gwendolyn nazywała go Żelazną Dziewicą i kojarzył jej się z mamuśką odzianą nieodmiennie w czarne albo szare wdzianko z materiału o metalicznym połysku, patrzącą szarymi oczami o cętkowanych tęczówkach i układającą swe siwe włosy z tyłu w przypominający dekiel koczek.

– Możemy pójść jeszcze na spacer. Lubię chodzić nad rzekę.

– Świetnie – odrzekła Gwendolyn.

Dopiła drinka, prawie krztusząc się cierpkim dżinem, który mamuśka uważała za przepustkę do piekła, i wzięła wyszywaną koralikami torebkę. W swoich niebieskich brokatach czuła się nadmiernie wystrojona. No, ale kiedy człowiek ma się stroić, jeżeli nie wtedy, gdy wybiera się do Teatru Szekspirowskiego w Stratfordzie? Chociaż z drugiej strony, niektórzy z tu obecnych, pomyślała, wychodząc, nawet na koronację króla czy królowej ubraliby się w dżinsy.

„Zawiany Kaczor” opustoszał w ten tak charakterystyczny dla pubów, niemal magiczny sposób. Kiedy angielski pub się zamyka, to na amen. Jego właścicielowi wyrasta pięć dodatkowych rąk do zbierania pustych szklanek ze stołów, a goście dopijają drinki tak, jakby ten ostatni łyk, ta ostatnia kropla były jedyną rzeczą, która może ich uratować od śmierci.

W chwili przekraczania jezdni światła w pubie już przygasły. Pogrążona w mroku ścieżka prowadziła wokół centrum estampażu¹ w stronę kościoła. Ich niespiesznemu spacerowi towarzyszyła rozmowa o dopiero co obejrzanej sztuce.

Za kościołem Świętej Trójcy nastąpił przystanek.

– Dlaczego się zatrzymujemy? – spytała Gwendolyn, mając nadzieję, że zna przyczynę.

Próbowała stłumić rosnące wewnątrz ciała podniecenie. Ono jednak pojawiło się tak jak wcześniej nienawiść na myśl o matce. Rozstrajało ją i było czymś, czego nie rozumiała i czego się bardzo wstydziła. Ale w końcu, powiedziała sobie w pewnym momencie, w dzisiejszych czasach nie ma nic złego w tym do kogo żywi się takie uczucia. Zdała też sobie sprawę, że wstyd stanowi nieodłączną część podniecenia. Twarz jej płonęła. Wszystko to wina matki, myślała dalej, gdyby przez wszystkie te lata nie trzymała mnie jak pod kluczem...

Tok jej myśli został przerwany.

– Przepraszam – usłyszała – ale wiesz, te wszystkie drinki... Tu są toalety.

Niewielki budyneczek, z którego w ciągu dnia korzystali turyści, teraz stał ciemny jak nieoświetlona ścieżka, która do niego prowadziła. Gwendolyn szła w tamtą stronę, a jej podniecenie rosło.

– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

– Ależ oczywiście, że nie – zachichotała Gwendolyn. – Ale zaraz... Tutaj jest jakaś kartka... Awaria.

Gwendolyn Bracegirdle była w swoim życiu najbliższa doświadczenia tego, co Szekspir nazywał „baraszkowaniem po ciemku”², kiedy pewnego razu musiała usunąć rękę jakiegoś nachalnego mężczyzny ze swego kolana. A poza tym już od bardzo dawna zdawała sobie sprawę, że nie ma za grosz seksapilu.

Dlatego trzeba się odnieść z prawdziwym uznaniem do faktu, że gdy wepchnięta lekko do publicznej toalety poczuła na ramionach czyjeś ręce, których dotyk sprowadził na nią jakieś ogólne rozluźnienie – tak jakby nagle spadły z niej brokaty, stanik i halka – to zamiast bronić się przed tą zniewagą, powiedziała sobie w duchu: „Do diabła z tym, mamusiu! Za chwilę mnie tu ktoś zniewoli, a ja mam zamiar oddać się rozkoszy!”

Zaraz potem dziwne łaskotanie w okolicy piersi sprawiło, że omal nie zachichotała, myśląc: „Co za kretyństwo... Piórko...”.

Ale to nie było piórko. To była brzytwa.2

Od różowawych murów teatru ku kościołowi Świętej Trójcy, pośród wierzb i potoków światła, toczyła swoje wody rzeka Avon. Kaczki przycupnęły uśpione wśród sitowia, a jakby wyjęte z sennego marzenia łabędzie dryfowały z prądem.

W taki poranek i w takim miejscu z pewnością nikt by się nie zdziwił, spotkawszy Rozalindę czytającą przyszpilone do drzew wiersze albo Jakuba pogrążonego w melancholii nad brzegiem³.

Ktoś mógłby także wziąć damę i dżentelmena spacerujących między teatrem a starym kościołem za postacie, które ze stronic Szekspira zstąpiły w ten sielski pejzaż z rzeką, żeby nakarmić łabędzie.

Całość stanowiła wręcz arkadyjską idyllę, pełną zadumy i sennych marzeń...

Jednak nie do końca.

– Oddałeś moją ostatnią babeczkę łabędziom, Melrose – powiedziała dama niebędąca wcale Rozalindą, wtykając nos do białej papierowej torebki.

– Była nieświeża – odrzekł dżentelmen, który, choć pełen melancholii, nie był jednak Jakubem, tylko Melrose’em Plantem. Właśnie się zastanawiał, czy rzeka w tym miejscu jest na tyle głęboka, by można się było w niej utopić. A zresztą, pomyślał zaraz, po co ja sobie tym problemem zawracam głowę? Przecież za pięć minut i tak umrę z nudów.

– Ale ja odłożyłam sobie te babeczki na drugie śniadanie – powiedziała lady Agatha Ardry opryskliwym tonem.

Melrose popatrzył na srebrzyste wody Avonu i westchnął. Cóż za sielski obrazek. Brakuje tu tylko pasterki czy młodej dziewczyny dojącej krowy. Tak, pasterka o fiołkowych oczach bardzo by się tu przydała. Myśli Melrose’a, niby okruchy chleba unoszone prądem rzeki, popłynęły w kierunku Littlebourne, gdzie mieszkała Polly Praed. Nie mógł sobie jednak wyobrazić Polly pasającej bydło ani dźwigającej wiadro pełne mleka.

– Przedpołudniową kawę wypijemy wszyscy w herbaciarni „Pod Pajęczyną”. Spodziewam się, że zsiądziesz ze swojego wysokiego konia i przyłączysz się do nas – powiedziała lady Agatha tonem pełnym wyrzutu.

– Nie, ciociu – zaprzeczył Melrose Plant. – Zamierzałem właśnie zjeść drugie śniadanie, siedząc na swoim wysokim koniu.

– Oj, Plant, ty to naprawdę potrafisz się wywyższać. Czy nie za wiele w tobie egocentryzmu?

– Jeżeli chodzi o wywyższanie się i egocentryzm, to nie ma ich w moim postępowaniu ani odrobiny. Ale podkreślam, nie mam zamiaru pić przedpołudniowej kawy w herbaciarni „Pod Pajęczyną”.

– Przecież ich nawet jeszcze nie poznałeś.

– W rzeczy samej.

Ci oni, o których mówiła lady Agatha, byli amerykańskimi kuzynami – z Milwaukee w stanie Wisconsin – których Melrose, jak dotąd, widział tylko z pewnej odległości. I nie miał wcale ochoty tej odległości zmniejszać, mimo nalegań ciotki. Zamieszkał sam, w malutkim, ale uroczym hoteliku Falstaff, położonym przy głównej ulicy, zmuszając tym samym Agathę i amerykańskich kuzynów do tego, by zatrzymali się w innym miejscu, bardziej nastawionym na bogatą klientelę. Kuzynów owych i pociotków, przybyłych jednym z autokarów turystycznych, widział wcześniej przed pompatycznym, naśladującym styl Tudorów budynkiem hotelu Hathaway. Tarasowali wtedy cały chodnik. A przed paroma tygodniami, w Ardry End, Agatha, machając mu przez nosem listem z Ameryki, twierdziła uparcie, że on, Plant, musi ich koniecznie poznać.

– To nasi kuzyni. Biggetowie, z rodziny Randolpha.

– Zapewniam cię, ciociu, że moimi kuzynami oni nie są – rzekł zza porannej gazety.

– Ależ są. Dzięki małżeństwu, drogi Plancie – upierała się, tonem osoby odczuwającej satysfakcję z tego, że udało jej się rozmówcy wytknąć pomyłkę.

– Ale nie mojemu. Tylko stryja Roberta. A on już nie żyje.

– Przestań stawać okoniem, Plancie.

– Nie staję żadnym okoniem. To nie ja wżeniłem się w Biggetów.

– Nie chcesz się spotkać z własnymi krewnymi?

– Jestem im mniej niż synowcem i zdecydowanie mniej niż synem, że sparafrazuję Hamleta⁴. Sądzę też, że gdyby Klaudiusz nosił nazwisko Bigget, młody książę nie miałby tak wielkich trudności z pozbawieniem go życia podczas modlitwy.

– No cóż – powiedziała Agatha, lustrując wzrokiem wszystko to, co stało na blacie stolika na kółkach – wobec tego góra będzie musiała przyjść do Mahometa.

Zabrzmiało to złowrogo. Melrose odłożył gazetę.

– Co masz na myśli?

– Jedynie to – odrzekła, pozbawiając babeczkę z różowym lukrem bibułkowego przyodziewku – że jeżeli ty nie możesz pojechać tam, będę musiała zaprosić Biggetów tutaj. No cóż, wizyta w wiejskiej posiadłości... to z pewnością by im się spodobało.

Tutaj? Melrose natychmiast rozpoznał szantaż. Jednak nie dał nic po sobie poznać.

– Masz w swoim domku tylko dwa pokoje – powiedział. – Spodziewam się jednak, że mogłabyś ich zakwaterować w pokojach gościnnych w miejscowym pubie. Dick Scroggs zawsze nimi dysponuje. Zwłaszcza od czasu tego morderstwa sprzed trzech lat.

Melrose zamilkł i wypełnił kilka kolejnych wolnych kratek krzyżówki.

– Twoje poczucie humoru jest naprawdę makabryczne. I wiesz, mając tak duży dom, mógłbyś okazać się trochę bardziej gościnny.

Melrose milczał nadal.

– No cóż, skoro nie chcesz wziąć kuzynów pod swój dach – odezwała się po chwili Agatha – mógłbyś ich chociaż zaprosić na podwieczorek z bułeczkami z dżemem i bitą śmietaną.

– Moim zdaniem nie powinni jeść takich rzeczy, bo i bez tego są na pewno wystarczająco otyli.

Melrose w dolnej linijce oznaczonej literą L wpisał słowo „prostak”.

– Otyli? Skąd wiesz? Przecież nie widziałeś ich na oczy!

– Sądząc po tym, co mi o nich mówisz, muszą tacy być.

Melrose uważał, że Stratford w lipcu to miejsce, do którego się nie jeździ, i w normalnych okolicznościach nikt by go tam nie zaciągnął nawet siłą. Jednak telefon, który przed dwoma dniami dostał od Richarda Jury’ego, sprawił, że zmienił zdanie. Long Piddleton od Stratfordu dzieliła niewielka odległość, więc Jury, który miał się tam znaleźć w związku z rutynowymi policyjnymi sprawami, zasugerował, żeby Plant, gdyby nie miał akurat jakichś ważniejszych zajęć, podjechał samochodem.

I Plant wyruszył w podróż, mając na siedzeniu pasażera dyrygującą nim Agathę, która na podołku trzymała mocno wiklinowy kosz z wiktuałami.

Kochany stary Stratford – powiedziała teraz, rozpościerając ramiona gestem osoby pragnącej przygarnąć do siebie całe miasto.

Melrose odprowadzał ją wzrokiem, gdy przechodziła przez jezdnię, zmierzając do herbaciarni „Pod Pajęczyną”, by wraz z kuzynami w półmroku sali o belkowanym suficie i nierównych podłogach wypić przedpołudniową kawę. Lokale tego rodzaju podobały się turystom tym bardziej, im mniej było w nich światła i im bardziej rozchwiane były w nich stoliki. Agatha podzielała tego rodzaju gusta, choć trzeba powiedzieć, że dla niej stan stolika okazywał się zawsze mniej istotny niż stan patery z ciastkami. Melrose zdawał sobie sprawę, że nie pozbyłby się jej, gdyby wiedziała, że jest umówiony na kolację z Richardem Jurym.

Agatha bowiem nie tylko nie dopuściłaby do tego, żeby ominęło ją spotkanie z nadinspektorem, ale także nie przepuściłaby posiłku, za który nie musiałaby płacić.

Stratfordzki kościół Świętej Trójcy, w którym znajdował się grób Szekspira, stał przy końcu lipowej alei. Melrose wszedł właśnie do środka z zamiarem obejrzenia prezbiterium, a ciężkie wrota zamknęły się za nim cicho – podkreślając tym obecność ducha genialnego poety i ignorując fakt, że grupka pielgrzymów skupionych przy stoisku z pamiątkami wykupuje właśnie wszystko, co zostało opatrzone jego wizerunkiem: zakładki do książek, kółka do kluczy, notesiki. W samym kościele natomiast nie było nikogo oprócz starszego człowieka pilnującego puszki na datki stojącej przy końcu nawy. Melrose wydobył dziesięciopensówkę, dzięki której miał nabyć prawo spojrzenia na miejsce wiecznego spoczynku geniusza. Jak w wesołym miasteczku, gdzie trzeba płacić za wstęp na karuzelę, pomyślał i poczuł lekki powiew makabry. Jednak stróż grobu Szekspira miał najwyraźniej całkiem inne odczucia, bo uśmiechając się szeroko, uniósł czerwoną, obciągniętą aksamitem linę.

William Szekspir z pewnością był człowiekiem, którego cechował gust najdoskonalszy z doskonałych. Zasługiwał bez wątpienia na rzeźbę nagrobną z marmuru, z małym pieskiem u stóp, i na sarkofag umieszczony w oddzielnej, udekorowanej aksamitami kaplicy. Tymczasem oczom Melrose’a ukazała się jedynie niewielka tablica z brązu, na której wyryto jego nazwisko – pośród wielu innych nazwisk pogrzebanych obok członków rodziny. Widząc ten brak ostentacyjności, poczuł przypływ niezwykłego, niemal religijnego szacunku dla tak wielkiego, a równocześnie tak skromnego człowieka.

Zanim opuścił nawę kościoła, obejrzał jeszcze chór oraz niezwykłe, przypominające maszkarony twarze wyrzeźbione na poręczach krzeseł. Cofając się o krok, poczuł, że jego noga napotyka jakąś przeszkodę. Okazała się nią tylna część ciała mężczyzny pochylającego się nisko między ławkami.

– Och, przepraszam – powiedział ów młody człowiek, prostując się i poprawiając przewieszony przez ramię pasek przytrzymujący sporej wielkości prostokątny neseser.

Melrose w pierwszej chwili pomyślał, że – choć metalowy – musi zawierać jakiś wyszukany sprzęt fotograficzny. A może to licznik Geigera? – zastanowił się następnie. Czy ten facet szuka tu jakichś materiałów radioaktywnych?

– Czy pan coś zgubił? – zapytał uprzejmie.

– O nie. Po prostu zaglądam pod siedzenia. – Drewniane ławki wyglądały na nieużywane, choć nie wszystkie ich siedziska zostały ustawione w pozycji pionowej. – Przyglądam się rzeźbom. Są nawet pod spodem – wyjaśnił.

– Ma pan na myśli misericordie⁵?

– Tak się nazywają? Zabawne. Po co je w ogóle tam umieszczono?

– Nie mam pojęcia.

Melrose uznał, że mężczyzna dobiega czterdziestki, więc nie jest aż tak młody, jak mu się z początku wydawało. Złudzenie to wywołał fakt, że jego jakby wyszorowana szczotką o twardym włosiu twarz miała bardzo młodzieńczy wygląd. Mężczyzna był dość wysoki, ciemnowłosy i w swoim wymiętym płóciennym garniturze w paski oraz okropnej muszce w kropki robił wrażenie całkiem przeciętnego. Poprawił sobie kołnierzyk jak ktoś, kogo dusi krawat. Mówił z akcentem amerykańskim albo kanadyjskim – Melrose nigdy ich nie potrafił odróżnić, ale pomyślał, że jest to raczej akcent mieszkańca Stanów Zjednoczonych.

– Pan jest stąd? – zapytał nieznajomy, idąc za Melrose’em wzdłuż nawy i mijając człowieka strzegącego czerwonego aksamitnego sznura.

– Nie. Jestem przyjezdny.

– Aha. To tak jak ja.

Jego ton sugerował, że na ogromnej połaci ziemi jałowej, jaką był gród Szekspira, znalazł sobie wreszcie towarzysza.

– Ten kościół jest kapitalny, nie uważa pan?

– No tak – przyznał Melrose. – Rzeczywiście, kapitalny.

Amerykanin przystanął wśród krzeseł oraz poduszek przeznaczonych na klęczniki i bezceremonialnie podał Melrose’owi łudząco podobną do szpachli prawicę.

– Jestem Harvey L. Schoenberg z Dystryktu.

– A ja jestem Melrose Plant.

Melrose uścisnął podaną sobie dłoń.

– Skąd?

– Z Northamptonshire. To hrabstwo położone o jakieś sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt mil stąd.

– Nigdy tam nie byłem.

– Jak większość odwiedzających Stratford. Nie ma tam nic specjalnie interesującego poza dość ładnymi wioskami rozsianymi w dość ładnej okolicy.

– Wie pan... – powiedział Harvey Schoenberg, pchając ramieniem ciężkie kościelne wrota – ...tylko proszę nie krytykować – dodał zaraz, tak jakby Melrose zamierzał zdyskredytować jego ojczyznę. – Bardzo bym chciał, żeby w Dystrykcie było w lipcu tak jak tutaj.

– A gdzie jest ten Dystrykt? – zapytał zaintrygowany Melrose.

Schoenberg roześmiał się.

– No przecież to Waszyngton, Dystrykt Kolumbii.

– A, wasza stolica.

– No właśnie. Stolica naszych dobrych starych Stanów. Ale klimat tam jest cholerny.

Melrose ruszył przed siebie z postanowieniem, że pójdzie nad rzekę, a Schoenberg poszedł w jego ślady.

– Kto to jest Lucy? – zagadnął, idąc obok niego.

– A o kogo panu chodzi?

– No o tę Lucy. – Schoenberg wskazał chodnik pod nogami. U ich stóp, wyryta w kamieniu, widniała inskrypcja. – Ta Lucy to była jakaś przyjaciółka Szekspira?

– Wydaje mi się, że Lucy to nazwisko. Nazwisko całej rodziny, której członkowie są gdzieś tutaj pochowani – odrzekł Melrose, wskazując końcem laski ze srebrną gałką ziemię pod lipami.

– Dziwne. Więc chodzimy po grobach?

– Yyy... Wie pan, chciałem się przejść nad rzekę. Miło było poznać...

– Nad rzekę? To świetnie.

Schoenberg poprawił na ramieniu pasek od metalowego nesesera i nadal szedł obok Melrose’a – teraz po trawie. Przypominał zagubionego psa, którego ktoś w parku pogłaskał po głowie i który nie ma zamiaru tak łatwo tego kogoś opuścić.

– Staram się zauważyć różne rzeczy – powiedział, wkładając do ust gumę do żucia – bo zbieram materiały do książki.

Byłoby rzeczą niegodną dżentelmena, pomyślał Melrose, nie zapytać o charakter tego dzieła. Zapytał więc.

– To ma być książka o Szekspirze – odpowiedział mu Schoenberg, żując i mlaskając.

Boże miłosierny, westchnął w duchu Melrose, dlaczego ten Amerykanin o młodzieńczej twarzy chce się zapuszczać na tak niebezpieczne wody?

– Na temat Szekspira, proszę pana, napisano całe morze książek. Nie boi się pan utonąć?

– Proszę mi mówić Harve. Utonąć w morzu książek? O nie, do diabła. Bo wie pan, ta moja to będzie coś całkiem nowego. Nie tyle o Szekspirze, ile o Kicie Marlowe.

– A jaki dokładnie będzie jej temat? – zapytał z duszą na ramieniu Melrose. – Mam nadzieję, że nie będzie miała nic wspólnego z ustalaniem autentyczności.

– Autentyczności? To znaczy kto napisał to wszystko? – Schoenberg pokręcił głową. – Ja piszę bardziej o życiu niż o literaturze. A poza tym w rzeczywistości interesuje mnie raczej Marlowe.

– Rozumiem. Jako uczonego? Jest pan związany z jakąś instytucją?

– Nie, nie. Ja nie zrobiłem nawet magisterium. Tego rodzaju bzdury zostawiam mojemu jajogłowemu bratu. Kieruje katedrą anglistyki na uniwersytecie w Wirginii i za parę dni zobaczę się z nim w Londynie. Co do mnie, to jestem programistą komputerowym.

Poklepał metalowy neseser i ponownie poprawił pasek na ramieniu.

– Naprawdę? A ja zawsze myślałem, że na świecie jest zdecydowanie zbyt wielu kierowników katedr i panuje niedostatek programistów komputerowych.

Harvey Schoenberg uśmiechnął się na to szeroko:

– No cóż, Mel, w przyszłości będzie ich zdecydowanie więcej. Komputery zmienią świat. O, takie jak to maleństwo – dodał, głaszcząc neseser tak, jakby był zawiniątkiem, w którym śpi niemowlę.

Melrose przystanął, a kilka głodnych, mających nadzieję na coś do jedzenia łabędzi natychmiast podpłynęło do brzegu.

– Nie chce mi pan chyba powiedzieć, panie Schoenberg...

– Proszę mi mówić Harve.

– ...że to jest komputer?

Ciemne oczy Harveya Schoenberga zabłysły wśród pajęczyny cieni, jakie wierzby rzucały na jego twarz.

– Możesz być tego pewien, Mel. Chcesz go obejrzeć? A zresztą, postawię ci piwo i opowiem o nim wszystko co do joty. Dobrze?

Po tych słowach Harvey, nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie.

– No...

Melrose nie miał pewności, czy chce wiedzieć o komputerze wszystko co do joty.

– Chodźmy – ponaglił go Harvey Schoenberg, tak jakby mieli za chwilę spóźnić się na autobus. – Pub „Pod Zawianym Kaczorem” jest po drugiej stronie ulicy. Czy „Pod Czarnym Łabędziem”. Zresztą jak zwał, tak zwał.

– „Pod Czarnym Łabędziem” jest chyba część restauracyjna.

Schoenberg obejrzał się przez ramię na rzekę.

– Skąd oni biorą te łabędzie? A wiesz, ja tak dla zabawy sprawdziłem coś w komputerze. Uruchomiłem specjalny program, żeby zobaczyć, kiedy jest najmniej prawdopodobne, że stłoczą się przy brzegu w oczekiwaniu na okruchy chleba. Ishi wszystko to dla mnie wyliczył.

Melrose nie był do końca pewien, jak się ustosunkować do tej wypowiedzi.

– Sądzę, że łabędzie pochodzą z kolonii lęgowej – stwierdził.

– Żartujesz. Kolonia lęgowa to coś takiego jak kurza ferma?

Zbliżali się już do pubu. Melrose czuł, że potrzebuje drinka.

– Nie do końca – powiedział i spojrzał w błękitne niebo, zastanawiając się, czy od słonecznego żaru nie dostał przypadkiem pomieszania zmysłów.

– Kto to jest Ishi? – zapytał.

– Ishi czyli Ishikabi. To to maleństwo. Japoński komputer, przerobiony przez obecnego tu twego uniżonego sługę.

Harvey Schoenberg był najwyraźniej „po przezwisku” ze wszystkimi i wszystkim na świecie, nie wyłączając własnego komputera.

Kiedy kufel old peculiera zdołał już sprawić, że ustąpiły objawy odsłonecznego pomieszania zmysłów, Melrose – nie bez trwogi – zaczął czekać, aż Harvey Schoenberg udzieli mu wyjaśnień. Ishi tkwił tymczasem na krześle obok swego właściciela niczym ich trzeci kompan przy stole. Podniesione wieko nesesera odsłaniało niewielki ekran i klawiaturę. Melrose dostrzegł też kilka otworów na jakieś dyski, a na zielonym ekranie pulsujący malutki biały kwadracik. Tak bije pewnie serce Ishiego, pomyślał. Pulsowanie było tak intensywne, że nabrał pewności, że zarówno Ishi, jak i Harvey płoną z niecierpliwości, żeby zacząć.

– Kto zabił Marlowe’a? – odezwał się Harvey Schoenberg.

– No cóż – odrzekł Melrose – nikt nie ma pewności, co się...

Harvey pokręcił głową tak energicznie, że przekrzywiła mu się muszka, którą zaraz poprawił.

– Nie, nie – powiedział. – To nie było pytanie. To jest tytuł mojej książki. Kto zabił Marlowe’a?

– Naprawdę?

Melrose odchrząknął.

– No więc – Harvey założył ręce na piersi i pochylił się nad stolikiem, przybliżając twarz do twarzy Melrose’a – powiedz mi, Mel... Kit Marlowe... Co ci o nim wiadomo?

– Kit, to znaczy Christopher... – odrzekł Melrose po krótkim namyśle – ...Marlowe zginął w bójce, o ile dobrze pamiętam, podczas popijawy w jakimś pubie w Southwark...

– Nie w Southwark, tylko w Deptford.

– A tak. W Deptford. Doszło tam do jakiegoś nieporozumienia. I ktoś go przypadkiem ugodził nożem. No, coś w tym rodzaju – zakończył Melrose, dostrzegając igrający na twarzy Harveya krzywy uśmieszek.

– Mów dalej.

Melrose wzruszył ramionami.

– O czym? Wiem tylko tyle.

– O reszcie jego życia. O sztukach, które napisał, i tak dalej.

– Miałem wrażenie, że nie interesuje cię literacki aspekt sprawy.

– I słusznie, bo to prawda. Nie jestem jednym z tych jajogłowych, co usiłują udowodnić, że to Bacon czy ktoś tam inny napisał rzeczy Szekspira. Ale relacje Marlowe’a z Szekspirem to całkiem co innego.

– Nie sądzę, że Christopher Marlowe i Szekspir tak bardzo się przyjaźnili. Kiedy pojawił się Szekspir, Marlowe był już dość dobrze znany. Zdążył wystawić Tamerlana Wielkiego i Tragiczne dzieje doktora Fausta, i uważano go chyba za najlepszego angielskiego dramaturga. A poza tym był uwikłany w politykę. Tak, Marlowe był agentem, kimś w rodzaju szpiega...

Melrose mówił dalej, a Harvey siedział, kiwając energicznie głową – niczym nauczyciel, czekający, aż nieco debilny uczeń wyrecytuje wreszcie to, co wykuł na pamięć, by móc się wreszcie wtrącić i go poprawić.

– Tamerlan został napisany, w każdym razie jego część, kiedy Marlowe był jeszcze studentem Cambridge. To zadziwiający utwór jak na tak młodego człowieka. Potem był Doktor Faust...

– „Czy to ta twarz sprawiła, że tysiące okrętów ruszyło...” – wyrecytował Harvey dość smutnym tonem.

– Właśnie. – Melrose poczuł lekki przypływ serdeczniejszych uczuć. – Jak mi idzie?

– Świetnie. Naprawdę dużo wiesz. Jesteś jakimś profesorem?

– Miewam czasami wykłady na jednym z uniwersytetów. Ale to nic takiego. – Melrose dopił old peculier.

Mocne, pomyślał, wali obuchem w łeb. Jak ten facet ze swoimi teoriami.

– Wykłady z literatury, tak?

– Na temat poezji francuskiej. Ale wracając do Marlowe’a...

– Earl Southampton. Co o nim wiesz? – zapytał Harvey, pochylając się ku Melrose’owi i ściszając głos.

Melrose poczuł się jak agent, który stoi z podniesionym kołnierzem w drzwiach, za którymi leje deszcz, przekazując tajne informacje.

– Southampton? Czy on nie był mecenasem Szekspira? Mecenasem sztuki?

– Odpowiedź poprawna. Młody, bogaty, urodziwy. Southampton. Śliczny chłopak.

– No nie. Chyba nie sugerujesz, że życie seksualne Szekspira było w jakiś sposób podejrzane? Moim zdaniem to bzdura.

Harvey wyglądał na zaskoczonego.

– A czytałeś sonety?

– Tak. Ale one świadczą tylko o uczuciu, wierności...

– Nie mów!

Harvey pochylił się nad komputerem i z niewiarygodną szybkością zastukał w klawiaturę. Malutki biały kwadracik zaczął skakać i na ekranie pojawiły się słowa:

Mknący ku tobie, w którym miał nagrodę miłą,

Zamknął to, co rzec chciałem, w czaszce mej jak w trumnie⁶

Wyglądało na to, że uważa je za niepodważalny dowód.

– Zastanów się, a przyznasz mi rację. Ale nie w tym rzecz. Do cholery, nie obchodzi mnie, co ci faceci robili w łóżku. Oczywiście wszyscy wiemy, że Marlowe był ciotą...

– Czyżby?

– No jasne! A o co innego chodziło w tej historii z Walsinghamem? Ojej, wiem, że jest teoria, która głosi, że Kit został ugodzony nożem w bójce o jakąś damę podejrzanej konduity i że wskutek tego umarł. I inna, w myśl której zaszalał na jakimś statku wycieczkowym, wdał się tam w bójkę i wylądował za burtą. – Harvey prychnął, pogrążając tym samym obie teorie w rzecznych falach. – Ale posłuchaj, Mel, nie wierz w to wszystko, bo to Tom Walsingham był prawdziwym przyjacielem Marlowe’a. – Amerykanin zamrugał i poprawił swoją okropną muszkę. – Marlowe zadedykował mu poemat Hero and Leander. – Harvey odsunął na bok szklankę i pochylił się ku Melrose’owi tak, jakby obaj byli mylącymi pogonie szpiegami. – Rodzina Walsinghamów miała mnóstwo szmalu i wielkie wpływy. To właśnie Tommy skaptował Kita na agenta...

Melrose odchrząknął.

– Ale o którym stuleciu mówimy, panie Schoenberg?

– Mów mi Harve... i to Tommy spowodował, że wysłano go do Hiszpanii i umieszczono w pewnym opactwie, żeby się zorientował, co knują katolicy. Wiesz, Maria Stuart, królowa Szkotów. Te rzeczy.

– No tak. Słyszałem o niej.

– No i? – zapytał Harvey, wychylając się w przód. – Nic chyba dziwnego, że Kit, kiedy go wsadzili do ciupy, prawie dostał kota. Tom Walsingham naprawdę miał wpływy. Mógł temu wszystkiemu zapobiec. A on co robi? Pozwala, żeby Kita stuknięto w łeb... – Harvey, oburzony, machnął ręką. – Jak CIA albo MI5. No, wiesz: jeżeli cię złapią, 007, to my cię nie znamy... i tak dalej.

– Mówimy – upierał się Melrose, wciągając się wbrew sobie w dyskusję – o czasach wyjątkowych konfliktów politycznych i religijnych. Człowiek nie mógł wtedy, nie popadając w tarapaty, opowiadać się w swoich sztukach za heretyckimi pomysłami jakiegoś Fausta, a w rzeczywistym życiu szpiegować katolików w Hiszpanii...

Harvey Schoenberg zrobił lekceważący gest.

– Też mi coś! Jeszcze dorzuć, że na dodatek panowała zaraza. Kiepska sprawa, zaraza. – Harvey przyjrzał się swoim paznokciom, jakby szukając symptomów świadczących o chorobie. – Ja to wszystko wiem. Ale zrozum, tu właśnie, jeżeli chodzi o śmierć Marlowe’a, wszyscy zrobili zły początek. To znaczy ci, co uważają, że zginął przypadkiem... Przypadkiem! Słyszałeś kiedyś o przypadkowym wpakowaniu komuś ostrza w oko? – Harvey pokręcił głową na myśl o uczonych, których wysiłki da się określić krótko: góra urodziła mysz. – Więc przypadek nie wchodzi w rachubę. Błąd polega na tym, że ci, co wiedzieli o zamordowaniu Kita, uważali, że tamci faceci z tawerny w Deptford zabili go z powodów politycznych, bo bali się, że Kit, jeżeli się go podejdzie, wygada się na temat Walsinghama, Raleigha i całej tej bandy.

Podczas przemowy Melrose odrywał od swojej butelki piwa etykietkę, co było nieprzyjemnym obyczajem, do którego jak dotychczas nigdy się nie zniżył.

– Rozumiem, że uważasz inaczej?

Harvey po raz kolejny pochylił się ku niemu, zniżając głos:

– Posłuchaj, ludzie przez czterysta lat próbowali dociec, co się zdarzyło w tej tawernie w Deptford. Niestety, jedynymi świadkami byli wykonawcy głównych ról. Tak czy nie? Ten Poley, Skeres i Frizer. A Marlowe... on biedak już nie żył...

– Była to jedna z największych strat, jeżeli nie największa, jakie poniosła literatura angielska. – Melrose, który nigdy się nie mądrzył, teraz miał potrzebę, żeby to zrobić. I właściwie czuł się dość pijany. Co było bez wątpienia reakcją obronną na atak całkowitego braku rozumu. – Miał dwadzieścia dziewięć lat...

Straty poniesione przez literaturę nie zrobiły na Harveyu Schoenbergu większego wrażenia. Miał do zrealizowania ważniejsze zadanie.

– Jasne, on zginął. Ale cóż, takie jest życie. Rzecz polega na tym, że większość ludzi chyba uważa, że ten Skeres i Frizer byli czymś w rodzaju płatnych zabójców działających z polecenia Walsinghama i że to wszystko było, jak już mówiłem, polityczne. A wiesz, co ja na to?

– Nie mam pojęcia.

– Że to bzdury.

Schoenberg rozparł się na krześle, zakładając jeden łokieć na oparcie.

– Naprawdę? – Melrose prawie bał się zapytać, ale czuł, że jego opór skruszał niemal całkowicie. – No to co się stało? Kto twoim zdaniem był za tę śmierć odpowiedzialny?

Harvey Schoenberg posłał mu konspiracyjny, godny pirata z nożem w zębach uśmieszek.

– Ale nie zdradzisz nikomu mojej teorii? – Znowu postukał w komputer. – Mam to wszystko tutaj. Wszystkie dowody.

– Zdradzić ją komuś? Przysięgam, że gdyby mnie nawet łamali kołem, nie pisnę ani słowa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: