Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podlega dyskusji. Eseje - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 listopada 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Podlega dyskusji. Eseje - ebook

Podlega dyskusji to zbiór esejów Christophera Hitchensa, pierwszy od czasu wydanego w 2004 roku Love, Poverty, and War. Pozwoli bliżej poznać pełnego pasji i sceptycyzmu ducha jednego z najbardziej błyskotliwych pisarzy, powszechnie podziwianego za przejrzystość stylu, przejaw jego metodycznego i pozbawionego uprzedzeń myślenia.

Tematyka esejów jest różnorodna, począwszy od rozważań, dlaczego Charles Dickens był wspaniałym pisarzem, a jednocześnie nieznośnym człowiekiem, przez niepokojącą fantastykę J.G. Ballard i nieprzemijające dziedzictwa Thomasa Jeffersona i George’a Orwella, po ustawiczną agonię antysemityzmu i dżihadu. Hitchens poświęca nawet uwagę kryzysowi finansowemu z 2008 roku i przekonuje, że filozofia Karola Marksa wciąż nie traci na aktualności.

Książka ta jest pomostem między dwoma równoległymi światami kultury i polityki. Pokazuje, jak polityka usprawiedliwia się poprzez kulturę, a kultura ożywia politykę. W taki oto sposób Podlega dyskusji zapewnia Hitchensowi pozycję – jak to ujął Christopher Buckley – najwybitniejszego współczesnego eseisty piszącego po angielsku.

„Hitchens ma wyjątkowo szerokie spektrum zainteresowań. To jeden z najbardziej inspirujących myślicieli i najbardziej interesujących pisarzy, nawet wtedy – a może szczególnie wtedy – gdy prowokuje”. Bill Keller, New York Times Book Review

„Powiedzieć, że przez ostatnie trzy dekady świat byłby uboższym, nudniejszym i w ogóle mniejszym miejscem bez Hitchensa i jego pisarstwa, byłoby kompletnym banałem z rodzaju tych, jakimi sam autor pogardzał. Byłoby to też prawdą”. John Gray

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-330-5
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Trzej ludzie, których wymieniłem w dedykacji, to tunezyjski handlarz uliczny, egipski restaurator oraz ojciec rodziny z Libii. Wiosną 2011 roku pierwszy z nich dokonał samospalenia w mieście Sidi Bu Zajd, żeby zaprotestować przeciwko kolejnemu upokorzeniu, jakie spotkało go ze strony małostkowych biurokratów. Drugi również odebrał sobie życie, kiedy Egipcjanie zaczęli masowo protestować przeciwko stagnacji i beznadziei, do których doprowadziły rządy Mubaraka. O tym trzecim z kolei można powiedzieć, że nie tylko odebrał sobie życie, ale również je poświęcił. Siedząc za kierownicą swojego skromnego samochodu, który napełnił kanistrami z benzyną i domowej produkcji materiałami wybuchowymi, staranował bramę koszar wojskowych Katiba w Bengazi, będących w znienawidzonym i obłąkanym reżimie Kaddafiego odpowiednikiem Bastylii.

Na tle burzliwych dziejów ludzkości idea męczeństwa ukazuje swoje janusowe oblicze. Tym, którzy byli gotowi umrzeć za sprawę najwyższej wagi, wodzowie od Peryklesa do Lincolna składali hołdy w mowach pogrzebowych. Gdyby spojrzeć na to z większą dozą sceptycyzmu, ludzie ochoczo idący na śmierć czasami byli podejrzewani o przesadną gorliwość, przeświadczenie o własnej nieomylności, a nawet fanatyzm. Hymn mojej dawnej partii, brytyjskiej Partii Pracy, mówi z żarliwością o fladze w kolorze najgłębszej czerwieni, która „nie raz okrywała jak całun umęczone ciała”. Z okien mojego Balliol College widać pomnik męczenników oksfordzkich – biskupów Cranmera, Latimera i Ridleya – którzy w październiku 1555 roku, za rządów katolickiej królowej Marii, zostali oskarżeni o protestancką herezję i spaleni na stosie. „Krew męczenników jest posiewem chrześcijan”, napisał pod koniec II wieku naszej ery jeden z ojców Kościoła, pochodzący z Kartaginy Tertulian. Przez kolejne stulecia męczeństwo kojarzono nieodmiennie ze ślepą wiarą, a często prześladowani czekali na swoją kolej, by sami rozpalać stosy. Myślę jednak, że Partię Pracy można oczyścić z tego zarzutu. Tak samo Jana Palacha, czeskiego studenta, który w styczniu 1969 roku dokonał aktu samospalenia na praskim placu Wacława, aby zaprotestować przeciwko sowieckiej okupacji swojego kraju. W Oksfordzie pomagałem w organizacji wiecu na jego cześć, a w latach siedemdziesiątych związałem się z Palach Press, skupiającym zbiegłych dysydentów emigracyjnym ośrodkiem informacji, który u schyłku kolejnej dekady wniósł znaczący wkład w aksamitną rewolucję. Była to całkowicie świecka i obywatelska inicjatywa, która nie doprowadziła do przelewu ani jednej kropli krwi.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat słowo „męczennik” uległo degradacji, zaczęto je bowiem kojarzyć z drapieżnym wizerunkiem Muhammada Aty, zimnego i bezdusznego zombie – zamachowca samobójcy – który zginął, starając się zabić jak najwięcej niewinnych ofiar. Organizacje, które zajmują się wyszukiwaniem i szkoleniem ludzi takich jak on, odpowiadają za niewyobrażalne zbrodnie w wielu krajach i społecznościach, od Anglii po Irak. Ich celem jest stworzenie systemu, w którym normą staną się tacy zimni i bezduszni zombie, a kultura ulegnie zagładzie. Twierdzą, że ich zwycięstwo jest pewne, ponieważ bardziej od życia kochają śmierć, a zamiłowanie do życia czyni z ludzi słabych i sprzedajnych degeneratów. W zasadzie wszystko, co napisałem po 2001 roku, pośrednio lub bezpośrednio podważa i obala takie nienawistne i nihilistyczne deklaracje, a także godzi w tych spośród nas, którzy próbują je usprawiedliwiać.

Ci trzej męczennicy, Tunezyjczyk, Egipcjanin i Libijczyk, w swoim myśleniu i postępowaniu są bardziej podobni do Palacha niż do Aty. Nie zamierzali nikomu odbierać życia. Marzyli o tym, aby to życie było czymś więcej niż tylko nędzną wegetacją niewolników poniżanych przez dogorywającą oligarchię. Nie wygłaszali ohydnych i wyrachowanych deklaracji, chełpiąc się, że w nagrodę za swoje zbrodnicze postępki dostąpią udziału w lubieżnych fantazjach na tamtym świecie. Nie zamierzali podjudzać krzykliwego motłochu, który pod wpływem zbiorowej histerii zamienia się we wzburzone morze. Jan Palach wyznał swoim najbliższym przyjaciołom, że główną przyczyną jego gestu nie była sowiecka okupacja, ale nieznośna apatia, jaka zapanowała w Pradze, kiedy pełna nadziei wiosna ustąpiła miejsca mroźnej zimie. Ci trzej zwiastuni arabskiej wiosny, którzy woleli śmierć w płomieniach od życia w martwocie, też mieli nadzieję, że tchną ducha w swoich towarzyszy niedoli i obudzą w nich obywatelskie aspiracje. Przypływ się cofnie, fale opadną, a słońce znów spali piaszczystą ziemię na brąz, ale nic nie zdoła zatrzeć w umysłach Arabów inspiracji i ducha Tahriru. Ludzie jeszcze raz pokazali, że nie kochają swoich kajdan ani ciemiężycieli¹, a ich dążenia do cywilizowanego życia – „ta powszechna możliwość zyskania szlachectwa”, jak to ujmuje Augie March w powieści Saula Bellowa² – nie są niczym zdrożnym ani nadzwyczajnym.

Gdy w lutym 2009 roku zostałem zaproszony przez Uniwersytet Amerykański w Bejrucie, aby wygłosić wykład pod tytułem Kim są prawdziwi rewolucjoniści na Bliskim Wschodzie, dołożyłem wszelkich starań, aby rozdmuchać tych kilka nikłych iskierek, które wówczas były ledwie dostrzegalne. Zwróciłem uwagę na zalążki biernego oporu w Iranie. Przytoczyłem słowa wielkiego egipskiego dysydenta i profesora nauk politycznych (oraz więźnia politycznego) Saada Eddina Ibrahima, który obecnie jest uznawany za jednego z intelektualnych ojców ruchu Tahrir. Wychwalałem cedrową rewolucję w samym Libanie, która przyniosła kilka miesięcy nadziei, a jej zwieńczeniem było uwolnienie od długoletniej okupacji syryjskiej. Wyraziłem poparcie dla sił kurdyjskich w Iraku, które pomogły położyć kres tyranii Saddama Husajna, jednocześnie podejmując starania o autonomię dla najliczniejszej i najbardziej uciśnionej mniejszości narodowej w tym regionie. Wychwalałem działalność Salama Fajjada, który dążył do zdemaskowania rozpasanej korupcji we władzach Autonomii Palestyńskiej. Były to różnorodne, ale nie rozbieżne wątki, z których – miałem nadzieję, a po części wierzyłem – da się utkać nową szatę.

Widać było wyraźnie, że znaczna część słuchaczy (z których większość, z żalem muszę przyznać, stanowili Amerykanie) odbiera mnie jako swego rodzaju błazna. Z ich perspektywy rewolucyjny autentyzm jest domeną takich ugrupowań jak Hamas i Hezbollah, zdeklarowanych przeciwników kolosa zza oceanu i niezmordowanych bojowników walczących z syjonizmem. Dla mnie była to kolejna runda w długiej debacie politycznej. Ujmując rzecz skrótowo, jest to polemika, która toczy się nieprzerwanie między antyimperialistyczną lewicą a antytotalitarną lewicą. W takiej czy innej formie biorę w niej udział całe życie i zabieram głos po obu stronach. A w przypadku konfliktów coraz częściej staję po stronie przeciwników totalitaryzmu. (Może to nie zabrzmi jak twierdzenie, ale do pewnych rzeczy należy dochodzić drogą doświadczenia, a nie tylko wyciągać wnioski na podstawie zasad). Niektóre spośród tych prób i poszukiwań opisałem w swoich wspomnieniach Hitch-22, a kilka z nich znalazło odbicie także tutaj, zarówno w formie reportażu, jak i rozprawy. Zapewniam, że siły, które uznają pluralizm za cnotę, choć mogą sprawiać wrażenie umiarkowanych, są z gruntu o wiele bardziej rewolucyjne (i całkiem prawdopodobne, że z biegiem czasu ujawnią również swoją antyimperialistyczną naturę).

Rozwijanie lub pielęgnowanie każdego z tych światopoglądów pociąga za sobą konieczność nieustannej dysputy na temat idei Ameryki. Obecnie jest znacznie łatwiej mówić o upadku mojej przybranej ojczyzny zarówno pod względem morale, jak i zasobów materialnych. Nie zamierzam przyłączać się do tej fali oszczerstw. Ta świecka republika wcielająca w życie doktrynę podziału władzy wciąż stanowi orientacyjny wzorzec, uznany lub nie, dla kilku rewolucji demokratycznych, które właśnie trwają albo wkrótce mają się rozpocząć. Czasami Stany Zjednoczone zasługują na respekt, jakim podszyte jest to naśladownictwo, a czasami nie. W tym drugim przypadku – czego przykładem może być poruszona później kwestia waterboardingu – staram się podzielać tę opinię. Jestem również przekonany, że literatura i piśmiennictwo tego kraju od momentu jego powstania zdradzają pewną słabość wobec idei rewolucji i równouprawnienia, a w rozdziale poświęconym tradycji amerykańskiej nie szczędzę sił, aby rozniecić również te iskierki.

„Barbarzyństwo – napisał nie tak dawno temu Alain Finkielkraut – nie jest dziedzictwem naszej prehistorii. Jest wiernym towarzyszem, który podąża za nami krok w krok”. Przywołując i analizując przykłady minionych reżimów totalitarnych, co zdarza mi się tutaj dosyć często, staram się nie odbiegać zbytnio od tematu. A jakże łatwo jest rozpoznać upiorne kształty, które przybierają nasi odwieczni wrogowie – rasizm, kult jednostki i zabobon – kiedy pojawiają się wśród nas (często w obstawie nowych orędowników). Starałem się złagodzić przesadną wojowniczość, wspominając tutaj również o pisarzach i artystach mających swój wkład w kształtowanie kultury i cywilizacji – a nie słów czy koncepcji, których można bronić w oderwaniu od rzeczywistości. Dziesiątki lat zbierałem się na odwagę i w końcu napisałem o Vladimirze Nabokovie.

Tymi, którzy nigdy nie powinni sprawować władzy, są ludzie pozbawieni poczucia humoru. Aby podważyć pewniki moralne, sprzymierzają się z marazmem i nijakością. Ponieważ zasadniczym elementem idei amerykańskości jest różnorodność, staram się celebrować rzeczy, które są zabawne same w sobie albo śmieszne, ale odkrywcze, albo po prostu mają w sobie coś interesującego. Wszystkie te cechy odnoszą się na przykład do tematyki krótkiego eseju o artystycznych i naukowych aspektach robienia laski, choć niezupełnie chroni mnie to przed opaczną interpretacją wszystkich moich artykułów, zważywszy na zależność między płcią a deficytem poczucia humoru. Mimo to żywię przekonanie, że takie przedsięwzięcia na mniejszą skalę również stanowią pewien wkład w dyskusję bez ograniczeń i zakazów, poniekąd nieodłączny element w społeczeństwie, które zdaje sobie sprawę, że ludzi patetycznych i świętoszkowatych należy trzymać na dystans.

Książka ta jest piątym w moim dorobku zbiorem esejów. W przedmowie do pierwszego zbioru, Prepared for the Worst, wydanego w 1988 roku, zamieściłem refleksję Nadine Gordimer – jej sens sprowadzał się do tego, że człowiek poważny powinien się starać pisać tak, jakby ludzie mieli to przeczytać dopiero po jego śmierci. Moim zdaniem chodzi jej o to, że należy tworzyć, jakby zwykłe ograniczenia – moda, względy ekonomiczne, autocenzura, publiczność, a zwłaszcza odbiór intelektualny – nie wchodziły w grę. Jest to chyba niemożliwe do spełnienia, ale mój zamysł przybrał jakiś kształt, podobnie jak pewna przestroga, która uzmysłowiła mi marność tych dążeń. Mniej więcej rok temu dowiedziałem się od lekarza, że być może został mi jeszcze tylko rok życia. W efekcie niektóre z tych artykułów pisałem, mając pełną świadomość, że każdy z nich może być ostatnim w moim dorobku. Oczywiście nie da się osiągnąć perfekcji w działaniu, które z jednej strony sprowadza mnie na ziemię, a z drugiej wprawia w radosny nastrój. Zyskałem jednak bardziej przejrzyste pojęcie na temat tego, co sprawia, że warto przeżyć życie i warto go bronić, i mam wielką nadzieję, że moje słowa zainspirują tych z was, którzy byli na tyle wspaniałomyślni, by dobrnąć do tego miejsca.

26 czerwca 2011

Christopher HitchensBogowie naszych przodków – Stany Zjednoczone Oświecenia

Recenzja książki Brooke Allen Moral Minority: Our Skeptical Founding Fathers

Czemu miałoby nas obchodzić, w co wierzyli ojcowie założyciele, a w co nie? Zadawali sobie tak wiele trudu, aby oddzielić religię od polityki, tak bardzo starali się zachować swoje przekonania wyłącznie dla siebie, że nie miałoby większego znaczenia, gdyby teraz się okazało, że na przykład Jerzy Waszyngton w głębi ducha był baptystą.

Wojna o niepodległość Stanów Zjednoczonych to poniekąd dziedzictwo wojny domowej w Anglii w połowie XVII wieku, której przywódcy i orędownicy byli bez wątpienia fundamentalistami protestanckimi, ale fakt ten nie zjednoczył ojców założycieli i nie można powiedzieć, aby jednoczył nas. Z całą pewnością protestantyzm brytyjski był jednym z modeli, których naśladowania sygnatariusze Deklaracji niepodległości wystrzegali się z całą stanowczością.

Co więcej, osiemnastowieczni uczeni i arystokraci, którzy dali nam konstytucję Stanów Zjednoczonych, byli względnymi ignorantami, jeśli chodzi o wiedzę o kosmosie, Ziemi i ludzkiej psychice, przynajmniej w takim kształcie, w jakim zrewolucjonizowała nowoczesny spór o wiarę. Karol Darwin urodził się za życia Thomasa Jeffersona (tak się złożyło, że w tym samym dniu co Abraham Lincoln), ale poglądy Jeffersona na temat skamielin, które znalazł, prowadząc wykopaliska archeologiczne w swojej posiadłości w Wirginii, są dla darwinizmu tym samym, czym alchemia dla chemii. A teorie Einsteina i Freuda wyznaczają jeszcze dalsze horyzonty. Większość sceptyków zapuszczała się najdalej na grunt niejasnego deizmu, który pozwalał wierzyć, że naturalny porządek świata jest dziełem stwórcy, jednak nie ów stwórca mieszał się w sprawy ludzi. Takie sformułowania, jak występujące w Deklaracji niepodległości „prawa Natury i jej Bóg”, po części stanowiły asekurację dla tego typu przekonań, nie godząc przy tym w żadne świętości. Nawet Thomas Paine, najbardziej bezpośredni w swojej krytyce chrześcijaństwa, w Wieku rozumu broni Boga przed zniewagami, jakich nie szczędzą mu autorzy Biblii i innych tego rodzaju elaboratów.

Jeśli wziąć pod uwagę te ograniczenia, aż dziw bierze, jak bardzo niereligijni byli w rzeczywistości ojcowie założyciele. Na przykład trudno byłoby się domyślić, czyje to słowa:

Och, Boże! Czy myślisz, że w Ameryce protestancka wersja papiestwa uległa zanikowi? Przypominasz sobie religijne niesnaski w Maryland, Pensylwanii, Nowym Jorku i na całym obszarze Nowej Anglii, czy może nawet w nich uczestniczyłeś? Cóż to za łaska, że jak dotąd w Stanach Zjednoczonych nie wolno im korzystać z pręgierzy, szafotów i stosów. Gdyby im na to pozwolić, nie zawahaliby się. W ludzkiej naturze tkwi tak silny bakcyl religii, że ilekroć jacyś kapłani zdołają pochlebstwem lub groźbą przekonać tłum, że pośredniczą w zbawieniu, nie ma końca oszustwom, przemocy i uzurpacjom.³

To John Adams, i to w stosunkowo łagodnej formie. Również on zwrócił uwagę, chociaż bez zbytniego optymizmu, na tajną broń, jaką dysponują zwolennicy świeckości – mianowicie obfitość najróżniejszych odłamów religijnych:

Jest ich całe mnóstwo i rozmaitość. Można by rzec, że to nas chroni przed nimi wszystkimi. Bóg o to zadbał. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że prezbiterianie i metodyści są najliczniejsi i gotowi połączyć się ze sobą, niech taki George Whitefield urośnie w siłę, zyskując armię zbrojnych zwolenników jak Mahomet czy Loyola, to co się stanie z innymi sektami, które nie potrafią się zjednoczyć?

George Whitefield był charyzmatycznym kaznodzieją, którego Benjamin Franklin pierwszorzędnie wykpił w swoim Żywocie własnym. Co do Franklina – niemal z całą pewnością można go uważać za ateistę (najlepszym odniesieniem jest tu wydane ostatnio znakomite opracowanie Jerry’ego Weinbergera Benjamin Franklin Unmasked), to mistrzowie taktyki w dążeniu do rozdziału Kościoła od państwa, Thomas Jefferson i James Madison, mieli bardziej niejasne poglądy religijne. Układając Statut swobód religijnych dla Wirginii – zapowiedź późniejszej pierwszej poprawki do konstytucji – sprytnie wykorzystali obawy każdej z chrześcijańskich sekt przed prześladowaniami ze strony innych. Skłócone frakcje bardziej były skłonne zrzec się dziesięciny, niż przystać na podatki, z których mieliby skorzystać również ich przeciwnicy ideologiczni. W liście do baptystów z Danbury w Connecticut, słynącym z użytego po raz pierwszy sformułowania „mur oddzielający Kościół od państwa”, Thomas Jefferson zapewnia swoich adresatów, że nie grożą im prześladowania religijne, których ta mała społeczność obawiała się ze strony kongregacjonalistów.

W 1800 roku dzięki tej samej taktyce w stylu „dziel i rządź” Jefferson odniósł zwycięstwo w ostrej kampanii wyborczej i objął urząd prezydenta. W obliczu zaciekłych ataków ze strony federalistów, którzy próbowali go szkalować, przedstawiając jako bezbożnika, ów Wolter z Monticello zwrócił się bezpośrednio do tych, którzy obawiali się arogancji prezbiterianów. Sam John Adams (jego ówczesny konkurent do urzędu prezydenta) przyznał, że było to skuteczne zagranie.

Spotkało się to z silnym oddźwiękiem wśród baptystów, kwakrów, metodystów i braci morawskich – napisał – jak również holenderskich i niemieckich luteranów oraz kalwinów, i zjednało tylu zwolenników, że ich liczba zaważyła na wyniku wyborów. Powiedzieli, że lepszy ateista, deista czy ktokolwiek niż władza prezbiterianów.

Zasadnicza kwestia – państwo neutralne religijnie stanowi podstawową gwarancję pluralizmu religijnego – leży w tym, co w obecnych czasach umyka niektórym z rzekomych teokratów. Brooke Allen nie marnuje okazji, żeby rozgrzebać ten temat i niekiedy dość dobitnie akcentuje pewne analogie do współczesności mające „podbudowę religijną”. Szczególnie interesująco pisze o tym, do jakiego stopnia ojcowie założyciele czuli się zobowiązani zachowywać wyłącznie dla siebie swoje wątpliwości dotyczące religii. Na przykład Madison podczas wojny brytyjsko-amerykańskiej w 1812 roku nie był w stanie oprzeć się żądaniom o ustanowienie narodowego dnia modlitwy i postu. Jednak swoje obiekcje zawarł w osobistych zapiskach, które zostały wydane dopiero w 1946 roku pod tytułem Detached Memoranda. Tam również Madison wyraził pogląd, że rozpoczynanie obrad Kongresu od modlitwy i obecność kapelanów w siłach zbrojnych są sprzeczne z konstytucją.

Spośród tych wszystkich portretów najbardziej zaskakujące dla większości czytelników będzie studium religijnych obiekcji Jerzego Waszyngtona. Pełniąc urząd prezydenta, uczęszczał on na spotkania kongregacji wielebnego Jamesa Abercrombiego, ale w „niedziele liturgiczne” opuszczał świątynię tuż przed udzieleniem komunii. Kiedy wielebny robił mu o to wyrzuty, przyjął reprymendę i przestał w ogóle przychodzić do kościoła w niedziele, kiedy odbywały się „wieczerze Pańskie”. Gdyby postąpił inaczej, byłoby to – jak wyjaśnił – „ostentacyjnym przejawem gorliwości religijnej wynikającym tylko i wyłącznie z mojego wysokiego stanowiska”.

Jefferson chętnie brał udział w publicznych obrzędach religijnych, a swojej niechęci i pogardzie wobec chrześcijaństwa dawał upust w prywatnej korespondencji – ale nasz pierwszy prezydent nigdy nie posunął się do hipokryzji. Pod tym względem, a także pod wieloma innymi, niezbyt wiarygodny i pochlebczy Parson Weems⁴ nie mylił się co do niego.

W wydanej w 1784 roku książce Reason: The Only Oracle of Man Ethan Allen napisał: „Sama doktryna wcielenia Chrystusa zrodzonego z matki dziewicy nie zasługuje na poważną polemikę i dlatego oprócz samej wzmianki pominę ją milczeniem”. John Adams miał predyspozycje do nieco większego zaangażowania w dysputy teologiczne, w których osiągnął niesłychaną biegłość, jednak opoką jego prawdziwej wiary również był rozum. Pisał (najwyraźniej podążając za poglądami Davida Hume’a), że rozum ludzki sam dla siebie stanowi odkrycie i:

daje nam pewność, że dwa plus jeden równa się trzy i że jeden to nie trzy ani że trójka nie może być jedynką. Cuda i proroctwa mogą nas śmiertelnie przerażać, skłaniać do głoszenia nieprawdy, abyśmy mówili, że dwa i dwa daje pięć. Ale nie powinniśmy w to wierzyć. Powinniśmy wiedzieć, że jest wręcz przeciwnie.

Od Davida Hume’a poprzez ośmieszenie Trójcy Świętej aż po zapowiedź rozterek Winstona Smitha! Być może sceptycyzm religijny i swobody polityczne nie łączą się ze sobą aż tak ściśle, jak sugerowałoby ostatnie z powyższych nawiązań, jednak nie ulega wątpliwości, że pewne zależności tego rodzaju odgrywały bardzo żywotną rolę w umysłach owych „mężów Oświecenia”, którymi na przełomie wieków XVIII i XIX mogły się poszczycić Filadelfia, Boston, Nowy Jork i Waszyngton.

W ostatnim rozdziale, zawierającym obraz intelektualnego i naukowego świata, który ukształtował ojców założycieli, Brooke Allen opisuje znaczący wpływ, jaki w owym czasie wywierali wielcy humaniści, jak Hume, Shaftesbury, Bolingbroke, Locke i Wolter. Stało się kwestią zasad, a także przestrzeganą tradycją, że wolność sumienia i swoboda jednostki nie mają żadnego związku z nakazami religijnymi, tak jak nie powinny mieć nic wspólnego z jakimkolwiek tłumieniem wiary. (Właśnie z tego powodu rewolucja francuska, która zniweczyła perspektywy epoki Oświecenia, stała się przyczyną tak bolesnych konfliktów między federalistami i republikanami).

W 1821 roku Thomas Jefferson wyraził nadzieję, że „pewnego dnia umysł ludzki odzyska wolność, jaką cieszył się 2000 lat temu. Ten kraj, który stał się dla świata wzorem swobód w sensie materialnym, winien również dać światu przykład wyzwolenia moralnego”. Moim zdaniem Brooke Allen ma rację, porównując te słowa do najznakomitszych myśli Edwarda Gibbona. Wstrzymujemy oddech, czytając, że narodziny Stanów Zjednoczonych to dzieło ludzi pragnących połączyć to wydarzenie z mądrością filozoficzną, która poprzedza triumf monoteizmu. To jedyny powód, dla którego można zgodzić się z przekonaniem, że nad Ameryką kiedykolwiek czuwała Opatrzność – bo to jej imieniem Roger Williams nazwał swoją osadę na Rhode Island, ostoję tolerancji i schronienie przed tyranią pielgrzymów i purytanów.

W czasach, gdy największym zdeklarowanym wrogiem amerykańskiego eksperymentu jest teokratyczny fanatyzm, powinniśmy zewrzeć szyki i zażądać: „Panie Jefferson, niechaj powstanie ten mur!”.

„The Weekly Standard”, 11 grudnia 2006Jefferson, jakiego nie znamy

Recencja książki Andrew Bursteina Jefferson’s Secrets: Death and Desire at Monticello

Prawdopodobnie dobrze się składa, że tajemnice Jeffersona sięgają znacznie głębiej, niż można by sobie obiecywać po tytule skądinąd porywającej książki Andrew Bursteina Jefferson’s Secrets – w niczym nie umniejszając jej wartości. Tajemniczość, śmierć i pożądanie to elementy historii sensacyjnej czy wręcz brutalnej, a to nie współgra z powściągliwością i rozwagą, z których wciąż słynie Jefferson. Jest to raczej wnikliwe studium prywatności człowieka bardzo zamkniętego w sobie, połączone z wyważonymi spekulacjami na temat motywów i przyczyn takiej postawy.

Słynący z wielu paradoksów Jefferson był znany głównie jako rewolucjonista, który nade wszystko wierzył w ład. Często wyrażał gorliwe poparcie dla rewolucji w Ameryce i Francji (choć niewolnicze rebelie na Haiti i w południowych stanach już nie budziły w nim aż takiego entuzjazmu), a do przemocy potrafił się odnosić nonszalancko i bez zahamowań. Co więcej, pochwalał takie ekscesy jak Bunt Whiskey, które uważał za pożądane jako cel sam w sobie – „jak burza dla atmosfery”. Już samo to porównanie stanowi dla nas pewną wskazówkę. Wybuch rebelii podobnie jak burza jest nieodzowny do przywrócenia normalności, gdyż uwalnia nienaturalne napięcie. Takie formy rozładowania, które zawdzięczamy mądrości natury, służą właśnie do zapobiegania lub kontrolowania czegoś, co Jefferson miał zwyczaj nazywać – zawsze pejoratywnie – „rozruchami”.

Andrew Burstein, profesor historii na Uniwersytecie w Tulsie, wnikliwie bada związek między tym, co ludzie Oświecenia uważali za „organizm państwowy”, a ich poglądami na temat zdrowia. Maksymę „W zdrowym ciele zdrowy duch” traktowali bardzo poważnie. Należało unikać przesady zarówno w odżywianiu, jak i w sferze seksu, ale to samo dotyczyło niepotrzebnej wstrzemięźliwości. Prawdziwy filozof powinien spędzać na ćwiczeniach i pracy fizycznej tyle samo czasu, ile poświęca książkom. Powinien naśladować równowagę i symetrię natury; zwracać uwagę na wszystko, co wprowadza do swojego organizmu, i podchodzić ostrożnie do każdego ubytku płynów.

Sprawując urząd prezydenta, Jefferson zaczął cierpieć na sporadyczne rozstroje żołądka (które początkowo leczył, stosując sprzeczną ze zdrowym rozsądkiem metodę, jaką była jazda konna) i choć jeszcze po osiemdziesiątce cieszył się niebywale dobrym zdrowiem, to właśnie biegunka w połączeniu z niefortunnym zakażeniem dróg moczowych okazała się przyczyną jego śmierci. W należącej do nielicznych wyjątków bezcelowej dygresji Burstein przytacza list jednego z lekarzy Jeffersona, doktora Thomasa Watkinsa, który wspomina, że przyczyną przewlekłych trudności w oddawaniu moczu mogła być rzeżączka. Z kontekstu wynika jasno, że były prezydent nie zaraził się tą chorobą, ale raczej dokuczały mu typowe dla starczego wieku problemy z prostatą – doktor Watkins nie zdiagnozował u niego rzeżączki i wykluczył ją jako prawdopodobne źródło dolegliwości.

Niemniej kwestia życia seksualnego Jeffersona prędzej czy później musi się pojawić. Pod tym względem również jawi się on jako człowiek, który w równej mierze obawiał się nadmiaru przyjemności, jak i niedosytu. Jego listy z Francji zawierają wiele przestróg przed seksualnymi pułapkami, jakie paryżanki zastawiają na beztroskich i niewinnych Amerykanów, a przecież sam spędził w tym kraju okres największej wrażliwości i roznamiętnienia w swoim życiu. Wciąż pamiętam lekki szok, jakiego doświadczyłem, czytając jego list do Marii Cosway, który napisał, przebywając w Paryżu, pełen rubasznych fallicznych żartów zapożyczonych z Tristrama Shandy’ego Lawrence’a Sterne’a. I to właśnie w Paryżu po raz pierwszy zakosztował wdzięków Sally Hemings, która była nie tylko przyrodnią siostrą jego nieżyjącej żony, ale również jego osobistą własnością.

Rozdział poświęcony temu wątkowi – który wszakże jest tajemnicą poliszynela – wzbudza szczery podziw. Burstein, w przeciwieństwie do wielu historyków, nie traci czasu na tropienie tajemnic tam, gdzie ich nie ma. Bez powoływania się na wyniki badań genetycznych jest rzeczą oczywistą, że Sally Hemings została konkubiną trzeciego prezydenta Stanów Zjednoczonych i urodziła kilkoro jego dzieci. A gdyby się przyjrzeć książkom z prywatnej biblioteki Jeffersona oraz jego poglądom na „te sprawy”, nietrudno zauważyć, w jaki sposób usprawiedliwiał przed samym sobą taki układ.

Na początek kwestia dobrostanu cielesnego. Według szwajcarskiego lekarza Samuela Tissota, podówczas czołowego eksperta w dziedzinie zdrowia seksualnego, jakikolwiek stosunek był o wiele mniej nikczemnym i groźnym dla życia aktem niż masturbacja. Nasienie zostało nam dane w określonym celu i nie należy go ani marnotrawić, ani skąpić. Jefferson znał ten pogląd – i bez wątpienia go podzielał – jednak musiał szanować pamięć zmarłej żony i wystrzegać się skandalu. Doskonale wiedział, że starożytni Grecy radzili sobie z jednym i drugim, a przy okazji unikali chorób wenerycznych, wchodząc w stałe związki ze służbą domową. No i proszę! Poza tym dochodzi tu również do głosu niewielka doza eugeniki, gdyż Jefferson żywił przekonanie, że przyczynia się w ten sposób do zaludnienia Ziemi i że zbyt wielu mężczyzn, którzy piastują wysokie stanowiska, marnuje swój potencjał rozrodczy, współżyjąc z niewydolnymi kobietami. Dzieci, które urodziła mu Hemings, były krzepkie i bystre. Okazały się bardzo wydajnymi niewolnikami w jego podupadającym majątku i dopiero kiedy wkroczyły w wiek dorosły, zwrócił im wolność, dotrzymując obietnicy danej ich matce.

Jefferson analizował samego siebie za pomocą tej samej metody, którą stosował do obserwacji wszechświata i rozkopywania swojej umiłowanej wirgińskiej ziemi. Taka symetria i ład z pewnością wymagały jakiegoś projektu, a co za tym idzie – czy również projektanta? W epoce, która poprzedzała dzieło Karola Darwina (urodzonego w tym samym dniu co Abraham Lincoln), dla większości ludzi myślących taki deistyczny racjonalizm stanowił szczyt możliwości. A Jefferson wpadł na tę samą analogię, jaką sformułował przedstawiciel „teologii naturalnej” William Paley – argument zegarmistrza. Nawet człowiek, który nie wie, do czego służy zegar, potrafi go odróżnić od rośliny czy kamienia i dostrzec w nim czyjeś dzieło.

Co ciekawe, Jefferson sięgnął po tę analogię, będąc już w dosyć podeszłym wieku, gdy porównał samego siebie do „starego zegara o zużytych trybach i wytartych zębatkach, który pewnego dnia przestanie wreszcie działać”. Czy sądził, że globalne dzieło stwórcy podlega takim samym prawom? Najwyraźniej tego nie drążył. Ale był to człowiek, który potrafił się sprzeciwiać równouprawnieniu niewolników, gdyż obawiał się, że będzie ich gnębić „dziesięć tysięcy wspomnień” dawnej niedoli, a niemalże w tym samym zdaniu stwierdzał lekceważąco, że „ich zmartwienia są przelotne”.

Innymi słowy, pomimo swojej skromności i dostojeństwa Jefferson był tak samo obarczony solipsyzmem, jak wszyscy ci, którzy żyli w czasach poprzedzających wiarygodną analizę skamieniałości i śladów mikrobiologicznych. (Nie mógł pojąć, o czym wspomina w swoich Uwagach o stanie Wirginia, że w okolicznych górach na tak dużej wysokości można znaleźć skamieniałe muszle). Na szczycie wzgórza w Monticello był ośrodkiem własnego wszechświata, co sprawiało, że żył iluzją, od której nigdy nie zdołał całkowicie się uwolnić. Ale tym większe wrażenie robi relacja o jego śmierci. Pragnął zakończyć życie w sposób godny i zostać zapamiętany dzięki swoim najznakomitszym dokonaniom, mimo to najprawdopodobniej domyślał się (mówiąc Johnowi Adamsowi, że nie czuje ani nadziei, ani strachu), że nie czeka go nic oprócz zgonu.

Burstein przytacza odrażająco czułostkowy wiersz powstały na łożu śmierci, w którym Jefferson obiecuje swojej żyjącej córce, że zaniesie jej miłość „dwóm Serafinom” zmarłym przedwcześnie. Jego wersy wydają mi się ambiwalentne, gdyż chodzi w nich nie tyle o przekraczanie granicy, ile o osiągnięcie bariery nie do przebycia. „Idę do moich przodków, staję na brzegu, który wieńczy wszystkie me nadzieje albo trosk moich jest mogiłą”. W każdym razie nasuwa się refleksja, że stwórca, który dopuścił, aby dwie maleńkie córeczki zmarły na długo przed śmiercią swojego ojca, traci oparcie w naturalnym porządku rzeczy, podczas gdy odruch zwykłego współczucia usprawiedliwia tę ostatnią słabostkę umierającego i steranego życiem człowieka, na jaką sobie pozwolił, uderzając w łzawy ton. Poza tym Burstein zdążył już przedstawić w swojej książce to, co najważniejsze i łatwe do przewidzenia, czyli fakt, że autor Deklaracji niepodległości był takim samym ssakiem jak my. Jedyny element zaskoczenia jest taki, że wciąż może się to wydawać kontrowersyjne.

„The Wilson Quarterly”, wiosna 2005Benjamin Franklin – wolny i chętny

Recenzja książki Jerry’ego Weinbergera Benjamin Franklin Unmasked

Wiele lat temu nadszedł moment, kiedy postanowiłem zgodzić się na chrzest swojego pierworodnego. Chodziło o to, żeby zadowolić rodzinę jego matki. Niemniej musiałem ścierpieć trochę uszczypliwości ze strony wierzących przyjaciół: jak ten stary ateista mógł tak łatwo się zaprzedać? Postanowiłem zablefować i odpowiadałem ze śmiertelną powagą: „Cóż, nie chciałem, żeby jego dziecięca duszyczka poszła do piekła albo do czyśćca tylko dlatego, że poskąpiłem jej odrobiny wody święconej”. Często reakcje okazywały się bezcenne – na twarzach kilku moich rozmówców pojawiło się wyraźne zakłopotanie wywołane tak dosłowną wykładnią ich własnych poglądów.

A teraz przejdźmy do krótkiego eseju Benjamina Franklina How to secure Houses, & c. from LIGHTNING (Jak ochronić domy i tym podobne przed piorunem), który zaczyna się od słów: „Podoba się Bogu w jego łaskawości dla rodzaju ludzkiego, że nareszcie wynaleziono sposób na zabezpieczenie domostw i innych budynków przed szkodą ze strony gromów i piorunów”.

Następnie Franklin przechodzi do opisu urządzenia, które jest najzwyklejszym przewodnikiem prądu. Możecie uwierzyć, jeśli chcecie: autor przytoczonego zdania faktycznie był przekonany, że Bóg odmawiał ludzkości tego dobrodziejstwa aż do połowy XVIII stulecia po narodzeniu Chrystusa. Albo możecie uznać, że przez nadmierną skromność postanowił zbagatelizować albo przemilczeć swoją doniosłą rolę w „odkryciu” elektryczności. Możecie też się zastanawiać, czy celowo wyszydził religijny światopogląd, opisując swój wynalazek tak prostodusznie, lecz zarazem w sposób, który wzbudza niepokój nawet wśród najbardziej łatwowiernych czytelników.

Sam wyszukałem to zdanie po lekturze znakomicie napisanej i fascynującej książki, w której Jerry Weinberger prezentuje i analizuje dokonania najbardziej błyskotliwego z ojców założycieli. Zawarte w tytule słowo „zdemaskowany” celowo prowokuje i wprowadza w błąd, gdyż pasuje do dzieła opartego na drobiazgowej, oderwanej od kontekstu analizie i straussowskich ciągotach do ezoteryki. Książka ta nie ujawnia pasji Benjamina Franklina do płci pięknej, choć nie brakuje w niej nawiązań do tego intrygującego tematu. To raczej próba opisania aniżeli zdarcia masek, które Franklin nosił w swoim długim i zawiłym życiu.

Ludzie dzielą się na dwa rodzaje – jedni czytają osławiony Żywot własny Franklina z uroczystą miną, a drudzy podczas lektury śmieją się w głos. Od stuleci jego autobiografia uchodziła za swego rodzaju przewodnik moralny, który polecano zwłaszcza dorastającym chłopcom – coś na kształt późniejszych powiastek Horatia Algera, tylko cieszące się większym splendorem dzięki sławie autora. Ale Weinberger nie jest przedstawicielem sztywniackiej szkoły. Dopóki nie skończyłem jego książki, celowo wstrzymywałem się od powtórnej lektury Żywota własnego, którą nieustannie ktoś mi przerywał – siedziałem w pewnym barze w Annapolis – prosząc o opowiedzenie jakiegoś dowcipu. Kiedy wskazywałem na okładkę, z niemałą satysfakcją obserwowałem pełne rozbawienia miny.

Prawie na samym początku robi się zagadkowo, kiedy Franklin wyznaje, że swój styl prowadzenia sporów wypracował za sprawą należącej do ojca Books of Dispute about Religion. Zaznacza, że „ludzie rozumni rzadko hołdują temu zwyczajowi z wyjątkiem prawników, profesorów i różnych ludzi wychowanych w Edynburgu”⁵. Brzmi to cierpko, ale tylko trochę sarkastycznie, jeśli w ogóle. Kilka stron dalej autor skarży się na despotyczne zapędy brata, który uczynił go swoim czeladnikiem i posuwał się do rękoczynów, jednak przyznaje, że był to „skądinąd zresztą człowiek łagodnego usposobienia. Kto wie – może sprowokowałem go zbyt zuchwałą postawą”⁶. Niewątpliwie jest to przykład czegoś, co nazywam „moralnym ju-jitsu” (więcej na ten temat później), gdzie udawana pokora działa jak smagnięcie biczem. Wkrótce potem natrafiamy na farsowy motyw sprawiedliwej kary, kiedy Franklin opowiada o niesympatycznym panu Keimerze, właścicielu filadelfijskiej drukarni, który był jego pierwszym szefem. Młody Ben rzucił temu odstręczającemu sabatarianinowi wyzwanie, nakłaniając go do trzymiesięcznego postu, podczas którego obaj mieli odmawiać sobie wszelkich potraw mięsnych.

Z przyjemnością żywiłem się jarzynami, ale biedny Keimer cierpiał przeraźliwie, zniechęcił się do swoich planów, tęsknił za tęgim kawałem mięsiwa i wreszcie zamówił pieczeń wieprzową. Zaprosił na ten obiad mnie i dwie znajome panie. Ale że pieczeń zbyt wcześnie podano, nie oparł się pokusie i zjadł wszystko, nim jeszcze przyszliśmy⁷.

Ta rubaszna scena, w której pognębiony obłudnik rozprawia się z całym prosiakiem, jest przykładem geniuszu komicznego. A zaledwie kilka stron wcześniej poznajemy Keimera, który widząc, że gubernator poświęca uwagę jego młodemu praktykantowi, czuje się urażony i patrzy „oczyma konającego wieprza”⁸. Opis wieprzowej uczty stanowi trafne dopełnienie sceny, w której Franklin postanawia wyrzec się diety wegetariańskiej. Gdy przyglądając się patroszeniu dużych ryb, zauważał mniejsze okazy w ich brzuchach, nabrał przekonania, że nie będzie w tym nic zdrożnego, jeśli znów zacznie się nimi posilać. Możecie to potraktować jako anegdotę o żywieniu służącą umoralnianiu młodzieży, ale pamiętajcie o prowincjonalnym ateiście, bohaterze powieści Petera De Vriesa Slouching Towards Kalamazoo, niezdolnym pojąć bóstwa, które stworzyło wszystkie gatunki drapieżnikami, a potem zesłało im przykazanie zakazujące zabijania.

„Zostaliśmy stworzeni jako chorzy, a potem dostaliśmy nakaz ozdrowienia”. To jedna z pierwszych, najprostszych i najbardziej dobitnych maksym satyrycznych, które ostatecznie rozwiewają iluzję wiary. Franklin dobrze znał to obrazoburcze zdanie i posłużył się nim w 1730 roku, pisząc swój Dialogue Between Philocles and Horatio. Weinberger chwyta się kurczowo tych jawnych i skrywanych poglądów na temat religii i posługuje się nimi jak nicią Ariadny, wędrując przez labirynt zróżnicowanego dorobku piśmienniczego Franklina. Pierwszym i najbardziej oczywistym jego celem są ci, którzy rzeczywiście potraktowali Żywot własny dosłownie. Nie jest żadnym zaskoczeniem, że znalazł się wśród nich D.H. Lawrence, któremu chyba żaden śmiertelnik nie mógłby dorównać brakiem poczucia humoru. Ale o zdumienie może nas przyprawić wyznanie Marka Twaina, że autobiografia Benjamina Franklina uprzykrzyła życie jego Tomkom i Huckom, gdyż teraz muszą dźwigać dodatkowe brzemię pruderii i nakazów moralnych, narzucone im przez tych, którzy postanowili „udoskonalić” ich za wszelką cenę.

Jednak oddając sprawiedliwość Twainowi, bądź co bądź słynącemu z zamiłowania do mistyfikacji i żartów, trzeba zaznaczyć, że pisarz prawdopodobnie nie znał pierwszych anonimowych wprawek dziennikarskich Franklina, publikowanych w Massachusetts pod pseudonimem Silence Dogood, który raczej zbyt łatwo mógł go zdradzić. Jeśli ktoś pisał, jakby naśladował Bonifacius Cottona Mathera, czyli „esej o czynieniu dobra”, jak głosił podtytuł, tak rażąco podkopując styl i przesłanie tego dzieła, musiał wynagradzać czytelnikom nudę, która przepełniała niejedną niedzielę w Nowej Anglii. Na opublikowany w 1747 roku Speech of Miss Polly Baker, w którym pospolita dziwka wygłasza potoczystą mowę, broniąc swojego prawa do urodzenia nieślubnego dziecka, prawie wszyscy dali się nabrać. Prawdopodobnie mamy rację, nazywając tamte czasy wiekiem niewinności, gdyż obrona panny Baker (kobieta nie jest w stanie samodzielnie się utrzymać, nie potrafi zrozumieć natury swojego występku i jest bliska przyznania się do wszystkich swoich błędów i porażek) wzbudziła osłupienie i niepokój. Zdumiewające jest tylko, kiedy już zwietrzymy podstęp, jak udało się Franklinowi wykpić współczesnych faryzeuszy za pomocą tak pospolitego i taniego zagrania. W swojej autobiografii opowiada nawet o tym, że wielką przyjemność zaczęło mu sprawiać podrzucanie anonimowych elaboratów do redakcji gazety, by potem móc się przyglądać, jak miejscowi ważniacy łamią sobie głowy, próbując dociec, kto jest ich autorem. Patrząc na powszechnie znane portrety Franklina, na których przedstawiany jest w okularach, w kwakierskim samodziałowym ubraniu i z długimi siwymi włosami, zawsze odnosiłem wrażenie, że ma w sobie coś z matrony. Minęło wiele lat, zanim zdałem sobie sprawę, że w młodości, przynajmniej jako pisarz, potrafił całkiem nieźle udawać kobietę. A zatem jedną maskę mamy już z głowy.

W swoim dziele Persecution and the Art of Writing, które – jak przypuszczam – profesor Weinberger zna prawie na pamięć, Leo Strauss poczynił zaskakująco przyziemne spostrzeżenie, że najlepszym sposobem na uniknięcie gniewu cenzora jest przeprowadzenie na pozór bezstronnej dyskusji, w której poglądy budzące niechęć cenzora spotkają się z bezpośrednim potępieniem. Wystarczy tylko odrobina wyrafinowania, aby przedstawić owe poglądy w trochę bardziej korzystnym świetle, niż mogłoby się to spodobać cenzorowi. A wielu dało się w ten sposób zwieść albo pozbawić złudzeń, nawet jeżeli w dyskusji nie było zamierzonego zwrotu. (W powieści De Vriesa znajduje się zabawna scena: małomiasteczkowy ateista wdaje się w publiczny spór z miejscowym duchownym i każdy z nich odnosi całkowite zwycięstwo).

Nie ulega wątpliwości, że Franklin posiadał odpowiednie usposobienie do uprawiania takiej dialektyki. Nawet mówi do nas z otwartą i przyjazną miną:

Wpadły mi w ręce książki pisane przeciw deizmowi; stanowiły one, o ile wiem, główną treść kazań wygłaszanych w ramach odczytów Boyle’a. Tak się jednak złożyło, że wywarły na mnie wpływ wprost odwrotny do intencji, w jakich były pisane; albowiem przytaczane tam w celu obalenia argumenty deistów wydawały mi się znacznie mocniejsze od kontrargumentów⁹.

Ale nie koniec na tym. Franklin przedstawia czytelnikowi zasady deizmu, choć jest całkowicie niemożliwe, aby w nie wierzył. A może to prawda, że kiedyś na podstawie cech przypisywanych Bogu, „jego nieskończonej mądrości, dobroci i potęgi”, doszedł do wniosku, „że nic na świecie nie może być złego, występek zaś i cnota są próżnym rozróżnieniem nieistniejących w rzeczywistości zjawisk”¹⁰? Wszystko w jego życiu i twórczości świadczy przeciwko takiej ewentualności, a Weinberger żartobliwie umieszcza w swojej książce wyjaśnienie, jaka jest różnica między „twardym”, „miękkim” i „bardzo miękkim deizmem”. Tylko skrajnie twardy deista zaprzecza istnieniu wolnej woli, ale nawet wtedy pogląd, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów, jest oparty na tautologicznym wniosku, że świat, w którym żyjemy, przede wszystkim jest z założenia jedynym możliwym. Franklin nigdy nie był optymistą pokroju Panglossa, a jego śmiała opinia na temat konsekwencji, do jakich może doprowadzić takie przeświadczenie, była spójna z poglądami Woltera.

Wydaje się, że Franklin ujawnia swoje prawdziwe aspiracje tylko przez pozorne odżegnywanie się od nich i zaprzeczanie im. Mniej więcej w połowie Żywota własnego, gdy jesteśmy już oswojeni z jego podejrzliwością wobec wszystkich Kościołów państwowych, opisuje swój powzięty w 1731 roku zamysł uzdrowienia świata za pomocą Zjednoczonego Stronnictwa Cnoty. Planowano, że powstanie ono „przez utworzenie z cnotliwych i dobrych ludzi wszystkich narodów jednolitej organizacji rządzonej przez dobre i mądre prawidła”. To ewidentnie banalne przedsięwzięcie miało obejmować „wyznanie wiary”, łączące w sobie podstawowe „założenia każdej ze znanych religii”, ale wolne „od wszystkiego, co nauczycieli owych religii mogłoby oburzyć”¹¹. Tak jakby nikt nie brał pod uwagę oporu ze strony ludzi pobożnych – problem do przewidzenia w tej i w każdej innej epoce. Manifest partii zawierał garść ekumenicznych frazesów o jednym Bogu, opatrzności bożej, nagrodzie dla cnotliwych i ukaraniu występnych, „albo tu, albo też później”, ale zasadnicza różnica tkwiła w punkcie, który zastrzegał, że „najmilsze Bogu jest czynienie ludziom dobra”¹². Wyłożywszy starannie to z gruntu humanistyczne orędzie, które zajęło dwie strony, Franklin zdaje się popadać w zwątpienie, gdy pisze, że z powodu innych zajęć jest zmuszony odłożyć spełnienie tego zamysłu na później. Weinberger jest przekonany, że stało się wręcz odwrotnie i Franklin uczynił z tego przedsięwzięcia dzieło swojego życia, które realizował bez rozgłosu – zawsze nawiązywał kontakty z naukowcami i myślicielami, a nawet, choć z pewnym opóźnieniem, przestał popierać niewolnictwo i stał się orędownikiem równouprawnienia. Pewien fakt przemawia za tym, że profesor ma rację. Na przykład decyzję Franklina o przystąpieniu do masonerii można interpretować przede wszystkim jako przejaw antyklerykalizmu, ale również jako dowód przywiązania do braterskiej wspólnoty ponad granicami. Kolejnym dowodem jest typowy dla Franklina dowcip – przywiązując wielką wagę do konwenansów, skromności i gospodarności, zasugerował z całkowitą powagą, aby jego partia prawości nazywała się „Stowarzyszenie Wolnych i Chętnych”¹³.

To dzięki prostym sentencjom rodem z haftowanych makatek traktujących o skromności i gospodarności stał się bogaty i zyskał sławę wśród czytelników Almanachu biednego Ryszarda. I to właśnie te maksymy, zebrane i wygładzone w ostatnim numerze almanachu, a potem wydane pod szumnym tytułem Droga do dobrobytu tak bardzo rozdrażniły Marka Twaina, że skrytykował je jako „pełne niechęci do chłopców” i „wielką manifestację skleconą z truizmów, które uchodziły za nudne banały już w czasach wieży Babel”. Nie dostrzec sedna sprawy jest równie fatalnie, jak nie zrozumieć dowcipu. Kiedy powtórnie sięgnąłem po Drogę do dobrobytu, żeby spojrzeć na nią z perspektywy Jerry’ego Weinbergera, trudno mi było uwierzyć, że kiedykolwiek ktoś mógł potraktować tę książkę choćby z odrobiną powagi. Kiedy pracowałem w redakcji „New Statesman”, pewnego razu zorganizowaliśmy słynny weekendowy konkurs, w którym czytelnicy mieli nadsyłać wymyślone przez siebie perełki skretyniałej mądrości ludowej. Dwa zwycięskie przysłowia, które do dziś pamiętam, brzmiały: „Ten kopie najgłębiej, kto najgłębiej kopie” i „Sowa w sieci nie poleci”. Wiele epigramatów i aforyzmów Biednego Ryszarda miało o wiele niższy poziom. Mój ulubiony przykład – „Trudno, żeby pusty worek stał prosto” – z pewnością nie świadczy o tym, że sam Franklin był przekonany o wysokim poziomie swojego słynnego dowcipu. Wydaje mi się, że cała forma Drogi do dobrobytu jest „odskocznią” od przeżyć Chrześcijanina na Targowisku Próżności w Wędrówce Pielgrzyma. A pokrzepiające napomnienia (znakomitym przykładem jest „Kot w rękawiczkach nie złowi ani jednej myszy”) są tak durne, że w głowie się nie mieści, iż stare porzekadło „Bóg dba o tych, którzy dbają o siebie” pochodzi z tej samej antologii mądrości.

W Żywocie własnym Franklin często chwali się swoim moralnym ju-jitsu, jednak z jego stosowaniem zawsze pozornie się wstrzymywał, pozwalając, aby przeciwnicy w dysputach najpierw wymierzali ciosy w powietrze, a potem przyjmowali jego opinie jako własne. Jednak nie mogło mu ono przynieść tyle radości, ile dały mu pieniądze i poklask ludzi, którzy nie zdawali sobie sprawy z jego żartów. Wokół nas jest pełno wskazówek, trzeba tylko nauczyć się ich szukać, jak to było w przypadku Osborne’a, zmarłego młodo przyjaciela Franklina.

Zawarłem z nim bardzo poważny układ, że ten z nas, który umrze pierwszy, odwiedzi drugiego i opowie mu, co się dzieje w owym nieznanym świecie. Nigdy jednak nie dotrzymał swej obietnicy¹⁴.

Trudno o bardziej potrzebną książkę w czasach, gdy różni krzykacze próbują poprawiać historię Ameryki i przedstawiają ojców założycieli jako ludzi, którzy wierzyli w chrześcijański naród. Na koniec zacytuję przebiegły komentarz Franklina na temat wielebnego Whitefielda, który zasłynął jako znakomity kaznodzieja, ale zapisując swoje kazania, naraził się na zaciekłą krytykę. „Zwroty nierozważne czy nawet błędne poglądy wypowiedziane w kazaniu można później wyjaśnić czy uzupełnić albo też ich się zaprzeć, ale littera scripta manet”¹⁵. Otóż to, s ł o w o p i s a n e t r w a ć b ę d z ie. A stary drukarz zostawił pod dostatkiem słów, aby wzbudzać zachwyt następnych pokoleń i przypominać nam nieustannie o przyjemnościach ukrytych między wierszami.

„The Atlantic”, listopad 2005
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: