Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróż do środka Ziemi. Voyage au centre de la Terre - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż do środka Ziemi. Voyage au centre de la Terre - ebook

Jules Verne: Podróż do środka Ziemi. Voyage au centre de la Terre. Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Powieść przygodowa Juliusza Verne.

Główny bohater – Niemiec z Hamburga, profesor mineralogii – Otto Lidenbrock (w niektórych wczesnych wydaniach po angielsku zmieniono nazwisko na Von Hardwigg), oraz jego bratanek, sierota Axel podróżują pod powierzchnią Ziemi i przebywają drogę od Islandii do wyspy Stromboli na Morzu Śródziemnym. Książka różni się od innych książek Verne′a tym, że autor rozmija się nawet z ówczesnymi teoriami na temat wnętrza Ziemi. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Podróż_do_wnętrza_Ziemi).

Le narrateur est Axel Lidenbrock, neveu d’un éminent géologue et naturaliste allemand, le professeur de minéralogie Otto Lidenbrock. L’histoire commence le 24 mai 1863 à Hambourg et plus exactement dans la rue Königstrasse, où est située la maison du Pr Lidenbrock. Le professeur, amateur de vieux livres, a acheté le manuscrit original d'une saga islandaise, Heimskringla, écrite par Snorri Sturluson au XIIe siècle. Il y découvre un parchemin codé, rédigé en caractères runiques islandais. Lidenbrock se passionne aussitôt pour ce cryptogramme et tyrannise toute la maison tant qu'il lui résiste. Axel, d'abord peu enthousiaste, se prend peu à peu au jeu et finit par découvrir la clé du message par un coup de chance. Le parchemin se révèle être un message d'un certain Arne Saknussemm, un alchimiste islandais du XVIe siècle, rédigé en latin mais écrit en runes. Celui-ci affirme avoir découvert un passage qui l'aurait mené jusqu'au centre de la Terre, via l'un des cratères d'un volcan éteint d'Islande, le Sneffels (l'actuel Snæfellsjökull)... (http://fr.wikipedia.org/wiki/Voyage_au_centre_de_la_Terre)

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-402-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podróż do środka Ziemi

Rozdział I

W niedzielę dnia 24 maja 1863 roku, stryj mój profesor Lidenbrock wracał pospiesznie do swego domku, oznaczonego Nr. 19 na Königstrasse, jednej z najdawniejszych ulic Hamburga.

Poczciwa Marta zlękła się zobaczywszy pana o niezwykłej porze, bo obiad dopiero co gotować się zaczął.

Co do mnie – powiedziałem sobie – jeśli mój stryj, najniecierpliwszy człowiek na kuli ziemskiej, jest głodnym, to on tu nam dom cały przewróci do góry nogami.

Marta uchylając nieśmiało drzwi jadalnego pokoju, z bojaźnią wybąknęła pytanie:

– Jakto! pan Lidenbrock już w domu?

– Tak jest, moja Marto ale obiad może jeszcze być niegotowym, bo niema drugiej godziny; wpół dopiero wybiło na wieży świętego Michała.

– A więc po cóż przyszedł?

– Zapewne nam to powie.

– Otóż on, ja uciekam; ale pan, panie Axel przekonaj go, że na obiad jeszcze nie czas.

To mówiąc, zacna Marta powróciła do swej kuchni.

Zostałem sam, ale anim myślał wdawać się w jakie przekonywanie człowieka zapalającego się i niecierpliwca. Już chciałem wymknąć się na górę do mego pokoju, gdy wtem zaskrzypiały drzwi od sieni; na starych drewnianych schodach rozległ się ciężki chód szanownego profesora, który też niebawem wszedł do mieszkania, a przebiegłszy prędko przez pokój jadalny, wpadł do swego gabinetu.

W przechodzie rzucił na stół swój szeroki kapelusz, ciężką laskę niecierpliwie postawił w kącie, a na mnie zawołał:

– Axel, choć ze mną!

Jeszczem się nie miał czasu opamiętać, a już profesor z największą niecierpliwością krzyczał:

– No jeszcześ to tam?

Wszedłem machinalnie do gabinetu mojego stryja,

Otto Lidenbrock nie był złym człowiekiem, ale jeśli się nie odmieni (o czem już wątpić można), to umrze strasznym oryginałem.

Był on profesorem w Johannaeum, gdzie wykładał kurs mineralogii. Na każdej lekcyi regularnie gniewał się ze dwa razy, nie dla tego żeby miał uczniów leniwych lub nieuważnych, nie chodziło mu też tak bardzo o postęp; profesorkę traktował on „subjektywnie” według wyrażenia niemieckich filozofów, dla siebie, a nie dla innych. Był to uczony egoista, studnia wiedzy, skrzypiąca strasznie za każdym razem, gdy z niej co wydobyć chciano – słowem, skąpiec swego rodzaju.

Takich profesorów, dość często w Niemczech napotkać można.

Na nieszczęście, stryj mój nie posiadał daru łatwego wysłowienia się, mianowicie gdy występował publicznie. Jestto niedostatek przykry nader dla człowieka przymuszonego częściej odzywać się wśród licznych zgromadzeń. Często się zdarzało, że podczas wykładu w Johannaeum, profesor zaciął się, szukając zbuntowanego wyrazu, który nie chciał mu przyjść na wargi; jąkał się, męczył, a w końcu pod nosem wybąknął krótkie przekleństwo. Ztąd pochodziło gniewliwe jego usposobienie.

W mineralogii mnóstwo się napotyka nazw nawpół greckich, nawpół łacińskich, trudnych do wymówienia. Nie chcę dyskredytować tej nauki, ani też kogo do niej zniechęcać, Boże mię zachowaj! lecz przekonany jestem, że najwprawniejszy nawet język, zatnie się nieraz przy wymienieniu krystalizacyj rhomboedrycznych, żywic retinoasfaltowych, genelitów, fangasitów, molibdanów ołowiu, tungstanów manganezu i tytanjanów cyrkony.

Zresztą, miasto całe znało doskonale tę drobną ułomność mojego stryja, a słuchacze jego z góry wiedzieli, w którem miejscu szanowny profesor zapomni języka w ustach; czekali na to, śmieli się z jego kłopotu i przyprowadzali go przez to do największej pasyi, co nawet na Niemców jest nieprzyzwoite.

Jeżeli więc był zawsze napływ słuchaczy na lekcyach Lidenbrocka, jakżeż pilnie uczęszczali na nie ci, którzy przychodzili głównie w celu naśmiania się z gniewów profesora.

Cokolwiekbądź, przyznać jednak potrzeba koniecznie, że stryj mój był prawdziwie uczonym człowiekiem. Prawda, że często niszczył i łamał swe okazy, nieuważnie i niecierpliwie ich próbując, przy tem wszystkiem jednak był i genialnym geologiem, i wybornym a wprawnym mineralogiem. Mając przed sobą młotek, sztyft stalowy, igłę magnesową, metalową dmuchawkę i flaszeczkę z kwasem saletrzanym, był co się nazywa w swoim żywiole. Minerał każdy z łomliwości jego, z twardości, z pozoru, z topliwości lub zapachu, rozpoznawał od razu i bez wahania zaliczał do jednego z sześciuset znanych dotąd nauce rodzajów.

I nic też dziwnego, że nazwisko profesora Lidenbrocka zaszczytnie znane i powtarzane było w gimnazyach i wszystkich towarzystwach uczonych całego kraju. Znakomici mężowie, jak Humphry Davy, Humboldt, oraz kapitan Franklin i Sabine, mieli sobie za obowiązek odwiedzić go w czasie swego przez Hamburg przejazdu, a Becquerel, Ebelmen, Brewster, Dumas i Milne-Edwards, często w najtrudniejszych kwestyach chemicznych rad jego zasięgali. Nauka też ważne mu zawdzięcza odkrycia; a w 1855 roku, w Lipsku ukazał się nawet na widok publiczny „Traktat krystallografii transcendentalnej” napisany przez profesora Ottona Lidenbrocka, wielka in folio, z licznemi tablicami księga, która pomimo to nie zwróciła nakładcy kosztów wydania.

Wobec takiej to figury, znajdowałem się w tej chwili. Wyobraźcie sobie człowieka chudego, wysokiego, z żelaznem zdrowiem, z włosami blond, które mu na pierwszy rzut oka, z jaki dziesiątek lat odejmowały od jego pięćdziesiątki. Oczy jego ruchliwe, wciąż biegały poza ogromnemi okularami; nos długi i cienki podobny był do klingi wyostrzonej. Złośliwcy rozpuszczali nawet pogłoskę, że nos szanownego profesora był namagnesowany tak, że przyciągał do siebie opiłki żelazne; ale upewnić was mogę czytelnicy, że to było czystem oszczerstwem. Znam doskonale nos mojego stryjaszka i wiem dokładnie, że oprócz ogromnej dozy tabaki nic innego do siebie nie przyciąga.

Gdy dodam w końcu, że profesor Lidenbrock, półsążniowe stawiał kroki, a idąc trzymał pięście szczelnie zaciśnięte – co jest niezawodnym znakiem niecierpliwego usposobienia, sądzę że po tym opisie każdy go poznał od razu, choć może nie wszyscy radziby szukać jego towarzystwa.

Mieszkał on – jak to już wyżej powiedziałem – na Königstrasse, we własnym domku nawpół z drzewa, nawpół z cegły zbudowanym, którego front wychodził na jeden z owych krętych kanałów, których mnóstwo krzyżuje się w jednej z najdawniejszych dzielnic Hamburga, niedotkniętej pożarem 1862 roku.

Domek pochylał się już nieco od starości, a dach na nim był zbakierowany. jak czapka na głowie studenta z Tugendbundu; cała powierzchowność jego wiele do życzenia pozostawiała, ale przy tem wszystkiem nieźle jeszcze wyglądał, a nawet nieco ozdoby dawał mu stary wiąz szeroko rozpościerający swe gałęzie, który wpuszczał na wiosnę swe kwieciste paczki w szyby u okien.

Stryj mój dość był bogatym, jak na profesora niemieckiego. W domu który ze wszystkiemi przynależytościami jego był własnością, przebywała chrzestna jego córka, milutka siedmnastoletnia Graüben, poczciwa stara Marta i ja, który w charakterze synowca i sieroty, zostałem pomocnikiem jego, jako preparator przy robieniu doświadczeń.

Przyznać się muszę, że z gustem i zamiłowaniem oddawałem się nauce geologii; w żyłach moich płynęła krew mineraloga, i nigdym się nie znudził w towarzystwie moich ukochanych kamyków.

W ogóle można było swobodnym być i szczęśliwym w domku na Königstrasse, pomimo niecierpliwości jego właściciela, który kochał mnie bardzo, choć często szorstko się ze mną obchodził. Lecz cóż on temu był winien, że czekać całkiem nie umiał, że zawsze mu było pilno?

Kiedy naprzykład w kwietniu zasadził w doniczkach swego salonu rezedę, lub inny jaki kwiateczek, to codzień rano przychodził pociągać listki, chcąc przez to wzrost ich przyśpieszyć.

Z takim oryginałem nie było co żartować i słuchać go koniecznie było potrzeba; wszedłem prędko do gabinetu profesora.

Rozdział II

Gabinet ten był prawdziwem muzeum. Wszystkie okazy państwa kopalnego znajdowały się tam ułożone i opatrzone etykietami w największym porządku, odpowiednio do trzech podziałów minerałów, na niepalne, metaliczne i kamienie.

Jakżeżto ja się doskonale znałem z całą tą kolekcyą! Ileż to razy, zamiast iść bawić się z chłopcami mojego wieku, wolałem czyścić okurzać i porządkować te grafity, antracyty, węgle, lignity, torfy, smółki, żywice i sole organiczne, tak niecierpiące najmniejszego pyłu; i te metale od żelaza do złota, których wartość względna, niknęła wobec absolutnej równości okazów naukowych; i wszystkie te kamienie nareszcie, które wystarczyłyby do całkowitego odbudowania naszego domku na Königstrasse. nawet z dodaniem jednego więcej pokoiku dla mnie. któryby mi się tak był przydał.

Lecz wchodząc do gabinetu nie myślałem bynajmniej o tych cudach; stryj zajmował mnie wyłącznie w tej chwili. Siedział on w szerokim fotelu, pokrytym aksamitem utrechtskim, trzymająca w ręku książkę, na którą spoglądał z niemem uwielbieniem.

– Ach co za książka! co za książka! – wołał.

Wykrzyknik ten przypomniał mi, że profesor Lidenbrock w wolnych od zajęć chwilach, był także i bibliomanem; lecz książka, lub stary jaki szpargał wtedy dopiero miały wartość dla niego, kiedy były albo bardzo trudne do znalezienia, albo też całkiem nieczytelne.

– A więc – rzekł do mnie – czyż nie widzisz? ależ to ja odkryłem skarb nieoceniony, szperając dziś rano w sklepiku żyda Heveliusa.

– Pyszna! – odpowiedziałem z wyraźnie nakazanym zapałem.

W rzeczy samej, nie miałem bynajmniej ochoty zapałać się do jakiegoś tam starego rupiecia in quarto, którego grzbiet i boki oprawne były w grubą cielęcą skórę, a wyżółkłe karty przełożone wypłowiałą i bezbarwna zakładką.

Szanowny profesor nie przestawał tymczasem głośno podziwiać swego nabytku.

– Patrz – mówił, rozmawiając sam z sobą – patrz jakie to piękne! Prawda że cudowne? A co za oprawa! A z jaką otwiera się i zamyka łatwością! Co za pyszna oprawa, kiedy po siedmiuset latach istnienia, ani jednego nie widać pęknięcia! Jestem pewny, że najsłynniejsi introligatorzy, jak Bozerian, Closs lub Purgold, chętnieby się do tej roboty przyznali.

Tak rozmawiając, stryj mój otwierał i zamykał książkę z radością studenta; wypadało mi zapytać o treść tego szacownego dzieła, choć jeśli mam prawdę wyznać, nie bardzo tego byłem ciekawy.

– A jakiż jest tytuł tego cudownego woluminu? – spytałem nieśmiało, udając zajęcie.

– Dzieło to – odrzekł mi stryj z zapałem – jest Heims - Kringla, przez Snorre Turlesona, słynnego w XII-tym wieku autora Islandzkiego; jestto kronika królów Norwegskich, panujących w Islandyi.

– Czy być może? – zawołałem, siląc się na udawanie – i zapewne jest to tłomaczenie na język niemiecki?

– Maszże tobie – wrzasnął profesor – tłomaczenie! a cóżbym ja robił z twojem tłomaczeniem! Ktoby tam dbał o tłomaczenie! To jest utwór oryginalny w języku islandzkim, owem pysznem narzeczu, tak bogatem i prostem zarazem, które i najrozmaitsze kombinacye gramatyczne i rozliczne odmiany słów posiada.

– Tak samo jak i język niemiecki – wtrąciłem z niejaką dumą.

– Tak – odpowiedział stryj, wzruszając ramionami – z tą tylko wszakże różnicą, że język islandzki posiada trzy rodzaje jak grecki, a deklinuje imiona własne jak łaciński.

– A druk tej książki – znowu zapytałem, zaczynając się naprawdę wstydzić swojej obojętności – czy ładny i wyraźny.

– Druk! a któż ci tu o druku powiedział, szalony dzieciaku! Druk mu przyszedł do głowy! On myśli że to drukowana książczyna! Ależ nieuku, to jest rękopism i do tego rękopism runiczny!

– Runiczny?

– Tak, runiczny! teraz mi się spytasz zapewne o znaczenie tego wyrazu.

– Bynajmniej – odpowiedziałem tonem człowieka obrażonego w swojej miłości własnej.

Stryj nie zważając na to, począł mi objaśniać i tłomaczyć rzeczy, których wcale nie byłem ciekawy.

– Runa – mówił mi – są to głoski pisma niegdyś na Islandyi używanego, a według tradycyi, przez Odina samego wynalezione. Masz tu oto, przypatrz się i podziwiaj te typy, wyszłe z wyobraźni samego bóstwa.

Zamiast odpowiedzi, schyliłem głowę z uszanowaniem, gdy wtem wypadek niespodziany, zmienił nagle tok naszej rozmowy.

Ze starej księgi wypadł na ziemię kawał brudnego i zaplamionego pargaminu.

Stryj mój chciwie schwycił to cacko. Stary jakiś dokument, od niepamiętnych może czasów zamknięty w zapleśniałej księdze, musiał koniecznie ogromną mieć wartość w jego oczach.

– Co to jest? – zawołał i w tejże chwili starannie rozwinął na stoliku kawałek pargaminu, długi na pięć a szeroki na trzy cale, na którym w liniach poprzecznych wpisane były tajemnicze głoski runa.

Oto jest dokładna podobizna tych cudacznych znaków, które tu podaję dla tego, że one doprowadziły profesora Lidenbrock’a i jego synowca, do najdziwaczniejszego może w XIX-tym wieku przedsięwzięcia.

Profesor przez chwilę z wielka uwagą przypatrywał się tym znakom, nareszcie podnosząc okulary rzekł:

– Tak, to są runa podobne zupełnie do tych, jakie są w rękopiśmie Snorre Turlesona. Lecz co one mogą znaczyć?

Ponieważ miałem to przekonanie, że runa wymyślili uczeni dla mistyfikowania poczciwych ludzi, nie bardzo więc dziwiłem się, że stryj ich nie rozumiał, o czem przynajmniej wnosić mogłem z konwulsyjnego ruchu jego palców.

– Jest to jednakże stary islandzki język – mruczał przez zęby.

A profesor Lidenbrock musiał się dobrze znać na tem, bo uchodził za prawdziwego polyglottę. Nie mówił wprawdzie dwoma tysiącami języków i czterema tysiącami narzeczy znanych i używanych na kuli ziemskiej, ale jednak umiał ich dość, jak na jednego człowieka.

Trudność świeżo napotkana, obudziła w nim całą gwałtowność charakteru, i już przewidywałem burzę, gdy w tem zegar na kominku stojący wybił drugą godzinę, a poczciwa Marta uchyliła drzwi do gabinetu, donosząc że zupa już na stole.

– Idź do dyabła z twoją, zupą! – wrzasnął profesor.

Marta uciekła, ja wybiegłem za nią i nie wiem już jakim sposobem znalazłem się na zwykłem mojem miejscu, w jadalnym pokoju.

Czekałem przez chwilę – profesor nie przychodził. Pierwszy to raz od czasu jak go znałem, chybił zwyczaju. A jednak przyznać muszę, że obiad był wyborny; zupa z włoszczyzny, omlet na szynce ze szczawiem duszonym, cielęcina z kompotem śliwkowym, na deser krewetki (małe raki morskie) i buteleczka wybornego Mozelu.

Kosztem takich to delicyi, stryj mój cieszył się zbutwiałym swoim szpargałem. Ja zaś, jako przywiązany synowiec, uważałem za święty obowiązek zjeść za niego i za siebie, co też i najsumienniej spełniłem.

– Jeszczem też tego doprawdy nie widziała, mruczała poczciwa Marta, żeby pan Lidenbrock nie siedział przy obiedzie.

– To trudne do uwierzenia! nieprawdaż, dobra Marto?

– I to jest przepowiednią ważnego jakiegoś wypadku – mówiła staruszka potrząsając głową.

Według mego przekonania, cały ten wypadek nie zapowiadał nic, prócz może jakiej sceny okropnej, gdy stryj dowie się że obiad jego został przez kogo innego zjedzonym.

Ostatniego właśnie dogryzałem raka, gdy silny głos stryja przerwał mi ucztę. Jednym susem od stołu przeskoczyłem do gabinetu pana Lidenbrock.Voyage au centre de la Terre

Chapitre I

Le 24 mai 1863, un dimanche, mon oncle, le professeur Lidenbrock, revint précipitamment vers sa petite maison située au numéro 19 de Königstrasse, l’une des plus anciennes rues du vieux quartier de Hambourg.

La bonne Marthe dut se croire fort en retard, car le dîner commençait à peine à chanter sur le fourneau de la cuisine.

«Bon, me dis-je, s’il a faim, mon oncle, qui est le plus impatient des hommes, va pousser des cris de détresse.

— Déjà M. Lidenbrock! s’écria la bonne Marthe stupéfaite, en entre-bâillant la porte de la salle à manger.

— Oui, Marthe; mais le dîner a le droit de ne point être cuit, car il n’est pas deux heures. La demie vient à peine de sonner à Saint-Michel.

— Alors pourquoi M. Lidenbrock rentre-t-il?

— Il nous le dira vraisemblablement.

— Le voilà! je me sauve; monsieur Axel, vous lui ferez entendre raison.»

Et la bonne Marthe regagna son laboratoire culinaire.

Je restai seul. Mais de faire entendre raison au plus irascible des professeurs, c’est ce que mon caractère un peu indécis ne me permettait pas. Aussi je me préparais à regagner prudemment ma petite chambre du haut, quand la porte de la rue cria sur ses gonds; de grands pieds firent craquer l’escalier de bois, et le maître de la maison, traversant la salle à manger, se précipita aussitôt dans son cabinet de travail.

Mais, pendant ce rapide passage, il avait jeté dans un coin sa canne à tête de casse-noisette, sur la table son large chapeau à poils rebroussés et à son neveu ces paroles retentissantes:

«Axel, suis-moi!»

Je n’avais pas eu le temps de bouger que le professeur me criait déjà avec un vif accent d’impatience:

«Eh bien! tu n’es pas encore ici?»

Je m’élançai dans le cabinet de mon redoutable maître.

Otto Lidenbrock n’était pas un méchant homme, j’en conviens volontiers; mais, à moins de changements improbables, il mourra dans la peau d’un terrible original.

Il était professeur au Johannæum, et faisait un cours de minéralogie pendant lequel il se mettait régulièrement en colère une fois ou deux. Non point qu’il se préoccupât d’avoir des élèves assidus à ses leçons, ni du degré d’attention qu’ils lui accordaient, ni du succès qu’ils pouvaient obtenir par la suite; ces détails ne l’inquiétaient guère. Il professait «subjectivement», suivant une expression de la philosophie allemande, pour lui et non pour les autres. C’était un savant égoïste, un puits de science dont la poulie grinçait quand on en voulait tirer quelque chose: en un mot, un avare.

Il y a quelques professeurs de ce genre en Allemagne.

Mon oncle, malheureusement, ne jouissait pas d’une extrême facilité de prononciation, sinon dans l’intimité, au moins quand il parlait en public, et c’est un défaut regrettable chez un orateur. En effet, dans ses démonstrations au Johannæum, souvent le professeur s’arrêtait court; il luttait contre un mot récalcitrant qui ne voulait pas glisser entre ses lèvres, un de ces mots qui résistent, se gonflent et finissent par sortir sous la forme peu scientifique d’un juron. De là, grande colère.

Or, il y a en minéralogie bien des dénominations semi-grecques, semi-latines, difficiles à prononcer, de ces rudes appellations qui écorcheraient les lèvres d’un poète. Je ne veux pas dire du mal de cette science. Loin de moi. Mais lorsqu’on se trouve en présence des cristallisations rhomboédriques, des résines rétinasphaltes, des ghélénites, des fangasites, des molybdates de plomb, des tungstates de manganèse et des titaniates de zircône, il est permis à la langue la plus adroite de fourcher.

Donc, dans la ville, on connaissait cette pardonnable infirmité de mon oncle, et on en abusait, et on l’attendait aux passages dangereux, et il se mettait en fureur, et l’on riait, ce qui n’est pas de bon goût, même pour des Allemands. Et s’il y avait donc toujours grande affluence d’auditeurs aux cours de Lidenbrock, combien les suivaient assidûment qui venaient surtout pour se dérider aux belles colères du professeur!

Quoi qu’il en soit, mon oncle, je ne saurais trop le dire, était un véritable savant. Bien qu’il cassât parfois ses échantillons à les essayer trop brusquement, il joignait au génie du géologue l’œil du minéralogiste. Avec son marteau, sa pointe d’acier, son aiguille aimantée, son chalumeau et son flacon d’acide nitrique, c’était un homme très-fort. À la cassure, à l’aspect, à la dureté, à la fusibilité, au son, à l’odeur, au goût d’un minéral quelconque, il le classait sans hésiter parmi les six cents espèces que la science compte aujourd’hui.

Aussi le nom de Lidenbrock retentissait avec honneur dans les gymnases et les associations nationales. MM. Humphry Davy, de Humboldt, les capitaines Franklin et Sabine, ne manquèrent pas de lui rendre visite à leur passage à Hambourg. MM. Becquerel, Ebelmen, Brewster, Dumas, Milne-Edwards, Sainte-Claire-Deville, aimaient à le consulter sur des questions les plus palpitantes de la chimie. Cette science lui devait d’assez belles découvertes, et, en 1853, il avait paru à Leipzig un Traité de Cristallographie transcendante, par le professeur Otto Lidenbrock, grand in-folio avec planches, qui cependant ne fit pas ses frais.

Ajoutez à cela que mon oncle était conservateur du musée minéralogique de M. Struve, ambassadeur de Russie, précieuse collection d’une renommée européenne.

Voilà donc le personnage qui m’interpellait avec tant d’impatience. Représentez-vous un homme grand, maigre, d’une santé de fer et d’un blond juvénil qui lui ôtait dix bonnes années de sa cinquantaine. Ses gros yeux roulaient sans cesse derrière des lunettes considérables; son nez, long et mince, ressemblait à une lame affilée; les méchants prétendaient même qu’il était aimanté et qu’il attirait la limaille de fer. Pure calomnie: il n’attirait que le tabac, mais en grande abondance, pour ne point mentir.

Quand j’aurai ajouté que mon oncle faisait des enjambées mathématiques d’une demi-toise, et si je dis qu’en marchant il tenait ses poings solidement fermés, signe d’un tempérament impétueux, on le connaîtra assez pour ne pas se montrer friand de sa compagnie.

Il demeurait dans sa petite maison de Königstrasse, une habitation moitié bois, moitié brique, à pignon dentelé; elle donnait sur l’un de ces canaux sinueux qui se croisent au milieu du plus ancien quartier de Hambourg que l’incendie de 1842 a heureusement respecté.

La vieille maison penchait un peu, il est vrai, et tendait le ventre aux passants; elle portait son toit incliné sur l’oreille, comme la casquette d’un étudiant de la Tugendbund; l’aplomb de ses lignes laissait à désirer; mais, en somme, elle se tenait bien, grâce à un vieil orme vigoureusement encastré dans la façade, qui poussait au printemps ses bourgeons en fleurs à travers les vitraux des fenêtres.

Mon oncle ne laissait pas d’être riche pour un professeur allemand. La maison lui appartenait en toute propriété, contenant et contenu. Le contenu, c’était sa filleule Graüben, jeune Virlandaise de dix-sept ans, la bonne Marthe et moi. En ma double qualité de neveu et d’orphelin, je devins son aide-préparateur dans ses expériences.

J’avouerai que je mordis avec appétit aux sciences géologiques; j’avais du sang de minéralogiste dans les veines, et je ne m’ennuyais jamais en compagnie de mes précieux cailloux.

En somme, on pouvait vivre heureux dans cette maisonnette de Königstrasse, malgré les impatiences de son propriétaire, car, tout en s’y prenant d’une façon un peu brutale, celui-ci ne m’en aimait pas moins. Mais cet homme-là ne savait pas attendre, et il était plus pressé que nature.

Quand, en avril, il avait planté dans les pots de faïence de son salon des pieds de réséda ou de volubilis, chaque matin il allait régulièrement les tirer par les feuilles afin de hâter leur croissance.

Avec un pareil original, il n’y avait qu’à obéir. Je me précipitai donc dans son cabinet.

Chapitre II

Ce cabinet était un véritable musée. Tous les échantillons du règne minéral s’y trouvaient étiquetés avec l’ordre le plus parfait, suivant les trois grandes divisions des minéraux inflammables, métalliques et lithoïdes.

Comme je les connaissais, ces bibelots de la science minéralogique! Que de fois, au lieu de muser avec des garçons de mon âge, je m’étais plu à épousseter ces graphites, ces anthracites, ces houilles, ces lignites, ces tourbes! Et les bitumes, les résines, les sels organiques qu’il fallait préserver du moindre atome de poussière! Et ces métaux, depuis le fer jusqu’à l’or, dont la valeur relative disparaissait devant l’égalité absolue des spécimens scientifiques! Et toutes ces pierres qui eussent suffi à reconstruire la maison de Königstrasse, même avec une belle chambre de plus, dont je me serais si bien arrangé!

Mais, en entrant dans le cabinet, je ne songeais guère à ces merveilles. Mon oncle seul occupait ma pensée. Il était enfoui dans son large fauteuil garni de velours d’Utrecht, et tenait entre les mains un livre qu’il considérait avec la plus profonde admiration.

«Quel livre! quel livre!» s’écriait-il.

Cette exclamation me rappela que le professeur Lidenbrock était aussi bibliomane à ses moments perdus; mais un bouquin n’avait de prix à ses yeux qu’à la condition d’être introuvable, ou tout au moins illisible.

«Eh bien! me dit-il, tu ne vois donc pas? Mais c’est un trésor inestimable que j’ai rencontré ce matin en furetant dans la boutique du juif Hevelius.

— Magnifique!» répondis-je avec un enthousiasme de commande.

En effet, à quoi bon ce fracas pour un vieil in-quarto dont le dos et les plats semblaient faits d’un veau grossier, un bouquin jaunâtre auquel pendait un signet décoloré?

Cependant les interjections admiratives du professeur ne discontinuaient pas.

«Vois, disait-il, en se faisant à lui-même demandes et réponses; est-ce assez beau? Oui, c’est admirable! Et quelle reliure! Ce livre s’ouvre-t-il facilement? Oui, car il reste ouvert à n’importe quelle page! Mais se ferme-t-il bien? Oui, car la couverture et les feuilles forment un tout bien uni, sans se séparer ni bâiller en aucun endroit. Et ce dos qui n’offre pas une seule brisure après sept cents ans d’existence! Ah! voilà une reliure dont Bozerian, Closs ou Purgold eussent été fiers!»

En parlant ainsi, mon oncle ouvrait et fermait successivement le vieux bouquin. Je ne pouvais faire moins que de l’interroger sur son contenu, bien que cela ne m’intéressât aucunement.

«Et quel est donc le titre de ce merveilleux volume? demandai-je avec un empressement trop enthousiaste pour n’être pas feint.

— Cet ouvrage! répondit mon oncle en s’animant, c’est l’Heims-Kringla de Snorre Turleson, le fameux auteur islandais du douzième siècle! C’est la Chronique des princes norvégiens qui régnèrent en Islande!

— Vraiment! m’écriai-je de mon mieux, et, sans doute, c’est une traduction en langue allemande?

— Bon! riposta vivement le professeur, une traduction! Et qu’en ferais-je de ta traduction! Qui se soucie de ta traduction! Ceci est l’ouvrage original en langue islandaise, ce magnifique idiome, riche et simple à la fois, qui autorise les combinaisons grammaticales les plus variées et de nombreuses modifications de mots!

— Comme l’allemand, insinuai-je avec assez de bonheur.

— Oui, répondit mon oncle en haussant les épaules, sans compter que la langue islandaise admet les trois genres comme le grec et décline les noms propres comme le latin!

— Ah! fis-je un peu ébranlé dans mon indifférence, et les caractères de ce livre sont-ils beaux?

— Des caractères! Qui te parle de caractères, malheureux Axel? Il s’agit bien de caractères! Ah! tu prends cela pour un imprimé! Mais, ignorant, c’est un manuscrit, et un manuscrit runique!…

— Runique?

— Oui! Vas-tu me demander maintenant de t’expliquer ce mot?

— Je m’en garderai bien,» répliquai-je avec l’accent d’un homme blessé dans son amour-propre.

Mais mon oncle continua de plus belle et m’instruisit, malgré moi, de choses que je ne tenais guère à savoir.

«Les runes, reprit-il, étaient des caractères d’écriture usités autrefois en Islande, et, suivant la tradition, ils furent inventés par Odin lui-même! Mais regarde donc, admire donc, impie, ces types qui sont sortis de l’imagination d’un dieu!»

Ma foi, faute de réplique, j’allais me prosterner, genre de réponse qui doit plaire aux dieux comme aux rois, car elle a l’avantage de ne jamais les embarrasser, quand un incident vint détourner le cours de la conversation.

Ce fut l’apparition d’un parchemin crasseux qui glissa du bouquin et tomba à terre. Mon oncle se précipita sur ce brimborion avec une avidité facile à comprendre. Un vieux document, enfermé peut-être depuis un temps immémorial dans un vieux livre, ne pouvait manquer d’avoir un haut prix à ses yeux.

«Qu’est-ce que cela?» s’écria-t-il.

Et, en même temps, il déployait soigneusement sur sa table un morceau de parchemin long de cinq pouces, large de trois, et sur lequel s’allongeaient, en lignes transversales, des caractères de grimoire.

En voici le fac-similé exact. Je tiens à faire connaître ces signes bizarres, car ils amenèrent le professeur Lidenbrock et son neveu à entreprendre la plus étrange expédition du dix-neuvième siècle:

Le professeur considéra pendant quelques instants cette série de caractères; puis il dit en relevant ses lunettes:

«C’est du runique; ces types sont absolument identiques à ceux du manuscrit de Snorre Turleson! Mais… qu’est-ce que cela peut signifier?»

Comme le runique me paraissait être une invention de savants pour mystifier le pauvre monde, je ne fus pas fâché de voir que mon oncle n’y comprenait rien. Du moins cela me sembla ainsi au mouvement de ses doigts qui commençaient à s’agiter terriblement.

«C’est pourtant du vieil islandais!» murmurait-il entre ses dents.

Et le professeur Lidenbrock devait bien s’y connaître, car il passait pour être un véritable polyglotte. Non pas qu’il parlât couramment les deux mille langues et les quatre mille idiomes employés à la surface du globe, mais enfin il en savait sa bonne part.

Il allait donc, en présence de cette difficulté, se livrer à toute l’impétuosité de son caractère, et je prévoyais une scène violente, quand deux heures sonnèrent au petit cartel de la cheminée.

Aussitôt, la bonne Marthe ouvrit la porte du cabinet en disant:

«La soupe est servie.

— Au diable la soupe, s’écria mon oncle, et celle qui l’a faite, et ceux qui la mangeront!»

Marthe s’enfuit. Je volai sur ses pas, et, sans savoir comment, je me trouvai assis à ma place habituelle dans la salle à manger.

J’attendis quelques instants. Le professeur ne vint pas. C’était la première fois, à ma connaissance, qu’il manquait à la solennité du dîner. Et quel dîner, cependant! Une soupe au persil, une omelette au jambon relevée d’oseille à la muscade, une longe de veau à la compote de prunes, et, pour dessert, des crevettes au sucre, le tout arrosé d’un joli vin de la Moselle.

Il demeurait dans sa petite maison de königstrasse.

Voilà ce qu’un vieux papier allait coûter à mon oncle. Ma foi, en qualité de neveu dévoué, je me crûs obligé de manger pour lui, et même pour moi. Ce que je fis en conscience.

«Je n’ai jamais vu chose pareille! disait la bonne Marthe. M. Lidenbrock qui n’est pas à table!

— C’est à ne pas le croire.

— Cela présage quelque événement grave!» reprenait la vieille servante, hochant la tête.

Dans mon opinion, cela ne présageait rien, sinon une scène épouvantable, quand mon oncle trouverait son dîner dévoré.

J’en étais à ma dernière crevette, lorsqu’une voix retentissante m’arracha aux voluptés du dessert. Je ne fis qu’un bond de la salle dans le cabinet.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: