Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż w stronę czerwieni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Podróż w stronę czerwieni - ebook

Fascynująca powieść drogi. Trzy przyjaciółki. Każda znalazła się właśnie na życiowym zakręcie. Zakończenie wieloletniej pracy w korporacji, rozpadające się związki, marzenia o miłości i pytania o własną tożsamość – z tym muszą się zmierzyć. Na razie postanawiają oderwać się od codzienności i wyruszają w podróż po Europie śladami tajemniczej młodopolskiej poetki Marii Komornickiej. Odwiedzają Grabów nad Pilicą, gdzie się urodziła, spędzają kilka letnich dni w niezwykłej Brugii i docierają do Paryża. W końcu nowo odkryta namiętność prowadzi je aż do gorącego Marakeszu.

Tragiczny życiorys genialnej i zapomnianej Marii staje się punktem odniesienia dla współczesnych problemów przyjaciółek i jest dla nich pomocą w poszukiwaniu własnych życiowych ścieżek.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0306-3
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Wszystko zaczęło się w pewien fatalny poniedziałek na początku maja 2014 roku. Tego dnia spotkało mnie tyle nieprzyjemności, że pomyślałam, iż w spółce Maribell – polskim oddziale międzynarodowego koncernu w sektorze nowych technologii – pracuję już od piętnastu lat i dłużej takiego traktowania nie zniosę.

Od siedmiu lat zajmowałam nieźle płatne stanowisko eksperta w komórce compliance, weryfikującej prawidłowość działania kluczowych procesów w spółce. Zajmowaliśmy się najistotniejszymi zagadnieniami w firmie, badaliśmy największe kluczowe projekty, przez co nasz zespół był nieustannie pod presją, traktowany wewnątrz spółki jak niebezpieczny wróg, z powodu działań którego mogą wyjść na jaw różne nieprawidłowości i zaniedbania. Byliśmy groźni, a więc nielubiani. Z naszych raportów korzystały osoby na najważniejszych stanowiskach w firmie oraz zarząd, musieliśmy więc pracować szybko i być wyjątkowo wnikliwi. Efekt był taki, że ilekroć zbliżał się termin przedstawienia prezentacji, ślęczeliśmy dzień w dzień w biurze do późnego wieczora.

Mniej więcej półtora roku temu poczułam, że jestem wypalona. Zaczęłam działać jak automat, wszystko mnie irytowało, choć nie miało to wpływu na jakość mojej pracy, nie przyszło mi też do głowy, że mogłabym tę pracę zmienić. Cierpiałam na bezsenność, wróciła zaleczona po śmierci rodziców nerwica: serce mi waliło, miałam napady lęku, musiałam zażywać środki nasenne, po których rano byłam nieprzytomna.

Coraz częściej popadałam w zadumę nad minionymi latami. Piętnaście lat w jednej firmie, szmat życia, myślałam, cofając się we wspomnieniach do momentu, gdy z dumą i entuzjazmem rozpoczęłam pracę w Maribell. Byłam młodą kobietą, gotową bardzo ciężko pracować, aby tylko móc skorzystać z tego wszystkiego, z czego nie mogły korzystać pokolenia urodzone w latach sześćdziesiątych i wcześniej. Chciałam podróżować, zobaczyć świat i wszystkie te miejsca znane z filmów, chciałam kupić mieszkanie i urządzić je tak, jak lubię, chciałam wreszcie mieć idealną rodzinę i męża, który będzie opiekował się dziećmi, pomagał w domu i umożliwiał mi realizację moich aspiracji.

Właściwie wszystkie te marzenia się spełniły. Przez pierwsze dwa lata pracy w firmie udało mi się zwiedzić nie tylko Europę, lecz także Indie, i spełnić marzenie, które nosiłam w sobie od dziecka – pojechałam do Ameryki i na własne oczy zobaczyłam znane mi z filmów miejsca w Nowym Jorku.

Potem na świat przyszły dzieci. Wychowywałam córkę i syna, pracowałam, starając się utrzymać pozytywną opinię otoczenia na mój temat. Nastały dni, gdy sukcesem było przetrwanie do wieczora i poradzenie sobie ze wszystkimi obowiązkami.

Lata mijały, moje zaangażowanie w sprawy firmy znacznie osłabło. Dzieci podrosły, a w moim życiu zrobiło się pusto. Ciągle pytałam siebie, kim jestem? Czy określa mnie stanowisko zajmowane w Maribell i to, że jestem matką? Zawsze byłam przekonana, że mam w sobie coś wyjątkowego, coś, co wyróżnia mnie spośród innych ludzi. Ale co to może być i jak miałabym to uzewnętrznić? Owszem, nosiłam odważne kolory – lubiłam śmiałe połączenia czerwieni z żółtym czy fuksji z oranżem – często zdecydowanie łamałam zasady dress code’u. Lubiłam muzykę, modę, miałam smykałkę dekoratorską i umiałam urządzić każde wnętrze. Wszystkie nasze mieszkania, a nawet mieszkania znajomych, potrafiłam wykończyć z niebywałym polotem. Wielokrotnie słyszałam, że powinnam się tym zająć profesjonalnie. Interesował mnie design, orientowałam się w polityce, uwielbiałam spędzać czas w restauracjach i kawiarniach, byłam nowoczesną kobietą o otwartym umyśle. Ale tak naprawdę najbardziej szczęśliwa byłam, gdy siedziałam w kinie i oglądałam filmy. Od czasów liceum orientowałam się w bieżącym repertuarze, znałam nagradzane filmy, gwiazdy filmowe i dorobek sławnych reżyserów – po prostu wiedziałam o filmie więcej niż inni. Ale czy miłość do kina czyniła mnie kimś wyjątkowym?

Pracowałam, żeby uciec od myślenia o tej niezasklepianej, niezrozumiałej pustce wewnętrznej, jaką czułam od lat, i żeby starczyło pieniędzy na realizację kolejnych pomysłów, na spłatę długów, żeby móc kupować różne rzeczy, żeby spłacać karty kredytowe, żeby…

W końcu postanowiłam pójść do mojego bezpośredniego przełożonego, dyrektora Gala, i powiedzieć, co się ze mną dzieje. Nie miałam o nim dobrego zdania. Był typowym, przejętym karierą czterdziestokilkuletnim menedżerem, uważającym się za ważne ogniwo w rozwoju ludzkości. Przypominał mi postać z jednego z opowiadań Czechowa – małostkowego opryskliwego człowieka, bezwzględnego dla swoich pracowników, za to obrzydliwie lojalnego i usłużnego wobec przełożonego, któremu skwapliwie zdawał sprawę z tego, co dzieje się w firmie. Po dwóch latach był skłócony z większością współpracowników. Na spotkaniach serwował nam gadkę o samorozwoju i potrzebie poszukiwania w życiu kreatywności, które jemu z kolei serwowali ludzie z HR, i często dawał im do zrozumienia, że nic dla niego nie znaczę.

W kwestii wypalenia też musiał przejść jakieś szkolenie, bo słysząc o moich problemach, rozpogodził się i zaproponował, abym złożyła wniosek o indywidualny coaching, który on – jak zaznaczył – na pewno zaakceptuje. Odprawiona z kwitkiem stałam się kolejnym zadaniem do rozwiązania dla komórki kadrowej, która zajmowała się motywacją i rozwojem.

Przydzielono mi coacha, starszą ode mnie o kilka lat dyrektor rozwoju z pionu sprzedaży instytucjonalnej. Barbara pracowała w Maribell od chwili, gdy firma rozpoczęła działalność w Polsce, czyli od ponad dwudziestu lat. Dowodem statusu, jaki osiągnęła, było to, że miała osobny gabinet, podczas gdy większość pracowników, a nawet niektórzy dyrektorzy, miała biurka w wielkiej hali open space.

Wkrótce zostałam zaproszona na kawę i croissanty do jej klatki – pięć metrów kwadratowych powierzchni, przeszklone ściany. Barbara sprawiała wrażenie bardzo pewnej siebie, kompetentnej i przyjaznej. Miała włosy gładko upięte w kok i nosiła jedwabne fulary, przez co wyglądała jak podstarzała stewardesa. W firmie od dawna plotkowano, że ktoś kiedyś zobaczył na portalu erotycznym jej anons i śmiałe zdjęcia – występowała pod pseudonimem „Pocahontas”.

Opowiedziałam jej o moich problemach, poczuciu beznadziejności, zmęczeniu i o tym, że wciąż myślę o wojnie, która może wybuchnąć, jeśli Putin się nie opamięta. Barbara była zaszokowana moim – jak to określiła – sadomasochizmem.

– Po prostu kiedy pomyślę o tym, co jeszcze rok temu wydawało się absurdem, a teraz stało się realnym zagrożeniem, zaczynam doceniać wszystko, co mam, moje życie takie, jakie jest, i dzięki temu zbieram siły na kolejny dzień – tłumaczyłam, a ona patrzyła na mnie jak na wariatkę.

Pomijając nieoficjalną część rozmowy (kilka pytań o to, czy mój szef naprawdę jest takim potworem, jak się o nim mówi), Barbara opowiedziała mi o swoich traumatycznych przeżyciach w firmie, o tym, z jakim trudem przedzierała się na szczyt – była nawet molestowana seksualnie – jak borykała się z protekcjonalnym nastawieniem szowinistycznych przełożonych, którzy nie traktowali jej poważnie.

– Na przestrzeni lat niewiele się zmieniło, a my, kobiety, jeśli nie pomagamy sobie w karierze, wchodząc w związki z ważnymi osobami w tej firmie, musimy pracować dwa razy ciężej i dwa razy lepiej niż mężczyźni, a i tak zarobimy mniej niż oni… – stwierdziła.

Ja jednak nie byłam zainteresowana przedzieraniem się na szczyt, chciałam tylko zaczynać dzień pracy bez bólu brzucha i bez mdłości, które czułam, ilekroć pomyślałam o tym, że mam przed sobą co najmniej dziewięć godzin w biurze.

– Zastanawiałaś się nad zmianą pracy? – spytała Barbara i dała mi wizytówkę znajomego head huntera. Podziękowałam i obiecałam, że przeczytam książkę o efektywności w biznesie, którą mi wręczyła.

– Zobaczysz, ta książka zmieni twoje nastawienie! Kiedy rok temu miałam kryzys, bardzo mi pomogła. Ale przede wszystkim zastanów się nad swoim życiem, może przyczyna wypalenia leży poza pracą… Powiem ci, że nic tak nie pobudza energii życiowej kobiety po czterdziestce jak ciało młodego faceta! Widziałaś nowego baristę w kawiarni na dole?

Po kilku spotkaniach zorientowałam się, że coaching oznacza po prostu, że mam mniej czasu – teraz nie tylko musiałam pracować, lecz także jeszcze plotkować z Barbarą i realizować jej zalecenia, czyli czytać kolejną książkę dotyczącą psychologii biznesu, podzielić się refleksjami na jej temat i odpowiadać na pytania w rodzaju: „Jak chciałabyś rozwijać swoje kompetencje?” albo: „Jakie zastosowałabyś narzędzia, aby wzmocnić umiejętności w zakresie…?”. Czytałam i produkowałam bełkot, w który nie wierzyłam, a Barbara chwaliła mnie za „szerokie horyzonty”.

*

I wreszcie, na początku czerwca, w trakcie piątkowej burzy mózgów dosyć spektakularnie (jak na obyczaje panujące w korporacji) puściły mi nerwy. Powodem mojego wybuchu był agresywny młody kogucik Sebastian Oczko (w biurze nazywany Kakaowym Oczkiem z powodu służalczej relacji, jaka łączyła go z dyrektorem). Zachowywał się chamsko w stosunku do wszystkich – siedząc kilka biurek ode mnie (co na open space oznacza cztery, pięć metrów), wysyłał mi protekcjonalne e-maile, żądając natychmiastowych rekomendacji w złożonych, często niemożliwych do rozwikłania przez jedną osobę sprawach. Mówiąc krótko, żądał niemożliwego, i to natychmiast, do tego groził, że pójdzie na skargę do przełożonego.

Oczko był skonfliktowany z większością zespołu, ja miałam jednak wrażenie, że najbardziej lubi dokuczać mnie. Od co najmniej kilkunastu miesięcy walczyłam ze spychologią, którą opanował do perfekcji. Mimo silnej pozycji, jaką gwarantowała mu zażyłość z szefem, przed którym bezwstydnie się płaszczył, nie bałam się z nim kłócić. Kiedy wyczerpywały mu się absurdalne argumenty (nieustannie udowadniał, że coś należy do mojego zakresu obowiązków), atakował mnie stwierdzeniami w stylu: „Zamiast wygłaszać wypowiedzi o charakterze emocjonalnym, proponuję, abyś skupiła się na merytoryce”. Jego przekaz był prosty: jesteś kobietą, więc jesteś emocjonalna, nie umiesz być rzeczowa. Ot, kolejny przejaw męskiego szowinizmu.

Mimo iż czułam się mobbingowana przez kolegę Sebastiana Oczko, mimo iż zgłosiłam problem przełożonemu (powiedział, żebyśmy poszli na kawę i wszystko sobie wyjaśnili, za drugim razem doprowadził do konfrontacji i tym samym kłótni w jego obecności, po czym stwierdził, że jest zażenowany poziomem dyskusji i widzi, że „tak jak w małżeństwie, wina nigdy nie leży po jednej stronie”), mimo iż z godnością odpierałam jego ataki, z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej.

Tamtego czerwcowego dnia przyszłam do biura w wyjątkowo dobrym nastroju, ubrana w nową sukienkę, w której doskonale się czułam. Poza tym był piątek i miałam w perspektywie wieczorne spotkanie z Martą i Aśką – czterdziestolatkami, tak jak ja, które poznałam ponad sześć lat temu, bo nasze dzieci chodziły do jednej klasy w podstawówce. Od kilku lat spotykałyśmy się we trzy w różnych restauracjach i tamtego dnia zamierzałyśmy spędzić miły wieczór na tarasie Quchni Artystycznej w Zamku Ujazdowskim.

Nie zirytował mnie nawet kolega Jurek siedzący naprzeciwko mnie, który znowu zdjął buty i stopami w samych skarpetach wybijał rytm piosenki płynącej z ogromnych słuchawek.

Jednak Oczko szybko wyprowadził mnie z równowagi. Ubrany tego dnia w czerwony sweterek z logo Ralpha Laurena, sprawiał wrażenie nastawionego na konfrontację torreadora. Zaczął od szarżowania e-mailami, aby kilka godzin później, już po standardowym zarzuceniu mi emocjonalnej reakcji, przy sześciu osobach uczestniczących w spotkaniu w agresywny sposób wymagać ode mnie podjęcia decyzji w kwestii analizowanego właśnie procesu dostarczania jednego z produktów. I wtedy nie wytrzymałam. Powiedziałam z hardą miną, że czuję się przez niego mobbingowana i nie pozwolę tak się traktować.

W pierwszej chwili Oczko zamarł.

– Przestań na mnie krzyczeć, ja też się denerwuję! Mam świadków, że na mnie krzyczysz! – powiedział wreszcie urażony.

– Nie krzyczę, tylko mówię podniesionym głosem. Jestem mobbingowana i nie zamiotę tego pod dywan, nie tym razem. Zgłoszę to do kadr! – oświadczyłam.

Oczko uśmiechnął się lekceważąco.

– To jest groźba, do tego karalna!

Pozostali uczestnicy spotkania patrzyli na nas zaskoczeni i przerażeni. Pomyślałam, że Oczko jest żałosnym idiotą i niewiele brakowało, a powiedziałabym to na głos.

– Jeśli to jest groźba, to bądź pewny, że ją spełnię, i to zaraz! – powiedziałam, po czym wzięłam leżący na stole telefon komórkowy Sebastiana Oczko i cisnęłam nim o podłogę z takim impetem, że odpadła klapka i coś wyleciało ze środka. Serce biło mi jak oszalałe.

Oczko wstał. Był przerażony. Zaczął się wydzierać, że zapłacę mu za to, że to pewne, iż rozstanę się z pracą. Nie chciało mi się tego słuchać. Wyszłam z sali, trzaskając drzwiami. Zdawałam sobie sprawę, że rzucenie telefonem było głupie, wszyscy pomyślą, że jestem niezrównoważona.

Na korytarzu trzęsącymi się rękami wybrałam numer męża, żeby na gorąco opowiedzieć mu o tym, co się stało, jednak Paweł wcale mnie nie pocieszył – powiedział sucho, iż na moim miejscu nie pozwalałby sobie na takie sceny, a awantury na spotkaniach są w każdej korporacji bardzo źle widziane.

Wiedziałam, że teraz liczy się czas, kto prędzej – ja czy Oczko – zdoła powiadomić dyrektora o zajściu. Które z nas ustawi się w pozycji ofiary i wypadnie bardziej wiarygodnie? Zadzwoniłam do Gala, lecz numer był zajęty. Byłam przekonana, że gdy telefonowałam do męża, Oczko zdążył już poskarżyć się przełożonemu. Kiedy wróciłam za biurko, zauważyłam postać w czerwonych spodniach, która z telefonem przy uchu krąży po korytarzu. Z daleka słyszałam jego podniesiony głos i słowa kierowane do szefa. Poszłam więc prosto do kadr, mimo że wiedziałam, iż szef będzie wściekły, że opowiadam o sprawach zespołu.

Moim przypadkiem wkrótce zajęła się komisja do spraw mobbingu, rozpoczęto uciążliwe przesłuchania, weryfikację dokumentów i e-maili. Spotkania z przedstawicielami komisji były udręką.

Wszyscy w biurze zastanawiali się, czy zostanę zwolniona albo przesunięta na mniej wymagające stanowisko. Jak mi potem doniesiono, Oczko triumfował, opowiadając każdemu, kogo spotkał, że w najlepszym razie przeniosą mnie do obszaru zakupów, gdzie zajmę się składaniem zamówień na sprzęty biurowe i pilnowaniem terminowych dostaw tonerów do drukarek. Byłam kłębkiem nerwów.2.

To wszystko sprawiło, że marzyłam o tym, by wyjechać. A może w głębi duszy decyzję o wyjeździe podjęłam już wcześniej, bo moje małżeństwo się rozpadało, a ja – panicznie bojąc się samotności i tego, że sobie nie poradzę – robiłam wszystko, żeby podtrzymywać nasz anemiczny związek?

Parę lat temu, kiedy dzieci były małe, w pewnym sensie było łatwiej: musiałam w miarę sprawnie przebrnąć przez kolejny dzień, ogarnąć to, co konieczne. Gdy mi się to udawało, miałam poczucie, że zrobiłam krok do przodu.

Teraz dzieci dorastają – Antek ma trzynaście, Natalia piętnaście lat – żyją swoimi sprawami i już prawie nie potrzebują obsługi. Odsłonięta konstrukcja życia ujawnia swoje niedostatki: nieudany związek, jałową pracę, brak marzeń. Właśnie to chyba doskwiera najbardziej – brak planów, czegoś, co wzbudzałoby entuzjazm i dawało energię do działania. I gdyby nie Maria Komornicka, gdyby nie zagadka jej życia, nie miałabym, jak pisała Virginia Woolf, liny, która przeciągnęłaby mnie przez życie.

*

Dwudziestego czwartego czerwca wieczorem Paweł ogłosił wielką nowinę, po czym niepokojąco długo wpatrywał we mnie ciemnymi oczami, których srogość podkreślały bujne, ściągnięte brwi. Przez siedemnaście lat trwania naszego małżeństwa, a nawet gdy jeszcze ze sobą chodziliśmy, wydawało mi się, że Paweł w ogóle na mnie nie patrzy, a nawet jeśli kieruje na mnie wzrok, patrzy, lecz mnie nie widzi. Dlatego nawet gdy mówił mi komplement, komentował mój wygląd, nigdy mu nie wierzyłam. „Przecież w ogóle na mnie nie patrzyłeś”, mówiłam. A teraz patrzył na mnie tak, jakby chciał wyczytać coś z mojej twarzy.

Siedzieliśmy przy stole na tarasie otoczeni kwitnącymi kwiatami i bujnymi krzewami. Był ciepły, sielski wieczór. Do oszronionych kieliszków nalałam prowansalskie wino o świetlistej barwie malw. Popijając, czekałam podekscytowana, jaką to nowinę ogłosi mój mąż.

Z głębi domu docierała muzyka z grającego w kuchni radia – piosenka Niemena Obok nas. Gdy usłyszałam słowa: Obok nas płynie tłum, obok nas tyle zmian. Niesie czas, dzieje się tyle spraw… poczułam, że zaraz usłyszę coś, co mnie zaboli.

– W tym roku musimy darować sobie Toskanię – odezwał się Paweł. – Chyba że pojedziesz tam z dziećmi, beze mnie.

A więc ja też, pomyślałam.

Moja babka wiecznie narzekała, że trafił jej się mąż starszy o dwadzieścia lat, który nie chciał się bawić, a ona była młoda i pełna wigoru. Zamiast zabawy los zgotował jej rzeź na Wołyniu, lata biedy i katorżniczej pracy, wychowywanie krnąbrnych dzieci i w końcu starość strawioną na opiece nad chorym mężem.

Podobnie moja matka – życie ją rozczarowało, małżeństwo przyniosło samotność i rozgoryczenie, aby mąż mógł robić karierę, zrezygnowała z własnych planów. Zostało jej wychowywanie dzieci, które nie spełniały oczekiwań (nie dość, że niezbyt ładne, to jeszcze mało zaradne), ponure staczanie się w nałogi, choroby i depresję, aż po ostatni akt – heroiczną rolę opiekunki umierającego na raka męża, którą odegrała po mistrzowsku, dopełniając swojego obrazu męczennicy.

No i moja starsza siostra. Wystartowała wspaniale: wykształcona i pewna siebie. Dla chorego dziecka poświęciła karierę naukową, aby później przez kilkanaście lat zarabiać grosze na państwowej posadzie w urzędzie i tak jak nasza matka odegrać wzniosłą rolę opiekunki uzależnionego męża, nieudacznika, którego przez całe życie przeklinała.

Czy ja też noszę w sobie „gen męczennicy”? Jestem przecież taka jak one, wiecznie zmęczona, zestresowana, nieustannie zmagam się z poczuciem, że zawodzę – czy to w pracy (kiedy na pierwszym planie stawiałam życie rodzinne), czy też w domu (kiedy bardziej angażowałam się w pracę). Ale podobnie jak większość kobiet w dzisiejszych czasach chciałam więcej i wmawiałam sobie, że muszę dać radę.

Jestem na tyle zindoktrynowana przez popkulturę, iż wiem, że powinnam uprawiać sport albo chodzić na siłownię, zdrowo się odżywiać i obsesyjnie dbać o ciało, jednak od czasu do czasu też upiec ciasto albo ugotować coś niezwykłego. Muszę mieć oczywiście pasję – najlepiej prowadzić lajfstajlowy blog, startować w maratonach albo odbywać egzotyczne podróże. Starałam się nadążać za duchem czasów, modnie wyglądać i podołać tym wszystkim obowiązkom, które niekiedy przerażały mnie tak bardzo, że budziłam się w środku nocy z galopującym sercem i zlana zimnym potem.

Paweł nigdy nie miał takich zmartwień. Jak każdy typowy mężczyzna pomagał w domowych sprawach w takim zakresie, jaki byłam w stanie od niego wyegzekwować. Pracował i zarabiał więcej niż ja i właściwie to on nas utrzymywał. Oczywiste więc było, że to ja mam dbać o ogródek, wymyślać posiłki, prać i sprzątać. Paweł nie rozumiał, czego od niego chcę, gdy co weekend domagałam się, żeby pomógł mi w domu czy w ogrodzie.

A więc tak, mam zadatki na męczennicę, która podoła wszystkiemu, byle tylko nikt nie zarzucił jej, że się nie sprawdza.3.

W pewien majowy poranek spieszyłam się rano do pracy, myśląc z trwogą, że nic mnie już w życiu nie czeka. Ta myśl prześladowała mnie, od kiedy skończyłam czterdzieści lat.

Jak co rano zaparkowałam toyotę corollę w miejscu, gdzie od wielu miesięcy, nieopodal standu z napisem Jezus cię widzi, stoją dwie skromnie ubrane, niczym niewyróżniające się kobiety. W wielkiej torbie na kółkach, z jakimi widywane są starsze panie na zakupach w markecie, mają ulotki, broszury i książeczki dotyczące ich religii. Trudno powiedzieć, czy to świadkowie Jehowy, czy inny związek wyznaniowy. Nie są namolne, ani razu mnie nie zaczepiły i nie próbowały wręczyć ulotki. Dzisiaj jednak kątem oka zauważyłam, że w moją stronę idzie jakaś kobieta z wyciągniętą ręką. Przyspieszyłam kroku.

– Proszę bardzo, dla pani do spróbowania saszetka owsianki Glamour! – usłyszałam.

Stanęłam jak wryta i odwróciłam się. Kobieta miała na sobie T-shirt z napisem Owsianka Glamour najlepszym śniadaniem, a w ręku trzymała torebkę przypominającą te, w których sprzedaje się zupki w proszku. Wzięłam od niej saszetkę, rzuciłam „dziękuję” i pognałam dalej. Nie wiem dlaczego, ale poczułam się zawiedziona. Kobiety od standu z Jezusem nadal tkwiły niewzruszone na swoim stanowisku. Dlaczego nie zobaczyły we mnie kogoś, kogo można nawrócić? Zanim wrzuciłam paczkę z owsianką do torebki, spojrzałam na atrakcyjne opakowanie ze zdjęciem ziaren zbóż, malin i kiwi na różowym tle. Gdy byłam dzieckiem, na każdym obozie i koloniach podawano nam owsiankę wyglądającą jak szara breja. A dzisiaj, proszę, owsianka jest glamour!

Wchodzę do przeszklonego holu biurowca i mój wzrok od razu pada na gigantyczny telebim, z którego przemawia prezes Maribell. Zawsze przyjemnie popatrzeć – niektórzy mówią, że przypomina George’a Clooneya. Na dole ekranu pojawiają się wypowiadane przez niego słowa: Wojna o klienta trwa. Pamiętaj, tylko jako zgrany zespół możemy osiągnąć nasze wspólne cele.

Zniesmaczona stylem przemówienia kieruję się do windy. Wymieniam sztampowe formuły powitania i życzę miłego dnia spotkanym znajomym.

W wielkiej hali zastawionej rzędami biurek, która przypomina halę fabryczną, siedzi rzesza specjalistów, ekspertów, menedżerów, asystentek i dyrektorów niższego szczebla – współczesny odpowiednik chłopów pańszczyźnianych. Wielu z nich zapewne nigdy nie wydostanie się ze spirali kredytowej – mają kredyty hipoteczne, które nie pozwolą im nawet na moment pomyśleć o życiu bez comiesięcznej pensji na koncie. Wielu z nich przyjechało z małych miejscowości, znaleźli pracę, pożyczyli pieniądze i przestali wynajmować mieszkanie. Zadłużając się na kilkadziesiąt lat, przypieczętowali swój awans społeczny, zasilając szeregi nowej klasy średniej.

Siedzimy blisko siebie, oddzieleni tylko czterdziestocentymetrowymi przegrodami, przez osiem albo więcej godzin dziennie. Ktoś kaszle, ktoś się śmieje, pokrzykuje, prowadząc telekonferencję, gdzieś trwa dyskusja. Wzdłuż rzędów biurek bezustannie suną ludzie, zmierzając do kuchni, gdzie parzy się kawę i odgrzewa w mikrofalówkach przyniesione z domu obiady. Tam też najwięcej się plotkuje – każda sensacyjna informacja z prędkością światła dociera do większości pracowników.

W naszej firmie występują dwa typy pracowników. Pierwszy typ – zdecydowanie dominujący – to typowy obibok, który zajmuje się wyłącznie tym, czego nie może zrzucić na kogoś innego. Nie jest jednak na tyle głupi, żeby nie robić nic. Działa (a przynajmniej stara się zachować pozory) przy takich projektach, na które zwraca uwagę przełożony albo które są na tyle istotne, iż udział w nich kiedyś zaprocentuje.

Kiedy obibok usłyszy pytanie lub prośbę, najpierw próbuje zbyć rozmówcę („to nie wchodzi w zakres moich kompetencji”, „tą kwestią zajmuje się X albo Y”, „kluczowe jest stanowisko prawnika”), któremu nie pozostaje nic innego, jak podjąć walkę, by obibok poczuł się choć trochę odpowiedzialny i cokolwiek zrobił. Czasem się to udaje: obibok produkuje jakiś e-mail lub notatkę. Obiboki są wiecznie skonfliktowani z innymi, nikt ich nie lubi, mówi się na nich korpolenie.

Drugi, zdecydowanie rzadszy typ, to pracuś, czyli jednostka nieasertywna, nadmiernie eksploatowana przez inne jednostki. Są to pracownicy, którzy nie tylko wykonują swoje zadania, lecz także pracują za innych, bo po prostu nie potrafią odmówić. Takie osoby cieszą się ogólną sympatią, bo przecież każdy lubi tych, którym można dowalić robotę. Często niezauważani przez dyrektorów, niedoceniani, nie umieją wybić się na tyle, by dostać chociaż nominację do przyznawanej raz na rok nagrody prezesa.

Generalnie ludzie w naszej firmie (i w każdej innej) starają się przetrwać, ale i specjalnie się nie przemęczać. Odbębniają umowne osiem godzin, w ramach których są liczne przerwy na kawę, herbatę, papierosa, wizyty w sklepie albo kafeterii, nieustające rozmowy o niczym ze znajomymi spotkanymi na korytarzu. Przychody spółki z roku na rok spadają, zapowiadane są nieustannie zwolnienia grupowe, a jednak kadra menedżerska nie umie zmotywować pracowników do bardziej efektywnej pracy.

Gdy pracuje się w korporacji, wypada, a wręcz trzeba mieć pasję, o której można napomknąć w trakcie szkolenia, gdy każdy z uczestników przedstawia się i musi w kilku słowach opowiedzieć o swoich zainteresowaniach. Z roku na rok przybywa „podróżników”, którzy zwiedzają coraz dalsze i bardziej egzotyczne zakątki świata. Wielu też stawia na sport, zwłaszcza bieganie, bo jest modne. Sporo pracowników amatorsko zajmuje się fotografią albo maluje landszafty na plenerach organizowanych przez pracodawcę. Jeśli ktoś mówi, że zajmują go książki czy sztuka, oznacza to, że nie robi niczego ciekawego.

Pensje nie są na tyle wysokie, by siedzieć w pracy do późnego wieczoru albo w weekendy, starać się i przeć naprzód. Awansują zazwyczaj nie ci, którzy ciężko pracują i mogą pochwalić się sukcesami, lecz ci, którzy mają dobre układy z szefostwem i bez skrupułów przypisują sobie czyjeś zasługi.

W korporacji nigdy nie jesteś sobą, co ma też swoje dobre strony. Można założyć maskę i nikt tak naprawdę cię nie zna.

*

Gdy tylko usiadłam za biurkiem, zadzwoniła do mnie asystentka Wiktora, ważnego dyrektora finansowego, i poinformowała, że szef mnie wzywa. Przed wejściem do przeszklonej klatki wkładam czarny żakiet na turkusową sukienkę, która w jego oczach mogłaby uchodzić za niezbyt profesjonalną. Wiktor wyciąga sztywno dłoń na powitanie, jest chłodna, uścisk bardzo mocny. Stalowe oczy wpatrują się we mnie badawczo. Staram się zachować spokój, nie sprawiam wrażenia wytrąconej z równowagi, mimo iż Wiktor, zwany w firmie Królem Słońce, wzbudza powszechny strach. Jego powściągliwość i germańska uroda sprawiają, że przypomina mi postać graną przez Michaela Fassbendera w filmie Wstyd – uciekającego przed bliskością seksoholika. Patrzę na jego szczupłą sylwetkę i zastanawiam się, jaki jest w łóżku?

Przez kilkanaście minut odpowiadam na jego pytanie o zarzuty korupcyjne, jakie postawiono pewnemu pracownikowi w terenie, a kiedy temat zostaje wyczerpany i podnoszę się, aby wyjść, Wiktor mówi:

– Ewo, proszę, zostań jeszcze chwilę.

Siada za biurkiem, na którym panuje wzorowy porządek – nie ma na nim nic oprócz laptopa, modelu zabytkowego rolls-royce’a i złoconych ramek z kolorowymi zdjęciami żony i dzieci.

– Powiedz mi, co inni o mnie mówią? Co im najbardziej przeszkadza? – pyta prosto z mostu.

Czuję się jak mysz zwabiona w pułapkę. Wiktor nie pozwala mi nawet odwrócić wzroku. Wpatruje się we mnie intensywnie stalowymi oczami.

Nie powiem mu przecież prawdy, że większość kpi z jego megalomanii, że jest uważany za bufona i manipulatora, który popisuje się swoją kolekcją sportowych samochodów i wielkim domem z basenem w Konstancinie.4.

Od jakiegoś czasu zdawałam sobie sprawę, że moje małżeństwo się psuje. Po zeszłorocznych wakacjach w Toskanii nasze relacje polegały na wymianie ciosów, złośliwości i przytyków.

– W ogóle już nie rozmawiamy o muzyce! – powiedział Paweł, gdy jedliśmy w pośpiechu śniadanie w czwartkowy poranek.

Dzieci spały na siedząco nad miskami płatków z mlekiem (syn) i jogurtem (córka). W tle leciała w Trójce na nowo zremiksowana piosenka Michaela Jacksona (którego Paweł szczerze nienawidził).

Nie odezwałam się. Paweł jednak nie odpuszczał:

– Kiedyś słuchaliśmy razem muzyki, coś cię interesowało, a teraz… Kiedy ostatnio kupiłaś jakąś płytę?

– Kiedy kupiłeś gramofon, zamówiłam sobie Ellę Fitzgerald z Louisem Armstrongiem.

– Proszę cię! – prychnął.

– Nic na to nie poradzę, że nie jestem na tym etapie co ty. Nie czuję potrzeby powrotu do młodości – odcięłam się.

Kilkanaście miesięcy temu Paweł zwariował na punkcie muzyki, której słuchał, gdy miał siedemnaście, osiemnaście lat. Odtworzył sobie całą dyskografię Sonic Youth, Suicidal Tendencies, Ramones, Dezertera i dosłownie katował wszystkich tym garażowym zgiełkiem. Ilekroć słyszałam tę muzykę (w samochodzie i w domu), z trudem powstrzymywałam się od krzyku.

– Ty jesteś na etapie Michaela Jacksona – szydził Paweł.

– Złośliwy jesteś – zbyłam go, nie chcąc doprowadzić do awantury.

– Mamo, tato, nie kłóćcie się – odezwał się syn takim głosem, jakim prosił o pozwolenie na wyjście na imprezę. Córka wpatrywała się w ekran smartfona i nie zwracała na nas uwagi.

– Kto się kłóci? Chciałem tylko porozmawiać… – żachnął się Paweł.

Miałam ochotę powiedzieć mu, jak bardzo nienawidzę tego jego powrotu do korzeni, jego jazgotliwej, prymitywnej muzyki, jego żałosnej tęsknoty za czasami, kiedy miał całe życie przed sobą, a podstawowym zmartwieniem były pryszcze, brak kasy i abstrakcyjne problemy świata. Chciałam wykrzyczeć, że mnie to wszystko męczy: on w swojej wersji gnębionego kryzysem czterdziestolatka, jego fascynacje, jego bieganie, jego muzyka, jego zdjęcia… Mógłby się tym wszystkim ekscytować, ale bez tak wielkiego absorbowania innych. Ale nie, jeśli biega, nieustannie relacjonuje swoje postępy, snuje plany, opowiada o swojej kondycji, jeśli słucha muzyki, musi mieć kogoś „do odbijania myśli”.

Podobnie jest z fotografią, choć na wyjazdach Paweł jest denerwujący, bo myśli tylko o złapaniu dobrego ujęcia. Najbardziej lubię etap „obróbki”, kiedy Paweł zasiada przed komputerem i zaczyna zabawę z korektą zdjęć, bo na dobrych kilka godzin mam spokój. Potem bez cienia fałszu mogę zachwycić się efektem, pomijając kwestię przesadnej kolorystyki, do jakiej ma skłonność. Jednak jeśli chodzi o obsesję biegania (więcej, dalej, maratony miejskie, w końcu biegi górskie), mogę trzymać kciuki i gratulować sukcesu, jednak z trudem wytrzymuję nieustające dyskusje na temat odpowiedniej diety dla biegacza, ubrań dla biegacza, ilości snu biegacza, korzyści zdrowotnych, jakie daje bieganie, i nieustających kontuzji.

Nie mówię ani słowa więcej, bo ten dzień zapowiada się jako jeden z lepszych i nie chcę go zepsuć poranną kłótnią. Nie muszę iść do biura, za to spędzę cały dzień w hotelu Westin, gdzie odbywa się konferencja Nowe technologie, na którą zostałam wysłana przez jednego z menedżerów, niby w ramach szkolenia, który miał od dawna wykupiony udział i nie mógł w niej uczestniczyć.

Godzinę później, ubrana w marynarkę i spodnie w szarym kolorze, wchodzę po szklanych, kręconych schodach do części hotelu, w której odbywa się konferencja. Jest jeszcze wcześnie, goście nie są wpuszczani do foyer, gdzie stoją ekspresy do kawy i tace z kanapkami. Rejestruję się, potem stoję pod ścianą, przeglądając wiadomości i strony internetowe w telefonie, w końcu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, idę do toalety, w której długowłose hostessy zapinają sobie nawzajem suwaki obcisłych sukienek i malują na czerwono usta. Młode, zgrabne i piękne będą rozdawały uśmiechy i zapewne lustrowały niczym myśliwi zacne grono uczestników, w osiemdziesięciu procentach składające się z dobrze sytuowanych mężczyzn.

Wreszcie możemy wejść do foyer. Przed drzwiami prowadzącymi do wielkiej sali konferencyjnej zbierają się głównie panowie w średnim wieku. Dyskutują w małych grupkach, kątem oka łypiąc na urodziwe hostessy, tudzież nieliczne panie, z uwagi na ubiór i wiek klasyfikowane jako bizneswoman. Popijając kawę, rozglądam się dyskretnie – widok innych uczestniczek konferencji psuje mi humor. Mam wrażenie, że jestem najgrubszą czterdziestolatką w całym foyer! Te chude tyłki w spodniach rurkach i ołówkowych spódnicach doprowadzają mnie do rozpaczy. Każda z nich na obcasach, umalowana, z torebką z bijącym po oczach logo (tu przynajmniej nie odstaję – pilnuję, aby umieszczać na przedramieniu torbę w taki sposób, aby literki układające się w napis „Prada” były doskonale widoczne), każda wydaje się jakimś nieziemskim tworem określanym przez media jako kobieta sukcesu.

Krocząc po miękkiej wykładzinie wśród standów firm, sponsorów konferencji, wchodzę do wyłożonej fornirem sali, gdzie efektowne kwadratowe lampy subtelnie oświetlają przykryte białymi obrusami stoły, a na ogromnych telebimach widnieją słowa powitania. Siadam i przeglądam leżące przede mną foldery.

Wreszcie zaczynają się wystąpienia i prezentacje dotyczące nowych technologii. Mówi się o wizji niedalekiej przyszłości.

– Wyobraźcie sobie państwo świat mobilnej komunikacji i wirtualnych połączeń – mówi prelegent. – Już w dwa tysiące dwudziestym roku powierzchnie codziennego użytku będą przekształcane w zaawansowane urządzenia elektroniczne! Myjąc zęby, będziemy mogli sprawdzić prognozę pogody, dotykając lustra w łazience, będziemy w stanie odpowiedzieć na wiadomość. Blat stołu stanie się klawiaturą komputera! Ekscytujące, prawda?

Po prelekcji rozpoczyna się panel dyskusyjny pod tytułem 25 lat transformacji w Polsce. Na ustawionych na scenie fotelach zasiadają prezesi kilku najważniejszych spółek medialnych nadających sygnał satelitarny oraz przedsiębiorcy dostarczający infrastrukturę telewizyjną i satelitarną. Zaskoczeniem jest dla mnie widok mojego byłego przełożonego, Jarka Kowalskiego, który pięć lat temu był dyrektorem w Maribell, a teraz jest prezesem zarządu w domu mediowym.

Już po kilku minutach debaty Jarek mnie zauważa i od tej chwili niemal nie spuszcza ze mnie wzroku. Kiedy zabiera głos, zaczyna nawiązywać do przeszłości i swojej pracy w Maribell – wiem, że mówiąc o projektach, które prowadził, myśli też o mnie.

Kiedy był moim szefem, właściwie się mną nie interesował. Nie licząc wymiany dwuznacznych SMS-ów, nigdy nie było między nami chemii, miałam nawet wrażenie, że Jarek mnie nie lubi. Nie wydawał mi się przystojny – niski, bardzo szczupły, jego twarz przypominała mi twarz pewnego aktora, którego nie lubiłam. Ale dzisiaj, kiedy posyłał mi przeciągłe spojrzenia, nagle wydał mi się interesujący.

Po jałowej dyskusji, gdy ogłoszono przerwę, Jarek podszedł do mnie i przywitał się z dwuznacznym uśmiechem, po którym, w przypadku niektórych mężczyzn, można poznać, że oczekują czegoś więcej niż rozmowy. Flirtował ze mną od pierwszych chwil, kiedy po standardowym: „Co słychać, jak tam w firmie?” zaczęłam opowiadać o zmianach personalnych i nowej siedzibie Maribell.

Kolejna część konferencji poświęcona była planowanym zmianom w prawie konsumenta. Przez moment zastanawiałam się, czy nie wyjść i nie zaczerpnąć świeżego powietrza. Co chwila zerkałam na zegarek, wciąż czując na sobie spojrzenie Jarka. Zażenowana stwierdziłam, że dzisiaj wydał mi się bardzo pociągający.

Po zakończeniu tej części konferencji, gdy szłam do wyjścia, Jarek podszedł do mnie i szepnął mi do ucha:

– Mam propozycję. Zamiast jeść tutaj lunch na stojąco, w tym tłumie, zapraszam cię do restauracji. Niedaleko, przy Grzybowskiej, jest lokal z dobrą kuchnią.

Zgodziłam się i już po kilkunastu minutach szliśmy zalaną słońcem aleją Solidarności.

Restauracja była droga i kameralna, ze sztywnym, wystrojonym w uniform kelnerem, wyrafinowanymi kompozycjami na talerzu i doskonałym chardonnay. W intymnej atmosferze niemal pustego lokalu Jarek stał się jeszcze bardziej otwarty. Powiedział mi wprost, że jestem jak wino, z wiekiem coraz lepsza, że świetnie wyglądam i kiedy razem pracowaliśmy, bardzo mu się podobałam. To ostatnie wyznanie mnie zaskoczyło. Nie uwierzyłam mu.

Rozmawialiśmy o wspólnych znajomych i ich karierach, sytuacji w różnych znanych nam firmach, a ja czułam się doskonale – ewidentnie brakowało mi męskiej adoracji. Atmosfera była jak na filmie, idealna, by wdać się w krótki romans.

Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji, teraz jednak wszystko sprzyjało temu, by – niczym we francuskim filmie, w którym bohaterowie niczego nie planując, poddają się urokowi chwili – ulec tej nagłej namiętności w luksusowej scenerii. Przecież konferencja odbywała się w jednym z lepszych hoteli w mieście…

Gdy tylko wyszliśmy z restauracji, Jarek wziął moją rękę w obie dłonie i patrząc mi w oczy, powiedział:

– Słuchaj, mam propozycję. Wezmę pokój w hotelu. Bardzo bym chciał… Wiesz, co chcę powiedzieć… Proszę, zgódź się. Zaszalejmy. Pełen spontan. Obiecuję, że nie będziesz żałowała!

Westchnęłam i jednocześnie się uśmiechnęłam. Zastanawiałam się gorączkowo, jak będę wyglądała, gdy zdejmę garsonkę i bluzkę. Jakie mam majtki? Bawełniane, czarne, nic specjalnego. Stanik? Niezły, perłowoszary. Kiedy goliłam nogi, rano czy poprzedniego dnia? Niestety wczoraj, ale nie jest tragicznie.

– Błagam, zgódź się – prosił Jarek. Stał tak blisko, że klatką piersiową delikatnie przylgnął do moich piersi.

Kiwnęłam głową, po czym poszliśmy bez słowa w stronę przejścia dla pieszych. Czekanie, aż czerwone światło zmieni się na zielone, trwało wieczność. Tak naprawdę nie wiedziałam, czy chcę brnąć w tę przygodę. Ale przecież nie powiedziałam „nie”.

Wreszcie przeszliśmy przez szeroką ruchliwą aleję i zmierzaliśmy do wejścia do hotelu, które znajdowało się na tyłach budynku. Nagle za szybą mignęła mi znajoma twarz: przy stoliku w hotelowej restauracji siedział Tomek, kolega Pawła, z którym byliśmy na ostatniej zabawie sylwestrowej.

Jego widok sprowadził mnie na ziemię. Tomek podniósł głowę, spojrzał na mnie zdziwiony i mi pomachał. Dzieliło nas pięć metrów i szyba. Odmachnęłam, uśmiechnęłam się i zrozumiałam, że nie chcę iść z Jarkiem. Pożegnałam się z nim szybko i uciekłam, rezygnując z dalszego ciągu konferencji.

Cóż, życie to nie film, pomyślałam.

* * *

Koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: