Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż w trzech smakach. Przepyszne opowieści z Buenos Aires, Nowego Jorku i Berlina - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Podróż w trzech smakach. Przepyszne opowieści z Buenos Aires, Nowego Jorku i Berlina - ebook

Przepyszny pamiętnik z trzech miast - egzotycznego Buenos Aires, wiecznie rozbudzonego Nowego Jorku i eleganckiego Berlina

Kiedy Layne Mosler stwierdza, że mimo początkowego zapału nie uda jej się otworzyć własnej restauracji, wyrusza do Buenos Aires, aby pisać artykuły kulinarne. Po cichu liczy na to, że w kraju wołowiny, ognistego tango i pysznego wina odnajdzie życiowy cel. Pewnego dnia, kierowana impulsem pyta taksówkarza o jego ulubioną restaurację. Niebawem delektuje się najpyszniejszym stekiem w jej życiu. Kontynuuje eksperyment, pytając kolejnych kierowców o miejsca godne polecenia. W ten sposób odbywa najsmakowitsze podróże wszech czasów. Z Buenos Aires wyrusza do rodzinnego Nowego Jorku, a ostatecznie kończy w europejskim Berlinie.

Efektem podróży jest modny blog Taxi Gourmet. Autorka nie waha się pytać, smakować, rozkoszować nowymi smakami i rejestrować doznania. Rozkoszuje się wykwintnym pasztetem z pstrąga, nowojorską grillowaną jagnięciną, a orzeźwiającym gorzkim piwem popija danie dla smakoszy - niemieckie tote ome.  Ukazuje też piękno nieznanego celu podróży i przypadkowych odkryć.

Ten fascynujący zapis przygód i list miłosny do najciekawszych zagłębi kulinarnych świata to must have na wakacje

___

Opisy jedzenia są faktycznie przepyszne, a to uderzająco szczegółowe przedstawienie codziennej rzeczywistości, którą Mosler odkrywała w niebywałych miejscach sprawia, że czytanie jej książki to przyjemność.

– „Minneapolis Star-Tribune”

___

Layne Mosler wychowała się w rodzinie kalifornijskich rzeźników, piekarzy, rolników i świetnych kucharzy. Do kulinariów ciągnęło ją od zawsze - zaczęła pracować w restauracji, kiedy miała 17 lat. Wyprawy za ocean do odległej Rosji zainspirowały ją do rozpoczęcia studiów antropologicznych. Została znanym krytykiem kulinarnym cenionym przez, między innymi, "The New York Times" czy "The Wall Street Journal".

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65506-37-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Chcę Pana, mój drogi, prosić, tak bardzo, jak tylko potrafię, by był Pan cierpliwy wobec wszystkiego, czego nie potrafi rozwiązać Pańskie serce, i by spróbował Pan polubić same pytania – niczym zamknięte izby albo książki napisane w całkiem obcym języku. Niech Pan nie poszukuje teraz odpowiedzi, których nie może Pan dostać, gdyż nie mógłby Pan ich odpowiednio przeżyć. A chodzi o to, by wszystko znajdowało oddźwięk w życiu. Niech Pan żyje teraz pytaniami. Może wówczas pewnego odległego dnia przeżyje Pan odpowiedź, dochodząc do niej stopniowo i niepostrzeżenie…

— Rainer Maria Rilke
Listy do młodego poety*

* Rainer Maria Rilke, Listy do młodego poety, tłum. Justyna Nowotniak, Wydawnictwo Czuły Barbarzyńca, Warszawa 2010.1

– Dokąd mam panią zabrać? – spytał taksówkarz, kładąc sobie mate z tykwy na kolanach i upijając szybki łyk przez metalową bombillę, jednocześnie zerkając na mnie we wstecznym lusterku.

Przekartkowałam planner, żałując, że nie zapamiętałam nazw ulic.

– Avenida Santa Fe y… – Ile razy oglądałam mapę w Internecie? – Santa Fe… y Bulnes – powiedziałam, ścierając z czoła kroplę potu. Opuściłam szybę. Styczeń w Buenos Aires niczym nie różnił się od czerwca w Miami. Wyjście z lotniska Ezeiza w poranny skwar przypominało chodzenie w skarpecie lub wpadnięcie do kadzi z gorącym rosołem.

– Bueno. – Taksówkarz kiwnął głową. – Santa Fe y Bulnes. – Zjechał z krawężnika, mijając inne taksówki zaparkowane w strefie przylotów, głównie fiaty i renaulty, żółte od góry i czarne po bokach. Wyglądały jak zabawkowe auta, jakby mógł je przesuwać silny wiatr. – Santa Fe y Bulnes – powtórzył, znów patrząc w lusterko z nieśmiałym uśmiechem czającym się w zmarszczkach wokół głęboko osadzonych brązowych oczu. – Bardzo możliwe, że utkniemy w korku, ¿sabés?

Przysunęłam się bliżej otwartego okna, dziwiąc się, jak kierowca może wytrzymać w koszuli z długim rękawem.

– Bueno…

– Bueno no es – odparł taksówkarz. Wcale nie jest dobrze. Podjechaliśmy do budki parkingowej. – ¡Che, Juan! ¿Como estás, viejo? – Wręczył parkingowemu kilka pesos, a ramię drewnianej barierki powoli i chwiejnie uniosło się w górę, jak gdyby nie chciało, żebyśmy opuścili lotnisko. – Piqueteros – powiedział, machając tykwą, gdy odjechaliśmy od budki i ruszyliśmy w stronę wyjazdu z lotniska – maszerują dzisiaj przez miasto.

– Naprawdę? – Schowałam planner do torebki. – Dlaczego?

– Kto wie? – odparł, sącząc swoją mate przez srebrną bombillę, napój podobny do zielonej herbaty, który w argentyńskich sklepach spożywczych zajmował na półkach więcej miejsca niż kawa i pozostałe rodzaje herbaty razem wzięte, kończąc napój z głośnym siorbnięciem. – Piqueteros mają prawo wyrażać swoje opinie – oznajmił, kładąc naczynie na desce rozdzielczej przed skrzynią biegów. – Z drugiej strony, ja również mam prawo do jeżdżenia ulicami swojego miasta w spokoju, prawda?

Uśmiechnął się do mnie w lusterku, na którym wisiał drewniany różaniec i wstążka w biało-niebieskich barwach Argentyny, która zafurkotała, gdy wjechał na autopista, pustą, nie licząc kilku innych taksówek. Spojrzałam na migoczące w południowym upale pampasy, ocean wysokiej trawy rozciągający się aż po błękitno-brązowy horyzont. Nie pojmowałam ich bezkresu tak samo, jak tego, że w ogóle tu jestem.

– Co pani robi w Buenos Aires?

Wyjrzałam przez szybę, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Przejeżdżaliśmy przez villa miseria, dzielnicę slumsów. Słońce odbijało się od cienkich dachów z blachy falistej, sznury z praniem kołysały się między barakami z betonowych pustaków. Tuż za granicami villa stał billboard z napisem namalowanym na tle pasiastej flagi narodowej: Argentina. Un país en serio. Argentyna. Poważny kraj.

Starłam z czoła kolejną kroplę potu i wróciłam myślami do Wieczoru Nienaruszalnych Ostryg.

– Jesteś za wolna! – krzyknęła na mnie Czarodziejka przez okienko podawcze w kuchni. Jej zwykle pełne stoicyzmu, brązowe oczy wyglądały na powiększone i dzikie za szkłami okularów bez oprawek. – Nawet ostrygi nie umiesz otworzyć!

Czarodziejka była czterdziestoletnią, pękatą szefową kuchni o sianowatych włosach, uzależnioną od środków przeciwbólowych i prawdopodobnie będącą pod ich wpływem w momencie, w którym zdecydowała się nazwać swą ekskluzywną restaurację w San Francisco serwującą francusko-azjatycką kuchnię fusion Vertigineuse. Nazywałam ją Czarodziejką, ponieważ wszystko, co gotowała – białe gazpacho, foie gras z masłem z dodatkiem mango, smażoną japońską seriolę owiniętą liśćmi shiso – było tak pyszne, że nie sposób było przestać jeść, bez względu na to, czy człowiek był głodny, czy nie.

Teraz próbowała olśnić grupę vipów przy stoliku numer jedenaście, zaczynając od ostryg podanych na połówkach muszli. Usiłowałam wetknąć nóż w pofalowaną szczelinę skorupy bez uszkodzenia jej zawartości, ale ostryga nie chciała się otworzyć, zaciskając muszlę. Czarodziejka przewróciła oczami. W tej nienaruszalnej ostrydze widziała uosobienie całej mojej nieudolności i braku kompetencji.

– Co zrobisz, gdy zacznie się prawdziwy ruch? – spytała, przyciskając dłonie do krzyża i ignorując talerze, które pozostali kucharze ustawiali przed nią do inspekcji.

Nie miałam zielonego pojęcia. Zgarnęłam tuzin ostryg do fartucha, złapałam za nóż do otwierania (krótki, gruby i tępy, zaprojektowany do podważania, a nie do krojenia), zostawiłam w piecu do pizzy trzy chleby pita z figami, gorgonzolą i karmelizowaną cebulką, przebiegłam obok Boba stojącego przy płycie do smażenia (który lawirował między foie gras a stojącym na kuchence bulionem z kukurydzą), obok Roba przy grillu (piekącego jagnięce żeberka i wykańczającego dzikiego łososia) oraz Czarodziejki, która syknęła „Masz minutę!”, gdy mijałam ją w pośpiechu.

Popędziłam korytarzem w kierunku obieraka.

– Raúl! – krzyknęłam, rozkładając fartuch, aby pokazać mu ostrygi. – ¡Ayúdame, por favor!

Raúl był naszym głównym kucharzem odpowiedzialnym za przygotowanie składników. Odłożył nóż do trybowania, odsunął na bok deskę z filetowanym przez siebie tuńczykiem i jednym ruchem przełożył ostrygi z mojego fartucha na blat ze stali nierdzewnej. Współczuli mi wszyscy pracownicy kuchni – w końcu byłam za wolna – jednak w odróżnieniu od pozostałych Raúl był miły.

Powinien być na moim miejscu, gotować z innymi kucharzami, ucząc się podstaw na stanowisku z przystawkami, sałatkami i deserami. Był półprofesjonalnym piłkarzem w Guadalajarze, dopóki nie zerwał więzadła w kolanie. Nigdy nie tracił czasu. Nie posługiwał się nożem gorzej niż Bob i Rob, a może nawet robił to lepiej. Mimo to po trzech latach pracy na dwóch kuchniach w San Francisco potrafił powiedzieć zaledwie kilka słów po angielsku, przez co zajmował stanowisko na tyłach restauracji. Potrafił jednak otworzyć tuzin ostryg w czterdzieści pięć sekund z wrzeszczącym szefem w tle, ukazując w łagodnym uśmiechu idealnie białe zęby.

Wiele godzin później po tym, jak vipy opuściły restaurację, Czarodziejka wróciła do domu, a Vertigineuse została zamknięta na noc, siedziałam przy barze, popijając Johnnie’ego Walkera Black, którego Ray, nasz piegowaty kierownik sali o łabędziej szyi, polewał tak, jakby był właścicielem.

Wszyscy uwielbiali Raya. Co wieczór, przed każdym otwarciem, przygotowywał kawę dla całego personelu według indywidualnych instrukcji. Potrafił nakłonić każdego kucharza na przerobienie dania, jeśli jakiś klient był niezadowolony, i w przeciągu paru sekund rozładować napięcie panujące przy stoliku. Moja babcia określiłaby go mianem restauracyjnej osobowości.

– Co się stało? – spytał Ray, patrząc na moją dłoń owiniętą bandażem.

Westchnęłam.

– To samo, co zawsze. Przypalam pitę. Chrzanię tuille. Przesadzam z dekoracją sałatek albo dodaję za mało składników. A to – wskazałam na bandaż – jest rana po palniku spożywczym. Nie wolno mi już robić crème brûlée.

– Masz zamiar się zwolnić? – spytał Ray, uśmiechając się kącikiem ust i unosząc jedną z łukowatych brwi.

Próbowałam się roześmiać, odwracając głowę od odbicia mojej czerwonej twarzy widocznej w lustrze za barem.

– Czarodziejka nie płaci mi od dwóch miesięcy, więc chyba i tak jestem zwolniona.

– Jak to nie płaci?

– Wiesz, że restauracja nie przynosi dochodu, prawda?

Ray skinął głową. Wiedział i wcale się tym nie martwił. Zawsze znajdzie się miejsce, w którym będzie mógł obsługiwać stoliki.

Pochyliłam się nad barem, zniżając głos.

– Spytała mnie, czy mogę poczekać na wypłatę, a ja odparłam, że tak. Nie sądziłam jednak, że potrwa to aż dwa miesiące. – Przełknęłam resztkę whiskey, zamykając oczy, gdy jej ciepło rozlało mi się po brzuchu.

– Dziewczyno, to niedobrze! – powiedział Ray, cmokając językiem.

– Wiesz, że nie zostanę kucharzem. Sama dobrze to wiem. Wygląda na to, że chyba nie zasługuję na wypłatę. – Stuknęłam resztkami paznokci w bok szklanki. – Ale staram się poznać każdy zawód w tej dziedzinie, żeby wiedzieć, co mam robić, gdy już otworzę własną restaurację.

– Kochanie, jesteś pewna? – Ray zerknął na bandaż, ponownie napełniając nasze szklanki. – Naprawdę chcesz otworzyć restaurację?

Wpadłam na pomysł z otworzeniem restauracji – a raczej zakochałam się w tej idei – w trakcie fatalnego semestru na studiach podyplomowych w New Jersey, gdzie starałam się uzyskać stopień magistra socjologii i spędzałam kilka godzin dziennie na oglądaniu Food Network, wypróbowując przepisy na współlokatorach. W dniu urodzin pojechałam do Filadelfii i przepuściłam pieniądze na lunch w White Dog Café, restauracji Judy Wicks, która przeistoczyła się w projekt propagujący przemiany społeczne. W połowie talerza zielonej zupy czosnkowej byłam już gotowa pójść w ślady panny Wicks. „Do diabła z heurystycznymi technikami analizy SWOT i wskaźnikami rozwoju”, pomyślałam. Mogłabym w mgnieniu oka uczynić wiele dobra, karmiąc ludzi puszystym chlebem mlecznym taty, kiełbaskami z fenkułem dziadka (tylko on jako profesjonalny rzeźnik wiedział, jak przygotować je w partiach po czterdzieści pięć kilo) lub naszą noworoczną lazanię z przepisu, który babcia dostała od włoskiego sprzedawcy w Los Angeles i zdradziła mamie dopiero, gdy rodzice byli pięć lat po ślubie.

Nim zdmuchnęłam świeczkę na wiśniowym serniku, miałam już precyzyjną wizję: własną restaurację w stylu Zachodniego Wybrzeża, wariację na temat White Dog. Uprawialibyśmy własne zioła. Serwowali wina z beczki, tak jak to robią we Włoszech, koniecznie w małych, szklanych dzbankach. Klienci płaciliby tyle, ile uznali za stosowne. A wszystkie stoliki byłyby okrągłe, pozwalając na niekończące się rozmowy.

– Tyle nauki, a wszystko po to, żeby pracować w restauracji! – powiedziała mama.

– Jesteś pewna, że chcesz się tym zająć? – spytał tata.

Odłożyłam studia na potem, przeniosłam się do San Francisco i zaczęłam zgłębiać podstawy restauracyjnego biznesu. Zmywałam naczynia. Obsługiwałam stoliki. Pracowałam jako baristka w Java Supreme, gdzie nauczyłam się obsługi ekspresu do kawy. Byłam hostessą w Greens, światowej sławy wegetariańskiej restauracji w San Francisco Zen Center, której klientom nie przeszkadzało, gdy znajdowali robaki w swoich sałatkach („Cóż, przynajmniej wiemy, że są organiczne!”). Po jakimś czasie udało mi się awansować na kierownika ich lokalu Greens to Go z jedzeniem na wynos.

Zapełniałam zeszyt za zeszytem pomysłami na własną restaurację: gdy tylko goście usiedliby przy stoliku, na portugalską modłę podawanoby im ser, oliwki i marynowane warzywa, dzięki czemu mieliby co podjadać w trakcie przeglądania karty. Organizowalibyśmy konkursy z przepisami dla gości, a zwycięskie danie dodawali do menu i serwowali przez miesiąc. A ja robiłabym focaccię w stojącym na środku sali piecu z suszonej cegły opalanym drewnem. Zaczęłam myśleć o składaniu papierów do California Culinary Academy.

– Zanim wydasz pięćdziesiąt tysięcy dolarów na szkołę gastronomiczną – powiedział szef imieniem Nano, który zawiózł mnie na Lombard Street na swoim motocyklu i wprowadził w cudowny świat Super Quesadillas Suizas (gigantycznych pszennych placków podawanych z awokado, kwaśną śmietaną, serem, carne asada i tak dużą ilością pikantnej salsy tomatillo, jak tylko chcieliśmy) w restauracji El Farolito o pierwszej nad ranem – powinnaś zacząć pracę jako kucharz liniowy.

Nano pomógł mi znaleźć pracę za minimalną stawkę w restauracji Czarodziejki, gdzie pracował kiedyś jako zastępca szefa kuchni. Lokal mieścił się w kulinarnej próżni, między zamożną dzielnicą Nob Hill a Tenderloin zamieszkiwanym przez uzależnioną od narkotyków biedotę. W ciągu ostatnich dziesięciu lat splajtowały tu trzy restauracje.

– Tyle nauki, a wszystko po to, żeby kroić pieczarki! – skwitowała mama.

– Chyba że robienie tego sprawia ci radość – dodał tata.

Miałam nadzieję, że Vertigineuse będzie moim ostatnim miejscem pracy, zanim napiszę biznesplan i zacznę zbierać pieniądze na swoją restaurację. (Nadal szukałam dla niej dobrej nazwy. Jak na razie najlepszą, jaka przyszła mi do głowy, było: Gusto). Jednak po dziesięciu miesiącach pracy w kuchni zamiast czuć się jak na entuzjastycznym haju, który sprawiał, że Bob i Rob rechotali ze śmiechu, gdy zasypywano ich zamówieniami, nadal panikowałam, tracąc resztki swoich zdolności do organizowania pracy. Pewnego wieczoru Bob, który nawet w chodakach i kraciastych spodniach wyglądał na zawsze gotowego do bójki, wziął mnie na stronę, próbując pomóc.

– Gdy jesteś w opałach, musisz się skupić – powiedział. – Poświęć trzydzieści sekund na przyjrzenie się wszystkiemu, co musisz zrobić, i zdecyduj, co wykonać jako pierwsze. Ułóż sobie plan. I do roboty!

Łatwizna.

– W porządku! – kiwnęłam głową. – Właśnie tak będę robić!

Tyle że wszyscy chcieli swój japoński krem jajeczny chawanmushi, pikantną napoleonkę z bakłażana i ostrygi na połówkach muszli na już. Po dziesięciu miesiącach musiałam stawić czoła faktom: Bob i Rob poruszali się z zupełnie inną szybkością niż ja. I podczas gdy ich pośpiech napędzał, wciągając w stresujący, kuchenny taniec, którym żyli kucharze liniowi, mnie on kompletnie paraliżował. „A zatem nie nadaję się na kucharza liniowego – myślałam. – Nie znaczy to jednak, że nie mogę prowadzić restauracji”.

Niemniej jednak w Wieczór Nienaruszalnych Ostryg, z oparzeniem na ręce, pedałując na rowerze przez Nob Hill po lśniącym od porannej wilgoci asfalcie, przez kłęby mgły, przypomniałam sobie pytanie Raya: „Naprawdę chcesz otworzyć restaurację?”. Miałam nadzieję, że odpowiedź nadal brzmi „tak”. Pragnęłam, aby nadal brzmiała „tak”. Jednak w głębi ducha wiedziałam, że jest odwrotnie.

– Chcę napisać o Buenos Aires – powiedziałam taksówkarzowi, gdy przejechaliśmy przez ostatni punkt poboru opłat na autostradzie.

– Słucham? – Ruch na autostradzie w obrębie miasta był teraz zdecydowanie większy, a mój taksówkarz przygarbił się nad kierownicą, jakby szykował się na atak. – Mira, jeśli powie pani ludziom prawdę o tym miejscu, nikt w nią nie uwierzy. Ale co ja mogę wiedzieć…

Wyjrzałam przez szybę na wyblakłe od słońca zabudowania: miasto wyglądało jak przedłużenie otaczających go równin, z dodatkami w postaci wieżowców.

– Tak naprawdę – odwróciłam się w stronę taksówkarza, uśmiechając się do jego profilu – to interesuje mnie tutejsze jedzenie.

– ¿Cómo?

– Chcę pisać o gastronomii.

– O astronomii?

– Nie. – Parsknęłam śmiechem. – Gastronomii: jedzeniu, restauracjach, tego typu rzeczach.

Po Nocy Nienaruszalnych Ostryg, gdy uświadomiłam sobie, że poświęciłam prawie całą dekadę na spełnianie chybionego marzenia, zaczęłam szukać nowego zajęcia, co chwila zmieniając pracę, mieszkanie, przemieszczając się w tę i we w tę w okolicach Zatoki, odczuwając coraz większy niepokój i znużenie za każdym razem, gdy mój nowatorski scenariusz przeistaczał się w rutynę. Tymczasem moi znajomi w San Francisco kupowali domy i planowali wesela, kończąc prawo, rachunkowość, medycynę i nauki społeczne. „Wszyscy się ustatkowali, tylko nie ja”. Wierzyłam jednak, że wybór jednej ścieżki eliminuje pozostałe. Nie chciałam zarabiać na życie – chciałam żyć. Chciałam spróbować wszystkiego, wszędzie pojechać. Pragnęłam pasji i całkowicie absorbującego zajęcia – i chciałam, aby wiązało się ono z jedzeniem.

Taksówkarz wyprostował się, przyglądając mi się w lusterku ze ściągniętymi brwiami.

– Skąd pani jest?

– Proszę zgadywać.

– Z Kolumbii?

Pokręciłam przecząco głową.

– Z Wenezueli?

– Nieee.

– Meksyku?

– Blisko – odparłam. – Z Kalifornii.

– Kalifornii?

Kiwnęłam głową.

– Aj, Kaaalifooorniiia… – westchnął, jakby wspominał dawny romans. – Przez rok mieszkałem w L.A., ¿sabés? Od 2002 do 2003. Po la crisis. Malowałem samochody. Gdy tu wróciłem, miałem odłożonych trochę pieniędzy, ale źle zainwestowałem i robię to, co robię. Prowadzę taxi – jęknął ponownie, unosząc naczynie od mate w kpiącym toaście. – Za la crisis.

Mianem la crisis, jak wyjaśnił, określał załamanie argentyńskiej gospodarki pod koniec 2001 roku, które zapoczątkowały recesja, olbrzymi dług zagraniczny i pogłoski o dewaluacji peso, co doprowadziło do masowego pobierania pieniędzy z banków, co z kolei spowodowało zamrożenie kont, przyczyniając się do wszczęcia wielkich cacerolazos (ulicznych strajków, podczas których uderzano w garnki i patelnie). Z czasem przekształciły się one w zamieszki. Zginęło dwadzieścia pięć osób, a prezydent podał się do dymisji, uciekając helikopterem z Casa Rosada, po czym tymczasowy prezydent ogłosił niemożność spłaty krajowego długu i ustąpił ze stanowiska tydzień później. Drugi tymczasowy prezydent zdewaluował peso i tysiące ludzi straciło oszczędności, domy i pracę.

– Jak długo zostaje pani w Buenos Aires? – spytał taksówkarz.

– Na czas nieokreślony.

– Ma pani tutaj rodzinę? Męża?

– Nie. Nie mam męża.

– Ile ma pani lat?

Wybuchnęłam śmiechem.

– Trzydzieści jeden.

– Ma tu pani jakichś przyjaciół? Chłopaka?

– Nie – odparłam, mając świadomość, jak dziwna i smutna musiałam wydać się temu człowiekowi, który wywodził się ze świata, w którym o wyborach życiowych danej osoby decydowały miłość i przyjaźń. – Już tu kiedyś byłam – dodałam. – Z najlepszym przyjacielem. I zakochałam się w tym mieście, więc…

– Zakochała się pani w Buenos Aires?

– ¿Cómo te lo puedo explicar…?

Jak mam to panu wytłumaczyć? Czy to przez kombinację steku, empanadas i dulce de leche, ulic noszących nazwiska poetów, filozofów i kompozytorów tanga oraz księgarni na Avenida Corrientes, które były otwarte grubo po północy? Czy to przez melodię hiszpańskiego z włoskimi naleciałościami, charakterystyczną dla mieszkańców dorzecza Rio de La Plata? Sposób, w jaki całe miasto zakrzyknęło „GOOOOOOOOOOOL!”, gdy piłkarska reprezentacja narodowa zdobyła punkt w meczu z Urugwajem w kwalifikacjach do mistrzostw świata? Czy to przez kioscos z gazetami stojącymi na chodnikach, w których dzieła Nerudy i Szekspira leżały obok najnowszych wydań „Hello!” i „Hustlera”? Czy miała z tym coś wspólnego nerwowa atmosfera miasta, która zawsze, ale to zawsze nakazywała mi na wszystko uważać? Chaos komunikacji miejskiej na wielkich avenidas, który zdawał się być odbiciem mojego wewnętrznego nieporządku? A może poczucie, że miasto dopiero zaczynało otrząsać się z kryzysu, a tutejsze jedzenie również ulegało zmianom? Pomyślałam, że mogę tu zacząć coś nowego. Jose Luis Borges mówił o tej ziemi, że należy do „ludzi zrodzonych jako wygnańcy, ludzi tęskniących za tym, co odległe i inne”, zdających się wierzyć, że ich skarb może być zakopany gdzieś daleko stąd.

Taksówkarz zjechał z autostrady. Jechaliśmy na północ czy na południe? Nie byłam w stanie stwierdzić. Nie widziałam żadnych piqueteros. W powietrzu pachniało przejrzałymi brzoskwiniami i olejem napędowym. Plecy miałam zlane potem. Stały tu znaki z czerwonymi, wielkimi literami – LAVANDERÍA, PAPELERÍA, HELADERÍA, EMPANADERÍA – oraz mężczyźni w podkoszulkach bez rękawów popijający fantę i kobiety o opalonych nogach w krótkich spódniczkach, kroczące nad kraterami ziejącymi w chodnikach.

Spytałam taksówkarza, co sądzi o Borgesie.

– Borges? Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie. Jeśli chce pani zrozumieć Buenos Aires, proszę nie czytać Borgesa. On nie jest nawet pochowany w Argentynie! Jeśli chce pani zrozumieć to miejsce, musi pani nauczyć się tanga. Proszę zapomnieć o Borgesie! I o astronomii!

– Tańczy pan tango?

– Nie – powiedział. – Robili to moi rodzice. Gdy byłem młody, tanga słuchali starsi ludzie, ¿sabés? My słuchaliśmy Beatlesów. I rock’n’rolla. Ale teraz, kiedy jestem starszy, żałuję, że się tego nie nauczyłem. Teraz bardzo lubię taką muzykę. – Otworzył schowek na rękawiczki, gdzie znajdowały się dwa schludne stosiki kaset. – Zna pani Julio Sosę?

– Nie. Ale chyba słyszałam gdzieś to nazwisko…

– ¡Qué voz! – powiedział. Co za głos! – Proszę posłuchać.

Włożył kasetę do odtwarzacza. Baryton Julio Sosy – władczy, doniosły, podszyty ironią, zdawał się wypełniać głośniki po brzegi. Taksówkarz podkręcił nieco głośność.

– Ten głos! Proszę posłuchać, co mówi. To tango nazywa się Cambalache. Proszę słuchać!

Próbował przetłumaczyć słowa, podczas gdy ja słuchałam piosenki. Nie rozumiałam większości tekstu.

– Ta piosenka została napisana w latach dwudziestych, a nadal jest prawdziwa i aktualna! Increíble. Proszę słuchać! – Przewinął kasetę do początku. – Śpiewa: „To, że świat jest i będzie jednym wielkim chlewem, to ja wiem. W roku pięćset szóstym już i w dwutysięcznym też. Dziś wszystko jest takie samo, nic nie idzie ku lepszemu, być ignorantem, mędrcem, złodziejem, oszustem. Wszystko jest takie samo”.

Przejechaliśmy na żółtym świetle i zatrzymaliśmy się za autobusem. Taksówkarz wyciągnął metalowy termos z torby leżącej na siedzeniu pasażera i ponownie napełnił tykwę do mate. Prawie przekrzykiwał teraz głos Julio Sosy.

– Śpiewa o braku szacunku, utracie zdrowego rozsądku! O tym, że wiek dwudziesty jest pełen problemów. Jeśli nie płaczesz, to nie dostajesz jedzenia! Jeśli nie kradniesz, to jesteś głupcem!

– A pan jak myśli?

– Byłbym głupcem, gdybym myślał inaczej – odparł. – Nie tylko głupcem, ale w dodatku głodującym głupcem.

Julio Sosa brzmiał tak, jakby rozkoszował się bólem, zanim dotarł do końcowej zwrotki Cambalache, a ja zaczynałam rozumieć ogólny sens słów: idiota żyje ze swojej pracy, a mądry utrzymuje się dzięki idiocie. A wszyscy i tak spotkamy się w piekle.

Taksówkarz objechał autobus, wpatrując się w numery ulic zmrużonymi oczami. Stał tu mój budynek: pięć pięter z betonu z lat siedemdziesiątych wciśnięte między Burger Kinga a sklep z telefonami komórkowymi. Poczułam, jak ściska mnie w brzuchu z powodu strachu i wątpliwości, gdy uświadomiłam sobie, że czas wyjść z taksówki. Za chwilę miałam wprowadzić się do mieszkania, które widziałam tylko przez internet, wzięłam ze sobą trzymiesięczne oszczędności, które miały mi zapewnić przetrwanie, a moja osoba do kontaktu na wypadek sytuacji awaryjnej znajdowała się tysiące kilometrów stąd.2

Wszystko, co zrobiłam w Buenos Aires tamtego pierwszego wykańczającego dnia po długiej podróży, przypomina mgliste wspomnienie – w opustoszałym mieście panował skwar, a porteños (ogólnie: mieszkańcy portu; lokalne znaczenie: każdy, kto pochodził z Buenos Aires lub tam mieszkał) wynieśli się na wybrzeże albo w góry. Restauracje były zamknięte. Banki – nadal z porozbijanymi szybami w oknach po fali protestów po załamaniu się peso trzy lata temu – również były zamknięte. Stałam samotnie w nieznośnym upale na stacji metra, ścierając pot z czoła i spoglądając na ekran telewizora z ustawionym kanałem tango pokazującym młodą, ciemnowłosą parę w dopasowanych czerwono-czarnych strojach, z nogami wirującymi w rytm pociągnięć smyczka.

Tango zaciekawiło mnie na długo przed spotkaniem taksówkarza ubóstwiającego Julio Sosę, na długo przed tym, jak przyjechałam do Buenos Aires. Odkąd skończyłam siedem lat, co roku oglądałam każdą rundę mistrzostw świata w tańcach latynoamerykańskich na PBS. Uwielbiałam słoneczną energię salsy i samby oraz wielką dramaturgię paso doble, ale tango fascynowało mnie najbardziej. Wpatrywałam się jak urzeczona w pary o włosach zaczesanych gładko do tyłu świdrujące się wzrokiem, odpychające i przyciągające się nawzajem – ich ruchy były takie zajadłe, takie dobitne – i obiecałam sobie, że któregoś dnia nauczę się tego dziwnego, pięknego tańca.

Tuż zanim opuściłam San Francisco, tańczący tango znajomy znajomego powiedział mi o La Catedral, jednym z najpopularniejszych podziemnych milongas (klubów tango) w Buenos Aires. „W poniedziałki – rzekł z melancholijnym uśmiechem – uczą tam tanga początkujących”. „Idealnie”, pomyślałam.

La Catedral znajdował się w dzielnicy mieszczańskiej zwanej Almagro, piętnaście przecznic od ekskluzywnych sklepów obuwniczych, knajpki ze świeżym makaronem i niemieckiej, organicznej piekarni mieszczących się obok małego mieszkanka, które wynajmowałam na Avenida Santa Fe. Gdy szłam do klubu, zajadając się pierożkami empanada z nadzieniem z wołowiny i słodką papryką, uliczne latarnie przerzedziły się, dziury w chodnikach stały się większe, a smród psich odchodów i śmieci zaścielających chodnik i wpadających do rynsztoka nasilił się w dusznym powietrzu. Odłożyłam pierożki na później i co jakiś czas długo wstrzymywałam oddech. Dotarłam na miejsce i stanęłam przed zardzewiałymi, metalowymi drzwiami bez jakiegokolwiek szyldu. Gdy zapukałam, drzwi otworzył nastolatek w koszulce z wizerunkiem Che Guevary.

– Hola – powiedziałam, mając nadzieję, że nie widział mokrych plam z potu pod moimi pachami. – Czy wieczorem odbywają się tu zajęcia z tango?

– Arriba – odparł, wskazując na betonową klatkę schodową za swoimi plecami.

Na szczycie schodów prowadzących do sali tanecznej, która wyglądała jak skrzyżowanie planu filmowego kina noir i pchlego targu, powitał mnie bezgłowy manekin w stringach. Drewniany sufit wisiał jakieś dwanaście metrów nad moją głową, a niepomalowane ściany były zastawione używanymi oponami do rowerów, ramami obrazów, kołpakami, samotnym, zakurzonym butem do tanga i rdzewiejącymi wiatrakami, które leniwie filtrowały gorące powietrze w pomieszczeniu. Kocie przybłędy spały wśród krzeseł stojących na skraju parkietu, który oświetlała garstka gołych żarówek w podstawowych kolorach. Miejsce było ciemne, brudne i wyglądało, jakby czekała je rychła rozbiórka. Nie mogłam wyobrazić sobie bardziej romantycznej sali do nauki tanga.

Na środek parkietu wyszła wysoka kobieta w czerwonych szpilkach i klasnęła w dłonie.

– ¡Vamos, chicos!

Fantazjowałam o tej chwili. Podczas mojej pierwszej wycieczki do Buenos Aires czasu starczyło mi tylko na jedno tango – z tancerzem zatrudnionym w restauracji serwującej steki w La Boca. To doświadczenie było bardziej niż żenujące, ale powiedziałam sobie, że to dlatego, że nasze tango trwało jedynie czterdzieści pięć sekund. I choć miałam świadomość, że nigdy nie zostanę profesjonalną tancerką – ta nadzieja została zaprzepaszczona, gdy miałam cztery lata, a nauczycielka podczas pierwszych zajęć baletowych powiedziała mi, że mój tors jest zbyt długi w stosunku do nóg – nic nie mogło powstrzymać mnie przed fantazjowaniem o tym, że mogę być kimś w rodzaju geniusza tanga, moje podejście do nauki tańca okaże się nadzwyczajne i ujawni wrodzony talent. Być może któregoś dnia uda mi się zatańczyć dla publiczności w Teatro Colón (argentyńskim odpowiedniku Carnegie Hall), myślałam, posiłkując się marzeniami głównej aktorki z filmu Lekcja tanga.

Wtopiłam się w krąg uczniów otaczających profesorę. Większość kobiet nosiła buty do tańca na wysokich obcasach, pozostałe – baletki. Mężczyźni mieli na sobie różne stroje, od krawatów po koszulki. Profesora zmierzyła nas wzrokiem, zwijając kręcone, kasztanowe włosy w kok. Gdy dotarła do mnie, utkwiła spojrzenie w moich stopach.

– Jak, u diabła, zamierzasz tańczyć tango w tych butach?

Wszyscy spojrzeli w moją stronę. Profesora przestąpiła z jednej długiej, smukłej nogi na drugą i wycelowała długi, bordowy paznokieć w moje klapki japonki. Wydało mi się, że papierosowy dym unoszący się w powietrzu zastygł w bezruchu.

– Przepraszam – zaczęłam. – Ja nie…

Jej partner, niższy od niej, wyszedł na środek koła i objął ją ramieniem w pasie. Spojrzał na mnie, a w jego ciemnych oczach odmalowało się współczucie.

– To jedyne buty, jakie ze sobą masz?

Kiwnęłam głową, czując, jak twarz mi płonie.

Odwrócił się do profesory.

– Giselo, to jej pierwsze zajęcia. Na pewno sprawi sobie nowe buty.

Nie przestawałam kiwać głową. „Tak! – pragnęłam im powiedzieć – Tak! Kupię sobie inne buty!”. Dwie dziewczyny w sandałkach z paseczkami zaczęły chichotać. Chciałam zapaść się pod ziemię.

– Bueno – powiedziała profesora Gisela, wydymając usta i podwójnym klaśnięciem przywołując grupę do porządku. – ¡Vamos, chicos! Czas się przejść. Spójrzcie na mnie!

Ruszyła do przodu w swoich czerwonych obcasach, unosząc podbicia stóp nad podeszwami butów. Patrzyłam, jak moi koledzy z grupy płyną nad spaczonymi, drewnianymi deskami podłogi, wiernie naśladując kocie ruchy profesory Giseli. Z trudem ruszyłam w ich ślady. Wystarczyło zaledwie parę kroków, abym uświadomiła sobie, że z całą pewnością nie byłam geniuszem tanga.

Profesor, który przedstawił się jako Luis, wcisnął guzik odtwarzania na przenośnym radiomagnetofonie. Teraz mieliśmy odtworzyć kocie ruchy w rytmie muzyki. Moje japonki za nic nie chciały zostać na swoim miejscu. Gisela przygryzła język. Czułam się tak, jakby przewiercała mnie spojrzeniem na wskroś, doskonale zdając sobie sprawę ze wszystkich kretyńskich wyobrażeń, jakie zabrałam ze sobą na jej zajęcia. Byłam zbyt zawstydzona i za bardzo spocona, aby nie mieć co do tego żadnych złudzeń.

Profesor Luis wyłączył muzykę.

– Okej, chicos, wybierzcie sobie partnera!

O nie.

Podeszłam do krawędzi parkietu i patrzyłam, jak moi koledzy dobierają się w pary, witając się radosnym całusem w policzek. W moją stronę szedł mężczyzna w podobnym do mnie wieku. Zauważyłam go – oraz jego falujące, czarne włosy związane w kucyk i starannie przystrzyżoną bródkę – na początku zajęć. Z takim wyglądem mógłby z powodzeniem grać wojownika z mieczem w jednym z filmów Errola Flynna albo pirata w filmie Disneya.

– Hola – powiedział z półuśmiechem na ustach. – Jestem Daniel. – Jego oczy miały barwę złotawobrązowego porto.

– A ja Layne. – Wyciągnęłam dłoń na powitanie.

– E-la…?

– Jak Luisa Lane. No wiesz, dziewczyna Supermana.

Uśmiechnął się, bardziej trzymając moją rękę, niż nią potrząsając.

Po obu stronach bródki miał urocze dołeczki w policzkach. Spojrzałam na jego białą, idealnie wyprasowaną, frakową koszulę, na której nie było ani śladu potu. Był równie elegancki, co ja niechlujna. Schowałam włosy za uszami. Jego uroda wytrąciła mnie z równowagi. Uśmiechnął się ponownie. Przypomniałam sobie o pierożkach, które zjadłam w drodze na zajęcia, i odwzajemniłam uśmiech z zamkniętymi ustami.

Gisela i Luis zademonstrowali sekwencję kroków. Poruszali się bez wysiłku, obracając się i odskakując w bok, ze złączonymi torsami i stopami wyrażającymi jeden rytm. Nie byli aż tak efekciarscy i ostentacyjni jak pary, które oglądałam na telewizorze w stacji metra, lecz tak samo zmysłowi.

– Es lindo, ¿no? – spytał Daniel. Piękne, prawda?

– Sí – zgodziłam się, kiwając głową. – Muy lindo.

Gisela i Luis powtórzyli układ, rozbierając go na czynniki pierwsze i sprawiając, że kroki wyglądały na proste.

– Vamos – powiedział Daniel, prowadząc mnie w róg sali. – Spróbujmy.

Spróbowaliśmy. Za każdym razem, gdy robiłam krok w tył – czyli przez większość czasu, ponieważ zdecydowana ilość kroków w tangu dla kobiet składała się z jakiejś wariacji na temat wycofywania się – albo gubiłam, albo prawie gubiłam jedną z japonek. Jednak mój problem nie dotyczył wyłącznie butów: nie miałam za grosz pamięci tancerza. Bez względu na to, ile razy przyglądałam się, jak Gisela i Luis powtarzają kroki, nie umiałam przełożyć ich na język swojego ciała. Wyglądało na to, że inni potrafili – wirowali po parkiecie w stłumionym świetle, flirtując nieco w trakcie odnajdywania się w sekwencji. Promienieli, jak gdyby te ruchy wydobywały z nich blask, podczas gdy ja spływałam potem po wewnętrznej stronie łokci i pod kolanami. Chciałam zjeść kolejnego pierożka.

– Luiso Lane? – odezwał się Daniel.

– Wybacz. Nie wiem, co robić.

– Nie przejmuj się. Rób to, co ja. Yo te llevo.

Yo te llevo. Ja cię poprowadzę. Brzmiało zachęcająco. Dokąd chciał mnie poprowadzić?

Spróbowaliśmy wykonać układ jeszcze kilka razy, zanim Daniel zatrzymał się w pół ruchu.

– Co robisz w Buenos Aires? – spytał, odsuwając się ode mnie o krok.

Przejechałam palcami po brwiach, ścierając pot. Mogłam powiedzieć mu to samo, co taksówkarzowi: że przyjechałam, aby pisać, lecz nazwanie siebie pisarką byłoby kłamstwem.

– Po prostu mam przeczucie – odparłam, krzyżując i rozkładając ramiona – że to dobre miejsce, aby tu być.

– Jeśli chcesz nauczyć się tanga, to trafiłaś idealnie – stwierdził Daniel. Powiedział mi, że był porteño, urodzonym, wychowanym i mającym zamiar umrzeć w Buenos Aires.

Tymczasem profesora Gisela przechodziła od pary do pary, śmigając po parkiecie jak nimfa na obcasach i dokonując poprawek. Daniel i ja ponownie spróbowaliśmy odtworzyć układ. Zatrzymaliśmy się, gdy do nas doszła.

– Ta ręka – Gisela chwyciła mój prawy biceps – jest miękka jak budyń. Nie chcemy budyniu. Jak masz zamiar poczuć, że on prowadzi? Napnij nieco mięśnie. O tak! – Uniosła suchą dłoń do mojej spoconej ręki. – Tylko nie naciskaj! Chcesz odrobiny napięcia, ale nigdy, przenigdy nie zmuszaj siłą ramienia mężczyzny do uścisku. Masz zaznaczyć swoją obecność, ale nie chcesz, żeby bolała go ręka!

Moja głowa doskonale rozumiała, co chciała mi przekazać, jednak sprawienie, aby moja ręka to zrozumiała, było zupełnie inną sprawą.

Daniel wpatrywał się w nogi Giseli, gdy ta odchodziła.

– Gisela jest wymagająca, ale to dobra nauczycielka – powiedział. – Po prostu chce mieć pewność, że poważnie do tego podchodzisz.

Spojrzałam na swoje stopy.

– Rozumiem.

– ¡Vamos, chicos! – Profesor Luis kazał podejść wszystkim na środek sali, a Gisela znalazła się w jego objęciach. Jej ciało rozluźniło się, jakby układała się w wygodnym łóżku.

– Zawsze kończą zajęcia tangiem dla uczniów – wyjaśnił Daniel. – Potem możemy zostać, jeśli chcemy.

Ktoś wcisnął guzik w radiomagnetofonie. Daniel zamknął oczy.

– Paciencia. Przepiękne tango. Posłuchaj.

Muzyka była lekka i żwawa – skrzypce przeplatały się z rytmicznymi dźwiękami instrumentu przypominającego akordeon. (Później dowiedziałam się, że był to bandoneón, kuzyn akordeonu, który trafił do Argentyny dzięki Niemcom, instrument nadający tangu jego charakterystyczne brzmienie). Jednak słowa piosenki, a raczej to, co z nich rozumiałam, szybko uległy zmianie ze słodkich („Zeszłej nocy znów cię ujrzałem…”) w pełne goryczy („Koniec końców, byliśmy sobie obcy… Po co udawać?”).

– Rozumiesz? – szepnął Daniel. – Tekst jest o przyznaniu się, że nie należysz do drugiej osoby, lecz nie możesz nic poradzić na to, że dalej pragniesz z nią być.

I w taki właśnie sposób Gisela i Luis poruszali się do dźwięków Paciencii: obejmując się jak skazani na niepowodzenie kochankowie upajający się swym ostatnim tangiem. Patrzenie na nich było jak bezprawne wkraczanie na obce terytorium, które mogło okazać się zbyt intymne.

Tango dobiegło końca. Rozległy się brawa. Gisela ukłoniła się, a Luis dotknął jej ramienia.

– Zostajesz? – Daniel spojrzał na swój zegarek. – La noche está en pañales.

– Noc jeszcze w powijakach? – parsknęłam śmiechem.

Była północ. Rozejrzałam się dokoła. Milonga dopiero się rozkręcała. Mężczyźni ustawiali się przy barze, zapalając papierosy. Kobiety rozeszły się na strony, same lub w parach, zajmując pierwsze napotkane wolne miejsca i szybko zmieniając obuwie na buty do tanga. Dwie pary tańczyły tango w rytmie walca. Mężczyźni dotykali pleców kobiet jedną ręką, a one zamykały oczy, wirując po parkiecie i okrążając swych partnerów.

Ich taniec oraz tango zaprezentowane przez Giselę i Luisa w niczym nie przypominały tanga, które widziałam na PBS. Żadnych wyprostowanych rąk, żadnych obracających się z boku na bok głów i żadnych róż w kobiecych ustach. To tango miało charakter bardziej refleksyjny niż dramatyczny. Traktowało bardziej o uległości i poddaniu niż walce – było wspaniałe i seksowne (ta bliskość!), i o ile poprawnie odczytywałam pełen spokoju wyraz twarzy tancerzy, miało w sobie również coś z zadumy i kontemplacji. Chciałam się tak poruszać, czuć to samo, co oni. Jednak w japonkach było to niewykonalne. Powiedziałam Danielowi, że muszę już iść.

Byłam już prawie przy drzwiach, zamierzając milcząco pożegnać się z bezgłowym manekinem w stringach, gdy na mojej drodze stanął profesor Luis.

– No te vayas. – Nie idź. Ujął mnie za rękę. – Vamos a bailar un tanguito. – Zatańczmy małe tango.

– Co? Nie. No puedo bailar. – Nie umiem tańczyć. Wskazałam na swoje japonki.

– W takim razie przejdziemy się. Chodź.

Zaprowadził mnie między tańczące pary na sam środek sali.

– Spokojnie! Ya sé. Martwisz się, że wszyscy będą się na ciebie gapić. Oni mają to gdzieś.

– Ale…

– Vamos. Przejdź się ze mną. Udawaj, że spacerujemy po lesie.

Wyciągnął ramię, a ja je ujęłam. Zrobiliśmy kilka kroków do przodu, a potem kilka w tył. To było niedorzeczne. Roześmiałam się, starając się nie zwracać na to uwagi, z nadzieją, że Daniel tego nie widzi.

– Nie myśl o tango – powiedział Luis. – Po prostu idź.

Zamknęłam oczy, próbując wyobrazić sobie las. Luis stanął przede mną, ujmując moją prawą dłoń i obejmując mnie w pasie. Zrobiłam krok w tył i zgubiłam japonkę. Zatrzymaliśmy się, abym mogła ją założyć. Potem przyciągnął mnie do siebie bliżej, tak że dotykaliśmy się klatkami piersiowymi, a głowy mieliśmy jedna obok drugiej. Policzek Luisa był chłodny. Odetchnęłam drżąco. Tak bezpośredni dotyk był dla mnie szokiem. Byłam ze Stanów, gdzie kontakt z obcymi osobami ograniczał się do podania dłoni lub niemrawych uścisków. Ale jeszcze bardziej przerażające było to, że nie wiedziałam, w jaki sposób miałam się poruszać.

– Nie staraj się niczego przewidzieć – powiedział Luis. – To pierwsza rzecz, jakiej musisz się nauczyć. Nie próbuj zgadnąć, dokąd idę.

– Co?

O ile akurat nie jadłam, zawsze starałam się coś przewidzieć. Gdy nie miałam pod ręką żadnych pyszności – na przykład sałatki ziemniaczanej babci albo rybnego taco z Mariscos Sinaloa w Oakland – rozmyślałam o przyszłości i robiłam wszystko, co w mojej mocy, aby się do niej przygotować. To było moje ustawienie domyślne. W tej chwili chciałam, aby tango dobiegło końca, mając nadzieję, że zdołam dotrzeć do sklepiku z pierożkami przed jego zamknięciem. Wcisnęłam pięty w japonki, zmuszając je do zostania na miejscu.

– Oddychaj – powiedział Luis.

Złapał mnie, gdy wypuszczałam oddech, i zrobił krok naprzód, potem w lewo i znów w lewo, a gdzieś w ułamku sekundy, w którym nie myślałam, pozwoliłam się poprowadzić. Nie wiedziałam, dokąd mnie zabiera i wcale nie chciałam. Mój umysł ustąpił pierwszeństwa ciału, poddał się jego ciału, instynktowi, tamtej chwili. W melodii rozległy się triumfalne akordy. Moje buty zostały na swoim miejscu.

Dźwięk skrzypiec oznajmił koniec piosenki. Wysunęłam nogę, przybierając końcową pozę, opierając stopę na czubkach palców i przeciągając nią po podłodze w półokręgu, tak jak robiła to Gisela na końcu swojego tanga, ale zderzyłam się z nogą Luisa, sprawiając, że się potknął. Zepsułam magię chwili.

– Nigdy nie przepraszaj – powiedział. – Lo tenías. – Udało ci się.

Udawało mi się przez jakąś sekundę. Wtedy stało się dla mnie jasne, dlaczego byłam w Buenos Aires, dlaczego przyszłam na te zajęcia, i dlaczego mimo uwag profesory, mojej wrodzonej niezdarności i trudnego tańca i tak pojawię się tutaj w następny poniedziałek. Musiałam oduczyć się naprawdę wielu rzeczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: