Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
11 stycznia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Podróż - ebook

Rok 1942. Dwie siostry, młode Żydówki, uciekają z getta w małym miasteczku na kresach dawnej Rzeczypospolitej. Przebrane za chłopki, zgłaszają się do Arbeitsamtu. Chcą dobrowolnie wyjechać na roboty do Niemiec. Wraz z grupą robotnic przymusowych rozpoczynają najważniejszą podróż w swoim życiu. Droga prowadzi na zachód, wśród wszechobecnej grozy, szantaży, wrogości, obojętności, a czasem nieoczekiwanej życzliwości przypadkowo spotkanych ludzi. Bohaterki na każdym kroku ryzykują życie, walczą o przetrwanie, pracując w niemieckich fabrykach i u rolników.

Książka Idy Fink jest przejmującym świadectwem losu ludzi pozbawionych prawa do istnienia, postawionych przed dylematami: jak odróżnić wrogów od przyjaciół, jak ocalić własną tożsamość i jak przetrwać w oszalałym świecie.

 

 

Wybitna książka, bardzo osobista w szczegółach, a jednocześnie uniwersalna w swej wymowie.

„The New York Times"

 

Opowieść tym bardziej niewiarygodna, że prawdziwa, a przy tym dzieło sztuki, pełne elegancji i dyscypliny.

„The Times Literary Suplement"

 

Głęboko poruszające, perfekcyjnie napisane, przenikające lodowatą grozą.

„Publishers Weekly"

 

Proza Idy Fink powinna być lekturą obowiązkową. Nie tylko dla licealistów, ale wszystkich piszących. Nawet nie ze względu na temat Holocaustu, ale dlatego, że to rzadki dziś przykład prozy krystalicznej.

Justyna Sobolewska, „Gazeta Wyborcza"

 

Ida Fink, unikając relatywizowania, nie uważa szaleństwa okupacji za doświadczenie zastrzeżone dla Żydów. Jeśli zgroza śmierci ujawnia się na tle blasku życia, a życie jest wartością nadrzędną, jeśli więc ktoś rozpacza nad śmiercią, bo kocha życie i nie bez reszty zatruła go gorycz, to będzie się trzymał z dala od budowniczych hierarchii krzywd lub win. Fink mobilizuje w swych czytelnikach miłość życia, by pomóc im zrozumieć istotę gwałtu, jakim jest nienawiść.

Piotr Śliwiński, „Tygodnik Powszechny"

 

Rzec można, że powieść Idy Fink uratuje nie tylko jedną podróż. A więc nie tylko wojenną wyprawę, nie tylko podróż w głąb pamięci skrywającej gąszcz dramatycznych doznań, ale i peregrynację w poszukiwaniu „zabranego" świata. Doprawdy, trudno orzec, która z tych wypraw jest bardziej przejmująca.

Mirosław Lalak, „Nowe Książki"

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-339-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dla Miri i Heleny

I

Stojąc w oknie, pomyślała: niech spadnie gwiazda. Była przesądna, wszyscy wtedy byli przesądni, każdy na swój własny, sobie tylko znany sposób. Miała spory zapas własnych zabobonów, ale gwiazd spadających w nim nie było – był to przesąd romantyczny, zbyt trudny do spełnienia. A jednak tego wieczoru pomyślała: niech spadnie gwiazda, choć była już późna jesień, a gwiazdy – jak wiadomo – spadają tylko latem. Mimo to uparcie patrzyła w niebo i w pewnej chwili ujrzała na horyzoncie błysk, który zaraz zgasł – to ktoś nieostrożny zapalił w domu światło, nie zasłoniwszy uprzednio okna. Ten błysk w ciemności nie był, lecz mógł być gwiazdą, na którą czekała, i znak ten wzięła za dobry omen.

W walizce przygotowanej na drogę leżała podkowa, a właściwie tylko połówka podkowy, co według wierzeń niweczy skuteczność jej działania. Nie zraziło jej to. Znalazła tę złamaną podkowę w chwili, gdy ojciec wskazywał jej drogę do chaty chłopskiej, w której miała wraz z siostrą przenocować. To wystarczyło. Uwierzyła w połówkę podkowy i w umowną gwiazdę.

Tą późną jesienią panowała w getcie martwa cisza. Wąskie, strome uliczki najuboższej części miasta, brukowane kocimi łbami, świeciły za dnia pustką i dopiero pod wieczór rozbrzmiewały zmęczonym krokiem wracających z pracy w kamieniołomach. Liczba powracających na noc do getta zmniejszała się gwałtownie i wszyscy zdawali sobie sprawę, że następny transport – karawana aut ciężarowych, które opuszczą plac przed łaźnią – będzie liczebnie najmniejszy i zarazem ostatni. Było już późno, należało się spieszyć. Można więc rzec, że papiery nadeszły w ostatniej chwili, wtedy gdy po miesiącach czekania straciły nadzieję, że je otrzymają.

Wieczorem wykradły się z ojcem z getta. Czekali w zaułku klasztornym, dzielącym miasteczko na dwa światy. Grube pnie kasztanów służyły im za ochronę. Zaufana osoba, która przywiozła papiery, wręczyła im jedną kenkartę i dwie nowiutkie metryki, pachnące świeżym drukiem. – A druga kenkarta? Dla młodszej córki? – wykrzyknął ojciec. Zaufana osoba wytłumaczyła, że na fotografii Elżbiety nie widać było – tak jak żądają władze – lewego ucha i to zaważyło na losach dokumentu, który bez uwidocznienia w należyty sposób lewego narządu słuchu wzbudziłby podejrzenia. – Lepiej nie mieć kenkarty niż mieć ją sfałszowaną w partacki sposób – dodała. To brzmiało rozsądnie, ale było w najwyższym stopniu niepokojące. Elżbieta miała ciemne włosy i śniadą cerę. Dawniej mówiono, że jest podobna do Włoszki.

Nie wiedzieli, co odpowiedzieć zaufanej osobie, która ponadto stwierdziła, że zdobycie dokumentów wymagało nie tylko wielkiej sumy pieniędzy i długiego czasu, ale też wiele trudu i odwagi, oraz że należy być zadowolonym z tego, co się otrzymało.

W klasztorze odezwał się dzwonek wzywający na wieczorną modlitwę. Ten cienki, srebrzysty dzwonek był im dobrze znany – słyszeli go dawniej co wieczór w ich domu nad rzeką, który stał niedaleko klasztornego zaułka. Tym razem przestrzeń dzieląca ich od dawnego domu, rzeki i ogrodu wydała się ogromna.

Wiedzieli też, że zaraz po dzwonku odezwą się organy.

– Trudno – powiedział ojciec. – Ale i te metryki... takie jakieś nowe, nieprawdziwe... Czy pani sądzi, że można się nimi posługiwać?

– Panie doktorze – odrzekła zaufana osoba – metryki nie są po to, żeby je pokazywać. Jak przychodzi do pokazywania, to znaczy, że jest bardzo źle.

Ojciec nie odpowiedział, wyjął z kieszeni kopertę z pieniędzmi. W klasztorze grały już organy. Zaufana osoba przeżegnała się, nakreśliła na czołach dziewcząt znak krzyża, po czym wyjęła z torebki dwa blaszane medaliki z Matką Boską i zawiesiła im na szyi.

*

Nikt z nas nie myślał wtedy o podróży, a jednak chwili, która jest jej właściwym początkiem, wtóruje głuche dudnienie kół pociągu i gwizd parowozu przecina nocną ciszę. Do niedawna nikt z nas nie wiedział, że odgłosy stacji kolejowej, odległej o trzy kilometry, słychać w miasteczku tak wyraźnie, gdyż wszystkie pociągi zwykły były przyjeżdżać i odjeżdżać za dnia. To nowy czas przyniósł ze sobą odjazdy nocne, nieobjęte żadnym rozkładem jazdy, a nocna cisza wydobyła owe gwizdy i stłumiony, podziemny jak gdyby stukot kół.

Za każdym razem staliśmy na ganku, czekając sygnałów. Po raz pierwszy zdarzyło się to wczesną wiosną, staliśmy w głośnym bełkocie wezbranej wody – gdyż właśnie tej nocy ruszyła na rzece kra – i w mokrych od leżenia na ziemi płaszczach, odwagi nam brakło, by wejść do domu, usiąść przy stole, położyć się na łóżku, wrócić do normalnych codziennych czynności. Wtedy nagle zaskoczył nas gwizd. Wysłuchaliśmy go w milczeniu, słabł, cichł, a wraz z nim słabło i cichło dudnienie ziemi. Kiedy na powrót wróciła cisza, wiadomo już było, że pociąg nabrał rozpędu i wjechał w las. Tej nocy zabrano starców, chorych i kaleki.

A potem za każdym razem czekaliśmy świadomie na gwizd i dudnienie, zawsze stojąc na ganku od strony rzeki, której nie było już słychać, gdyż była to najpierw późna wiosna, potem wczesne lato, a jeszcze potem pełnia lata i rzeka płynęła leniwie, w milczeniu. Słychać było tylko rechot żab i szum topoli rosnących na brzegu.

U schyłku lata staliśmy tam ostatni raz. W altanie bzów łomotały na wietrze drzwi gołębnika i bielała oparta o ścianę drabina, którą ciotka zapomniała wciągnąć do wnętrza lub powalić na ziemię. Siedząc w ukryciu, słyszeliśmy głośne raus i los, i kroki ciężkie, głośne, a wśród nich drobne, biegnące truchcikiem kroki ciotki Sabiny i jej córki Berty. Zabrali je wczesnym rankiem. Dlaczego biegnąc z nami, nagle skręciły ku altanie bzów, z ukrytym w jej liliowym wnętrzu gołębnikiem bez gołębi? Na to pytanie nikt nie odpowie. Ja także nie wiem, dlaczego nie pobiegłam za Natanem na Ostbahn; chwyciłam łopatę, narzędzie naszej pracy, ale natychmiast cisnęłam ją w kąt i nie na Ostbahn pobiegłam, ale za wołaniem „do chlewa, do chlewa”, choć wiedziałam, że chlew ten, będący tylko z nazwy chlewem, nie posiada drzwi i dla każdego otworem stoi – jest więc pomieszczeniem na schowek całkowicie nieprzydatnym. Biegnąc, widziałam, jak wuj ciągnął z sadu na wpół uschłą jabłonkę i jak tym szkieletem drzewa zasłonił otwór wejścia. Zanim wczołgałam się do wnętrza, spojrzałam za siebie: ogród stał w blaskach i cieniach, wilgotny od rosy, cały lśniący.

Tym razem otoczyli miasto cichaczem, stosując odmienną niż zwykle technikę oblężenia – wkraczali przez pola, łąki i ogrody, chytrze, znienacka, odcinając w ten sposób drogi ratunku do wsi i w lasy. Ojciec opowiadał potem, że zbudziło go szczekanie psa, więc wstał z łóżka i podszedł do okna. Pies stał przed budą z zadartą ku górze głową i wydawał krótkie, ostrzegawcze szczeknięcia.

Krajobraz za oknem leżał cichy i spokojny, taki sam jak zawsze: podwórze płaskie, bez tajemnic, już oświetlone pierwszym słońcem, niżej sad w głębokim jeszcze cieniu, a nad sadem strome zbocze zamkowego wzgórza. Pies przestał szczekać, wlazł do budy i nic teraz nie mąciło ciszy, ale ojciec nie ruszał się z miejsca, stał jak przygwożdżony, opowiadał potem, że niepokój wzbierał w nim gwałtownie, niby bez przyczyny, mówił, że bał się odejść od okna, by nie przeoczyć chwili, w której przyczyna jego niepokoju nagle się ujawni, biegał wzrokiem po krajobrazie i szukał. Była godzina pierwszego śpiewu ptactwa, niebo różowiało. Przeszukawszy podwórze, zszedł wzrokiem pomiędzy drzewa sadu, stały w wysokiej trawie nieruchome, jak malowane, żadnego ostrzeżenia, żadnego znaku, nic... – Może tylko – opowiadał – krzywa gałąź wiśni rosnącej przy ścieżce, może ona jedna... – bo nagle pomyślał, że wygląda jak ramię zagradzające drogę niepowołanym. A nigdy tak nie wyglądała. Potem dotarł alejką porzeczkową na brzeg rzeki, skoczył wzrokiem wzwyż, na zamkowe wzgórze i ujrzał, że obsiadły je wielkie, ruchliwe mrówki. To tyraliera Einsatzkommando zsuwała się po stromiźnie w dół, ku rzece i ogrodom. Wtedy krzyknął, a jego krzyk obudził nas wszystkich.

Zbliżali się bezszelestnie, ich kroki tłumiła trawa, dopiero gdy weszli na podwórze, zadudniły po twardym klepisku ziemi, a potem na schodach ganku i ucichły. Dwa krótkie okrzyki dobiegły nas z wnętrza domu, brzęk tłuczonego szkła i trzaśnięcie drzwi, myśleliśmy, że przeszukawszy dom, poszli dalej, ale nie, ich kroki wróciły na podwórze, ich głosy kazały Agafii otwierać drewutnie i komórki, zbliżali się ku nam, strzeżonym przez na wpół uschłe drzewo, a kiedy weszli do ostatniej komórki, mieliśmy ich tuż nad głowami, starczyło spojrzenia na podłogę z nieszczelnie zbitych desek, by ujrzeć siedzących na słomie.

Jeden zeskoczył z wysokiego stopnia i stanął przed na wpół uschłą jabłonką, a drugi spytał: was ist denn dort, i wtedy poprzez gałęzie drzewa wysunęła się ku nam biała wąska dłoń i kawał ramienia odzianego w mundur. Ciotka Stefania przytknęła palec do ust, jak gdyby się bała, że ktoś z nas krzyknie, i trzymała go jeszcze długo potem, jak oni odeszli. Odchodząc, spostrzegli stojącą pod gołębnikiem drabinę.

Los Natana był nam jeszcze nieznany, myśleliśmy, że pracuje, bezpieczny, przy budowie kolejowego toru, ale w południe przyszła Agafia i pochylona nad szparą w podłodze komórki, powiedziała nam. Zdążył zaledwie przebiec naszą zaciszną uliczkę. Schwytany został w sposób łagodny, łagodnymi słowy, komm, komm, du Kleiner, powiedział esesman, wychodząc zza węgła domu, i Agafia, która nie znała niemieckiego, powtórzyła wyraźnie, komm, komm, du Kleiner, tak jak jej to powiedział naoczny świadek chwili schwytania.

O ojcu wieści żadnych nie było. Wyszedł rankiem z domu ostatni, gwałtownym ruchem wciągając na ramię opaskę z napisem Arzt, wołał, że idzie do ambulatorium, twarz miał wzburzoną, zapamiętałam: nie było w niej strachu, tylko gniew.

Czas mijał w wielkiej ciszy, bez kroków, bez głosów, chyba że był to stłumiony, przez szparę idący głos Agafii, informującej o tym, co się w mieście dzieje. Informacje jej dotyczyły jedynie rozmiarów wydarzeń i tym razem ona, z taką lubością okraszająca każdą wieść szczegółami, ograniczyła się do dwóch tylko słów, jak gdyby to, co widziała lub o czym słyszała, zniweczyło w niej narracyjne zdolności. – Mrowie narodu – szeptała przez szparę i odchodziła, by za godzinę powrócić i powtórzyć te same słowa.

Tak więc ten dzień najdłuższej i najstraszniejszej akcji upływał w ciszy. Tylko raz jeden, już pod wieczór, doleciał nas głos sąsiadki wołającej swego brata: – Wojtek, gdzie ty się podziewasz – I w odpowiedzi głos Wojciecha dochodzący z daleka, znad rzeki: – Zaraz... zaraz przyjdę... – Leżał tam pewnie pod topolą, jak to mieliśmy niegdyś w zwyczaju. Tylko te dwa głosy.

Myśleliśmy, że po zachodzie słońca Agafia uwolni nas z chlewa, ale nie uczyniła tego, akcja, rozpoczęta o świcie, trwała wciąż jeszcze. Ciemno już było, gdy opuściliśmy schron. Podwórze, rankiem białe od wschodzącego słońca, było teraz białe od księżyca. Na ganku czekał ojciec ze wzburzoną, gniewną twarzą. Później, w środku nocy opowie, jak przeżył. Jak go złapali i jak uciekł. Jak żona przyjaciela, wsparłszy się ramionami o futryny drzwi, w ten wymowny, niewymagający słów sposób wzbroniła mu wejścia. Jak para staruszków – pacjentów – ukryła go na strychu. To wszystko opowie w środku nocy.

Stoimy na ganku. Uliczka rozbrzmiewa zdyszanym krokiem ocalałych, ale kroki biegnących nie zatrzymują się przed naszym domem. Wiemy: nie wróci ciotka Sabina i jej córka Berta, nie wróci kuzyn Natan. Nie na nich czekamy, ale na ostatni znak, jaki nam prześlą – na gwizd i dudnienie, które za chwilę dobiegną z ciemności. – Mrowie narodu – powtarza Agafia i odmawia litanię nazwisk.

W środku nocy przyszedł ojciec do naszego pokoju, gdzie leżałyśmy ubrane na zasłanych łóżkach. Noc była wietrzna, za oknem, w altanie bzów łomotały drzwi gołębnika.

– Dzieci – powiedział – musimy się ratować. Szybko.

Już nieraz była o ratunku mowa, ale to było tylko mówienie. Tym razem – czułam wyraźnie – decyzja zapadła.

*

Kiedy nieoczekiwanie wyłoniła się możliwość dalekiej podróży, co zdarzyło się równie niespodziewanie, jak przypadkowo – ojciec zaprzestał szukania schronu u chłopów na wsi i zwrócił się do pani Kasińskiej o pomoc w uzyskaniu aryjskich papierów. Pani Kasińska, osoba energiczna, mająca rozległe kontakty, przyszła do nas w piękny dzień wczesnej jesieni. W ogrodzie sąsiadów zrywano akurat jabłka. Ojciec zamknął się z nią w gabinecie, a my, czekając, aż skończy wstępną rozmowę z gościem, przypatrywałyśmy się ogrodowym czynnościom, które były nam dobrze znane, a których ceregiele i zwyczaje wydały nam się teraz dziwne, by nie rzec: komiczne. Niemniej patrzyłyśmy na nie chciwie, z zazdrością w sercu i z żalem oderwałyśmy się od patrzenia, gdy rozległ się głos wzywający nas do naszego świata i naszych spraw.

Niechętnie podniosłyśmy się ze schodków ganku, skąd widać było w całej okazałości zielone sady, czerwone jabłka, wzorzyste klomby, a wszystko to skąpane w złotym słońcu. Co prawda gabinet ojca był również pełen słońca, ale było to inne słońce, przygasłe i szare. W smudze przecinającej pokój wirowały drobniutkie pyłki kurzu, rzadko kiedy sprzątano gruntownie w tym nieużytecznym teraz pomieszczeniu i tylko zapach eteru i lekarstw pozostał ten sam co dawniej. Słońce leżało na rozłożystej bibliotece i książkach, z których czerpałyśmy niegdyś wiedzę, oraz na rozłożystej pani Kasińskiej, która w sukni kwiecistej jak łąka i w złotych loczkach na głowie siedziała w fotelu i paliła papierosa.

– Ależ one mają świetny wygląd, świetny – zawołała na nasz widok – po prostu nieoceniony!

Ojciec zdawał się nie podzielać entuzjazmu gościa. Siedział za biurkiem wyprostowany, z uniesioną wysoko siwą głową, jedną nogę założył na drugą, a więc siedział w pozie swobodnej, jakby to nie on był szukającym pomocy, ale natychmiast wyczułam, że jest to na niby, a nie prawdziwie swobodna poza, podobnie jak uprzejmy uśmiech na jego twarzy był tylko z pozoru uprzejmym uśmiechem. Miał twarz napiętą, zaczerwienioną, a wzrok bardziej niż zwykle niebieski.

– Pani zgodziła się zająć sprawą metryk i kenkart – zwrócił się do nas nie swoim, lekko ochrypłym głosem.

W różowej muszli-popielniczce piętrzył się stos niedopałków. W dzieciństwie często przykładałyśmy tę muszlę do ucha, nasłuchując szumu jej rodzinnego, południowego morza.

– Mają wspaniały wygląd – Jeszcze raz powtórzyła swój okrzyk pani Kasińska, co było o tyle dziwne, że znała nas przecież od lat i doskonale wiedziała, jak wyglądamy. Ale ledwie zdążyłam się zdziwić, już zrozumiałam: dawne i obecne spojrzenia widziały inaczej i inaczej oceniały te same zjawiska. Pani Kasińska nigdy nie patrzyła na nas w ten sposób co dzisiaj, tak jak ja nigdy nie patrzyłam na zrywanie owoców tym samym co przed chwilą spojrzeniem.

– Najważniejszy jest pośpiech – powiedział ojciec. – Pani musi zrozumieć: czas jest naszym wrogiem... Musimy się spieszyć, i tak zwlekaliśmy zbyt długo...

– Rozumiem to doskonale – przytaknęła z uśmiechem, ale jasne było, że zrozumiała to na swój, a nie na nasz sposób. Bo i skąd mogła wiedzieć, o jaki czas tu chodzi?

– No to wybierzcie sobie teraz nazwiska – powiedział do nas ojciec.

Takim samym tonem mówił dawniej w cukierni: no to wybierzcie sobie teraz ciastka... Jego palce zabębniły po zielonym suknie biurka, mięsień policzka drgnął raz i drugi.

Stałyśmy pod piecem z brązowych kafli, naprzeciwko okna, przez które widać było wąską alejkę, zwaną przez nas aleją lekarskiego bzu, gdyż zamykała ją ściana krzewów, które nazywa się lekarskim bzem.

Tuż za alejką, zarośniętą i dziką, stał dom drugich sąsiadów – pusty i wymarły po wielkiej akcji. Otwarte okna odsłaniały czarne, milczące wnętrze. Przypomniała mi się nagle piękna, smagła dziewczyna, która tam mieszkała. Odwróciłam głowę od okna, żeby skupić się na wyborze nazwiska, ale stało się tak, że żadnego nie mogłam sobie przypomnieć, choć tak wiele ich znałam i wszystkie były do wyboru, nie mówiąc już o tym, że można je było samemu stworzyć przez dodanie odpowiedniej końcówki. A kiedy z wysiłkiem przywołałam kilka na myśl, okazało się, że nie każde z nich przylega do mnie, a ja do niego, niektóre zaś z niewiadomych przyczyn budziły wręcz sprzeciw i czułam, że mogłyby mi zaszkodzić.

Ojciec niecierpliwił się, nie rozumiejąc naszej opieszałości, bo i Elżbieta marudziła, prawdopodobnie z tego samego co i ja powodu. Ale to jednak ona zdecydowała się pierwsza i powiedziała: – Elżbieta Stefańska.

– Wspaniale! – ucieszyła się pani Kasińska.

Ojciec szybkim ruchem podsunął jej papierośnicę i podał ogień. Spojrzał surowo na mnie:

– No, co z tobą?...

Raz jeszcze przedefilował przede mną długi korowód nazwisk, mijały mnie obojętnie, aż wreszcie jedno zawahało się i stanęło przy mnie. – Katarzyna Majewska – powiedziałam i natychmiast tę Katarzynę zobaczyłam. Miała jasne, gładkie włosy i lśniącą, świeżą cerę. Moje włosy były jasne, skręcone w gęste loki, moja twarz szara.

Pani Kasińska uniosła się z fotela. Teraz ona stała naprzeciwko milczących okien naszych sąsiadów, których widocznie znała, gdyż spytała, co u nich słychać. Ojciec odpowiedział.

– I ta smagła, piękna córka także?

– Także.

– Na plaży wyglądała jak egipski posążek.

Wtedy zza krzewów lekarskiego bzu usłyszałam po raz drugi okrzyk jej matki:

– I co z tego, że taka piękna?! Co jej z tego? To jest przeklęta piękność... Oby była krostowata i garbata, ale jasna, z prostym nosem...

Odprowadziliśmy panią Kasińską do furtki. W uliczce stał już cień. Słońce zaszło, pachniały ogrody. W domu sąsiadów, którzy przedtem zrywali jabłka, paliło się już światło. Sąsiadka spokojnym, okrągłym ruchem zmywała w kuchni talerze. Długo na nią patrzyłam.

*

Nazajutrz wybrałyśmy się do fotografa, żeby zrobić zdjęcia do kenkarty. Był to pierwszy i nieodzowny krok, gdyż bez specjalnych zdjęć, na których – według słów pani Kasińskiej – głowa zwrócona być miała nieco w prawo, tak by uwidocznić lewe ucho, nie można było rozpocząć starań o papiery.

Tylko jeden fotograf wchodził w rachubę, ten, który nas zawsze fotografował, do innych nie mieliśmy zaufania. Mogliby donieść lub rozgłosić nasze zamiary.

Ubrałyśmy się w białe bluzki, żeby wyglądać wesoło, a na bluzki włożyłyśmy stare swetry, żeby tę wesołość przyćmić, gdyż wstyd nam było paradować w wesołym ubraniu. Omijając śródmieście, poszłyśmy dróżką nadrzeczną, naszą ulubioną. Na brzegu rzeki rosły wierzby. Dróżka ta nie straciła ani źdźbła swej urody i to nas trochę zabolało. Elżbieta powiedziała: – Popatrz, a tutaj jest wciąż tak ładnie...

W trawie grały świerszcze, z wierzb zwisały długie, miękkie baźki. Pod jedną z płaczących wierzb siedziała grupka dziewcząt, naszych szkolnych koleżanek. Czytały jakieś listy. Na nasz widok uniosły głowy i spytały: – Dokąd idziecie – na spacer? – ale żadna z nich nie powiedziała, żebyśmy przy nich usiadły. Może było im wstyd? Może było im przykro? Może nie miałyby z nami o czym rozmawiać? Myślały zapewne: szkoda, że je wkrótce wykończą...

Domek fotografa zamknięty był na cztery spusty, powój obrósł ściany dzikim gąszczem, podwórze zarosło trawą. Wyglądało tak, jakby nikt tu nie mieszkał. Ale kiedy zapukałyśmy, drzwi otworzyły się natychmiast, na progu stała żona fotografa, chuda, z rozpuszczonymi włosami. Spojrzała na nas jak na zjawy. Na pytanie, czy możemy wejść, skinęła głową, wciąż z wyrazem wielkiego zdumienia w oczach. Aparaty fotograficzne stały w kącie pustego pokoju, okryte ceratowymi płachtami, zakurzone – przypominały stare, zdychające szkapy. Na podłodze siedziało małe dziecko. Fotograf, jego żona i małe dziecko nie spuszczali z nas wzroku. Elżbieta powiedziała szeptem: – Ja nie mogę... – i chciała odejść, ale ją zatrzymałam. Fotograf o nic nie spytał, nastawił aparat, usiadłam tak, żeby lewe ucho było widoczne, otworzyłam usta do śmiechu, a żona fotografa, bawiąc się długimi włosami, mówiła: – Teściową zabili po drodze, chciała uciekać... Myślę, że tak dla niej lepiej... Jak pani myśli?

Fotograf pstryknął, powiedział: – Na szczęście. – Dziękujemy panu – odpowiedziałyśmy grzecznie, a on jeszcze raz powtórzył: – Na szczęście – żebyśmy dobrze zrozumiały, jakiego szczęścia nam życzy.

*

Stoję w oknie. Przede mną puste getto, uliczki kręte, kamieniste jak wyschłe łożyska górskich strumieni, koślawe pniaczki kocich łbów, parterowe domy bielone wapnem, okienka małe, kwadratowe, tuż nad ziemią. Większość domów opieczętowana, drzwi zabite na amen. Za drutem opasującym getto wznoszą się wzgórza miejskiego śmietnika, a jeszcze dalej stoją rozlewiska rzeki porosłe trzciną. Zieleń, tak bujna w górnym mieście, urywa się na placyku przed dawnym domem starców, obecnie siedzibą Judenratu, gdzie rosną trzy wątłe drzewa.

W tej najuboższej dzielnicy miasteczka tętniło niegdyś gorączkowe życie, za kwadratowymi oknami furkotały maszyny szwaczek i koronczarek, stukały młotki szewców i stolarzy. Po dawnych mieszkańcach nie pozostało śladu. Poszli oni – tak to wówczas określano – jeszcze wczesną wiosną, podczas pierwszej akcji i przez wiele miesięcy domy stały tu puste. Z nastaniem jesieni ludzkie ręce podniosły poprzewracane stoły i krzesła, zgarnęły walającą się na podłodze pościel, nadając ostatniej chwili tych, co poszli wiosną, zastygłej w splądrowanych mieszkaniach, na krótki czas dalszy ciąg.

W jesienny poranek odeszliśmy z domu nad rzeką. W oknach uliczki drżały firanki – ukradkiem przyglądano się naszemu odejściu. Ręczny wózek terkotał pod kasztanami. Przewoził cały nasz dobytek – zielone mebelki dziecinnego pokoju. Były lekkie i proste, łatwe do transportowania. Nie kłopotaliśmy się ich nieużytecznością. Wiedzieliśmy, że służyć nam będą krótko, gdyż nawet w wypadku, gdyby planowana przez nas podróż i ukrycie się ojca u pszczelarza nie doszły do skutku, nie czekało nas nic innego niż inna podróż, krótsza w sensie przestrzeni i bezpowrotna.

Każdego, kto przekraczał próg naszego pokoju w getcie, widok zielonych mebelków osadzał w miejscu. I mnie samej, kiedy wracając z pracy, otwierałam drzwi pokoju, wydawało się nieraz, że mam przed sobą scenę, na której lada chwila rozegra się ostatni akt dramatu.

Słońce już zaszło, zapadł szybki, jesienny zmrok. Nie odwracam się jeszcze, nie odchodzę od okna. Odwlekam chwilę pożegnania. Za mymi plecami kroki ojca, który spowity w kłęby machorki nie zaprzestaje wędrówki po pokoju, cichy brzęk drutów ciotki Julii, robiącej na drutach nie wiadomo co, ale wiadomo dlaczego. W regularnych odstępach chrząka wuj. Czuję ich za sobą, w tym obcym pokoju--poczekalni, czuję ich milczenie, które pęcznieje od słów niewypowiedzianych, wzbronionych sobie. Tylko Elżbiety nie czuję, bo z nią nie będę się żegnała. Siedzi przy zielonym stoliku i czeka, podobnie jak ja. Pokój zamknięty jest na klucz, nikt nie śmie nas zaskoczyć, nikt nie śmie wiedzieć, że uciekamy. Prezes Judenratu, człowiek obcy, nietutejszy, ubiorem i sposobem bycia naśladujący władców, powiedział ojcu: – Jeśli córki uciekną, oddam pana w ręce Gestapo. – Nie należy się łudzić: nie są to czcze pogróżki. Skąd dowiedział się o naszych pilnie strzeżonych planach? Domyślił się ich zapewne, wiedząc, że pozostanie w getcie równa się nieuchronnej zgubie. Coraz częściej mnożyły się wieści o dziewczętach żydowskich widzianych za miastem w chustkach na głowie i w kożuszkach. Nie posiadałyśmy kożuszków, tylko stare zimowe palta, którym rzemienne paski przydać miały chłopskości. Natomiast chustki miałyśmy piękne, autentyczne, zakupione przez Agafię na wsi. Stanowiły one najważniejszy szczegół podróżnej garderoby – wełniane, zakończone długą, jedwabistą frędzlą, o wzorze bardzo popularnym w naszych stronach: wśród zielonych liści kwitły pąki róż.

W dniu wyjazdu długo stałyśmy przed lusterkiem. Niewielkich rozmiarów, zawieszone na klamce okna, odbijało twarz w różach i liściach na tle krajobrazu getta. Róże kwitły na dachach pustych domów, w wąskich, wymarłych uliczkach zieleniły się gałązki. Rozciągałam wargi w sztucznym uśmiechu, wiązałam raz silniej, raz słabiej węzeł pod brodą, wysuwałam spod rąbka pasmo włosów i wsuwałam je z powrotem pod czerwone kwiaty. Za sprawą tych minimalnych zmian twarz w lustrze wydawała mi się za każdym razem inną twarzą. Patrzyłam na nią z uwagą. Należała do nowej dziewczyny i patrząc na nią, uśmiechniętą i kolorowo przebraną, pytałam siebie: jak będzie lepiej – z włosami na czole czy bez? Jak wyglądam bardziej aryjsko? W walizce i w tobołku nieco garderoby, szarej, nijakiej. W torebce dokumenty: metryki, nowiutkie i świeże, którym posypywanie popiołem i mięcie w palcach nie odebrały świeżości, jedna kenkarta i najważniejszy dokument, zwany „imiennym wezwaniem”, który stwierdza, że udajemy się dobrowolnie na roboty do Niemiec. Elżbietę wzywa ogrodnik, mnie restaurator z małego miasteczka w Hesji. Dokument ten wystawił szef miejscowego Arbeitsamtu, Ukrainiec. Nie wiadomo, czym się kierował – chęcią dobrego zarobku? Asekuracji na przyszłość? Chęcią pomocy? Nie byłyśmy jedynymi, którym ułatwił wyjazd.

W przeciwieństwie do schwytanych w ulicznych łapankach lub wezwanych przymusowo, „dobrowolne” znają miejsce i rodzaj pracy, jaka je czeka, a ich papiery przecina na ukos czerwona krecha. „Imienne wezwania” należy potwierdzić w wojewódzkim Arbeitsamcie, co – według zapewnień Ukraińca – jest jedynie formalnością. Dokumenty osobiste, dokumenty Arbeitsamtu, książeczki do nabożeństwa i jeszcze połówka podkowy. Żadnych pieniędzy. Pieniądze mogłyby nas zdradzić.

*

Początek drogi zanikł w pamięci. Jest ciemność jesiennej nocy, wiatr porywisty, szum drzew w klasztornym zaułku, ale nie ma przejścia przez miasto i przez most, który musiałyśmy przekroczyć (co dziwne, gdyż wszystko mające związek z rzeką wycisnęło w pamięci trwały ślad). Dopiero chwila, gdy stoimy u wejścia na równinny step, jest wyraźna. Wskazuję Elżbiecie świetlny punkcik i mówię: to tam. Jest to to samo miejsce, gdzie wczoraj znalazłam podkowę. Ojciec wskazał mi słaby świetlny punkcik i powiedział: – To tam – a ja w tej chwili nastąpiłam nogą na coś twardego, leżącego na ziemi, schyliłam się, podniosłam podkowę i schowałam ją do kieszeni. – To na szczęście, prawda? – powiedziałam do ojca. Nie zwrócił na moje słowa uwagi i jeszcze raz wskazał: – To tam – i dodał: – Nie wolno wam się pomylić.

Biegniemy drogą spacerów naszego dzieciństwa i szkolnych lat – bezkresny płaskowyż, ubita darń pastwisk pachnących latem macierzanką, drogą w narzeczu domowym zwaną „na wygony”, która posiada jeszcze inną nazwę, urzekającą i dziką: tatarski szlak. Biegniemy tatarskim szlakiem do mrugającej światełkiem chaty. Stuknęłam w okno, skrzypnęły drzwi. W sieni zapach kiszonej kapusty i suszonych zielsk. Szept chłopa: – Cicho... w chacie ludzie... na strych... rankiem obudzę... – Leżymy w pachnącym sianie, z pułapu zwisają kolby kukurydzy. Przez małe okienko przepływa raz jeden biały księżyc, ale zaraz niknie za chmurą i już nie wraca. Nie śpimy. Jutro gospodarz zawiezie ojcu wiadomość, że odwiózł nas do wojewódzkiego miasta, i wtedy ojciec pójdzie do piwnicy pszczelarza, w której zimują w ulach pszczoły. Pszczelarz wyjął dwa ule, opróżnione po nich miejsce kupił ojciec. Fakt, że dojechałyśmy do wojewódzkiego miasta, o niczym nie będzie świadczył, ale ojciec musi zniknąć razem z nami.

Nie myśleć o ojcu w getcie, nie myśleć o matce, której już nie ma, ani o Marianie, który przedarł się przez front. Należy natomiast powtarzać sobie jego słowa: „Najbardziej szaleńcze plany mają największe szanse powodzenia”. Powtarzam to zdanie w myślach raz i drugi, ale nie rozumiem tego, co mówię. Obok mnie oddech Elżbiety. Milczymy całą noc. Jeszcze nie wiem, że odtąd zawsze tak będzie: w trudnych, przełomowych chwilach będziemy milczały. Dopiero o świcie Elżbieta pyta: – Jak myślisz? – A ja jej odpowiadam: – Myślę, że jakoś to będzie... – I tego też jeszcze nie wiem, że tak właśnie będzie mnie pytała w chwilach trudnych, że tym pytaniem, kryjącym nieśmiałą nadzieję na pocieszenie, przerywać będzie nasze wspólne milczenie i że ja taką właśnie będę dawała odpowiedź – nieodbierającą tej nadziei, lecz zabobonnie ostrożną: myślę, że jakoś to będzie...

Pod ciemnym niebem, pod blednącymi gwiazdami gospodarz zaprzęga konie. Przepastne baranice są bezpieczną kryjówką przed ludzkim wzrokiem. Wiatr wyciska łzy z oczu, dwa zady końskie tańczą przed nami, pola ścięte są szronem. Za dwie godziny będziemy w wojewódzkim mieście – zdane już tylko na siebie, na spryt, na szczęście...

*

W Arbeitsamcie, gdzie należy ostemplować dokumenty, co według słów Ukraińca nada im moc kolejowych biletów – nie ma o tak wczesnej porze żadnych petentów. Korytarz jest pusty, za drzwiami klekoczą maszyny do pisania. Wysuwam spod chustki na pokaz moje jasne włosy, rozcieram policzki, żeby się zarumieniły. Na mojej twarzy pojawia się niespodziewanie głupkowaty uśmiech. Katarzyna okazuje się nagle ograniczoną dziewczyną, choć wcale taką być nie miała. Ta głupkowatość wyskoczyła sama z siebie, opancerzyła ją tępą ospałością. – Stempel – mówi, podając papiery, i patrzy na młodą Niemkę bezmyślnym wzrokiem, a Elżbieta, która stoi obok mnie, też mówi „stempel”, takim samym tonem wypowiada to słowo i takim samym bezmyślnym wzrokiem patrzy przed siebie. Widocznie i u niej głupkowatość objawiła się nagle i bezwiednie. Niemka, w czerwonym sweterku, o czerwono malowanych paznokciach i z drobniutkimi falami ondulacji (to wszystko zauważa mój drugi wzrok, patrzący bystro i czujnie, śledzący każdy szczegół), uśmiecha się do nas, głupkowatych, uśmiecha się, bo ma przed sobą jadące z własnej woli na roboty do Niemiec, papiery przekreślone na ukos czerwoną krechą obwieszczają ten fakt skuteczniej niż słowo freiwillig wpisane w jedną z rubryk. I już sięga po pieczątki, już potulnie je przybija, bez żadnych pytań, alles in Ordnung, tak szybko, tak gładko...

– Na transport zaczekacie w obozie – mówi.

Bezmyślna, ospała Katarzyna znikła. Mój głos jest pełen oburzenia.

– Lager? – wołam. – Transport? Uns sagen alleine fahren, nix Transport.

– Nix alleine – odpowiada. – Sammellager, Transport, alle zusammen...

– Freiwillig alleine, nix Transport!

– Schweigen!

Młody człowiek wszedł do pokoju i rzekł po polsku.

– Chodźcie, chodźcie, awantury nie pomogą, takie przepisy...

W drodze do sammellagru nie krył zdumienia: – Co się pani tak awanturowała? Razem z innymi weselej będzie jechać...

Ale ja wiedziałam: Sammellager i Transport to były niedobre słowa. To był zły, nieprzewidziany zwrot.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: