Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pogromca grzeszników - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pogromca grzeszników - ebook

Nie znasz dnia ani godziny...

Warszawa, rok 1930

Wpływowa prostytutka i burdelmama, Madame Gala, zostaje brutalnie zamordowana. Wszystkie tropy wskazują na porachunki w półświatku lub na krwawą zemstę. Sprawę prowadzi aspirant Kornel Strasburger, który ma opinię śledczego tyleż utalentowanego, co niezdyscyplinowanego. Żartowniś, zwany przez kolegów Dodkiem, wpada jednak w tarapaty, bo postępów w śledztwie nie ma, a trupów przybywa. Giną kolejni sutenerzy i prostytutki. Prasa i przełożeni Strasburgera szybko wiążą sprawę z krwawym alfons-pogromem z czasu rewolucji 1905, a jako sprawcę typują Goliata, żydowskiego bandytę i zapaśnika. Zamiast oczekiwanych awansów aspirantowi i jego podwładnemu, przodownikowi Stolarczykowi, grozi zesłanie na prowincję. Tymczasem nie brakuje chętnych, by w czasach sanacyjnej dobrej zmiany zrobić ze sprawy nowego alfons-pogromu trampolinę do awansu i kariery.

Wkraczamy w grzeszny świat prostytutek i sutenerów, upadłych przestępców i błyskotliwych, lecz całkowicie bezwzględnych prawników. To świat karierowiczów i ludzi, którzy za powodzenie swojej misji zapłacą każdą cenę. Wygrany bierze wszystko, przegrany może nie tylko pożegnać się z karierą, ale i stracić życie – oto Warszawa roku 1930.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0755-9
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

dzień, w którym wszystko się zaczęło.

Warszawa, piątek 26 maja 1905

To jeden z pierwszych obrazów, jakie zapamiętał: była wiosna, jechali dorożką, może bryczką, a może po prostu zwykłą furą. Nie pamięta, co to dokładnie było, ale na pewno jakiś pojazd zaprzęgnięty w konie. Te dwa gniadosze znał od zawsze, ciekawiły go, budziły w nim fascynację i strach, bo były ogromne i silne. Tym razem jednak to on patrzył na te potężne stworzenia z góry. Wcześniej zdarzało mu się to rzadko, a każda z nielicznych przejażdżek była świętem. Teraz już z pół dnia wlekli się pod górę z mnóstwem gratów, najpierw wiejską drogą, później stromym traktem wzdłuż torów hałaśliwej i dymiącej kolejki. Nigdy przedtem nie widział kolejki i długo nie mógł przestać myśleć o tym, co zobaczył: dymiący jak czajnik czy samowar żelazny stwór ciągnął za sobą wypełnione ludźmi wagony i od czasu do czasu gwizdał przenikliwie.

W końcu z mozołem wspięli się na plac otoczony zielenią. Stały przy nim dwa białe domki z kolumnami i płaskimi dachami.

– Patrz, synku, jesteśmy w Warszawie, będziemy tu mieszkać, ale nie w tym miejscu. To plac Keksholmski, pusto tu, ale zaraz obok mieszka dużo ludzi. My do nich nie pasujemy. Z jednej strony są budy dla biedoty, z drugiej pałace i kamienice dla jaśniepaństwa. Nie jesteśmy najbiedniejsi, ale do bogaczy nam jeszcze dalej – zaśmiał się ojciec, gładząc brodę. Tak, zdaje się, że nosił wtedy brodę. – Będziemy żyć skromnie, ale godnie, lepiej niż biedacy w budach i wygodniej niż na wsi.

Rozejrzał się ciekawie, ale wtedy niespodziewanie stanęli.

– Rogatki mokotowskie, daj pieniądz, Danielu – zwrócił się do ojca woźnica. – Musimy zapłacić za wjazd.

Z białych domków wyszło dwóch jednakowo ubranych ludzi. Byli pewni siebie i mówili tak, że nic z tej ich mowy nie mógł zrozumieć.

– To rosyjscy żandarmi – wyjaśnił szeptem ojciec. – Ruscy i po rusku mówią. Ich jest w mieście najwięcej, po Polakach i Żydach. Są i Niemcy, inni też, ale znacznie mniej.

Niewiele zrozumiał, ale przestało go to interesować, bo ruszyli dalej i zobaczył wielkie kamienne domy.

– A to kamienice, nasza oczywiście będzie skromniejsza, niższa i bez wygód. Tu mieszkają bogacze, co mają wodę i wychodki u siebie na piętrze, i nie chodzą na górę, tylko jeżdżą windą – tłumaczył ojciec, a on słuchał i nie wiedział, o czym mowa, nie był nawet w stanie wyobrazić sobie, jak to wszystko wygląda.

– A to tramwaje konne – dalej wyliczał ojciec, wskazując na wypełnione ludźmi wielkie bryczki. – Tramwaje jadą po szynach, a omnibusy zwyczajnie, po bruku.

Jak to zobaczył, to o mało nie wypadł na ulicę, ale matka trzymała go mocno.

– Jedź przez miasto, Jakubie – zarządził ojciec. – Niech zobaczą, dokąd trafiliśmy.

Woźnica Jakub pokwękał, ale zrobił tak, jak chciał ojciec.

Patrzył i chłonął obrazy, jakich wcześniej nie widział. Do tej pory znał tylko wieś: sama zieleń, pola, łąki i woda. Jedynie majowe słońce było takie samo. Stukot końskich kopyt już nie. Tam na wsi był miękki, przytłumiony, a tu mocny i donośny, tak że przebijał się przez uliczny gwar. W mieście było jak w ulu, ale odgłosy nie wydały mu się monotonne. Rozmowy, krzyki gazeciarzy, tramwaje, dorożki… Działo się. Na pierwszy plan wybijały się żelazne podkowy ich koni oraz metalowe obręcze kół. Kopyta miarowo uderzały o bruk, a koła zdawały się go mielić swymi jednostajnymi obrotami, miał wrażenie, że ich zaprzęg nadaje rytm reszcie ulicznych dźwięków. Tego porządku, tej kojącej muzyki nie zakłóciły nawet krzyki i wrzaski. Do uszu dotarła nowa uliczna melodia, groźna, agresywna, niepokojąca.

– Skręcamy w Zgodę – usłyszał głos woźnicy. – Na Szpitalnej coś się dzieje.

Matka objęła go mocniej, ale on szybko wychylił głowę. Bał się, ale ciekawość była silniejsza, przecież to był najbardziej interesujący dzień w życiu trzylatka, ta pierwsza podróż przyniosła mnóstwo najrozmaitszych zdarzeń, sytuacji, kolorów i dźwięków. Nie były w stanie zakłócić jej dochodzące gdzieś z góry krzyki, tupot nóg i podniecone głosy gawiedzi. Toż to cała atrakcja! Nie do końca rozumiał, co mówiły i wołały te setki ludzi, które mijali po drodze, bo nie znał jeszcze za dużo słów po polsku.

– Nie słuchaj synku, nie słuchaj, nie bój się – tuląc, uspokajała go matka.

– Zaraz to minie, zaraz będziemy daleko od tego miejsca, od tych okropieństw – dodał ojciec. – Niepotrzebnie tędy pojechaliśmy, przecież żandarm na rogatkach mokotowskich mówił, że jest zamęt.

On nie dostrzegał w tym ani krztyny okropieństwa i wręcz wyrywał się, żeby zobaczyć więcej, ale matka trzymała go z całych sił. Wtem z niebieskiego, rozświeconego przez majowe słońce nieba sypnął biały puch. Widział to już, pamiętał. To śnieg! Płatki wirowały nad ulicą, były blisko, coraz bliżej, aż poczęły spadać na niego, matkę i ojca. Wtedy zauważył, że to piórka, na pewno zgubiły je przelatujące anioły!

– To pierze! – odezwał się ojciec. – Wywalają przez okna pierzyny i poduszki.

– Boże, co się tam dzieje? – Matka zaniepokoiła się nie na żarty.

– Podobnież to już drugi czy trzeci dzień ten cały pogrom – odpowiedział woźnica. – Tak mówił stójkowy na rogatkach.

– Ale przecież powiadał, że to tylko w północnej dzielnicy! – przypomniał ojciec.

– Przecież, przecież – żachnął się woźnica. – Władza zawsze mówi co innego, niż my widzimy.

Gwar cichł, oddalali się od tumultu, który go tak ciekawił, a którego tak się bali starsi. Mówili po polsku czy po niemiecku? A może mieszali obie mowy? Nie pamięta, pamięta za to ludzi w skrwawionych ubraniach, jedni gonili drugich, błyskały noże, dopiero to go przeraziło. Nie zdążył przyjrzeć się dokładnie, bo wóz szarpnął gwałtownie, woźnica strzelił batem i krzyknął na konie. Byli już dość daleko od tego strasznego miejsca, gdy w uszy wdarł się nowy niezwykły hałas, końskie kopyta, setki końskich kopyt stukały o bruk. Zobaczył, jak mijają ich w zawrotnym tempie konie i jeźdźcy wywijający szablami.

– Kozacy! – zawołali niemal jednocześnie ojciec i woźnica.

– Kozacy! – jak echo krzyknęli ludzie na ulicy.

Na widok kawalerii zapanowało poruszenie, ludzie kryli się po bramach i przeskakiwali z jednej strony ulicy na drugą. Pod koła ich pojazdu o mało nie wpadł jakiś człowiek, aż konie stanęły dęba. Woźnica zaklął, ojciec przytrzymał spadający pakunek, a matka krzyknęła ze strachu i mocniej go przytuliła.

O mało nie wpakował się pod chłopski wóz, ależ by to była śmierć! Nie z ręki carskich krwiopijców, nie od kosy bandyty ani też nie od nieszczęśliwego wypadku w pracy, a takie się zdarzały. Rach-ciach i po wszystkim! Przecięta, często tylko skaleczona aorta i było za późno! Ostra jak brzytwa stal czyniła rzeczy nieodwracalne. Podcięcie gardła i wykrwawienie się, śmierć w niemal jednej chwili to co innego, a takie konanie minuta po minucie – inna sprawa. Widział ludzi czekających na pomoc, jak wpatrywali się w drzwi w oczekiwaniu, że może przyjdzie jaki lekarz. W ich oczach była pierw nadzieja, a później już tylko strach lub niepewność wobec tego, co nieuchronne.

Dzisiaj nie było czasu na takie filozofowanie, tak jak i przez ostatnie trzy dni, szło ekspresem, bez litości i bez pardonu. Ruscy nie przeszkadzali, aż wreszcie poszła wiadomość, że się przebudzili, że jadą. Więc ktoś krzyknął: kończymy! Nie wszyscy skończyli, ale on był zmęczony. Poczuł to, gdy ogłoszono, że w koszarach zrobił się ruch i że lada chwila mogą nadjechać żandarmi i kozacy. Gdy pędzili ulicami, on już wracał do domu, tak jak się wraca po ciężkiej robocie. Bo przecież była to ciężka, wyczerpująca robota – bić, ciąć, wyrzucać graty, demolować pokoje. Na początku się tego nie czuje. Nogi same niosą, ręce nie znają wytchnienia, plecy nie bolą. Ale wszystko ma swój kres, a dziś położyli go policjanci i żandarmi. To już koniec, bo ściągnęli wojsko i kozaków. Ale na nich też przyjdzie kiedyś czas.

Otarł ręce z krwi w jakieś prześcieradło, które leżało na ziemi. Zabrał też porzucony surdut, by zakryć swoje ubranie pobrudzone kurewską juchą. Licho wie, co wymyślą carskie. Przecież przez trzy dni udawali, że nic się nie dzieje, a dziś mogą strzelać. Na razie dali do zrozumienia, że koniec zabawy, pojawiły się patrole. A jak im przyjdzie do głowy wyłapywać uczestników? Kto wie, dzisiaj patrzyli, jak bandyterka bierze w łeb, ale to przecież do bandytów im bliżej niż do robotników. Zwłaszcza teraz, w czas rewolucji. Ktoś ględził, że to wszystko prowokacja ochrany. Pieprzenie. Był w tym od początku. A zaczęło się parę miesięcy temu, jeszcze zeszłej jesieni. Tak to się musiało skończyć. Sprawa nabrzmiewała i w końcu spadła jak dojrzałe jabłko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: