Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pokój dziecinny i uniwersytet (1812-1834) - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokój dziecinny i uniwersytet (1812-1834) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 351 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Moja pia­stun­ka i La gran­de ar­mi­ée. – Po­żar Mo­skwy. – Mój oj­ciec u Na­po­le­ona. – Ge­ne­rał Iło­waj­ski. – Po­dróż z fran­cu­ski­mi jeń­ca­mi. – Pa­trio­tyzm C. Ca­lo­ta. – Wspól­ne ad­mi­ni­stro­wa­nie ma­jąt­kiem. – Po­dział. – Se­na­tor.

– …Wie­ra Ar­ta­mo­now­na, opo­wiedz­cie mi jesz­cze raz, jak to Fran­cu­zi przy­szli do Mo­skwy – pro­si­łem, prze­cią­ga­jąc się w swym łó­żecz­ku ob­szy­tym płót­nem, że­bym nie wy­padł, i owi­ja­jąc się pi­ko­wa­ną koł­drą.

– E! Cóż to zno­wu za opo­wia­da­nie! Tyle razy już pa­nicz sły­szał, czas już zresz­tą spać, pa­ni­czu, le­piej ju­tro wcze­śniej wstać – od­po­wia­da­ła zwy­kle sta­rusz­ka, któ­ra tak samo mia­ła ocho­tę po­wtó­rzyć swo­je ulu­bio­ne opo­wia­da­nie, jak ja po­słu­chać.

– Ale opo­wiedz­cie mi choć tro­szecz­kę. A więc jak­że­ście się do­wie­dzie­li, od cze­go się to za­czę­ło?

– A no, tak się to i za­czę­ło. Oj­czu­lek pa­ni­cza wia­do­mo jaki jest – lubi wszyst­ko od­kła­dać na póź­niej, szy­ko­wał się, szy­ko­wał i wresz­cie się wy­brał! Wszy­scy mó­wi­li: czas ru­szać w dro­gę, nie ma na co cze­kać! Chy­ba nikt już w mie­ście nie po­zo­stał. Ale gdzie tam, wciąż z Paw­łem Iwa­no­wi­czem się na­ra­dza, w jaki spo­sób po­je­chać ra­zem; to ten nie jest go­tów, to tam­ten. Na­resz­cie jed­nak spa­ko­wa­li­śmy się i po­wóz za­je­chał; pań­stwo za­sie­dli do śnia­da­nia. Na­gle kuch­mistrz nasz wszedł do ja­dal­ni, bar­dzo bla­dy, no i mel­du­je: „nie­przy­ja­ciel wkro­czył przez ro­gat­kę Dra­go­mi­łow­ską”. Wszyst­kim nam ści­snę­ło się ser­ce – Chry­ste Pa­nie, ra­tuj! Wszy­scy się prze­stra­szy­li. Do­pó­ki­śmy się krzą­ta­li i bia­da­li, pa­trzy­my – a przez uli­cę pę­dzą dra­go­ni w ja­kichś ta­kich ka­skach z koń­ski­mi ogo­na­mi z tyłu. Wszyst­kie ro­gat­ki za­mknię­to… Otóż oj­czu­lek pa­ni­cza po­zo­stał jak na lo­dzie, a i pa­nicz ra­zem z nim. Mam­ka Da­ria kar­mi­ła pa­ni­cza jesz­cze wte­dy pier­sią – pa­nicz taki był wą­tły i sła­by.

A ja z dumą uśmie­cha­łem się, za­do­wo­lo­ny, że bra­łem udział w woj­nie.

– Z po­cząt­ku było jesz­cze jako tako, no niby przez pierw­sze dni. Zda­rza­ło się, że przy­cho­dzi­ło paru żoł­nie­rzy i po­ka­zy­wa­ło: czy nie ma cze­go do pi­cia? Damy im po kie­lisz­ku, jak się na­le­ży, i oni so­bie od­cho­dzą, a na­wet jesz­cze za­sa­lu­tu­ją. Ale wi­dzi pa­nicz, jak za­czę­ły się po­ża­ry i to co­raz więk­sze, i więk­sze, taki ci się zro­bił nie­po­rzą­dek; za­czął się ra­bu­nek i wszel­kie po­twor­no­ści. Miesz­ka­li­śmy wte­dy w ofi­cy­nie u księż­nej, dom za­czął się pa­lić; wte­dy Pa­weł Iwa­no­wicz mówi: „Chodź­my do mnie, dom mam mu­ro­wa­ny, stoi głę­bo­ko w po­dwó­rzu, ścia­ny są moc­ne”. Po­szli­śmy, pań­stwo i służ­ba, wszy­scy ra­zem – wte­dy to już bez róż­ni­cy. Wy­cho­dzi­my na Twer­ski bul­war, a tu za­czy­na­ją się już pa­lić drze­wa. Do­tar­li­śmy na­resz­cie do go­ło­chwa­stow­skie­go domu, a ten cały pło­nie, ogień bu­cha ze wszyst­kich okien. Pa­weł Iwa­no­wicz osłu­piał, wła­snym oczom nie wie­rzy. Za do­mem, wi­dzi pa­nicz, był wiel­ki ogród – po­szli­śmy tam: my­śli­my so­bie – tu oca­le­je­my; stra­pie­ni usie­dli­śmy na ła­wecz­kach, na­gle nie wia­do­mo skąd po­ja­wi­ła się zgra­ja pi­ja­nych żoł­nie­rzy. Je­den z nich jął ścią­gać z Paw­ła Iwa­no­wi­cza ko­żuch po­dróż­ny; sta­ry nie daje, żoł­nierz do­był ta­sa­ka i ciach go w twarz; od tego cza­su po­zo­sta­ła mu bli­zna aż do śmier­ci; inni zno­wu za­bra­li się do nas: je­den żoł­nierz wy­rwał pa­ni­cza z rąk mam­ki, roz­wi­nął pie­lusz­ki spo­dzie­wa­jąc się zna­leźć ja­kieś bank­no­ty albo bry­lan­ty; gdy zo­ba­czył, że nic nie ma, na złość po­darł, hul­taj, pie­lusz­ki i ci­snął je. Za­le­d­wie so­bie po­szli, ot, ja­kie nie­szczę­ście się przy­tra­fi­ło. Pa­mię­ta pa­nicz na­sze­go Pla­to­na, co to zo­stał od­da­ny do woj­ska? Bar­dzo lu­bił wód­kę i tego dnia miał w czu­bie: przy­cze­pił so­bie sza­blę i tak pa­ra­do­wał. Hra­bia Ro­stop­czyn w przed­dzień wkro­cze­nia nie­przy­ja­cie­la roz­da­wał wszyst­kim w ar­se­na­le roz­ma­itą broń; to­też i Pła­ton wy­trza­snął so­bie sza­blę. Wie­czo­rem zo­ba­czył Pla­ton dra­go­na wjeż­dża­ją­ce­go na po­dwó­rze – przed staj­nią stał koń, dra­gon chciał go za­brać, ale Pła­ton rzu­cił się ku nie­mu, chwy­cił za wo­dze i rzekł: „Koń jest nasz, nie po­zwo­lę ci go za­brać”. Dra­gon po­gro­ził mu pi­sto­le­tem, wi­docz­nie jed­nak nie na­bi­tym. Pan to zo­ba­czył i za­wo­łał: „Zo­staw ko­nia, nie two­ja rzecz!” Ale gdzie tam! Pła­ton do­był sza­bli i rąb­nął dra­go­na w łeb, dra­gon za­chwiał się, a ten go jesz­cze raz i jesz­cze raz. No, my­śli­my so­bie, a te­raz nic, jeno śmierć nas cze­ka, niech tyl­ko spo­strze­gą się jego ko­le­dzy – bia­da nam. A Pła­ton, gdy dra­gon się zwa­lił, zła­pał go za nogi i po­wlókł do dołu wa­pien­ne­go, wrzu­cił tam bie­da­ka, choć ten jesz­cze żył. Koń jego stoi, z miej­sca się nie ru­sza i grze­bie ko­py­tem zie­mię, jak gdy­by wszyst­ko ro­zu­miał. Nasi lu­dzie za­mknę­li go w staj­ni; praw­do­po­dob­nie tam się spa­lił. Wszy­scy co ry­chlej pę­dzi­my precz ze dwo­ru – po­żar jest co­raz to okrop­niej­szy. Zmę­cze­ni, wy­głod­nia­li we­szli­śmy do ja­kie­goś oca­la­łe­go domu, żeby tam nie­co od­po­cząć. Nie mi­nę­ła jesz­cze go­dziak, gdy roz­le­gło się z uli­cy wo­ła­nie na­szych lu­dzi: „Wy­chodź­cie, wy­chodź­cie, ogień, ogień!” Wte­dy wzię­łam z bi­lar­du ka­wa­łek płót­na i owi­nę­łam pa­ni­cza, żeby mu nie do­ku­czał noc­ny wiatr. W ten spo­sób do­szli­śmy do pla­cu Twer­skie­go; tu Fran­cu­zi za­ję­ci byli ga­sze­niem po­ża­rów, po­nie­waż ich naj­głów­niej­szy miesz­kał w domu gu­ber­na­to­ra. Usie­dli­śmy tak po pro­stu na uli­cy; wszę­dzie wi­dać pa­tro­le pie­sze i kon­ne. A pa­nicz wnie­bo­gło­sy krzy­czy; mam­ka stra­ci­ła po­karm, nikt nie miał ani ka­wał­ka chle­ba. Była wów­czas z nami Na­ta­lia Kon­stan­ti­now­na, wie pa­nicz, taka zuch-baba; gdy zo­ba­czy­ła, że żoł­nie­rze w ką­cie coś je­dzą, wzię­ła pa­ni­cza – i po­szła wprost do nich, po­ka­zu­jąc: ma­leń­stwu trze­ba man­że; z po­cząt­ku spoj­rze­li na nią bar­dzo sro­go i po­wie­dzie­li: alle, alle; ona zaś za­czę­ła im wy­my­ślać: ach wy ło­try, ach wy tacy owa­cy; żoł­nie­rze nic nie zro­zu­mie­li, a jed­nak par­sk­nę­li śmie­chem, po czym dali pa­ni­czo­wi chle­ba mo­czo­ne­go w wo­dzie, a i jej rów­nież kro­mecz­kę. Na­za­jutrz rano przy­szedł ofi­cer i za­brał wszyst­kich męż­czyzn, ta­tu­sia pa­ni­cza rów­nież, zo­sta­wił same ko­bie­ty z ran­nym Paw­łem Iwa­no­wi­czem i ka­zał męż­czy­znom ga­sić po­ża­ry w są­sied­nich do­mach. Tak do sa­me­go wie­czo­ra zo­sta­ły­śmy same; sie­dzi­my, pła­cze­my i tyle. O zmierz­chu przy­szedł pan, a z nim ja­kiś ofi­cer.

Po­zwól­cie mi za­stą­pić sta­rusz­kę i kon­ty­nu­ować jej opo­wia­da­nie. Oj­ciec mój, speł­niw­szy swój stra­żac­ki obo­wią­zek, spo­tkał koło Strast­ne­go klasz­to­ru szwa­dron ka­wa­le­rii wło­skiej; pod­szedł do do­wód­cy i opo­wie­dział mu po wło­sku, w ja­kiej sy­tu­acji znaj­du­je się jego ro­dzi­na. Włoch usły­szaw­szy la sua do­lce fa­vel­la, obie­cał, że po­mó­wi z księ­ciem Tre­vi­so, a przede wszyst­kim, że po­sta­wi war­tow­ni­ka dla za­po­bie­że­nia dzi­kim awan­tu­rom w ro­dza­ju tej, jaka mia­ła miej­sce w ogro­dzie Go­ło­chwa­sto­wa. Dla wy­ko­na­nia tego roz­ka­zu wy­słał z moim oj­cem ofi­ce­ra. Do­wie­dziaw­szy się, że całe brac­two dwa dni nic już nie ja­dło, ofi­cer za­pro­wa­dził wszyst­kich do zde­mo­lo­wa­ne­go skle­pu; her­ba­ta kwia­to­wa i kawa li­bań­ska wy­rzu­co­ne zo­sta­ły na pod­ło­gę wraz z po­kaź­ną ilo­ścią dak­ty­li, wi­no­gron i mig­da­łów; nasi lu­dzie na­pcha­li so­bie nimi kie­sze­nie; nie od­czu­wa­no więc bra­ku de­se­ru. War­tow­nik oka­zał się na­der po­ży­tecz­ny: z dzie­sięć razy zgra­je żoł­nie­rzy za­cze­pia­ły nie­szczę­sną gro­mad­kę ko­biet i służ­by, któ­ra na po­do­bień­stwo ko­czow­ni­ków usa­do­wi­ła się na rogu Twer­skie­go pla­cu, lecz na­tych­miast na roz­kaz jego od­cho­dzi­ły.

Mor­tier przy­po­mniał so­bie, że po­znał mo­je­go ojca w Pa­ry­żu i za­mel­do­wał o tym Na­po­le­ono­wi. Na­za­jutrz rano Na­po­le­on ka­zał go so­bie przed­sta­wić. W gra­na­to­wym wy­tar­tym pół­fra­ku z brą­zo­wy­mi gu­zi­ka­mi, no­szo­nym na po­lo­wa­niach, bez pe­ru­ki, w bu­tach już od kil­ku dni nie czysz­czo­nych,

w brud­nej bie­liź­nie, z nie­go­lo­ną bro­dą, oj­ciec mój, hoł­du­ją­cy za­zwy­czaj kon­we­nan­som i naj­su­row­szej ety­kie­cie, sta­wił się w sali tro­no­wej pa­ła­cu krem­low­skie­go na we­zwa­nie ce­sa­rza Fran­cu­zów.

Roz­mo­wa ich, o któ­rej tyle razy sły­sza­łem, dość wier­nie jest od­da­na w hi­sto­rii ba­ro­na Fa­ina oraz w hi­sto­rii Mi­chaj­łow­skie­go-Da­ni­łew­skie­go.

Po zwy­kłych zda­niach, ury­wa­nych sło­wach i la­ko­nicz­nych uwa­gach, w któ­rych w cią­gu trzy­dzie­stu pię­ciu lat do­szu­ki­wa­no się głę­bo­kie­go sen­su, do­pó­ki wresz­cie nie do­my­ślo­no się, ze sens ich był bar­dzo czę­sto ba­nal­ny – Na­po­le­on za­czął po­msto­wać na Ro­stop­czy­na za po­żar. Mó­wił, że jest to wan­da­lizm, jak zwy­kle za­pew­niał o swym wiel­kim umi­ło­wa­niu po­ko­ju, twier­dził, że wro­giem jego jest wła­ści­wie An­glia, a nie Ro­sja, chwa­lił się, że wy­sta­wił war­tę przed do­mem wy­cho­waw­czym i przed ka­te­drą Uspień­ską. Skar­żył się na Alek­san­dra, mó­wił, że ma złe oto­cze­nie, że jego (Na­po­le­ona) po­ko­jo­we in­ten­cje nie są zna­ne ce­sa­rzo­wi.

Oj­ciec mój zwró­cił mu uwa­gi, że pro­po­zy­cje po­ko­jo­we są ra­czej spra­wą zwy­cięz­cy.

– Zro­bi­łem, co mo­głem; po­sy­ła­łem do Ku­tu­zo­wa, lecz ten nie po­dej­mu­je żad­nych per­trak­ta­cji i nie za­wia­da­mia ce­sa­rza o mo­ich pro­po­zy­cjach. Je­że­li pra­gną woj­ny, to nie moja wina – będą ją mie­li.

Po ca­łej tej ko­me­dii oj­ciec mój po­pro­sił go o prze­pust­kę na wy­jazd z Mo­skwy.

– Za­bro­ni­łem wy­da­wa­nia ko­mu­kol­wiek prze­pu­stek! Po co pan wy­jeż­dża? Cze­go się pan boi? Roz­ka­za­łem otwo­rzyć ryn­ki.

Ce­sarz Fran­cu­zów w tej chwi­li za­po­mniał wi­docz­nie, że oprócz otwar­cia ryn­ków nie za­wa­dzi mieć dom kry­ty da­chem i że ży­cie na pla­cu Twer­skim wśród nie­przy­ja­ciel­skich żoł­nie­rzy nie na­le­ży do przy­jem­no­ści. Oj­ciec mój po­wie­dział mu o tym. Na­po­le­on po­my­ślał i na­gle za­py­tał:

– Czy po­dej­mie się pan do­rę­czyć mój list ce­sa­rzo­wi? Pod tym wa­run­kiem każę dać prze­pust­kę panu i ca­łej ro­dzi­nie.

– Przy­jął­bym pro­po­zy­cję wa­szej ce­sar­skiej mo­ści – od­parł mój oj­ciec – lecz trud­no mi za­rę­czyć.

– Czy da mi pan sło­wo ho­no­ru, że uży­je pan wszyst­kich spo­so­bów, by oso­bi­ście do­rę­czyć list?

– Je m'en­ga­ge sur mon hon­neur, Sire.

– To wy­star­czy. Po­ślę po pana. Czy pan cze­goś po­trze­bu­je?

– Chciał­bym, aby ro­dzi­na moja mia­ła dach nad gło­wą, do­pó­ki je­stem tu­taj, nic poza tym.

– Ksią­żę Tre­vi­so uczy­ni wszyst­ko, co bę­dzie w jego mocy.

Mor­tier istot­nie dał nam po­kój w domu ge­ne­rał-gu­ber­na­to­ra i ka­zał za­opa­trzyć nas w pro­duk­ty żyw­no­ścio­we; jego ma­ître d'ho­tel przy­słał na­wet wino. Tak mi­nę­ło kil­ka dni, po upły­wie któ­rych o go­dzi­nie czwar­tej rano Mor­tier przy­słał po mego ojca ad­iu­tan­ta i po­słał go na Kreml.

Po­żar w tych dniach osią­gnął roz­mia­ry za­stra­sza­ją­ce: roz­pa­lo­ne po­wie­trze, aż czar­ne od dymu, sta­wa­ło się go­rą­ce nie do znie­sie­nia. Na­po­le­on był w płasz­czu i cho­dził po po­ko­ju za­tro­ska­ny i gniew­ny; za­czy­nał wy­czu­wać, że jego osma­lo­ne lau­ry wkrót­ce za­mar­z­ną i że tu nie da się zbyć spra­wy żar­tem jak w Egip­cie. Plan woj­ny był bez­sen­sow­ny, o tym wie­dzie­li wszy­scy oprócz Na­po­le­ona: Ney i Na­rbon­ne, Ber­thier i zwy­kli ofi­ce­ro­wie; na wszel­kie ar­gu­men­ty od­po­wia­dał ka­ba­li­stycz­nym wy­ra­zem „Mo­skwa”; do­pie­ro w Mo­skwie zro­zu­miał to rów­nież i Na­po­le­on.

Gdy oj­ciec mój wszedł do po­ko­ju, Na­po­le­on wziął ze sto­łu za­pie­czę­to­wa­ny list, po­dał mu go i że­gna­jąc się rzekł: „Po­le­gam na pań­skim sło­wie ho­no­ru”. Na ko­per­cie było na­pi­sa­ne: „A mon frère l'Em­pe­reur Ale­xan­dre”.

Prze­pust­ka dana memu ojcu za­cho­wa­ła się do dnia dzi­siej­sze­go, pod­pi­sa­na jest przez księ­cia Tre­vi­so, a u dołu po­świad­czo­na przez Les­sep­sa, mo­skiew­skie­go obe­rpo­lic­maj­stra.

Kil­ka ob­cych osób do­wie­dziaw­szy się o prze­pu­st­ce, przy­łą­czy­ło się do nas, pro­sząc ojca, aby je za­brał jako rze­ko­mych słu­żą­cych albo krew­nych. Dla cho­re­go star­ca, mo­jej mat­ki i mam­ki przy­dzie­lo­no otwar­ty wó­zek; resz­ta szła pie­szo. Kil­ku uła­nów od­pro­wa­dza­ło nas kon­no do ro­syj­skiej arier­gar­dy, po czym po­cwa­ło­wa­li z po­wro­tem, ży­cząc nam szczę­śli­wej po­dró­ży. Po chwi­li ko­za­cy oto­czy­li dziw­nych ucie­ki­nie­rów i za­pro­wa­dzi­li do głów­nej kwa­te­ry arier­gar­dy. Do­wód­ca­mi byli tu Wint­zin­ge­ro­de i Iło­waj­ski IV.

Wint­zin­ge­ro­de, na wia­do­mość o li­ście, oświad­czył ojcu, że nie­zwłocz­nie wy­pra­wi go z dwo­ma dra­go­na­mi do ce­sa­rza do Pe­ters­bur­ga.

– Co zro­bić z to­wa­rzy­szą­cy­mi panu ludź­mi? – za­py­tał ge­ne­rał ko­zac­ki Iło­waj­ski. – Po­zo­stać tu­taj nie mogą: znaj­du­ją się w za­się­gu strza­łów ka­ra­bi­no­wych, a z dnia na dzień na­le­ży ocze­ki­wać po­waż­nych dzia­łań.

Oj­ciec mój pro­sił, o ile to moż­li­we, aby nas od­wie­zio­no do jego ja­ro­sław­skie­go ma­jąt­ku, lecz do­dał przy tym, że nie ma przy so­bie ani gro­sza.

– Ob­li­czy­my się po­tem – rzekł Iło­waj­ski – i niech pan bę­dzie spo­koj­ny, daję panu sło­wo, że ich wy­pra­wię.

Ojca za­wie­zio­no ku­rier­ski­mi koń­mi przez trakt usła­ny fa­szy­ną. Dla nas Iło­waj­ski wy­do­stał ja­kąś sta­rą lan­da­rę i wy­pra­wił do po­bli­skie­go mia­sta wraz z par­tią jeń­ców fran­cu­skich, pod kon­wo­jem ko­za­ków; dał nam pie­nią­dze na opła­ce­nie prze­jaz­du do Ja­ro­sła­wia i w ogó­le zro­bił wszyst­ko, co było moż­li­we w tych cza­sach za­mie­sza­nia i nie­po­ko­ju wo­jen­ne­go.

Taka to była moja pierw­sza po­dróż po Ro­sji; dru­ga od­by­ła się bez uła­nów fran­cu­skich, bez ko­za­ków ural­skich i jeń­ców wo­jen­nych – by­łem sam, a obok mnie sie­dział pi­ja­ny żan­darm.

Ojca mego za­wie­zio­no wprost do Arak­cze­je­wa i za­trzy­ma­no w jego domu. Hra­bia za­py­tał o list, oj­ciec mój po­wie – dział, że przy­rzekł pod sło­wem ho­no­ru do­rę­czyć go oso­bi­ście. Hra­bia obie­cał za­py­tać ce­sa­rza i na­za­jutrz za­ko­mu­ni­ko­wał li­stow­nie, że ce­sarz zle­cił mu ode­brać list ce­lem nie­zwłocz­ne­go do­rę­cze­nia. Od­biór li­stu po­kwi­to­wał (po­kwi­to­wa­nie za­cho­wa­ło się). Oj­ciec mój prze­by­wał oko­ło mie­sią­ca w do­mo­wym aresz­cie u Arak­cze­je­wa; ni­ko­go do nie­go nie do­pusz­cza­no. Z roz­ka­zu ce­sa­rza przy­jeż­dżał je­dy­nie A. S. Szysz­kow, by wy­py­tać o szcze­gó­ły po­ża­ru, wkro­cze­nia nie­przy­ja­cie­la i o wi­dze­nie się z Na­po­le­onem – oj­ciec był pierw­szym na­ocz­nym świad­kiem, któ­ry zja­wił się w Pe­ters­bur­gu. Wresz­cie Arak­cze­jew oświad­czył memu ojcu, że ce­sarz ka­zał go uwol­nić, nie bio­rąc mu za złe sko­rzy­sta­nia z prze­pust­ki do­wódz­twa nie­przy­ja­ciel­skie­go, gdyż daje się to uspra­wie­dli­wić sy­tu­acją bez wyj­ścia, w ja­kiej się wte­dy znaj­do­wał. Po uwol­nie­niu Arak­cze­jew ka­zał mu nie­zwłocz­nie wy­je­chać z Pe­ters­bur­ga, nie ze­zwa­la­jąc na wi­dze­nie się z kim­kol­wiek oprócz star­sze­go bra­ta, z któ­rym po­zwo­lo­no mu się po­że­gnać.

Była już pra­wie noc, gdy oj­ciec przy­je­chał do wio­ski ja­ro­sław­skiej i za­stał nas w chłop­skiej cha­cie (dwo­ru pań­skie­go w tej wsi nie było). Spa­łem na ław­ce pod oknem; okno źle się za­my­ka­ło, śnieg prze­do­sta­jąc się przez szpa­rę za­sy­py­wał część ław­ki i le­żał nie top­nie­jąc na pa­ra­pe­cie.

Wszy­scy byli bar­dzo za­trwo­że­ni, zwłasz­cza moja mat­ka. Na kil­ka dni przed przy­jaz­dem mego ojca z rana soł­tys i kil­ka osób z cze­la­dzi z po­śpie­chem we­szło do cha­ty, gdzie miesz­ka­ła, po­ka­zu­jąc jej coś rę­ko­ma i żą­da­jąc, aby z nimi po­szła. Mat­ka moja nie mó­wi­ła wte­dy ani sło­wa po ro­syj­sku; zro­zu­mia­ła je­dy­nie, że mowa była o Paw­le Iwa­no­wi­czu; nie wie­dzia­ła, co ma my­śleć; przy­cho­dzi­ło jej do gło­wy, że go za­bi­to lub że ktoś ma za­miar za­bić go, a po­tem ją. Wzię­ła mnie na ręce i le­d­wo żywa z prze­ra­że­nia, cała drżą­ca po­szła za soł­ty­sem. Go­ło­chwa­stow zaj­mo­wał dru­gą cha­tę; we­szli tam. Sta­rzec le­żał mar­twy obok sto­łu, przy któ­rym chciał się ogo­lić; bły­ska­wicz­ny atak pa­ra­li­żu w jed­nej chwi­li prze­rwał jego ży­cie.

Moż­na so­bie wy­obra­zić sy­tu­ację mo­jej mat­ki (mia­ła wów­czas sie­dem­na­ście lat) wśród tych na wpół dzi­kich, bro­da­tych lu­dzi odzia­nych w ko­żu­chy, mó­wią­cych w zu­peł­nie nie zna­nym jej ję­zy­ku, w nie­wiel­kiej, za­kop­co­nej cha­cie; a dzia­ło się to w li­sto­pa­dzie okrop­nej zimy 1812 roku. Go­ło­chwa­stow był je­dy­nym jej opar­ciem; dnia­mi i no­ca­mi pła­ka­ła po jego śmier­ci. A ci dzi­cy lu­dzie li­to­wa­li się nad nią ca­łym ser­cem, trak­tu­jąc ją z całą życz­li­wo­ścią i pro­sto­tą, soł­tys zaś po­sy­łał na­wet kil­ka razy syna do mia­sta po ro­dzyn­ki, pier­ni­ki, jabł­ka i oba­rzan­ki dla niej.

Po pięt­na­stu la­tach soł­tys jesz­cze żył i przy­jeż­dżał nie­kie­dy do Mo­skwy; był siwy jak go­łąb i ły­sa­wy; mat­ka moja czę­sto­wa­ła go za­zwy­czaj her­ba­tą i roz­pa­mię­ty­wa­ła wraz z nim zimę 1812 roku, jak to bała się go i jak nie mo­gąc się po­ro­zu­mieć tro­ska­li się o urzą­dze­nie po­grze­bu Paw­ła Iwa­no­wi­cza. Sta­ry wciąż jesz­cze na­zy­wał mat­kę moją, jak wów­czas, „Ju­li­zą Iwa­now­ną” za­miast Lu­izą i po­wia­dał, że wca­le nie ba­łem się jego bro­dy i chęt­nie sze­dłem do nie­go na ręce.

Z gu­ber­ni ja­ro­sław­skiej po­je­cha­li­śmy do twer­skiej i wresz­cie po roku prze­nie­śli­śmy się do Mo­skwy. W tym cza­sie wró­cił ze Szwe­cji brat mo­je­go ojca, były po­seł w West­fa­lii, któ­ry po­tem w ja­kiejś spra­wie po­je­chał do Ber­na­dot­te'a; za­miesz­kał w jed­nym domu z nami.

Pa­mię­tam jesz­cze, jak­by przez sen, śla­dy po­ża­ru po­zo­sta­łe do po­cząt­ku lat dwu­dzie­stych, wiel­kie wy­pa­lo­ne domy bez ram okien­nych, bez da­chów, roz­wa­lo­ne ścia­ny, pust­ko­wia ogro­dzo­ne pło­ta­mi, a na nich reszt­ki pie­ców i ko­mi­nów. Opo­wia­da­nia o po­ża­rze Mo­skwy, o bi­twie bo­ro­diń­skiej, o Be­re­zy­nie, o wzię­ciu Pa­ry­ża były moją ko­ły­san­ką, baj­ką dla dzie­ci, moją Ilia­dą i Ody­se­ją. Mat­ka i słu­dzy, oj­ciec i Wie­ra Ar­ta­mo­now­na nie­ustan­nie wra­ca­li do tego cza­su gro­zy, któ­ry do­świad­czył ich tak nie­daw­no, bez­po­śred­nio i sro­go. Po­tem po­wra­ca­ją­cy ge­ne­ra­ło­wie i ofi­ce­ro­wie za­czę­li się zjeż­dżać do Mo­skwy. Daw­ni ko­le­dzy ojca z Izmaj­łow­skie­go puł­ku, obec­nie okry­ci sła­wą uczest­ni­cy do­pie­ro co ukoń­czo­nej krwa­wej wal­ki, by­wa­li u nas czę­sto. Od­po­czy­wa­li po swych tru­dach i czy­nach opo­wia­da­jąc o nich. Były to istot­nie naj­świet­niej­sze cza­sy pe­ters­bur­skie­go okre­su; świa­do­mość siły ro­dzi­ła nowe ży­cie; zda­wa­ło się, że wszel­kie spra­wy i tro­ski zo­sta­ły odło­żo­ne do ju­tra, do dni po­wsze­dnich, obec­nie chcia­no uczto­wać cie­sząc się zwy­cię­stwem.

W tym cza­sie jesz­cze wię­cej na­słu­cha­łem się o woj­nie niż od Wie­ry Ar­ta­mo­now­ny. Bar­dzo lu­bi­łem opo­wie­ści hra­bie­go Mi­ło­ra­do­wi­cza; mó­wił on z nie­zwy­kłą ży­wo­ścią z wy­ra­zi­stą mi­mi­ką, z gło­śnym śmie­chem i nie­raz za­sy­pia­łem przy tym na ka­na­pie za jego ple­ca­mi.

Rzecz ja­sna, że w ta­kiej at­mos­fe­rze czu­łem się wiel­kim pa­trio­tą i za­mie­rza­łem za­cią­gnąć się do woj­ska, lecz po­czu­cie wy­łącz­no­ści na­ro­do­wej nig­dy do ni­cze­go do­bre­go nie pro­wa­dzi i oto, do cze­go do­pro­wa­dzi­ło mnie. By­wał u nas mię­dzy in­ny­mi hra­bia Qu­in­son­nas, emi­grant fran­cu­ski i ge­ne­rał-lej­te­nant ar­mii ro­syj­skiej. Jako za­wzię­ty ro­ja­li­sta brał udział w słyn­nej uro­czy­sto­ści, na któ­rej po­plecz­ni­cy kró­lew­scy dep­ta­li ozna­kę na­ro­do­wą, Ma­ria An­to­ni­na zaś piła za upa­dek re­wo­lu­cji. Hra­bia Qu­in­son­nas, szczu­pły, zgrab­ny, wy­so­ki i siwy sta­rzec był wzo­rem ugrzecz­nie­nia i wy­twor­nych ma­nier. W Pa­ry­żu cze­ka­ła nań god­ność para; po­je­chał był już po­win­szo­wać Lu­dwi­ko­wi XVIII jego wstą­pie­nia na tron i wró­cił do Ro­sji, żeby sprze­dać ma­ją­tek. Trze­ba tra­fu, na moje nie­szczę­ście, że ten naj­grzecz­niej­szy z ge­ne­ra­łów wszyst­kich ar­mii ro­syj­skich za­czął przy mnie mó­wić o woj­nie.

– A za­tem wal­czył pan prze­ciw­ko nam? – za­py­ta­łem go w naj­bar­dziej na­iw­ny spo­sób.

– Non, mon pe­tit, non, j'éta­is dans l'ar­mée rus­se.

– Jak to – rze­kłem – pan jest Fran­cu­zem i pan był w na­szej ar­mii? To nie­moż­li­we!

Oj­ciec mój su­ro­wo na mnie spoj­rzał i zmie­nił te­mat roz­mo­wy. Hra­bia po bo­ha­ter­sku wy­brnął z sy­tu­acji; rzekł, zwra­ca­jąc się do ojca, że tego ro­dza­ju uczu­cia pa­trio­tycz­ne po­do­ba­ją mu się. Mo­je­mu ojcu jed­nak nie po­do­ba­ły się i po od­jeź­dzie hra­bie­go do­sta­łem po­rząd­ną burę. „Oto re­zul­tat mó­wie­nia, bez za­sta­no­wie­nia się, o wszyst­kim, cze­go się nie ro­zu­mie i zro­zu­mieć nie moż­na; hra­bia, chcąc do­cho­wać wier­no­ści swe­mu kró­lo­wi, słu­żył na­sze­mu ce­sa­rzo­wi". Rze­czy­wi­ście ja tego nie ro­zu­mia­łem!

Oj­ciec mój prze­by­wał dwa­na­ście lat za gra­ni­cą, brat jego – jesz­cze dłu­żej; chcie­li oni urzą­dzić so­bie ja­kieś ży­cie na mo­dłę cu­dzo­ziem­ską, bez wiel­kich wy­dat­ków i z za­cho­wa­niem wszel­kich wy­gód ro­syj­skich. Ży­cie nie ukła­da­ło się jed­nak, może dla­te­go, że nie mo­gli dojść do po­ro­zu­mie­nia, a być może dla­te­go, że na­tu­ra zie­mia­ni­na bra­ła górę nad cu­dzo­ziem­ski­mi przy­zwy­cza­je­nia­mi. Go­spo­dar­stwo mie­li wspól­ne, do­bra nie­po­dzie­lo­ne (mnó­stwo cze­la­dzi za­miesz­ki­wa­ło par­ter), ist­nia­ły za­tem wszel­kie wa­run­ki sprzy­ja­ją­ce nie­ła­do­wi.

Opie­ko­wa­ły się mną dwie pia­stun­ki: jed­na Ro­sjan­ka, dru­ga zaś Niem­ka. Wie­ra Ar­ta­mo­now­na i M-me Pro­vot były ko­bie­ta­mi bar­dzo do­bry­mi, lecz nu­dzi­łem się pa­trząc, jak ca­ły­mi dnia­mi ro­bią na dru­tach poń­czo­chy i do­ci­na­ją so­bie na­wza­jem, dla­te­go też ko­rzy­sta­jąc z byle oka­zji ucie­ka­łem do po­ko­jów, za­miesz­ka­łych przez Se­na­to­ra (by­łe­go po­sła), do mego je­dy­ne­go przy­ja­cie­la – jego ka­mer­dy­ne­ra Ca­lo­ta.

Rzad­ko spo­ty­ka­łem lu­dzi lep­szych, po­tul­niej szych i ła­god­niej­szych od nie­go. Zu­peł­nie sa­mot­ny w Ro­sji, roz­łą­czo­ny z wszyst­ki­mi bli­ski­mi, źle mó­wią­cy po ro­syj­sku, był po ko­bie­ce­mu przy­wią­za­ny do mnie. Go­dzi­ny całe spę­dza­łem w jego po­ko­ju, do­ku­cza­łem mu, mę­czy­łem, zbyt­ko­wa­łem – wszyst­ko zno­sił z do­bro­tli­wym uśmie­chem, wy­ci­nał dla mnie róż­ne cuda z tek­tu­ry, rzeź­bił róż­ne dro­bia­zgi z drze­wa (ale i ko­cha­łem go też za to!). Wie­czo­ra­mi przy­no­sił mi na górę z bi­blio­te­ki książ­ki z ob­raz­ka­mi: po­dró­że Ga­me­li­na i Pal­la­sa oraz gru­bą księ­gę „świat w oso­bach”. Ta ostat­nia tak mi się po­do­ba­ła i tak dłu­go ją oglą­da­łem, że na­wet skó­rza­na opra­wa nie wy­trzy­ma­ła. Ca­lot po dwie go­dzi­ny z rzę­du po­ka­zy­wał mi te same ry­ci­ny, po­wta­rza­jąc po raz ty­sią­cz­ny te same ob­ja­śnie­nia.

W przeded­niu mo­ich uro­dzin lub imie­nin Ca­lot za­my­kał się w swo­im po­ko­ju; stam­tąd sły­chać było róż­ne dźwię­ki młot­ka i in­nych na­rzę­dzi; czę­sto szyb­kim kro­kiem prze­cho­dził przez ko­ry­tarz, za każ­dym ra­zem za­my­ka­jąc swo­je drzwi na klucz, to z ron­dlem od kle­ju, to z… ja­ki­miś przed­mio­ta­mi za­wi­nię­ty­mi w pa­pier. Moż­na so­bie wy­obra­zić, jak mi się chcia­ło wie­dzieć, co on przy­go­to­wu­je; po­sy­ła­łem na zwia­dy chłop­ców ze dwo­ru, lecz Ca­lot miał się na bacz­no­ści. Od­kry­li­śmy pew­ne­go razu na scho­dach nie­wiel­ki otwór, wy­cho­dzą­cy wprost do jego po­ko­ju, lecz i to nam nie po­mo­gło: wi­docz­na była tyl­ko gór­na część okna i por­tret Fry­de­ry­ka II, któ­ry wy­glą­dał jak wy­chu­dły sęp ze swym wiel­kim no­sem i gwiaz­dą. Po ja­kichś dwóch dniach ha­łas usta­wał, po­kój był otwar­ty – wszyst­ko było w nim po daw­ne­mu, gdzie­nieg­dzie po­nie­wie­ra­ły się je­dy­nie skraw­ki zło­te­go i ko­lo­ro­we­go pa­pie­ru; czer­wie­ni­łem się po­że­ra­ny cie­ka­wo­ścią, lecz Ca­lot z prze­sad­nie po­waż­ną miną nie po­ru­szał draż­li­we­go te­ma­tu.

Wresz­cie nad­cho­dził ocze­ki­wa­ny w mę­czar­ni uro­czy­sty dzień; bu­dzi­łem się już o pią­tej rano i my­śla­łem o przy­go­to­wa­niach Ca­lo­ta; oko­ło go­dzi­ny ósmej zja­wiał się w bia­łym kra­wa­cie, w bia­łej ka­mi­zel­ce, w gra­na­to­wym fra­ku i z pu­sty­mi rę­ko­ma. „Kie­dyż to się skoń­czy? Czy on aby nie ze­psuł?” Czas mi­jał i, jak zwy­kle, na­pły­wa­ły po­da­run­ki, i lo­kaj Je­li­za­wie­ty Alek­sie­jew­ny Go­ło­chwa­sto­wej już przy­cho­dził z za­wią­za­ną w ser­wet­ce kosz­tow­ną za­baw­ką, i Se­na­tor przy­niósł już ja­ko­weś cuda, lecz nie­po­ko­ją­ce ocze­ki­wa­nie nie­spo­dzian­ki mą­ci­ło ra­dość.

Na­gle, ja­koś tak znie­nac­ka, po obie­dzie lub her­ba­cie, pia­stun­ka mó­wi­ła mi:

– Niech pa­nicz na chwi­lę zej­dzie na dół, tam o pa­ni­cza pyta ja­kiś czło­wiek.

„Oto jest” – my­śla­łem i scho­dzi­łem na dół ze­śli­zgu­jąc się na rę­kach po po­rę­czy scho­dów. Drzwi do sa­lo­nu otwie­ra­ją się z ha­ła­sem, gra mu­zy­ka, trans­pa­rent z moim mo­no­gra­mem skrzy się, chłop­cy ze dwo­ru po­prze­bie­ra­ni za Tur­ków po­da­ją mi cu­kier­ki, po­tem roz­po­czy­na się ko­me­dia ma­rio­net­ko­wa lub fa­jer­werk w po­ko­ju. Ca­lot krzą­ta się spo­co­ny, wszyst­ko sam pusz­cza w ruch i za­chwy­co­ny jest nie mniej ode mnie.

Ja­kież po­da­run­ki mo­gły do­rów­nać tego ro­dza­ju ucztom – prze­cież nig­dy nie lu­bi­łem rze­czy, po­czu­cie wła­sno­ści i za­chłan­ność w żad­nym wie­ku nie były we mnie roz­wi­nię­te; po mę­czą­cym ocze­ki­wa­niu nie­spo­dzian­ki – mnó­stwo świe­czek, cyn­fol­li i za­pach pro­chu I Bra­ko­wa­ło może jed­ne­go – ko­le­gi, lecz całe dzie­ciń­stwo spę­dzi­łem w sa­mot­no­ści, to­też nie by­łem pod tym wzglę­dem roz­piesz­czo­ny*.

Oj­ciec mój miał jesz­cze jed­ne­go bra­ta, star­sze­go od nich obu, z któ­rym on i Se­na­tor ze­rwa­li wszel­kie sto­sun­ki; po­mi­mo to wspól­nie za­rzą­dza­li do­bra­mi, czy­li po­spo­łu je ruj­no­wa­li. Z ra­cji tej kłót­ni nie­ład po­trój­ne­go ad­mi­ni­stro­wa­nia był okrop­ny. Dwaj bra­cia ro­bi­li wszyst­ko na prze­kór star­sze­mu, a on – im. Soł­ty­si i chło­pi tra­ci­li gło­wy: je­den żąda fur­ma­nek, dru­gi sia­na, trze­ci drew, każ­dy wy­da­je roz­po­rzą­dze­nia, każ­dy po­sy­ła swo­ich za­ufa­nych. Star­szy brat mia­nu­je soł­ty­sa – młod­si zmie­nia­ją go po mie­sią­cu cze­pia­jąc się ja­kiejś bła­host­ki i wy­zna­cza­ją in­ne­go, któ­re­go nie uzna­je star­szy brat. Do tego, jak to zwy­kle bywa, plot­ki, in­try­gi, szpie­dzy i fa­wo­ry­ci, a na dnie tego wszyst­kie­go bied­ni chło­pi, nie znaj­du­ją­cy ani sądu, ani obro­ny, szar­pa­ni w róż­ne

* Oprócz mnie oj­ciec miał jesz­cze Jed­ne­go syna, Je­go­ra, o dzie­sieć lat ode mnie star­sze­go. Za­wsze go ko­cha­łem, ale nie mógł on być to­wa­rzy­szem mo­ich za­baw. Okres mię­dzy dwu­na­stym a trzy­dzie­stym ro­kiem ży­cia spę­dził pod no­żem chi­rur­gów. Po ca­łym sze­re­gu tor­tur, któ­re zniósł z wy­jąt­ko­wym mę­stwem, le­ka­rze, uczy­niw­szy z ca­łe­go jego ży­cia jed­no pa­smo ope­ra­cyj, orze­kli, że cho­ro­ba Jest nie­ule­czal­na. Zdro­wie – zo­sta­ło zruj­no­wa­ne; wa­run­ki i uspo­so­bie­nie przy­czy­ni­ły się do osta­tecz­ne­go zła­ma­nia mu ży­cia. Stro­ni­ce, na któ­rych wspo­mi­nam o jego sa­mot­nym, smut­nym ży­ciu, zo­sta­ły prze­ze mnie opusz­czo­ne; nie chcę ich dru­ko­wać bez jego zgo­dy. A. H.

stro­ny, ob­cią­ża­ni po­dwój­ną pra­cą i nie­sko­or­dy­no­wa­ny­mi ka­pry­śny­mi żą­da­nia­mi.

Spo­ry te przy­czy­ni­ły się przede wszyst­kim do nie­ocze­ki­wa­ne­go prze­gra­nia ol­brzy­mie­go pro­ce­su z hra­bia­mi De­vier, w któ­rym ra­cja była po stro­nie bra­ci. Ma­jąc wspól­ne in­te­re­sy nig­dy nie mo­gli zgo­dzić się co do spo­so­bu dzia­ła­nia; stro­na prze­ciw­na siłą rze­czy z tego sko­rzy­sta­ła. Poza utra­tą wiel­kiej i wspa­nia­łej po­sia­dło­ści każ­dy z bra­ci zo­stał ska­za­ny przez se­nat na opła­ce­nie kosz­tów i strat po trzy­dzie­ści ty­się­cy ru­bli w asy­gna­cjach. Na­ucz­ka ta otwo­rzy­ła im oczy i zde­cy­do­wa­li się prze­pro­wa­dzić po­dział. Per­trak­ta­cje przy­go­to­waw­cze trwa­ły pra­wie rok; ma­ją­tek po­dzie­lo­no na trzy dość rów­ne czę­ści, los miał roz­strzy­gnąć, któ­ra komu ma przy­paść. Se­na­tor i oj­ciec mój po­je­cha­li do bra­ta, któ­re­go nie wi­dzie­li od kil­ku lat, ce­lem uło­że­nia się i po­go­dze­nia; po­tem ro­ze­szła się po­gło­ska, że on ma przy­je­chać do nas, aby za­koń­czyć spra­wę. Po­gło­ska o przy­jeź­dzie star­sze­go bra­ta wy­wo­ła­ła prze­strach i nie­po­kój w na­szym domu.

Był on jed­ną z tych ory­gi­nal­nie po­twor­nych istot, któ­re moż­li­we są je­dy­nie w ory­gi­nal­nie po­twor­nym ży­ciu ro­syj­skim. Był z na­tu­ry czło­wie­kiem uzdol­nio­nym, lecz całe ży­cie po­peł­niał nie­do­rzecz­no­ści, gra­ni­czą­ce czę­sto ze zbrod­nią. Otrzy­mał przy­zwo­ite wy­kształ­ce­nie na mo­dłę fran­cu­ską, był bar­dzo oczy­ta­ny, a spę­dzał czas na roz­pu­ście i czczym próż­no­wa­niu aż do sa­mej śmier­ci. Roz­po­czął swo­ją służ­bę woj­sko­wą w puł­ku Izmaj­łow­skim, peł­nił przy Po­tiom­ki­nie coś w ro­dza­ju obo­wiąz­ków ad­iu­tan­ta, po­tem ob­jął sta­no­wi­sko w ja­kimś po­sel­stwie, a po po­wro­cie do Pe­ters­bur­ga zro­bio­no z nie­go na­czel­ne­go pro­ku­ra­to­ra sy­no­du. Ani śro­do­wi­sko dy­plo­ma­tycz­ne, ani też mni­sie nie mo­gło po­skro­mić jego nie­okieł­zna­ne­go cha­rak­te­ru. Za kłót­nie z ar­chi­je­re­ja­mi dano mu dy­mi­sję; za po­li­czek, któ­ry chciał wy­mie­rzyć, czy też wy­mie­rzył, ja­kie­muś panu na ofi­cjal­nym obie­dzie u ge­ne­rał-gu­ber­na­to­ra, za­bro­nio­no mu przy­jeż­dżać do Pe­ters­bur­ga. Wy­je­chał do swej tam­bow­skiej po­sia­dło­ści; tam chło­pi omal że go nie za­bi­li za amo­ry i okru­cień­stwa; za­wdzię­czał ży­cie swe­mu stan­gre­to­wi i ko­niom.

Po­tem osiadł w Mo­skwie. Opusz­czo­ny przez wszyst­kich krew­nych i przez wszyst­kich ob­cych, miesz­kał sam je­den w swym wiel­kim domu na Twer­skim bul­wa­rze; gnę­bił swo­ją cze­ladź i ruj­no­wał chło­pów. Urzą­dził so­bie wiel­ką bi­blio­te­kę oraz cały pańsz­czyź­nia­ny ha­rem i jed­no, i dru­gie trzy­mał w za­mknię­ciu. Po­zba­wio­ny ja­kich­kol­wiek za­jęć i za­ta­ja­jąc strasz­li­wą am­bi­cję, gra­ni­czą­cą z na­iw­no­ścią, dla roz­ryw­ki sku­py­wał nie­po­trzeb­ne rze­czy i wsz­czy­nał jesz­cze bar­dziej nie­po­trzeb­ne pro­ce­sy, któ­re pro­wa­dził z za­wzię­to­ścią. Trzy­dzie­ści lat cią­gnął się jego pro­ces o skrzyp­ce Ama­tie­go i skoń­czył się tym, że go wy­grał. Wy­pro­ce­so­wał po nie­zwy­kłych wy­sił­kach ścia­nę łą­czą­cą dwa domy, z któ­rej po­sia­da­nia nic nie uzy­skał. Bę­dąc dy­mi­sjo­no­wa­ny, z ga­zet do­wia­dy­wał się o awan­sach swo­ich ko­le­gów, ku­po­wał przy­zna­wa­ne im or­de­ry i roz­kła­dał je na sto­le jako ża­ło­sne przy­po­mnie­nie, czym to mógł być ude­ko­ro­wa­ny!

Bra­cia i sio­stry bali się go i nie utrzy­my­wa­li z nim żad­nych sto­sun­ków, na­sza służ­ba omi­ja­ła jego dom, by się z nim nie spo­tkać, i bla­dła na jego wi­dok; ko­bie­ty oba­wia­ły się jego bez­czel­nej na­tar­czy­wo­ści, cze­ladź od­pra­wia­ła mo­dły, aby nie wpaść w jego ręce.

I oto ten strasz­ny czło­wiek miał przy­je­chać do nas. Od rana w ca­łym domu pa­no­wa­ło nie­zwy­kłe pod­nie­ce­nie; nig­dy przed­tem nie wi­dzia­łem tego mi­tycz­ne­go „bra­ta-wro­ga”, acz­kol­wiek uro­dzi­łem się w jego domu, gdzie oj­ciec mój miesz­kał po po­wro­cie z ob­cych kra­jów; bar­dzo pra­gną­łem go uj­rzeć, a jed­no­cze­śnie ba­łem się nie wie­dząc cze­go, lecz bar­dzo się ba­łem.

Na dwie go­dzi­ny przed jego przy­by­ciem zja­wił się star­szy sio­strze­niec mego ojca, dwóch bli­skich zna­jo­mych i je­den po­czci­wy, gru­by i nie­do­świad­czo­ny urzęd­nik, za­rzą­dza­ją­cy spra­wa­mi. Wszy­scy sie­dzie­li w mil­czą­cym ocze­ki­wa­niu; na­gle wszedł słu­żą­cy i ja­kimś nie­swo­im gło­sem za­mel­do­wał: – Brat pań­ski ra­czył przy­być.

– Pro­sić – rzekł Se­na­tor z wi­docz­nym zde­ner­wo­wa­niem. Oj­ciec mój jął wą­chać ta­ba­kę, sio­strze­niec po­pra­wił kra­wat, urzęd­nik od­wró­cił się i od­kaszl­nął. Ka­za­no mi pójść na górę, za­trzy­ma­łem się w dru­gim po­ko­ju drżąc na ca­łym cie­le.

„Bra­ci­szek” kro­czył po­wo­li i z po­wa­gą. Se­na­tor i oj­ciec mój wy­szli na jego spo­tka­nie. Niósł, jak to się zwy­kło no­sić na we­se­lach I po­grze­bach, ob­raz, trzy­ma­jąc go obu­rącz przed pier­sią, i prze­cią­głym gło­sem, nie­co przez nos, zwró­cił się do bra­ci z na­stę­pu­ją­cy­mi sło­wa­mi:

– Ob­ra­zem tym po­bło­go­sła­wił mnie przed swym zgo­nem ro­dzic nasz zle­ciw­szy mnie i zmar­łe­mu bra­tu Pio­tro­wi mieć pie­czę nad wami i za­stą­pić wam ojca… Gdy­by nie­bosz­czyk ro­dzic nasz wie­dział o wa­szym po­stę­po­wa­niu prze­ciw­ko star­sze­mu bra­tu…

– Ale, mon cher frère – ode­zwał się mój oj­ciec swo­im sztucz­nie obo­jęt­nym gło­sem – rów­nież i ty pięk­nie speł­ni­łeś ostat­nią wolę ro­dzi­ca. Le­piej by­ło­by dla cie­bie i dla nas rów­nież, gdy­by­śmy za­po­mnie­li o tych przy­krych re­mi­ni­scen­cjach

– Jak?! Co?l – za­wo­łał po­boż­ny „bra­ci­szek”. – To po to­ście mnie spro­wa­dzi­li?! – i z taką siłą rzu­cił ob­raz, że aż srebr­na sza­ta za­brzę­cza­ła. Wów­czas Se­na­tor rów­nież jął krzy­czeć jesz­cze okrop­niej­szym gło­sem. Po­bie­głem pę­dem na gór­ne pię­tro i zdą­ży­łem je­dy­nie zo­ba­czyć, że urzęd­nik i sio­strze­niec prze­stra­sze­ni nie mniej ode mnie rej te­ro­wa­li na bal­kon.

Co tam było i jak tam było, nie umiem po­wie­dzieć; wy­stra­sze­ni lu­dzie za­szy­li się w kąty, nikt nic nie wie­dział, co się dzia­ło; ani Se­na­tor, ani oj­ciec nig­dy nie mó­wi­li przy mnie o tej sce­nie. Ha­łas po­wo­li ustał i po­dział ma­jąt­ku zo­stał do­ko­na­ny, wte­dy czy też dnia na­stęp­ne­go – nie pa­mię­tam.

Ojcu memu przy­pa­dła w udzia­le wiel­ka pod­mo­skiew­ska po­sia­dłość w ruz­skim po­wie­cie – Wa­si­lew­sko­je. Na­stęp­ne­go roku miesz­ka­li­śmy tam całe lato; w cią­gu tego cza­su Se­na­tor ku­pił so­bie dom na Ar­ba­cie; po­wró­ci­li­śmy sami do na­sze­go wiel­kie­go miesz­ka­nia, opu­sto­sza­łe­go i wy­mar­łe­go. Wkrót­ce oj­ciec mój ku­pił rów­nież dom na Sta­rej Ko­niu­szen­nej.

Z Se­na­to­rem od­cho­dził po pierw­sze Ca­lot, a po dru­gie wszyst­ko to, co oży­wia­ło nasz dom. Je­dy­nie Se­na­tor prze­szka­dzał, by nad wszyst­kim nie pa­no­wa­ła hi­po­chon­dria mego ojca, któ­ra obec­nie nie była już ni­czym krę­po­wa­na. Nowy dom był smut­ny, przy­po­mi­nał wię­zie­nie lub szpi­tal: par­ter miał skle­pie­nie, gru­be ścia­ny upo­dab­nia­ły okna do for­tecz­nych am­bra­zur; wo­kół domu ze wszyst­kich stron znaj­do­wa­ło się zbyt wiel­kie po­dwó­rze.

W grun­cie rze­czy na­le­ża­ło się ra­czej dzi­wić temu, że Se­na­tor mógł tak dłu­go miesz­kać z moim oj­cem pod jed­nym da­chem, niż temu, że się ro­ze­szli. Rzad­ko wi­dy­wa­łem dwóch lu­dzi bar­dziej róż­nią­cych się niż oni.

Se­na­tor był z cha­rak­te­ru czło­wie­kiem do­brym i lu­bią­cym roz­ryw­ki; spę­dził całe ży­cie w świe­cie ja­rzą­cym się od lamp, w świe­cie ofi­cjal­nie-dy­plo­ma­tycz­nym i dwor­sko-urzę­do­wym, nie do­my­śla­jąc się, że ist­nie­je świat inny, po­waż­niej­szy – nie ba­cząc na­wet na to, że wszyst­kie wy­da­rze­nia od 1789 do 1815 roku nie tyl­ko prze­szły obok, ale i za­wa­dzi­ły o nie­go. Hra­bia Wo­ron­cow wy­słał go do lor­da Gre­nvil­le'a, aby do­wie­dział się, co za­mie­rza przed­się­wziąć ge­ne­rał Bo­na­par­te po po­rzu­ce­niu ar­mii egip­skiej. Ba­wił w Pa­ry­żu pod­czas ko­ro­na­cji Na­po­le­ona. W 1811 roku Na­po­le­on ka­zał go za­trzy­mać i po­zo­sta­wić w Kas­sel, gdzie był po­słem „przy kró­lu Je­ro­mie”, jak się o tym wy­ra­żał oj­ciec w chwi­lach iry­ta­cji. Sło­wem był obec­ny przy wszel­kich wy­da­rze­niach ostat­nich cza­sów, ma­ją­cych ogrom­ną wagę, lecz był obec­ny ja­koś dziw­nie, nie tak jak­by na­le­ża­ło.

Jako ka­pi­tan gwar­dii przy­bocz­nej puł­ku Izmaj­łow­skie­go zna­lazł się przy po­sel­stwie w Lon­dy­nie; Pa­weł spo­strzegł to w wy­ka­zie i po­le­cił mu nie­zwłocz­nie przy­być do Pe­ters­bur­ga. Dy­plo­ma­ta-wo­jak wy­ru­szył pierw­szym okrę­tem i przy­był na roz­kaz.

– Chcesz po­zo­stać w Lon­dy­nie? – za­py­tał ochry­płym gło­sem Pa­weł.

– Je­śli jego ce­sar­ska mość ra­czy mi ze­zwo­lić – od­rzekł ka­pi­tan za­trud­nio­ny w po­sel­stwie.

– Ru­szaj z po­wro­tem nie tra­cąc cza­su – od­po­wie­dział Pa­weł ochry­płym gło­sem i ka­pi­tan wy­ru­szył, nie zo­ba­czyw­szy się na­wet z krew­ny­mi miesz­ka­ją­cy­mi w Mo­skwie.

Do­pó­ki kwe­stie dy­plo­ma­tycz­ne roz­strzy­ga­no za po­mo­cą ba­gne­tów i kar­ta­czy, był po­słem. Swo­ją ka­rie­rę dy­plo­ma­tycz­ną skoń­czył pod­czas Kon­gre­su Wie­deń­skie­go, tego pro­mien­ne­go fe­sty­nu wszyst­kich dy­plo­ma­cji. Po po­wro­cie do Ro­sji zo­stał mia­no­wa­ny szam­be­la­nem w Mo­skwie, gdzie nie ma dwo­ru. Nie zna­jąc ko­dek­sów i ro­syj­skiej pro­ce­du­ry są­do­wej tra­fił do se­na­tu, zo­stał człon­kiem Rady Opie­kuń­czej, dy­rek­to­rem Szpi­ta­la Ma­ryj­skie­go, dy­rek­to­rem In­sty­tu­tu Alek­san­dryj­skie­go i wszyst­kie te funk­cje peł­nił z gor­li­wo­ścią, któ­ra była bo­daj że nie­po­trzeb­na, z upo­rem, któ­ry wy­rzą­dzał szko­dę, z uczci­wo­ścią, któ­rej nikt nie za­uwa­żał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: