Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokolenie ja - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pokolenie ja - ebook

Dlaczego pokolenie dzisiejszych 30-40 latków, ale też ludzi młodszych, z takim trudem buduje trwałe związki? Statystyki mówią o lawinowym wzroście jednoosobowych gospodarstw domowych w Europie Zachodniej, a więc zapewne wkrótce także i w Polsce. Naukowcy różnych dziedzin od dawna głowią się, jak wytłumaczyć ten fenomen, a Michael Nast robi to lekko, zwięźle i przekonująco. Autor kreśli szerszą perspektywę – nie ogranicza się do samych relacji romantycznych, wspomina też o wpływie pracy, środowiska, mediów na nasze oczekiwania.

Rozprawia się z mitami popkultury, tak mocno zakorzenionymi w naszej świadomości. Nie daje recepty na związek (takich książek było już wiele), ale odpowiada na pytanie, dlaczego współcześni 30-40-latkowie są tak skupieni na sobie.

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-587-9
Rozmiar pliku: 973 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Są takie chwile w życiu autora, których nie da się przeliczyć na pieniądze. I to właśnie te chwile, sukcesy doskonałe, pamięta się o wiele dłużej niż widok rosnącego stanu konta.

Jako znakomity przykład niech posłuży zdarzenie sprzed kilku lat. Po południu zadźwięczał dzwonek u drzwi i kurier wręczył mi paczuszkę, nadawcą było moje ówczesne wydawnictwo. W paczuszce znajdowała się książka, częściowo po francusku, z którą w pierwszym momencie nie wiedziałem, co począć. Nie dołączono żadnego pisma, a francuskiego nigdy się nie uczyłem. W Berlinie Wschodnim, gdzie dorastałem i chodziłem do szkoły, uczono rosyjskiego. Języka, z którego jestem dziś w stanie zrozumieć jakieś dziesięć słów. Po sześciu latach nauki. To nawet nie są dwa słowa na rok szkolny, co raczej nie jest imponującym osiągnięciem.

Jednak gdy przekartkowałem książkę, zorientowałem się oczywiście, że to szkolny podręcznik. I w tym momencie zaskoczyłem. Coraz szybciej przewracałem kartki i w końcu ze zdumieniem stwierdziłem, że jeden z moich tekstów zdołał trafić do francuskiego podręcznika. Poczucie odrealnienia. Wersy ponumerowano, a na stronie obok znajdowały się instrukcje, jak uczniowie mają analizować tekst. To było poczucie triumfu w czystej formie, jedna z najpiękniejszych chwil w mojej karierze autora.

Nie tak dawno, po spotkaniu autorskim we Frankfurcie, podszedł do mnie jeden ze słuchaczy, by mi podziękować. Przeczytał mój tekst „Co znaczy »Ostatnio widziany«, który znajduje się również w tej książce i chyba najlepiej streszcza się w tym oto pięknym zdaniu: „Nie wiemy, co inni ludzie myślą ani czują, interpretujemy ich zachowanie, a potem czujemy się obrażeni z powodu własnych myśli”. Mężczyzna powiedział mi, że ten tekst odzwierciedlał sytuację w jego rodzinie, której kilkoro członków już od lat ze sobą nie rozmawiało. Bez namysłu zwołał swoich bliskich i odczytał im ów tekst. Jeszcze tego samego popołudnia waśń rodowa została zakończona.

– Otworzył im oczy – powiedział i podał mi rękę. – I za to chciałbym panu podziękować.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, co powiedzieć, znowu ogarnęło mnie to poczucie odrealnienia. Poczułem, że przeżywam właśnie jeden z tych fantastycznych sukcesów doskonałych, które tak rzadko się trafiają.

Myślę, że historia tego pana z Frankfurtu świetnie opisuje teksty zamieszczone w niniejszej książce. To nie jest poradnik. Ani zbiór instrukcji. Nie jestem ani psychologiem, ani socjologiem, jestem obserwatorem i opowiadaczem. Być może między wierszami znajdziecie odpowiedzi, których szukacie. Ja widzę moje pisanie raczej w nurcie tradycji beletrystycznej, polegającej na tworzeniu autentycznego obrazu życia. Na kreśleniu obrazu prawdziwego życia i wyciąganiu z tego własnych wniosków. Dobre powieści więcej mnie nauczyły o życiu niż jakikolwiek poradnik.

Gdy internetowy magazyn „Im Gegenteil” opublikował mój tekst Pokolenie ja, już pierwszego wieczora odnotował tyle wejść, że serwer co chwilę się zawieszał. Omal nie padł. Tylko w pierwszym tygodniu moje słowa przeczytało milion osób i w tym samym tygodniu szychy z zarządu kupiły nowy serwer. Sukces tekstu, szczerze mówiąc, mnie zaskoczył, bo właściwie niczym się on nie różni od moich pozostałych publikacji. Opiera się na tych samych założeniach.

W ciągu ostatnich paru miesięcy dostałem tysiące wiadomości z podziękowaniami. Za to, że moje teksty wzruszyły i poruszyły nadawców, za to, że po ich lekturze zastanowili się nad sobą i swoim życiem. Wiele osób mi napisało, że ująłem w słowa niejasne uczucia, które już wcześniej w nich tkwiły. Rzeczy, których nigdy nie planowałem podczas pisania. Zresztą prawdopodobnie nie da się ich zaplanować, coś takiego po prostu się zdarza. Każda z tych wiadomości była osobnym sukcesem doskonałym. Bo to jest największy komplement dla mnie jako autora. Poruszyć coś w czytelniku, coś w nim wyzwolić.

Przed paroma miesiącami dostałem wiadomość od pewnej siedemnastolatki, która koniecznie musiała do mnie napisać, gdyż sama siebie zaskoczyła. Przeczytała jeden z moich tekstów – i przeczytała go do końca. Napisała: „Właściwie to ja nie czytam, chyba że w szkole mnie zmuszą, ale pan po prostu czyta w naszych sercach. Gdybyśmy omawiali w szkole takie teksty, tobyśmy znowu chętnie czytali”.

Uśmiechnąłem się i przypomniałem sobie, jak przed paroma laty kurier wręczył mi paczuszkę z francuskim podręcznikiem.

Jak już powiedziałem, kto szuka poradnika, ten go tu nie znajdzie. A komu obca jest ironia, tego te teksty raczej nie rozbawią.

Całej reszcie życzę przyjemnej lektury!

Michael Nast

Berlin, styczeń 2016 rokuO czym mówimy, mówiąc o miłości

Bywają takie chwile, kiedy przyglądam się dawnym związkom i zadaję sobie pytanie, czy kochałem moje byłe. To znaczy, czy je naprawdę kochałem. Czy doznawałem tego uczucia, którego oczekiwałem. Uczucia, jakie właściwie powinno było mnie ogarnąć. W zeszły poniedziałek było kilka takich chwil.

Szwajcarski pisarz Max Frisch zestawił w swych dziennikach kwestionariusz z dwudziestu pięciu pytań, które zdążyły już zyskać sławę. Dwa z tych pytań brzmią: „Czy kochacie kogoś? A z czego to wnioskujecie?”¹. No cóż, bardzo dobre pytanie. O to, o czym mówimy, mówiąc o miłości. Pytanie, jakie chyba każdy powinien sobie kiedyś zadać.

Na przykład Christian, chłopak Jasmin. Parę dni temu spotkałem się z Jasmin. Już przy powitaniu wyglądała na wyraźnie roztrzęsioną. Zapytałem:

– Wszystko w porządku?

– No, właściwie to nie – odpowiedziała. – Właśnie trochę się posprzeczałam z moim chłopakiem.

– Ach tak? – odezwałem się, bo już czułem, że sformułowanie „trochę się posprzeczałam” było raczej łagodnym eufemizmem opisującym ich kłótnię, nieszkodliwą frazą, za pomocą której Jasmin przede wszystkim siebie chciała uspokoić. Przeczucie się potwierdziło. W kłótni chodziło bowiem o skoki w bok.

– Stwierdził, że skok w bok zawsze się może przytrafić, w końcu leży w ludzkiej naturze – powiedziała Jasmin. – Seks nie ma nic wspólnego z miłością. Przecież wszyscy to robią.

– Ach tak? – odezwałem się jeszcze raz i poczułem, jak rysy mi tężeją.

– Powiedział, że w swoim ostatnim związku przecież sam został oszukany, więc jemu też wolno – dodała. – Ale o czymś takim trzeba porozmawiać od razu na początku, a nie stawiać kogoś przed faktem dokonanym, kiedy już jest po wszystkim.

– Okej – przeciągałem słowa. – I jak się ta wasza sprzeczka skończyła?

– Powiedział mi: ty masz swoje zdanie, ja mam swoje, zróbmy co się da w tych warunkach – odparła Jasmin ze łzami w oczach.

Spojrzałem na nią w osłupieniu. W końcu jeszcze miesiąc temu Christian walczył o Jasmin, gdy ta chciała się z nim rozstać. Przysięgał jej swą miłość, codziennie wysyłał jej ze trzydzieści maili, błagał. Była miłością jego życia. Uczucie, które ledwie miesiąc później skurczyło się do zdania – „Ty masz swoje zdanie, ja mam swoje, zróbmy co się da w tych warunkach”.

Oczywiście Christian nie czuł żadnej miłości, gdy walczył o Jasmin, co jej zresztą powiedziałem. Jego „miłość” podbudowywała mu ego. Pielęgnował „miłość”, w której nie chodziło o Jasmin, lecz wyłącznie o niego samego. Zależało mu na jej uczuciu, by potwierdzić własną wartość. To wszystko nigdy nie miało z nią nic wspólnego.

Christian ze swoim brakiem empatii jest oczywiście przykładem drastycznym, modelem wzorcowym, ale w ogólnym zarysie postępuje jak większość ludzi. Kochają tak jak on. Pielęgnują narcystyczną miłość. „W miłości zależy ci raczej na połechtaniu miłości własnej niż na zaspokojeniu głębokiego uczucia”. Zdanie, któremu zresztą udało się trafić do trzydziestostronicowego horoskopu osobistego, który sporządziła dla mnie dawna koleżanka z pracy za pomocą specjalnego programu astrologicznego, chociaż wcale tego nie chciałem, no bo zasadniczo nie mam odpowiedniego podejścia do horoskopów. Zdaniem gwiazd Christian jest więc taki sam jak ja, co wywołało u mnie dość nieprzyjemne mrowienie w okolicy żołądka.

– Z tego punktu widzenia większość ludzi jest taka jak ty – roześmiał się Till, kiedy parę dni później opowiedziałem mu w barze Goldfisch o tej niepokojącej cesze wspólnej. Till studiował ekonomię przedsiębiorstwa i filozofię, oryginalna kombinacja, która zapewnia mu niebanalne spojrzenie na rzeczy.

– To jest naturalnie uwarunkowane społecznie – powiedział. – Jesteśmy po prostu konsumentami w społeczeństwie konsumenckim. Żyjemy w społeczeństwie budzenia potrzeb. My nie potrzebujemy telefonu, my potrzebujemy najnowszego iPhone’a. Kupowanie produktów daje nam krótką chwilę zaspokojenia, krótką, by tak rzec, chwilę szczęścia. No ale to nie jest trwałe uczucie i dlatego musimy ciągle kupować kolejne produkty. Musimy stale być z siebie niezadowoleni, żeby system działał. Niestety tę zasadę stosujemy również w dziedzinie relacji międzyludzkich.

– Relacji międzyludzkich? – zapytałem. – W jakim sensie?

– Chodzi o poczucie, że sami nie możemy dać sobie szczęścia, że za nasze własne uczucia odpowiadają inne rzeczy lub inni ludzie, nieważne, czy będzie to najnowszy iPhone, czy też człowiek, który coś do nas czuje. To łechce naszą próżność i tyle. Koniec końców oduczyliśmy się kochać samych siebie. Mylimy miłość własną z narcyzmem.

Przypomniał mi się Erich Fromm, dla którego zdolność kochania siebie była warunkiem, żeby w ogóle móc kochać kogoś innego. No tak, pomyślałem, tylko kto kocha sam siebie? Kto tak całkowicie siebie akceptuje, swoje zalety – i przede wszystkim swoje wady? Nie znam nikogo takiego. Żyjemy w końcu w narcystycznym społeczeństwie, a narcyzm jest oznaką niepewności, zawyżonej samooceny, ignorującej wszystkie słabości. To autoprojekcja zależna od bezustannego utwierdzania się we własnych przewagach. Miłość narcystyczna jest tęsknotą za życzliwym lustrem, w którym człowiek widzi pochlebny dla siebie obraz. Nie tęsknimy za widokiem swych wad, tęsknimy za akceptacją. Projektujemy ten obraz na innego człowieka i w końcu zakochujemy się w iluzji, która pasuje do nas idealnie, ale która nie ma z nim nic wspólnego. Chcemy zakochać się w nas samych, we własnym wyobrażeniu o tym, jacy jesteśmy, jakimi chcielibyśmy widzieć samych siebie.

– Narcystyczne zakochanie to nic innego jak po prostu desperacka próba pokochania samego siebie – stwierdził Till.

Patrząc z tej perspektywy, bardzo pouczająca może być obserwacja, dlaczego w ogóle się zakochujemy. W jakiej mierze nasze uczucia mają cokolwiek wspólnego z innym człowiekiem. Zakochujemy się w zbieżnościach, w tym, co dwa istnienia mają ze sobą wspólnego, dlatego tak usilnie szukamy na randkach właśnie tych zbieżności. Dlatego randki tak są do siebie podobne. Nie zakochujemy się w człowieku, zakochujemy się w tej części człowieka, która nas przypomina. Która w ogólnym zarysie, swoich postawach i życzeniach, zdaje się odbiciem nas samych.

– Przecież miłość generalnie rodzi się z iluzji – powiedział Till. – Miłość jest tęsknotą za absolutną identycznością. A absolutna identyczność oczywiście nie istnieje. I w takim sensie miłość rodzi się wyłącznie z wielkiego nieporozumienia. Znasz ten cytat z Goethego: „Błądziliśmy oboje, to były piękne czasy”? Być może w tym pięknym, tragicznym zdaniu tkwi jedna z największych prawd naszej epoki. Zakochujemy się w iluzji, w ułudzie, w czymś fałszywym, co daje nam oparcie i siłę. Iluzja jest dla nas prawdziwsza od prawdy.

Till zrobił pauzę i pogrążony w myślach zapatrzył się w swojego drinka. Po czym podniósł wzrok i powiedział:

– W zasadzie tylko to, co fałszywe, jest naprawdę autentyczne. Wszystko poza tym jest żałosnym przedsięwzięciem skazanym na klęskę.

Uff, pomyślałem sobie. Może nadmiar refleksji jest błędem. Spojrzałem na Tilla, który akurat sączył drinka, i poczułem, że to właśnie jedna z tych chwil, w których wracam pamięcią do własnych związków i zadaję sobie pytanie, czy kiedykolwiek kochałem.

„Zawsze miałem talent tylko do tych rzeczy, które mnie interesują”. Powiedział to kiedyś Karl Lagerfeld i jest to bardzo prawdziwe zdanie. Można powiedzieć, że to jeden z nagłówków, którymi można opatrzyć moje życie. Lagerfeld mówi naturalnie o własnej pracy, ale naprawdę ciekawie się robi, gdy odnieść to zdanie do stosunków międzyludzkich. Do kobiet, z którymi kiedyś się było. Bo po rozmowie z Tillem nie byłem już taki pewny, czy rzeczywiście miałem talent do moich byłych partnerek. Być może, patrząc wstecz, byłem po prostu za bardzo zajęty sobą, by jeszcze mieć talent do nich. Bądź też formułując rzecz drastyczniej – być może za mało byłem nimi zainteresowany, by rzeczywiście się nimi zająć.

Jak wszyscy dorastałem w przekonaniu, że jestem kimś wyjątkowym, kimś jedynym w swoim rodzaju, kimś odmiennym od innych. To właśnie to przekonanie utrudnia nam wczucie się w drugą osobę. Sądzę, że uporanie się właśnie z tym problemem jest zadaniem miłości. Gdy człowiek się zakocha, ale tak naprawdę, nie dba o struktury, społeczne konwenanse. Prawdziwa miłość umożliwia nam stanie się na nowo człowiekiem, a nie zdegenerowanym produktem tego społeczeństwa. Miłość jest możliwością wyrwania się, porzucenia schematów, zmiany perspektywy. Jest naszą szansą, sposobem na wyswobodzenie się z egoizmu, którego żąda od nas nasze społeczeństwo.

Na pytania Maksa Frischa „Czy kochacie kogoś? A z czego to wnioskujecie?” odpowiedział pisarz Jonathan Franzen: „Serce mi to mówi, a obniżony poziom samolubstwa dostarcza wiarygodnych dowodów”. Chyba nie da się lepiej tego wyrazić.

Mimo że mój ostatni związek się rozpadł, to wiele dowiedziałem się z niego o sobie. Moja partnerka była lustrem ukazującym mi rzeczy, do których sam bym się przed sobą nie przyznał. Dzięki niej zmieniłem perspektywę. Odkryłem, by tak rzec, siebie na nowo, spojrzałem na siebie świeżym wzrokiem. Dostrzegłem nowe zalety i dostrzegłem moje wady. Zrozumiałem, że mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia.

Uważam, że miłość do kogoś wyzwala w nas głęboki impuls do stania się lepszym człowiekiem. Wobec innych i wobec siebie. I tego udało się dokonać moim byłym. Nie na stałe, ale raz na jakiś czas. Wyzwalały we mnie chęć przezwyciężenia samolubstwa. I stania się lepszym człowiekiem.

I to jest właśnie ta cudowna możliwość, jaką daje nam miłość. Chęć stania się lepszym człowiekiem.

Powinniśmy ją wykorzystać.Zostańmy po prostu przyjaciółmi

Między mężczyznami a kobietami padają zdania, które są szalenie okrutne, choć w pierwszej chwili brzmią niepozornie. Z jednym z takich niepozornych zdań usiłuje się właśnie uporać Markus, mój dobry przyjaciel.

Oto ono: „Zostańmy po prostu przyjaciółmi”.

Od paru miesięcy częściej widuję Markusa, bo potrzebuje on kogoś, z kim mógłby omówić i przeanalizować sprawy, które go aktualnie zajmują. Markus jest bowiem zakochany. Nieszczęśliwie zakochany.

Od lata spotyka się z Josefine. Naprawdę bardzo mu na niej zależy, ale czuje również, że gdy tylko zanadto się do niej zbliży, ona się wycofuje. Jest niedostępna. Wymyka mu się. I istnieje wiele przekonujących powodów tych uników.

Podczas wszystkich naszych spotkań Markus podaje coraz to inne motywy, dla których Josefine nie może sobie akurat pozwolić na uczucie. Najpierw jej ostatni związek był dla niej jeszcze zbyt świeży, potem tłumaczyła, że ogólnie ma trudności z zaufaniem mężczyźnie, nie jest teraz w stanie się zaangażować. „Ale gdy znowu będę mogła to zrobić – pisze do niego – wtedy chcę być z tobą. Wybiorę ciebie”.

Wybiorę ciebie? – pomyślałem. Pytanie brzmi tylko: po co?

Znam jej wiadomości. Markus pokazuje mi je na każdym spotkaniu, żebym je zinterpretował, poddał analizie – żebym dał mu nadzieję.

Czytam zdania w rodzaju: „Właściwie powinnam być totalnie szczęśliwa, że ktoś taki jak ty chce być ze mną. Jesteś tak bardzo wartościowym człowiekiem, ale coś mi przeszkadza w zrobieniu tego ostatniego kroku”. Zbyt wiele nadziei nie dało się tu dostrzec. Widać było, że kobieta go zwodzi, że się z nim bawi. Może sama nie traktowała tego poważnie. Lubiła go, ale nic więcej. A nie wolno nam zapominać, jak pochlebna jest świadomość, że ktoś nas pożąda. Nawet (albo właśnie wtedy) gdy czujemy, że to pożądanie bez szansy na sukces. Josefine napawała się tym, a Markus cierpiał. Napawała się, można powiedzieć, jego cierpieniem – miejmy nadzieję, że nie uświadamiając sobie tego tak naprawdę. Ostatecznie nie chcę tu nikogo pomawiać o perfidię.

W poniedziałek umówiłem się z Markusem w kawiarni na Torstraße. Czekał już na mnie przy jednym ze stolików koło okna, chociaż przyszedłem dziesięć minut za wcześnie. Zanim zdążyłem usiąść, już mi pokazał ekran swojej komórki. I wtedy przeczytałem to okrutne, tak niepozornie wyglądające zdanie.

„Jesteś tak bardzo wartościowym człowiekiem – czytałem. – Zupełnie na ciebie nie zasługuję. Czy nie możemy po prostu pozostać przyjaciółmi?”.

Pozostać? Przecież słowa „pozostać” używa się w tym kontekście tylko wtedy, gdy istniały co najmniej zaczątki przyjaźni. A mnie już na samym początku ich znajomości, gdy moje spotkania z Markusem stawały się coraz częstsze i coraz bardziej rozpaczliwe, zaczęły nachodzić wątpliwości.

– No i co o tym myślisz? – powiedział Markus.

– No cóż – odparłem i wreszcie usiadłem. Dałem znak kelnerce i zamówiłem kawę z mlekiem.

– Przyjaciele – powiedziałem. – A chcesz tego tak w ogóle?

– Pewnie – odparł Markus odrobinę za szybko. – Ona jest naprawdę wartościowa. Jako człowiek. Nie chcę jej stracić jako człowieka.

Poczułem jeden z tych nieprzyjemnych dreszczy, które zawsze czuję, gdy nagle zrobi mi się bardzo zimno albo gdy pomyślę o czymś wyjątkowo nieprzyjemnym czy przykrym. Tu przyczyną był Markus. Jego słowa brzmiały już jak jedna z wiadomości Josefine. Najwyraźniej go zsocjalizowała.

Gdy dostałem kawę z mlekiem, uprzytomniłem sobie okoliczności, w jakich powiedziałem kiedyś to zdanie do kobiety: „Zostańmy po prostu przyjaciółmi”.

Gdy wypowiadam to zdanie, nie mówię tego serio. To tylko eufemizm, oznaczający, że nie jestem zainteresowany. W takim ujęciu jest obraźliwy. Wszystkie komplementy, którymi obudowuje się to zdanie, są tylko frazesami, by druga osoba nie poczuła się zanadto urażona. Są pięknym opakowaniem. W końcu jakoś tam lubimy tę osobę. Nie chcemy jej zranić. Ale też niekoniecznie chcemy ją oglądać w najbliższym czasie w pobliżu.

Abstrahując od beznadziejnej sytuacji Markusa, jest to naturalnie dobre pytanie: czy coś takiego w ogóle istnieje? Czy mężczyźni i kobiety mogą być przyjaciółmi?

– Przyjaźń między kobietami a mężczyznami? Nie ma czegoś takiego – mówi David, mój znajomy.

– No chyba że… – i w tym miejscu robi artystyczną pauzę – kobieta to straszny kaszalot.

To naturalnie skrót myślowy, ale w zasadzie ma rację. Istnieją przyjaźnie między kobietami a mężczyznami. To kwestia atrakcyjności seksualnej. Przyjaźń między kobietami a mężczyznami jest możliwa, gdy można stłumić seksualność. Gdy żadne z dwojga nie czyni sobie nadziei na związek uczuciowy.

Gdy się zastanawiam, które kobiety określiłbym mianem przyjaciół, nie przychodzi mi do głowy żadna, z którą chciałbym się przespać. Mam przyjaciółkę, z którą bardzo dobrze się rozumiem. Mamy to samo poczucie humoru, chyba nie ma nikogo innego, z kim mógłbym się tak beztrosko pośmiać. Mieszka w Kolonii i rzadko się widujemy, ale gdy się już wreszcie spotkamy, wtedy mam wrażenie, że rozstaliśmy się ledwie przed paroma dniami. Jeśli jednak wyobrażę sobie, że z nią śpię, czuję nieprzyjemny ucisk w okolicy żołądka. Jest typem kumpeli. Niestety popełniłem błąd i powiedziałem jej o tym. Naturalnie było to uwłaczające, choć nie miałem takiej intencji. Do dziś mi o tym przypomina.

Być może pewne szanse rysowałyby się przed przyjaźnią z byłą partnerką. Ludzie się bardzo dobrze znają, ale sprawdzili w związku, że to nie działa. W takim kontekście można zbudować platoniczną relację.

Pewien znajomy opowiadał mi, że spotkał się kiedyś ze swoją pierwszą miłością, przekonany, że będą mieli sobie mnóstwo do powiedzenia. Jakoś tak liczył na to, że przynajmniej na jeden wieczór uda się przywołać wspólną przeszłość. W trakcie spotkania stwierdził jednak, że wraz z końcem związku skończyły się też tematy do rozmowy. Nie było już żadnych punktów wspólnych. Nie było niczego, o czym można by porozmawiać.

Gdy tak się teraz zastanawiam, przychodzi mi do głowy, że nie utrzymuję kontaktu z żadną z moich dawnych partnerek.

Znam faceta, który może się przyjaźnić wyłącznie z jedną ze swoich byłych narzeczonych. Tłumaczył mi, o co tu chodzi. Ona nie jest już dla niego interesująca seksualnie.

– W praktyce kłóciliśmy się co drugi dzień – mówi. – Po dwóch latach wiązały mnie z nią tylko problemy. Nie potrafiłem już z nią spać. Nawet erekcji ani razu nie miałem.

W stosunku do niej był aseksualny. Traktował ją raczej jak młodszą siostrę. I dlatego ich przyjaźń funkcjonuje. Większość jego przyjaciół podejrzewa, że mają ukryty romans, ale to go tylko śmieszy. Po prostu nic już między nimi nie ma. Ale podejrzenia przyjaciół opowiadają właściwą historię.

Mężczyźni nie są właściwie stworzeni do monogamii. Są na polowaniu. Ma to przyczyny ewolucyjne. Mężczyźni chcą się rozmnażać. To instynkt. Jeżeli mężczyzna – załóżmy – prześpi się w ciągu roku z trzydziestoma kobietami, spłodzi prawdopodobnie więcej potomstwa niż ktoś, kto uprawia seks tylko z jedną kobietą. Z drugiej strony kobieta, która w tym samym czasie prześpi się z trzydziestoma mężczyznami, niekoniecznie urodzi więcej dzieci niż kobieta z tylko jednym partnerem.

Koncepcja monogamii jest jednak uwarunkowana religijnie. Wtłacza nasze popędy w sztywny gorset. Gdy mężczyzna oszukuje kobietę, ta najprawdopodobniej się z nim rozstanie. Trzeba się ograniczyć, szukać innych sposobów na pofolgowanie instynktom bez zranienia partnerki.

Mężczyźni zaspokajają je przede wszystkim mentalnie. Wtedy gdy oglądają się za atrakcyjnymi kobietami lub gdy się onanizują. Znam pewnego faceta, który już bardzo rzadko sypia ze swoją partnerką. Ona czasem wyjeżdża na kilka dni z powodów zawodowych. I kiedy jej nie ma, on się onanizuje do pięciu razy dziennie. Jest niewolnikiem własnych instynktów. Natury nie oszuka. Nie bez przyczyny najczęściej odwiedzanymi stronami w internecie są strony porno.

Sformułowawszy tę myśl, która nie pozostawia raczej żadnej nadziei na przyjaźń damsko-męską, powróciłem do rozmowy z Markusem. Wypiłem łyk kawy z mlekiem, rzuciłem okiem na jego pozbawioną złudzeń twarz i od razu przyszedł mi na myśl Ted Mosby. To bohater szalenie popularnego serialu Jak poznałem waszą matkę. Opowiada on jego historię, a mnie nagle ogarnęło poczucie, że doświadczenia Teda zapowiadają historię Markusa.

W pierwszym odcinku pierwszej serii Ted zakochuje się w Robin Scherbatsky, atrakcyjniejszej, niż pozwala sądzić jej nazwisko. Zaczynają się spotykać, Robin szybko też wchodzi do kręgu osób najbliższych Tedowi. Później się rozstają, ale wciąż próbują na nowo być razem, póki Robin nie zwiąże się z jednym z jego najlepszych przyjaciół. Ted ciągle coś do niej czuje, wszystkie kobiety, jakie poznaje, wydają mu się tylko jej namiastką. Serial składa się z dziewięciu serii, to sto dziewięćdziesiąt sześć odcinków. Robin stale jest w nim obecna, należy do grupy przyjaciół Teda. W ostatniej serii wychodzi za jednego z jego najbliższych kolegów, a Ted wycofuje się, bo nadal coś do niej czuje.

Ted opowiada tę historię, jest głównym protagonistą. Cały czas zadawałem sobie pytanie, czemu nigdy nie mogłem poważnie potraktować tej postaci. I przyszło mi do głowy, że on jest wiecznie przegrany. W jakiś sposób jest sympatyczny, bo odkrywamy w nim nas samych, gdy byliśmy nieszczęśliwie zakochani. Lubimy go, bo mu współczujemy.

Ach, Ted, pomyślałem.

Ach, Ted.

Zamówiłem dwa duże piwa, mimo że była dopiero piętnasta, i spojrzałem na rozświetlony ekran leżącej przede mną komórki Markusa.

– A wy w ogóle dzwonicie do siebie? – zapytałem. – Czy tylko piszecie esemesy?

– No cóż – odparł Markus.

Ta odpowiedź wystarczyła. Może i on w tym momencie się zorientował, w co oboje grają.

Przyniesiono nam piwo, trąciliśmy się. A potem zacząłem opowiadać Markusowi historię Teda. Opowiadałem ją zresztą w taki sposób, jakby dotyczyła mojego znajomego. Nie chciałem dawać Markusowi do ręki argumentu, że scenarzyści ją sobie wymyślili. Że nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością.

W trakcie mojej opowieści Markus sprawiał wrażenie coraz bardziej zrozpaczonego. W końcu właśnie pozbawiłem go nadziei, ale za to – w przeciwieństwie do Josefine – zachowywałem się jak prawdziwy przyjaciel.

Koniec końców sam musi podjąć decyzję. Jak Ted musi sam dojść do momentu, w którym zorientuje się, że bez niej jest mu lepiej. Ted naturalnie ma to szczęście, że jest częścią amerykańskiego serialu – w ostatnim odcinku pojawia się więc nadzieja na wspólną przyszłość z Robin. W prawdziwym życiu wygląda to inaczej.

Markus musi sam przez to przejść. Niestety.

Ach, Markus, myślałem melancholijnie, snując opowieść.

Ach, Markus.Myśleliście już kiedyś o rozstaniu?

Może niektórzy z was zetknęli się już z taką sytuacją – związek przyjaciela właśnie się rozpadł, a za jego byłą, bądźmy szczerzy, nigdy tak naprawdę nie przepadaliśmy. Spotykamy się z nim, bo w końcu jesteśmy jego przyjaciółmi i wreszcie możemy powiedzieć całą prawdę. Wreszcie możemy powiedzieć, co o niej sądziliśmy.

Wielu ludzi mówi przyjaciołom, co naprawdę sądzi o ich partnerach, dopiero wtedy, gdy ci się z nimi rozstaną. Albo co sądzili o ich związku. To z pewnością rozsądne. W końcu nikt nie chce się mieszać w nie swoje sprawy. Również w wypadku par, które są ze sobą długie lata, mimo że właściwie zupełnie do siebie nie pasują. Które nie są ze sobą szczęśliwe, nawet nie są zadowolone, ale ciągną dalej ten związek nie wiadomo dlaczego.

Nieodmiennie jest dla mnie zagadką, ile lat mogą przetrwać takie twory. Niekiedy nawet całe życie. Czasami zadaję sobie pytanie, co trzyma te pary ze sobą. Przecież coś musi je łączyć. Przecież coś musi tam być. Cokolwiek! Ale czasem po prostu nie da się nic znaleźć.

Ostatni raz zadałem sobie to pytanie w lecie, gdy udzielałem rady mojemu staremu przyjacielowi Stephanowi, rady, której właściwie nie miałem mu prawa udzielić. Było piękne letnie popołudnie. Siedzieliśmy w piwnym ogródku kawiarni Schoenbrunn w parku Friedrichshain, a ponieważ dawno się nie widzieliśmy, mieliśmy mnóstwo spraw do omówienia. Wyglądało na to, że w życiu wszystko mu się nieźle układa. Z błyszczącymi oczami opowiadał o swojej trzyletniej córeczce, zamierzał właśnie razem ze swoją partnerką kupić mieszkanie, zawodowo też wszystko przedstawiało się jak najlepiej. Ale gdy podawano nam drugą kolejkę jasnego, zdarzyło się coś, co wszystko zmieniło.

Zadzwoniła komórka Stephana.

Wyjął ją z uśmiechem z wewnętrznej kieszeni marynarki. Gdy zobaczył imię na wyświetlaczu, twarz mu się zmieniła. Uśmiech znikł. Niezdecydowany trzymał komórkę w dłoni i patrzył na nią niechętnie. Jak gdyby mu przeszkodziła.

– No, odbierz – powiedziałem.

– Ach – odparł. – To nie takie ważne.

Gdy dzwonienie ustało, wyciszył telefon i położył ostrożnie na stole.

– No tak – powiedział, podniósł kufel i stuknęliśmy się. Kiedy odstawiłem kufel, jego komórka zaczęła wibrować. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Nie przestawała. Wibracje towarzyszyły naszej rozmowie, co niekoniecznie sprzyjało wymianie myśli.

– Ale kto to jest? – zapytałem w którymś momencie niecierpliwie.

– To moja dziewczyna – odparł Stephan. – Tyle że świetnie wie, że dzisiaj mieliśmy się spotkać.

– No to możesz przecież odebrać.

– No tak – powiedział Stephan i wykonał obronny ruch ręką. Wyglądał, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale najwyraźniej się rozmyślił. Po czym powiedział: – Okej, chwilkę z nią porozmawiam. Zaraz wracam. – Złapał komórkę i podniósł się.

Cóż.

Ujmijmy to tak: „chwilka” trwała dobrą godzinę. Podczas tej „chwilki” zdążyłem wypić dwa kolejne jasne piwa, przyglądając się Stephanowi, który biegał po soczyście zielonej łące przed ogródkiem piwnym i nerwowo gestykulował. Domyślałem się, że tu właśnie rzeczywistość wdarła się do idealnego świata, opisywanego przez Stephana w pierwszej godzinie spotkania. Starannie wymodelowana fasada popękała. A i tak zresztą jeszcze sobie nie uświadamiałem, jak zła była w istocie jego sytuacja. Jeszcze nie.

Gdy Stephan wrócił do stołu, jednym haustem opróżnił kufel jasnego i odstawił go rezolutnie na blat.

– No i co się stało? – spytałem.

– No więc tak – odparł i usiadł zdecydowany.

Po czym zaczął się zwierzać.

Gdy się zakochujemy, naturalną rzeczą jest, że początkowo stronimy od ludzi. Spędzamy wiele czasu z nową miłością i zaniedbujemy przyjaciół. Znam to. Każdy to zna. Jednak to mija po pewnym czasie. Na ogół. Ale Stephan był już pięć lat związany z Anją. Pięć lat, w trakcie których przyjaciele niemal nie pojawiali się w jego życiu.

Zaczęło się zupełnie niewinnie, gdy Anja zaproponowała, by wprowadzili tygodnie bezalkoholowe. Myśl, która – jak uznał – brzmiała całkiem nieźle. A więc się zgodził. Gdy jednak w ciągu któregoś z tych tygodni pod wpływem chwili spotkał się z przyjaciółmi i wypił dwa piwa, Anja zarzuciła mu, że zawiódł jej zaufanie.

– Nie wiem, czy w ogóle mogę ci jeszcze zaufać – powiedziała.

A potem wytknęła mu, że i tak woli spędzać czas z przyjaciółmi, bo najwyraźniej lepiej się z nimi bawi niż z nią.

Stephan opowiadał, że w międzyczasie zdążył już opracować strategie, w jaki sposób najlepiej przedstawiać jej te rzadkie wieczory, które spędzał z przyjaciółmi, by nie zagrozić harmonii ich związku w kolejnych dniach. Generalnie strategie ograniczania napięć zdawały się stałym motywem, który przewijał się przez ich pożycie. Stephan w jakiejś rozpaczliwej euforii opisywał, jak je obmyślał i udoskonalał. Stały się najwyraźniej jego hobby.

Tyle że nic nie dały.

Kłócili się coraz częściej. Ściśle rzecz biorąc, kłócili się stale. Argumenty Anji robiły się coraz mniej rzeczowe, choć nie był pewien, czy w ogóle można by jeszcze określić je mianem argumentów. Ale zapewne nie o to już chodziło. Stephan twierdził, że nie potrafili ze sobą rozmawiać. Właściwie odkąd byli razem, mówili równolegle. Któregoś razu Anja, trzymając ich córkę w ramionach, zakończyła kłótnię słowami „ty chuju”. Mia patrzyła na niego trwożnie wielkimi oczami, a Stephan uświadomił sobie, jak odebrałby tę scenę ktoś postronny. Budziła skojarzenia ze stereotypowymi rodzinami patologicznymi, jakie można obejrzeć w przeróżnych reality show na kanale RTL2. I to go przeraziło. Od tej pory nie dawał się już wciągać w te jej awantury.

W tym momencie się wyprostowałem.

Być może żywię przesadnie naiwne oczekiwania wobec bliskich związków, ale uważam, że są między innymi po to, by partnerzy dawali sobie wzajem oparcie. Natomiast Anja najwyraźniej przypominała czarną dziurę – cokolwiek by jej się dało, zabierała wszystko. Nic nie zostawało. I nic nie wracało.

– A w ogóle śpicie jeszcze ze sobą? – zapytałem.

– No cóż – odparł Stephan.

Zasadniczo w ogóle nie uprawiali za dużo seksu w ostatnich latach, ale odkąd Anja zaszła w ciążę, i to się skończyło. Mia miała teraz trzy latka. Cztery lata bez seksu. Cztery lata bez orgazmu. Nawet nie mógł sam sobie zrobić dobrze. Zawsze była przy nim. Zawsze obecna. A w biurze zdecydowanie nie miał ochoty na masturbację.

Na ostatniej wigilii w pracy całował się pijany z koleżanką. Przez dwadzieścia minut. To było wyzwalające doznanie, przeczucie, jak mogłoby być, chociaż zakładał, że nie będzie już potrafił spojrzeć Anji w oczy. Ale gdy następnego ranka usiadł razem z nią do śniadania, wszystko było jak zwykle. Nie miał poczucia winy. Spodziewał się, że bardziej go to poruszy. Ale poruszało jakoś mniej, niż zapewne powinno.

Uciekał w pracę, umożliwiała mu wycofanie się, od miesięcy ostatni wychodził z biura. Ciągle był zmęczony.

Prawdopodobnie Stephan zdążył już w którymś momencie zrozumieć, że podtrzymywał kruchą fasadę ich związku tylko dlatego, że była jedynym, co im jeszcze zostało.

– Co ja mam teraz zrobić? – zapytał, gdy skończył swoją opowieść.

No właśnie, pomyślałem. Co on ma teraz zrobić?

Nie tworzyli związku, utrzymywali resztki związku. I to najwyraźniej już dość długo. Z tego punktu widzenia powinienem mu poradzić, żeby się rozstali. Ale zdawałem sobie sprawę, że dawanie takich rad jest bezczelnością. W końcu zbyt mało wiedziałem o ich związku, żeby udzielać rady tak brzemiennej w skutki. Znałem tylko wersję Stephana.

A jeszcze do tego było przecież dziecko. I w tym miejscu sprawa robiła się poważna. Pewna znajoma opowiadała mi kiedyś, że zna mnóstwo kobiet, które żyją ze swoimi mężami tylko z powodu dzieci. Które po cichutku odliczają lata do chwili, kiedy dzieci wyfruną z domu, do chwili, kiedy wreszcie będą mogły odejść. Znajoma mówiła, że dopóty zachowują pozory, dopóki wszystko się nie rozpadnie.

Nie jestem pewien, czy to jest najlepsze dla dzieci.

Nie chciałem się wtrącać. Ale ponieważ wiedziałem, że rozmowa na ten temat od czasu do czasu naprawdę może Stephanowi pomóc, by zastanowił się nad sobą i swoim życiem, by sam doszedł do właściwych wniosków, powiedziałem:

– A jak stoisz z czasem w sobotę? Wyskoczylibyśmy gdzieś na piwo, co?

– W sobotę – odparł powoli Stephan. – Trochę krótki termin, właściwie to jeszcze nie wiem, chyba nie. Muszę najpierw zapytać Anji. Muszę zobaczyć, czy dostanę wolne.

Jezu, pomyślałem. A potem powiedziałem na głos.

– To kiedy właściwie masz czas? – zapytałem.

– Chyba wolałbym wpaść na twoje urodziny – odpowiedział Stephan po dłuższym namyśle.

– Na moje urodziny? Ale one są w lutym.

– No cóż, ja działam w takich ramach czasowych.

– No cóż – powtórzyłem, bo naprawdę nic innego nie przyszło mi do głowy.

W jego związku role wyraźnie były rozdzielone. I wyglądało na to, że to nie Stephan je rozdzielał.

A potem stało się to, co się stało. Udzieliłem Stephanowi rady, której w zasadzie nie wolno mi było udzielać.

– Zostaw ją – powiedziałem z naciskiem. – Na miłość boską, zostaw tę kobietę.

Stephan przyjrzał mi się. To był osobliwy moment. Pełen napięcia. Jak napięta struna tuż przed zerwaniem.

A potem powiedział:

– Może masz rację.

Najwyraźniej struna już się zerwała.

Zrozumiałem, że od tej chwili nie jestem już postronnym obserwatorem. Teraz byłem częścią tej historii. Aktywnym uczestnikiem. Mogło to prowadzić do komplikacji, zwłaszcza gdy uwzględniło się psychiczną konstrukcję Anji. Już widziałem oczyma duszy Stephana w trakcie awantury z partnerką po oznajmieniu jej swojej decyzji.

– A przy okazji – słyszałem, jak mówi – Michael też tak uważa.

Wyobraziłem sobie, jak za pół roku siedzę gdzieś razem ze Stephanem, którego życie właśnie się rozpadło. Wyobraziłem sobie, jak mówi drżącym głosem: „Przecież powiedziałeś, że powinienem ją zostawić”.

Przez chwilę zastanawiałem się nad tym. A potem wiedziałem już, że postąpiłem słusznie. Gdybym tego nie powiedział, bezustannie czyniłbym sobie wyrzuty. Istnieją związki, które funkcjonują tylko dlatego, że ludzie chcą zachować pozory. Również wobec siebie samych. Gdy nie chcą widzieć rzeczywistości, gdy boją się zmian lub gdy po prostu są zbyt blisko wydarzeń. Naginają wtedy wszystko do swojej wizji, by jakoś dało się żyć.

I właśnie po to są przyjaciele. By byli uczciwi. By otworzyli nam oczy kiedy trzeba i pomogli spojrzeć na swój związek oczami obiektywnego obserwatora. Ale większość tego nie potrafi.

Od tamtej pory minęło już kilka miesięcy. Stephan i Anja się nie rozstali. Właśnie wprowadzili się do mieszkania własnościowego. Zawodowo wszystko układa im się znakomicie. Wszystko gra. Uchodzą za idealną parę. Za idealną rodzinę. Na fasadzie nie ma ani jednej rysy. Pozory znowu zostały zachowane. Również wobec siebie samych. Oboje ciągną dalej ten wózek.

Coraz dalej.

Cóż, pomyślałem. Tak też można spędzić życie.

Tyle że chyba trzeba dodać – niestety.O minglach i o ludziach

Przed kilkoma dniami pewna dziennikarka zapytała mnie podczas wywiadu, czy kiedykolwiek zgłębimy całkowicie temat miłości.

– Nie – odparłem po krótkim wahaniu. – Ludzie się przecież zmieniają, a w dzisiejszym społeczeństwie szybciej niż kiedykolwiek. A wraz z tymi zmianami zmieniają się także uwarunkowania miłości. Temat zyskuje ciągle nowe odcienie, nigdy nie zostanie całkowicie zgłębiony. – Upiłem łyk kawy z mlekiem, po czym kontynuowałem. – Obecnie mamy na przykład mingli – powiedziałem.

Dziennikarka kiwnęła głową. Najwyraźniej dokładnie wiedziała, o co mi chodzi. Dla tych, którym pojęcie „mingle” nic nie mówi, muszę zrobić teraz krótką dygresję i opowiedzieć o zdecydowanie zasługującej na uwagę rozmowie z Thomasem.

Pół roku po zamieszkaniu razem ze swoją dziewczyną powiedział mi przy wieczornym piwie, że koncepcja wspólnego życia zasadniczo do niego nie pasuje.

– Od razu wiedziałem, że jednak potrzebuję przestrzeni tylko dla siebie – powiedział. – Dla związku jest najlepiej, gdy każda ze stron ma własne mieszkanie.

– Ach tak? – zdziwiłem się, bo wiedziałem, jak konkretnie jego dziewczyna mówi od pewnego czasu o planach ciążowych. Zawahałem się, zanim zadałem pytanie: – Nawet jeśli jest dziecko?

– Zwłaszcza wtedy – odparł. – Wiesz, jak wygląda pierwsze pół roku po porodzie?! Wtedy w każdym wypadku będę potrzebował własnego mieszkania.

– A powiedziałeś jej to? – zapytałem.

– No, nie w tych słowach – odparł. – Tak raczej nie wprost. Ale przecież sama się domyśli.

– Pewnie – powiedziałem. – Ale na twoim miejscu dałbym jej to do zrozumienia w bardziej bezpośredni sposób. I najlepiej zanim jeszcze zajdzie w ciążę.

Skinął głową stropiony, bo zapewne przeczuwał, co go czeka. Zanim poruszył temat, minęło dobrych parę tygodni. To była długa rozmowa, podczas której jego dziewczyna zarzuciła mu, że zawsze czuła się, jakby była związana z singlem. Równie dobrze mogła powiedzieć: „Z tobą jestem sama”. I w zasadzie o to jej właśnie chodziło. Dyskusje ciągnęły się przez wiele dni. Przerodziły się w punkt stały ich relacji. W którymś momencie zorientował się, że ona mówi o ich związku w czasie przeszłym. Najwyraźniej już od wielu dni przymierzali się do rozmowy o rozstaniu. Po kolejnym weekendzie zwróciła mu swobodę, za którą tak tęsknił.

Trzeba dodać, że od powyższej rozmowy minęło pięć lat. Gdyby odbyła się ona przed kilkoma tygodniami, to być może miałaby zupełnie inny przebieg, bo przed kilkoma tygodniami w moim życiu zaczął się pojawiać termin „mingle”. Najpierw bardzo nieśmiało – w artykule w czasopiśmie „Die Welt”, który sprawiał wrażenie, że jakiś redaktor sam sobie wymyślił to zjawisko, by jako pierwszy móc o nim napisać. A teraz wszędzie się na niego natykam, jest mnóstwo tekstów o minglach i jeszcze więcej osób, które mnie na ten temat indagują. Najwyraźniej taka forma związku nabrała znaczenia, ludzie się z nią utożsamiają bądź wręcz jej potrzebują. No i przede wszystkim potrzebują zdefiniować wszystko, co się da.

Mingle to słowo utworzone sztucznie z wyrazów „mixed” i „single”, a oznacza formę związku dwojga ludzi przypominających Thomasa. Dwoje singli, którzy śpią ze sobą bez żadnych zobowiązań, ale też spędzają wspólnie czas wolny, razem gotują, urządzają pikniki, chodzą na wystawy czy do teatru. W praktyce więc każdy z nich to fuck buddy, kumpel do dupczenia, z którym spędza się wolne chwile. I w tym miejscu – co pewnie już paru osobom rzuciło się w oczy – natrafiamy na pierwszy błąd koncepcyjny w tej konstrukcji.

Bo to, co właśnie opisałem, po prostu nie istnieje.

Gdy jeszcze byłem singlem, istniały naturalnie kobiety, z którymi od czasu do czasu się spotykałem, żeby się z nimi przespać. Było to w czasach, kiedy w moim życiu zaczął się pojawiać termin booty call. Są to telefony, których celem jest przespanie się jeszcze tego samego dnia z rozmówcą. Często odbiera się takie telefony między trzecią a piątą nad ranem, a dzwoniący przeważnie jest pijany. Znam faceta, który ma przygotowaną na takie sytuacje całą listę kobiet, a w komórce zebrał je w grupie Booty Calls. I dzwoni do nich, kiedy jest dostatecznie wstawiony. W końcu istnieją pewne reguły, zgodnie z którymi kobiety mogą się zorientować, czy mężczyźni są faktycznie nimi zainteresowani, czy też chodzi tylko o seks. Jedna z tych reguł brzmi następująco: jeśli facet zawsze dzwoni pijany koło drugiej nad ranem, to niekoniecznie zależy mu na stałym związku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: