Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokolenie zimy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pokolenie zimy - ebook

Inteligencka rodzina Gradowów, niegdyś żyjąca spokojnie i dostatnio w podmoskiewskim Srebrnym Borze, walczy o przetrwanie. Lata dwudzieste – w kraju panuje terror i kult wodza narodu, Józefa Stalina.
Minęły w Rosji trudne czasy wojennego komunizmu i nastała ożywcza epoka NEP-u, ale mimo większej obfitości dóbr na rynku i pozornej swobody, ludziom to nie przynosi nic dobrego. Życiem każdego sterują zakazy i nakazy. Strach przed represjami NKWD za niesubordynację jest wszechobecny.
Niełatwo dokonać wyboru, jak przetrwać, by nie stracić godności. Członkowie rodziny wziętego chirurga Borysa Gradowa – córka, awangardowa poetka, starszy syn, dowódca Armii Czerwonej, młodszy, dogmatyczny komunista - oraz ich bliscy i przyjaciele stają przed takim dylematem w mrocznych czasach stalinizmu.

Wasilij Pawłowicz Aksionow (1932–2009) – jeden z największych współczesnych prozaików rosyjskich, pisarz, dramaturg filmowy, scenarzysta. Syn pisarki Jewgieniji Giznburg.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-863-8
Rozmiar pliku: 599 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Leli-leli – biel czeremchy,

co osłania karabiny.

Cziczeczacza – szabli błyski,

Bienzaj – sztandarów czerwień,

Zieegzoj – słowa przyrzeczenia,

Bobo-biba – karmin otoków,

Mipiopi – błyski oczu szarych żołnierzy,

Czuczu biza – modłów lśnienie,

Miweaa – to niebiosa,

Mipiopi – błyski oczu,

Weeawa – zieleń tłumu,

Mimomaja – huzarów granat,

Zizo zieja – promień słońca,

Słonecznookich szabel łan.

Leli-leli – biel czeremchy,

Sosiesao – gmachów zwały...

Wielimir ChlebnikowI

HEŁMY SCYTYJSKIE

Kto by pomyślał, że w ósmym roku rewolucji w Moskwie będą korki komunikacyjne! Całą ulicę Nikolską, która biegnie od Łubianki przez Kitaj-gorod do placu Czerwonego, zapchały tramwaje, powozy, samochody. Przy Bazarze Słowiańskim z furmanek wyładowują sadze z żywymi rybami. W bramie Tretiakowskiego Przejazdu straszliwy rejwach, rżą konie, trąbią ciężarówki, klną w żywy kamień wozacy. Na razie milicja interweniuje niemrawo, widocznie nie jest jeszcze przekonana do swoich nie politycznych, lecz miejskich, całkiem zwyczajnych obowiązków. Zresztą wszystko wokół przywodzi na myśl jakieś amatorskie przedstawienie. Nawet złość jest udawana. A co najważniejsze – wszyscy grają chętnie. W gruncie rzeczy zakorkowanie Nikolskiej – zjawisko korzystne, to jakby szklanka gorącego mleka po dreszczach: zapowiada powrót do życia, budzi nadzieje.

– Pomyśleć tylko, że jeszcze cztery lata temu panowała tu martwa cisza, gdzieniegdzie błąkali się żebracy i stały ponure kolejki po nadgniłe ziemniaki. A Nikolską jeździły tylko „budy” GPU – mówi profesor Ustriałow. – Oto, panie Raston, przykład urzeczywistnienia teorii Przełomu.

Dwaj panowie pod czterdziestkę siedzą na tylnym siedzeniu w packardzie uwięzionym na Nikolskiej. Obaj są ubrani po europejsku, mają na sobie drogie garnitury z eleganckich sklepów, ale jakieś drobne, chociaż całkiem wyraźne szczegóły wskazują, że jeden jest Rosjaninem, a drugi autentycznym cudzoziemcem, co więcej – Amerykaninem.

Thowsend Raston, paryski korespondent wydawanej w Chicago „Tribune”, podczas swojej pierwszej podróży do czerwonej Rosji walczył z atakami irytacji. Właściwie nie były to ataki, lecz ciągłe rozdrażnienie, po prostu czasami to uczucie można by przyrównać do ćmiącego bólu zęba, a czasami przypominało gwałtowne objawy zatrucia pokarmowego.

Pewnie zaczęło się to właśnie od jadła, kiedy pierwszego dnia jego radzieccy – pożal się Boże – koledzy, nieznośny Kolcow i hulaka Bucharin, podejmowali go tutejszymi przysmakami. Ten kawior... Cóż z tego, że teraz w Paryżu szaleją za kawiorem, bo odkryto w nim jakiś potężny afrodyzjak, ale proszę państwa, przecież to tylko jajeczka ryby spokrewnionej z chrzęstnoszkieletowymi... A ich teatralność, ten permanentny stan jakiegoś uniesienia, budzący niekiedy lekkie odruchy wymiotne, ta chełpliwość, a przy tym brak pewności siebie, pytający wzrok... Wygląda, że Europę już rozgryźli, ale Ameryka ciągle ich zaskakuje. Rastona tutaj także coś zaskakuje. Zawsze uważał, że rozumie mechanizmy rewolucji. Swego czasu jego reportaże z Meksyku uchodziły za szczyty sztuki dziennikarskiej. Robił wywiady z członkami rewolucyjnych junt wielu krajów Ameryki Łacińskiej. A teraz uświadamia sobie, że owi „goryle” byli mu znacznie bliżsi niż tutejsi „twórcy historii”, podobnie jak szarlotka odpowiada mu bardziej od przeklętych „rybich jaj”. Czyżby bolszewicy rzeczywiście wierzyli, że decydują o losach świata? Gdybyż chodziło o zdobycie i utrzymanie władzy, o zmianę kierowniczej elity, ale przecież...

Przygotowując się do podróży, Raston czytał tłumaczenia przemówień i artykułów przywódców radzieckich. W końcu sierpnia RKP(b)1 poruszył wypadek, który zdarzył się w Ameryce. W czasie przejażdżki łódką po jakimś jeziorze w stanie Maine utonęli dwaj znani działacze bolszewiccy, przewodniczący Amtorgu Isaj Churgin i Efraim Sklanski, bliski towarzysz Trockiego w latach wojny domowej. Podczas pogrzebu, który odbył się w Moskwie, wszechmocny „wódz proletariuszy wszystkich krajów” dał wyraz dziwnemu, niemal metafizycznemu zdumieniu: „...nasz towarzysz Efraim Markowicz Sklanski... przeszedłszy przez wszystkie wielkie burze rewolucji październikowej... zginął w jakimś nędznym jeziorze...”.

Skąd ta pogarda dla jeziora, zdumienie „ahistoryczną” śmiercią? Oni rzeczywiście czują się pobratymcami mieszkańców Walhalli lub mitycznymi tytanami. Do diabła, w Ameryce mało kto zrozumie, że ci tutaj bardziej są opętani „walką klasową” niż poczuciem władzy. Rewolucja, jak się wydaje, jest po prostu szczytem dekadencji...

Ruszył tramwaj oblepiony czarnymi jesionkami i szynelami żołnierskimi, przejechał kilkanaście metrów. Kierowca packarda z wysiłkiem kręcił kierownicą, by się włączyć do nurtu komunikacji miejskiej. Raston rozglądał się, ssąc wygasłą fajkę. Od czasu do czasu w bezbarwnym tłumie migały urodziwe kobiety o prawie paryskim wyglądzie. Przed wejściem do apteki, mieszczącej się w okazałym gmachu, stało dwóch młodych czerwonych oficerów. Rumiani i smukli, mocno ściśnięci pasami, rozmawiali z ożywieniem, nie zwracając na nikogo uwagi. Ich umundurowanie cechowało owo dekadenckie barbarzyństwo, jak całą tę rewolucję, tę władzę: przedziwne czapki ze sterczącymi szpicami i czerwonymi gwiazdami nad czołem, szynele do pięt ozdobione na piersi czerwonym szamerunkiem, brak naramienników kompensują jakieś zagadkowe figury geometryczne na rękawach i kołnierzu – armia chaosu, Mag i Magog.

– Przepraszam, profesorze, mam do pana jedno pytanie, prowokacyjne, jak się mówi w Ameryce. Po ośmiu latach władzy rewolucyjnej, co pan uważa za jej główne osiągnięcie?

Dla podkreślenia wagi pytania Raston wyjął wieczne pióro i przygotował się do notowania odpowiedzi na marginesach bedekera. Profesor Ustriałow zaśmiał się sangwinicznie. Kto jak kto, ale on przepadał za „kawioreczkiem” i „łososikiem”.

– Proszę nie pomyśleć, drogi panie Raston, że sobie stroję z niego żarty, ale głównym sukcesem rewolucji jest to, że KC ma o osiem lat więcej!

Szczerze mówiąc, nawet ten facet z jego kiepską angielszczyzną i nutkami zadufania w głosie (skąd u Rosjan to poczucie wyższości, z jakim traktują ludzi z Zachodu?) irytował Thowsenda Rastona. Postać dwuznaczna. Były minister w rządzie białych na Syberii, emigrant, mieszka w Charbinie, przywódca ruchu Przełom, jest częstym gościem w czerwonej Moskwie. Jego najnowsza książka Pod znakiem rewolucji wywołała wiele hałasu na Zachodzie, a tutaj w każdym politycznym artykule cytują jego nazwisko.

Zinowiew nazywa Ustriałowa szczególnie niebezpiecznym wrogiem klasowym, ponieważ pozornie aprobuje Lenina, chwali zbawienną „transformację centrum”, „hamowane lądowanie”, „normalizację” władzy radzieckiej, liczy na „NEP-owską burżuazję” i „mocne chłopstwo”...

Zinowiew kpi z Ustriałowa typowo po bolszewicku – „kura śni o karmie”, „pan Ustriałow nie ujrzy panowania kułactwa jak własnych uszu”... A Bucharin nazywa go „wielbicielem cezaryzmu”. Ciekawe, do czego i do kogo się pije w ostatnim przypadku?

W rozmowie z Ustriałowem Raston udaje prostaczka, płytkiego amerykańskiego dziennikarzynę.

– Wszystko wraca na swoje miejsce – ciągnął Ustriałow – anioł rewolucji szykuje się do odlotu...

Raston rozumiał, że profesor cytuje własną książkę.

– Pożar rewolucji wygasł... Nie marksizm zwycięży, lecz elektrotechnika... Proszę się przyjrzeć zachodzącym tu zmianom. Jeszcze wczoraj żądano wprowadzenia komunizmu, a dzisiaj rozkwita własność prywatna. Wczoraj domagano się rewolucji światowej, a dzisiaj zabiega się o koncesjonowane umowy z zachodnimi kapitalistami. Wczoraj panował wojujący ateizm, a dzisiaj „kompromis z cerkwią”; wczoraj nieokiełznany internacjonalizm, dzisiaj – „uwzględnienie nastrojów patriotycznych”; wczoraj proklamowano całkowity antymilitaryzm i antyimperializm, oddawano wszechświat wszystkim narodom w Rosji, dzisiaj – „Armia Czerwona to duma rewolucji”, a w gruncie rzeczy siła jednocząca wszystkie ziemie rosyjskie. Kraj odzyskuje swoją odwieczną misję historyczną „Euroazji”...

Częściowo rozładowano wozy przy Bazarze Słowiańskim i na Nikolskiej ruch zaczynał powoli wracać do normy. Uliczny tłum w rzeczy samej wyglądał dość optymistycznie. Lekki październikowy przymrozek poganiał ulicznych sprzedawców.

Rumianolica handlarka oferująca pierożki i kulebiaki podobna była do kupcowej Kustodijewa. Inwalida z drewnianą nogą wesoło rozciągał miechy harmonii. Obok sprzedawano jakieś diabełki w szklanych słoikach. Amerykański gość nie wiedział, że dziwną zabawkę nazywano „amerykańskim podwodnym mieszkańcem”.

– Proszę, proszę, otwarto księgarnię Sytina! – zawołał po rosyjsku Ustriałow, ale uświadomiwszy sobie, że Rastonowi nic nie mówi ta nazwa, z uśmiechem dotknął tweedowego ramienia. – Musi pan wiedzieć, że literatura i sztuka przeżywają prawdziwy rozkwit. Powstały spółdzielcze i prywatne wydawnictwa. Nawet w gazetach, nadal pozostających w ręku bolszewików, znacznie mniej nachalnej propagandy, a więcej rzeczowej informacji. Krótko mówiąc, choroba minęła, Rosja szybko wraca do zdrowia.

Na szczytowej ścianie kamienicy, zwanej tu tak jak w Niemczech brandmauerem, widniał afisz filmowy – facet w cylindrze podobny do Douglasa Fairbanksa i ufryzowana blondynka, pewnie Mary Pickford. Obok jakieś rysuneczki w kubistycznym stylu i podpis cyrylicą. Gdyby Raston znał rosyjski, mógłby się dowiedzieć, że obok reklamy hollywoodzkiego przeboju umieszczono apel oświaty sanitarnej: „W socjalizmie nie ma miejsca dla wszy!”.

– A co na to ludzie partii, wojska, tajnej policji? – spytał Ustriałowa (wymawiał jego nazwisko „Justriałou”). – Nie uważa pan, że oni także przeżywają transformację?

Żywa słowiańska twarz profesora, na której przed chwilą malowała się przesadna egzaltacja, nagle spoważniała, stężała w jakiejś ponurej zadumie.

– Poruszył pan sprawę najważniejszą, panie Raston. Jeszcze wczoraj mówiłem o bolszewikach, że to „żelazne potwory o sercach ze stali i duszach robotów”... No cóż, ta metalurgia ma pewne uzasadnienie, kiedy się przypomni niektóre partyjne pseudonimy – Mołotow, Stalin...

– Stalin chyba jest jednym z... – wtrącił dziennikarz.

– Sekretarz generalny politbiura – wyjaśnił Ustriałow. – Podobno czołowi przywódcy nie darzą go zaufaniem, ale ten Gruzin, jak się wydaje, reprezentuje umiarkowany kierunek, a ten właśnie rośnie w siłę. Tylko takie potwory – profesor wrócił do tematu – ze swoją skondensowaną, okrutną energią mogły obalić rosyjską twierdzę, w której przed rewolucją nagromadziło się tyle zła. Jednak obecnie... Widzi pan, teraz daje o sobie znać upojenie władzą, to dominująca cecha tych ludzi. Teorie maszynowe są stopniowo wypierane przez ludzkie namiętności.

– Ciekawe – mruknął Raston, szybko skrobiąc wiecznym piórem na marginesie bedekera.

Ustriałow uśmiechnął się: oczywiście ciekawe, a jakże!

– Myślę, że proces ten ogarnia wszystkie sfery i partię, a szczególnie wojsko. Pan chyba zwrócił uwagę na dwóch młodych dowódców przed apteką. Co za postawa! To nie są rozchełstani czapajowcy, lecz zawodowi wojskowi, oficerowie, chociaż jak na zachodni gust dziwacznie umundurowani. À propos umundurowania. Uważa się powszechnie, że takie wymyślił sam Budionny, a w rzeczywistości wykonano je w szesnastym roku według projektu malarza Wiktora Wasniecowa, więc mamy tu do czynienia z bezpośrednim nawiązaniem do tradycji... Scytyjskie wzory, drogi panie, pamięć o praojcach!

Ustriałow zamilkł nagle i ze zdziwieniem spojrzał na Amerykanina. Co on tam pisze, jakby rozumiał wszystko, o czym mówię? Kto z nich w ogóle potrafi zrozumieć wieloznaczność ziemi środka, narodu kształtowanego w tyglu historii od piętnastu wieków? Ciągle trzeba przerywać swoje egzaltowane wywody. Ile razy sam sobie przyrzekał, że będzie przestrzegać brytyjskich zasad. Understatement – oto podstawa ich równowagi. Chrząknął.

– Odnośnie do OGPU, pan nazywa to tajną policją... Czy sądzi pan, że jeszcze cztery lata wstecz emigracyjny historyk i zagraniczny dziennikarz mogliby jeździć po Moskwie samochodem Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych?

– Więc pan się nie boi? – strzelił bez namysłu Raston.

Samochód tymczasem przejechał do końca ulicę Nikolską i jak wcześniej uzgodniono, zatrzymał się przed ozdobną fasadą Górnej Hali Targowej. Tu profesor Ustriałow i Amerykanin Thowsend Raston, reprezentujący wpływową „Chicago Tribune”, opuścili pojazd i udali się pieszo w stronę placu Czerwonego. Jakiś czas jeszcze do uszu kierowcy dobiegał wysoki głos „przełomowca”: „Rozumiem oczywiście dwuznaczność mojej sytuacji – wiele osób z kręgów emigracyjnych uważa mnie niemal za czekistę, a w Moskwie Bucharin oświadczył niedawno”...

Dalszy ciąg zagłuszył tumult wielkiego miasta.

Ledwo dwaj panowie w angielskich paltach zniknęli w tłumie, do packarda zbliżył się facet w czapce z baranka i kapocie koloru, który przed rewolucją nazywano grochowym2, a od tego czasu nic się nie zmieniło.

– No jak tam, chłopie, w jakiej sprawie się burżuje zmawiali? – spytał kierowcę.

Kierowca przetarł dłonią zmęczone oczy i dopiero potem spojrzał takim wzrokiem, że szpicel zdrętwiał, zrozumiawszy, z kim ma do czynienia.

– Może się spodziewacie, że będę wam tłumaczył z angielskiego?

Nagle nad Górną Halę Targową i zatłoczone uliczki starego Kitaj-goroda wionęły lekkie i orzeźwiające śnieżynki – pierwsze płatki śniegu jesienią tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku.

A tymczasem dwaj młodzi dowódcy, których wygląd pobudził panów z prologu powieści do poważnych refleksji, wciąż jeszcze gawędzili przed wejściem do apteki Ferrejna.

Kombryg Nikita Gradow i kompołk Wadim Wujnowicz, rówieśnicy dobiegający właśnie dwudziestego piątego roku życia, mieli już za sobą niezliczone pobojowiska wojny domowej, więc według ówczesnych pojęć byli całkiem dojrzałymi mężczyznami.

Gradow służył w sztabie Zachodniego Okręgu Wojskowego, którym dowodził Tuchaczewski, Wujnowicz zajmował stanowisko „delegowanego do specjalnych poruczeń przy Rewolucyjnej Radzie Wojskowej”, czyli był jednym z głównych adiutantów Frunzego, komisarza ludowego do spraw wojskowych i morskich. Przyjaciele nie widzieli się od kilku miesięcy. Gradow – rdzenny moskwianin – ze względu na miejsce służby przebywał w Mińsku, a Wujnowicz, który pochodził z Uralu, po otrzymaniu nominacji do RRW wykierował się na mieszkańca stolicy. Teraz rozbawiony przewrotnością losu pokpiwał z Nikity. Spacerując z przyjacielem po Moskwie, na widok afisza jakby przypadkiem napomykał o premierze teatralnej i zaraz przerywał sobie: „Ach, pewnie w Mińsku nic o tym nie słyszeliście, przecież to prowincja!”, i tak dalej, ot taka sobie zgrywa.

Zresztą młodzi ludzie w budionówkach mało mówili o teatrze; ich rozmowa raz po raz schodziła na tematy poważniejsze; byli to bowiem poważni młodzi ludzie w stopniach, jakie w dawnym wojsku przyznawano dopiero po czterdziestce.

Nikita przyjechał do Moskwy ze swoim szefem na naradę w sprawie reformy wojska. Przewidywano, że odbędzie się ona na Kremlu i będzie poufna, ponieważ ma w niej uczestniczyć bodaj całe politbiuro RKP(b). Już wtedy wszyscy opętani byli manią poufności. „Partia z przyzwyczajenia działa w konspiracji” – opowiadano sobie w Moskwie dowcip Karola Radka, naczelnego bolszewickiego wesołka. Sprawa się jednak komplikowała, ponieważ szef Wujnowicza, przewodniczący Rewolucyjnej Rady Wojskowej, komisarz ludowy spraw wojskowych i morskich Michaił Wasiliewicz Frunze od ponad dwóch tygodni przebywał w szpitalu z powodu nasilenia się choroby wrzodowej dwunastnicy. KC w braterskiej trosce o zdrowie ulubieńca wszystkich ludzi pracy, legendarnego dowódcy, który rozgromił Kołczaka i Wrangla, proponował przeprowadzenie narady bez niego, obarczywszy referatem Unszlichta, pierwszego zastępcę przewodniczącego RRW. Frunze jednak kategorycznie domagał się udziału w naradzie i w ogóle lekce sobie ważył chorobę. Ta właśnie sprawa dominowała w rozmowie młodych wojskowych, kiedy przed wejściem do apteki Ferrejna czekali na żonę kombryga Gradowa, Weronikę.

– Komisarz wścieka się, kiedy słyszy o swoim wrzodzie – rzekł Wujnowicz, barczysty mężczyzna o południowosłowiańskiej urodzie, gęstych czarnych wąsach i brwiach, spod których żywo błyszczały wyraziste oczy. Dorastał w przemysłowym miasteczku na Uralu, później zaś ze swoim szwadronem dotarł do południowego wybrzeża Krymu i dopiero tam, wśród nadmorskich skał, spienionych fal, cyprysów i winnic, zrozumiał, gdzie jest jego prawdziwa ojczyzna.

Pewnie należałoby uczynić Nikitę Gradowa przeciwieństwem przyjaciela, to znaczy powiązać go z północą, z jakimś rosyjskim gotykiem, jeżeli coś takiego istnieje na świecie, chętnie byśmy to uczynili, dodając do scytyjsko-macedońskiego kolorytu linię wareską, jednak gwoli prawdy zrezygnujemy z tej romantycznej pokusy, jako że Nikita przynajmniej w połowie wywodził się ze śródziemnomorskiej „kolebki ludzkości” – matka, Mary Wachtangowna, pochodziła z gruzińskiego rodu Gudiaszwilich. Zresztą w jego wyglądzie nie było żadnych cech gruzińskich, może poza rudawym zarostem i nieco wydatnym nosem, co też często dotyczy Słowian, Węgrów, a także niewciągniętych jeszcze w orbitę rewolucji światowej Irlandczyków.

– A co o tym mówią lekarze? – spytał Nikita.

Wujnowicz uśmiechnął się.

– Mówią na ten temat mniej niż członkowie politbiura. Konsylium, które odbyło się ostatnio w Szpitalu Sołdatienkowskim, orzekło, że można poprzestać na leczeniu zachowawczym, przywódcy jednak nalegają na operację. Znasz Michaiła Wasiliewicza, potrafi, nie mrugnąwszy okiem, skoczyć pod ostrzał karabinu maszynowego, a skalpel chirurga wprawia go w przygnębienie.

Nikita, odchyliwszy połę długiego szynela, wyjął z kieszeni szafirowych bryczesów złotą cebulę, nagrodę przyznaną mu przez dowództwo po zakończeniu w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym roku marcowej akcji w Kronsztadzie. Weronika tkwiła gdzieś w aptece od czterdziestu minut.

– Niekiedy mam wrażenie – mówił, patrząc na leżący na dłoni piękny, drogi zegarek – że nie wszyscy wodzowie kochają bojowych dowódców.

Wujnowicz zaciągnął się długim papierosem Palmira Północy i cisnął go na ziemię.

– A szczególnie wysila się Stalin – powiedział z irytacją. – Partia, proszę ja was, nie może sobie pozwolić na chorobę Frunzego. Może Iljicz się mylił, jak myślisz, Nikito? Może „ten kucharz” nie zamierza przyrządzać „zbyt ostrych dań”? Albo właśnie zamierza i dlatego jest takim przeciwnikiem diety, preferując skalpel?!

Nikita dotknął ramienia zdenerwowanego przyjaciela – spokojnie, spokojnie... – i rozejrzał się znacząco.

Z apteki wyfrunęła wreszcie Weronika, piękność w selskinowym futerku, zasygnalizowała błyskami błękitnych oczu, niczym nadpływający jacht obalonego monarchy.

– Co to za miny, towarzysze dowódcy? Szykujecie wojskowy zamach stanu? – zażartowała całkiem nie w porę.

Wujnowicz wyjął z jej rąk ciężką torbę – ciekawe, co tak ciężkiego można nabyć w aptece? – i ruszyli przejazdem Teatralnym w dół, obok pomnika Pierwszego Drukarza w stronę Metropolu.

Ilekroć Wujnowicz widział żonę przyjaciela, zawsze musiał tłumić gwałtowne podniecenie seksualne. Ledwo się zjawiała, zaczynało się udawanie. Szczery mógł być z tą kobietą tylko w łóżku lub nawet... Cierpnąc ze wstydu i pożądania, czuł, że mógłby postąpić z Weroniką tak, jak kiedyś z pewną paniusią w zdobytym pociągu białych, to znaczy odwrócić ją do siebie tyłem, pchnąć, pochylić, zadrzeć spódnicę. Co więcej, ilekroć widział Weronikę, natychmiast usłużna wyobraźnia malowała przed nim taką sytuację.

Chamskie impulsy, wyrzucał sobie, brzydki spadek po wojnie domowej, hańba dla wykształconego dowódcy regularnej armii czerwonego mocarstwa. Nikita i Weronika to moi przyjaciele, a ja udaję ich wspaniałego przyjaciela...

Pożegnali się przy Metropolu. W budynku tym, tuż nad Wrublowską mozaiką Księżniczka Marzenie, Wujnowicz miał kawalerski pokoik. Gradowowie poszli do tramwaju, czekała ich długa jazda z trzema przesiadkami do Srebrnego Boru.

Póki się trzęśli w zaduchu zatłoczonego tramwaju, pod ostrzałem wrogich spojrzeń, Nikita milczał.

– No, co znowu? – zagadnęła cichutko Weronika.

– Kokietujesz Wadima – mruknął. – Czuję to. Może nieświadomie, ale kokietujesz.

Kiedy się zaśmiała, ktoś spojrzał na nią z zachwytem. W tramwaju roześmiana piękność. Powrót do normalnego życia. Ponura starucha z oburzeniem zacisnęła wargi.

– Głuptasie – szepnęła czule Weronika.

Z przezroczystego zielonkawo-różowego nieba spadały gdzieniegdzie białe płatki, lekki przymrozek zapowiadał gimnazjalistom łyżwiarskie uciechy. Minęli zgrzybiałe Choroszewo, za nim opustoszały tramwaj pomknął ku stacji końcowej w zakolu Srebrnego Boru. Stary sosnowy park, staw Biezdonka ściśnięty pierwszym przymrozkiem, płoty i wille, w których zapalały się już światła i dymiły kominy – nieoczekiwana idylla po rozgardiaszu panującym w nieco bezmyślnej Moskwie.

Od pętli do domu rodziców trzeba było jeszcze przejść pieszo z pół wiorsty.

– Co to za ciężar w torebce? – spytał Nikita.

– Kupiłam ci brom na cały miesiąc – odpowiedziała wesoło, zerknąwszy ukosem na męża.

Jak zwykle pod wpływem cierpienia jego piegowata twarz wyglądała zabawnie. Nie odrywał wzroku od ziemi.

– Do diabła z twoim bromem – burknął.

– Daj spokój, Nikito! – zirytowała się Weronika. – Po tej delegacji nie sypiasz od dwóch tygodni. Wykończył cię ten Kronsztad!

Październikowa wyprawa do twierdzy morskiej wyglądała jak zwykła delegacja wyższego dowódcy – do Leningradu wagon specjalny, stamtąd kuter żeglugi przybrzeżnej do Ust Rogatki. W przystani, na wybrzeżu i w mieście panował porządek, wzorowe zgranie wszystkich służb. Oddziały marynarzy w czarnych kurtkach, wybijając krok, maszerowały do łaźni i z łaźni. Niektórzy śpiewali Lizawietę. Na okrętach liniowych ćwiczono zasady sygnalizacji. Nad zatoką snuły się podobne do pelikanów nowomodne hydroplany. Odcinki czasu, jednakowe dla wszystkich obecnych, odmierzał dźwięczny dzwon okrętowy. Czysty morski świat, można by rzec angielski, a w każdym razie bardzo daleki od rosyjskiej rzeczywistości.

Nic i nikt nie przypomina o wydarzeniach sprzed czterech lat. Tylko raz, wspinając się do fortu Totleben, usłyszał za sobą spokojny głos:

– Wygląda na to, towarzyszu kombryg, że dobrze znacie drogę.

Odwrócił się gwałtownie i zobaczył starszego artylerzystę – byliście tutaj? wtedy? Niemożliwe... Poniewczasie Nikita z bólem uświadomił sobie, że to jego zdumienie miało sens łatwy do rozszyfrowania.

– Jakim cudem nie zostałeś rozstrzelany?

– Byłem na urlopie – powiedział artylerzysta całkiem beznamiętnie.

– A ja szturmowałem wasz fort! Dlatego znam drogę. – Nikita z pewnym wyzwaniem podniósł głos, chociaż rozumiał, że adresat jest niewłaściwy; skoro artylerzysta nie został rozstrzelany, pewnie cieszy się zaufaniem, w przeciwnym razie spotkałby go los tych, którzy odpowiedzieli przed ludem i rewolucją za ów wściekły antybolszewicki wybuch w marcu tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku.

Artylerzysta odwrócił wzrok i bez słowa wskazał gościowi trap – proszę, będziemy radzi – a uczynił to tak, że Nikita zrozumiał, iż adres nie całkiem był niewłaściwy.

Cały dzień Nikita sprawdzał rozmieszczenie nowych obuchowskich dział w fortach Totleben i Piotr I, razem ze specjalistami z zakładu oraz reprezentantami dowództwa Floty Bałtyckiej analizował dokumentację i ustne uwagi artylerzystów, dopiero pod wieczór, powołując się na zmęczenie, został sam i pieszo poszedł do miasta.

Chyba zdawał już sobie sprawę z tego, że coś go ciągnie na plac Kotwiczny, miejsce ówczesnych wydarzeń.

Z bulwaru nadmorskiego obejrzał zewnętrzną redę i tkwiące tam szare sylwetki dwóch olbrzymów, chyba tych samych; nic nie zdoła wymazać z owych dział i kominów pamięci o zaciekłości okrętów liniowych.

Szeroka płaszczyzna wodna, kręcące się po niej kutry i łodzie, kolorowe światła sygnalizacyjne migające na olbrzymach przy redzie – wszystko wokół wydawało się tego październikowego wieczoru szczególnie czyste i wyświeżone.

Wtedy ta przestrzeń była biała, jakby na zawsze skuta lodem, złowieszcza. Okręty liniowe stały burta przy burcie, oblodzone do najwyższych nadbudówek, z brudnym, wydeptanym śniegiem na pokładach. Nikita uświadomił sobie, że nawet on, zwiadowca, czuje wrogość do tej zamarzniętej „markiziej kałuży”, jak marynarze nazywali Zatokę Fińską. Po lodzie nacierały na twierdzę niezliczone tyraliery żołnierzy ubranych w białe płaszcze.

Cztery i pół roku później, gdy stał przy pomniku Piotra Wielkiego, obserwując ożywiony ruch na falach zatoki, pomyślał coś innego: gdyby wówczas bunt wybuchł o miesiąc później, los republiki bolszewickiej byłby przesądzony. Wyzwolone z oków lodu okręty wojenne mogły zablokować Oranienbaum, uniemożliwiając koncentrację sił rządowych. Do „Pietropawłowska” i „Sewastopola” dołączyłyby niewątpliwie „Gangut” i „Połtawa”, a za ich przykładem także inne jednostki bałtyckie. Trudno było ręczyć nawet za legendarną „Aurorę”, wszak jeszcze tydzień przed wybuchem buntu cały Kronsztad uchodził za dumę i bastion rewolucji.

A potęga Floty Bałtyckiej mogła stać się lontem detonującym wybuchy w całym kraju. Płonęła już Tambowszczyzna. Nie przypadkiem Lenin mówił, że Kronsztad jest niebezpieczniejszy niż Denikin, Kołczak i Wrangel razem wzięci. Republika bolszewicka mogła utonąć w wodzie uwolnionej od lodu.

Uratował nas lód. Wydarzenia zdeterminowane przez historię i przebiegające losowo fizyczne procesy przyrodnicze pozostają w dziwnej, powiedzmy wprost – w oburzającej zależności. Naszym głównym sojusznikiem podczas natarcia na Krym, a także podczas tłumienia powstania kronsztadzkiego był lód. Może należałoby postawić lodowi pomnik? Cóż to za bzdura, prawa walki klasowej, dla których bazą jest lód, spowolnienie ruchu jakichś żałosnych cząsteczek!

Jednakowoż nie te paradoksy były przyczyną cierpień kombryga Gradowa. Chodziło o to, że w pewnych określonych lub nieokreślonych momentach swojego życia zaczynał się nagle czuć zdrajcą, nieomal ciemięzcą wolności. No i proszę, oto dwudziestoparoletni płomienny rewolucjonista, gotowy w każdej chwili oddać życie za Czerwoną Republikę, bohatersko wywiązuje się ze swego zadania, a jednak...

Powoli szedł wzdłuż żółtego z białymi kolumnami gmachu resursy morskiej, salutował, mijając marynarzy, nawet odpowiadał uśmiechem na kobiece spojrzenia – Kronsztad zawsze słynął z urody marynarskich żon – i wspominał marcową zamieć śnieżną, kiedy w ciemnościach, zrzuciwszy na lodzie białą kapotę uszytą z dwóch prześcieradeł, wdrapał się na nadbrzeże, pędem przebiegł przez bulwar i ruszył wzdłuż tego budynku, fałszywy marynarz, swój chłop, nawet miał na piersi świeżutki tatuaż: „Pociąg pancerny »Czerwony Partyzant«”.

Sam dowódca armii Tuchaczewski wybrał spośród najpewniejszych tuzin supertajnych zwiadowców. Mieli oni, działając w pojedynkę, przed decydującym natarciem unieruchomić działa i otworzyć bramy fortów. Liczyła się każda chwila, nad zatoką już zaczynały wiać wilgotne zachodnie wiatry.

Tamtej nocy bez przeszkód dotarł do konspiracyjnego mieszkania, rano zaś... właśnie rano zaczęła się udręka.

Obudziły go dźwięki orkiestry. Pełną słońca ulicą w stronę placu Kotwicznego maszerowała kolumna marynarzy; wesolutkie gęby, nad nimi na tle jaskrawoniebieskiego, posztormowego nieba chwiał się transparent zrobiony w pośpiechu, jednak z całkiem czytelnym marcowym hasłem:

PRECZ Z RZĄDAMI KOMISARZY!

Oznaki powstania widniały wszędzie. Nikita zaraz po wyjściu na ulicę – w torbie miał dwa mauzery, cztery granaty i fałszywe zaświadczenie komitetu floty sewastopolskiej – ujrzał rozklejone na murze ulotki „Wiadomości Rady Kronsztadzkiej” z apelem rewkomu, informacją o odparciu ataku i o przydziale żywnościowym, a także zjadliwy wierszyk adresowany do przywódców.

Aż przyniosło Kalinina,

Miękki jęzor w pół arszyna,

Chociaż nam słodziutko piał,

Każdy się już z niego śmiał.

Bojąc się o wyrok srogi,

Wziął komisarz za pas nogi!

Niespokojny, z bólem głowy,

Trocki rozkaz śle surowy:

„Zaprzestańcie nieporządków,

Bo wystrzelam jak zająców,

Kiedy zbiorę wierne pułki,

Nie ucieknie nikt od kulki!...”.

Ale chłopcy dzielni, śmiali,

Już komitet swój wybrali,

Z każdej groźby sobie kpią,

I wciąż papieroski ćmią!3

W stronę placu Kotwicznego pojedynczo lub w grupach wciąż szli i szli marynarze. U podnóża Soboru Morskiego i wokół pomnika admirała Makarowa kłębił się wielki tłum czarnych marynarskich czapek i błękitnych kołnierzy. Gdzieniegdzie widniały żołnierskie szynele i półkożuszki. Kręcili się chłopcy, czasem migały także zdenerwowane kobiece twarze. To wszystko nazywano „Załogą Kronsztadu”.

Grało kilka orkiestr. Muzyka zagłuszała strzelaninę raz po raz wybuchającą nad zatoką. W ogólnym tumulcie nie było słychać warkotu bolszewickich aeroplanów, które wyglądały jak jarmarczne sztuczki, chociaż niekiedy spadały z nich śmiercionośne paczuszki i ulotki z pogróżkami „czerwonego feldmarszałka” Trockiego.

Panował odświętny nastrój. Nikita nie wierzył własnym oczom. Zamiast groźnych, krwiożerczych spiskowców pod przewodem białogwardzistów, którzy wyczołgali się z podziemia, widział coś na podobieństwo festynu ludowego, tysiące ludzi w porywie entuzjazmu.

Dziwne miejsce. Bizantyjska sylweta soboru, pomnik człowieka w skromnym płaszczu. Walc Fale Amuru i wybuchy. Na niebie podobne do zabawek aeroplany otoczone lotkami – jak kłaczki waty – z pocisku szrapnelowego. Fatalistyczna gra czy też – że się odwołamy do ojca Jana! – nowa soborowość, spowiedź buntu?

Z trybuny dobiegały krzyki mówców:

...Towarzysze, drogą radiową zwróciliśmy się do całego świata!...

...Bolszewicy kłamią o francuskim złocie!...

...Rady bez potworów!...

Niemal po każdym zdaniu potężne „hura”.

...Głos zabierze przewodniczący komitetu rewolucyjnego Pietriczenko!...

Spośród czarnych szyneli na trybunie wysunęła się pierś opięta pasiastą koszulką. Ten nie lęka się zimna. Na mauzer za daleko. Może celuje już do niego któryś z naszych, z pozostałej jedenastki?

– Towarzysze, proponuję przegłosować drugi wniosek załóg okrętów liniowych. Żądamy odwołania Trockiego! Będziemy walczyć aż do zwycięstwa!

Nikita z przerażeniem patrzył na ludzi wrzeszczących jednogłośnie. Zwycięstwo! Zwycięstwo! Zreflektowawszy się, zaczął również wywijać czapką i wołać „Zwycięstwo!”. Ktoś klepnął go po plecach. Starszawy wąsaty marynarz z sympatią spojrzał na młodą twarz.

– Dźwigniemy Rosję, bratku?!

– Hura! – Nikitę nagle przeszły ciarki, zrozumiał, że krzyczy szczerze, że porwał go wir powszechnego uniesienia, że właśnie tutaj po raz pierwszy znalazł to, czego szukał przez wszystkie lata od natarcia na Metropol w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku poczynając, kiedy jako siedemnastolatek przyłączył się do oddziału Frunzego. Uniesienie było tak gwałtowne, ekstatyczne, że musiał je podzielić.

Ależ to zdrajcy, przez swoje marynarskie zadufanie, zepsucie, anarchizm rodem od Machny, od tego „Hej, jabłuszko...” odważyli się, dranie, targnąć na Rewolucję! Czy może być sympatia do tej hałastry?!

Otworzyły się drzwi soboru, wyszedł pop z krzyżem, zaczęto wynosić trumny ze zwłokami poległych podczas wczorajszego natarcia. Orkiestry zagrały Marsyliankę. Marynarze pozdejmowali czapki. Zwiadowca Gradow także. Bolesna chwila pożegnania, dygotał cały – pewnie nadchodzi kres rozpasania, trwającej od lat czterech zbrodni pod pozorem walki ze zbrodniami, łzy napływają do oczu... Ocknij się, to bunt nowogrodzki, wolna Ruś, a ty zadasz im cios w plecy!...

...Kiedy było po wszystkim, Nikitę, który z dwoma kolegami ocalał z tuzina zwiadowców, nagrodzono złotym zegarkiem szwajcarskiej firmy Longines. Następnie skierowano do szpitala. Kilkanaście dni miotał się i majaczył powalony okrutną gorączką, a w krótkich chwilach przytomności przyglądał się oblodzonym krzewom i gilom za oknem oranienbaumskiego pałacu.

Nigdy z nikim nie rozmawiał o przyczynach i przebiegu owej choroby. Po prostu wyzdrowiał i wrócił do szeregu. W kręgach partyjnych i wojskowych nie poruszano tematu wydarzeń kronsztadzkich, chociaż krążyły plotki, że sam Lenin miał na tym tle atak histerii. Podobno kwiczał i zaśmiewał się: „Strzelaliście do robotników, towarzysze! Do robotników i chłopów!”.

W „kręgach” nie mówiono także o tym, że to Kronsztad wyprowadził kraj z ciężkiej choroby wojennego komunizmu, spowodował zwrot do NEP-u, by się wzmocnił. Gdyby nie ten straszny wstrząs, przywódcy nigdy by się nie wyrzekli „poważnie i na długo” swoich teorii.

Weronika, córka znanego moskiewskiego adwokata, która trzeci rok była żoną Nikity, wiedziała o skrywanym urazie męża, chociaż rozumiała, że nie wszystko wie. W ostatnich dwóch tygodniach, po powrocie Nikity z delegacji, naprawdę bała się o stan jego nerwów. Nie mógł spać, kręcił się w nocy po mieszkaniu, palił bez przerwy, a kiedy na chwilę zapadał w płytką drzemkę, plótł jakieś nonsensy, czasem jednak niczym widma pojawiały się zdania, hasła i strzępy drukowanych kronsztadzkich herezji.

„...Zawgorodin ofiarował dwudniową rację chleba i paczkę papierosów; Iwanow, palacz z »Sewastopola« – szynel; pracownica rewkomu Cymmerman – papierosy; Putilin z portowej pracowni chemicznej – parę butów...”

„...Dowódca baterii towarzysz Gribanow zasługuje na zaufanie!...”

„...Kupołow, kurwa mać, nie widzieliście, chłopcy, tego lekarza Kupołowa?...”

...Powstań, ludu chłopski!

Dzień nowy się zaczyna –

Zrzucimy Trockiego

I cara – Lenina!...

„...Do wszystkich ludzi pracy w Rosji, do wszystkich ludzi pracy w Rosji...”

Kiedyś odważyła się go spytać, czy nie powinien odejść z wojska i wstąpić na uniwersytet na medycynę, wzorem ojca, przecież ma dopiero dwadzieścia pięć lat, przed trzydziestką będzie lekarzem jak się patrzy... Dziwne, nie skrzyczał jej, tylko pokręcił głową w zamyśleniu – za późno, Nika, za późno... Chyba jednak nie o wiek mu chodziło.

Doszli wreszcie do furtki, na której jak za dawnych czasów lśniła miedziana tabliczka z wygrawerowanym napisem „Doktor B.N. Gradow” – co prawda według nowej pisowni. Za furtką ceglany chodnik, wijąc się między sosnami, prowadził do ganku, do solidnych drzwi obitych ceratą, do dużego piętrowego domu z mansardą, tarasem i oficyną.

Oto wyspa zdrowego rozsądku, przyzwoitości, ostoja najlepszych tradycji rosyjskiej inteligencji – tak myślał człowiek, który stanął w progu tego domu. Borys Nikiticz Gradow, profesor Pierwszego Instytutu Medycznego i starszy konsultant Szpitala Sołdatienkowskiego uchodził za jednego z najlepszych chirurgów w Moskwie. Nawet twórcy historii musieli się liczyć z takimi specjalistami. Wprawdzie przywódcy partyjni nie byli jeszcze starzy, ale działalność konspiracyjna, aresztowania, zesłania, rany nadwątliły zdrowie wielu z nich, dlatego luminarze medycyny zawsze byli traktowani przez partię ze szczególną estymą. Nawet za komunizmu wojennego, kiedy dużo willi porozbierano na opał, w domu Gradowa świeciły się okna i unosił dym nad kominem, a teraz w czasach NEP-owskiego rozkwitu życie wróciło do normy, do „przedjaskiniowego” – jak to określał przyjaciel domu Leonid Walentinowicz Pułkowo – okresu historii. Na przykład zawsze rozbrzmiewał fortepian. Pani domu, Mary Wachtangowna, była absolwentką konserwatorium w klasie fortepianu („Niestety, moimi głównymi koncertami byli Nikitka, Kirył i Ninka”) i każdą wolną chwilę poświęcała muzyce. „Mary Chopinem odstrasza leśne diabły” – żartował profesor.

Po dywanach spacerował potężny i najłagodniejszy w świecie owczarek niemiecki Pitagoras. Z biblioteki zazwyczaj dobiegały męskie głosy – niekończące się „Słowian rozmowy”. Niania, której przypadła ważna rola w „głównych koncertach” Mary Wachtangowny, snuła się po pokojach z naręczem upranej bielizny lub w przedpokoju płaciła rachunki za dostarczane do domu mleko i śmietanę.

Nikita powiesił na jelenie rogi futerko Weroniki i swój szynel, pięciokrotnie chyba cięższy od selskinów. Cicho, żeby nie spłoszyć pianistki, skierował się za żoną na mansardę, ale matka go usłyszała.

– Pamiętajcie, Nikito, o uroczystej kolacji! – zawołała niespodziewanie młodym głosem.

Na mansardzie, skąd otwierał się widok na zakole rzeki Moskwy, kopuły w Choroszewie i Sokole, Nikita zaczął rozbierać żonę. Całował jej ramiona, czułość i pożądanie przesłoniły mroczny Kronsztad. Jak dobrze, że kobiety znowu mogą kupować jedwabną bieliznę. Cóż, może Wujnowicz ma rację, może stłumienie owego buntu zapoczątkowało odrodzenie państwowości rosyjskiej?

– CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

– PEŁNY SPIS TREŚCI:

I. HEŁMY SCYTYJSKIE

II. KREML I OKOLICE

III. LECZENIE CHOPINEM

IV. LINIA GENERALNA

V. AWANGARDA TEATRALNA

VI. RKP(b)

VII. „OKULAREM BŁYSKA”

VIII. WIEŚ GORIEŁOWO, KOŁCHOZ PROMIEŃ

IX. WORKI Z TLENEM

X. ZORKI, GOŁĄBKI, GWIAZDECZKI

XI. TENIS, CHIRURGIA I DZIAŁANIE OBRONNE

XII. KATARYNKA-SZARLATANKA

XIII. ŻYCIODAJNE BAKTERIE

XIV. PAŁAC HRABIEGO OŁSUFIEWA

XV. NIEPOKONANA I LEGENDARNA

XVI. HEJŻE, DZIEWCZĘTA! HEJŻE, ŚLICZNOTKI!

XVII. NAD WIECZNYM POKOJEM

XVIII. NIE WARTO PŁAKAĆ!

XIX. „TYFLIS ŚNI MI SIĘ GARBATY”

XX. SCHODY Z MARMURU

1 Rosyjska Partia Komunistyczna (bolszewików) – wszystkie przypisy tłumaczki.

2 Grochowoje palto – palto koloru grochowin – tak nazywano agentów ochrany.

3 Przeł. Sławomir Kędzierski.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: