Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokonałem raka. 9 sposobów, dzięki którym wyzdrowiałem - ebook

Data wydania:
17 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pokonałem raka. 9 sposobów, dzięki którym wyzdrowiałem - ebook

Książka udowadnia, że szanse na pokonanie choroby nowotworowej zwiększają terapie naturalne, które można stosować równolegle do konwencjonalnego leczenia. Autor korzysta z własnych doświadczeń i opisuje myśli oraz uczucia, jakie mogą dominować u chorego po zdiagnozowaniu raka. Przedstawia również najpopularniejsze przyczyny powstawania tej choroby i rozprawia się z istniejącymi w naszym społeczeństwie mitami. Publikacja oferuje szereg sprawdzonych metod samodzielnej walki z nowotworami. Możesz sięgnąć zarówno po lecznicze głodówki, specjalnie skomponowane diety, terapię Gersona, energię drzew, jak i ziołolecznictwo. Każda z tych metod została tu nie tylko opisana, ale również osobiście sprawdzona przez Autora. Zyskaj przewagę w walce z rakiem!

Spis treści

OPOWIEŚĆ
ROK PÓŹNIEJ
GARŚĆ KONKRETÓW

  1. Dlaczego terapie proponowane przez lekarzy są nieskuteczne w leczeniu nowotworów złośliwych?
  2. Przyczyny zachorowań na raka
  3. Głodówka
  4. Dieta
  5. Dobry potas i zły sód – terapia Gersona
  6. Zioła
  7. Bioenergoterapia
  8. Modlitwa
  9. Energia drzew
  10. Pozytywne myślenie: Wiara w zwycięstwo, przyciąganie zdrowia
  11. Śmiechoterapia
  12. Wizualizacje – Simontonowie

ZAKOŃCZENIE
POSŁOWIE
OD AUTORA

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7377-667-8
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OPOWIEŚĆ

Nie tak daw­no temu, gdy zima nie przy­nio­sła mro­zu i śnie­gu, lecz tyl­ko krót­kie, po­zba­wio­ne słoń­ca, za­la­ne desz­czem dni, nie tak da­le­ko stąd – w kra­ju mię­dzy nie­bem a pie­kłem, w któ­rym zwy­kłe rze­czy nie dzie­ją się zbyt rzad­ko, w na­ro­dzie, gdzie każ­dy ro­dzi się bo­ha­te­rem, lecz mało kto jako bo­ha­ter umie­ra, sta­ło mia­sto. Nie ja­kaś fan­ta­stycz­na me­tro­po­lia pre­ten­du­ją­ca do mia­na Ba­bi­lo­nu pół­no­cy. Zwy­kły sta­ry cze­ski gród, dość do­brze pa­mię­ta­ją­cy swo­ją go­tyc­ką świet­ność i ro­mań­ski ro­do­wód.

Uli­ce tego mia­sta cią­gnę­ły się wzdłuż i wszerz, jak rów­nież z pół­no­cy na po­łu­dnie oraz na od­wrót. Po tych uli­cach co dzień cho­dził czło­wiek, któ­ry usły­szał wy­rok śmier­ci, lecz nie umarł. Do dziś le­ka­rze za­sta­na­wia­ją się, czy zło­ta księ­ga ży­cia była dla nie­go wciąż otwar­ta, czy też to spra­wa jego ośle­go cha­rak­te­ru.

O nim wam dziś opo­wiem. Bacz­cie jed­nak na sie­bie, by­ście w cza­sie tej opo­wie­ści nie po­otwie­ra­li ust ze zdu­mie­nia dziw­ny­mi lo­sa­mi tego czło­wie­ka. Gdy­by jed­nak to się sta­ło, za­mknij­cie je pręd­ko, bo mógł­by wam do brzu­cha wle­cieć ko­mar i ką­sać od środ­ka, a nie jest to przy­jem­ne. Gdy tyl­ko zdo­ła­cie za­mknąć roz­dzia­wio­ną gębę, wróć­cie za­raz do nie­sa­mo­wi­tych przy­gód, ja­kie sta­ły się udzia­łem na­sze­go bo­ha­te­ra. Ubra­ny był sta­ro­mod­nym zwy­cza­jem w dłu­gi czar­ny płaszcz, prze­wią­za­ny w koł­nie­rzu weł­nia­nym sza­lem. Na gło­wę za­kła­dał je­den z trzech czar­nych ka­pe­lu­szy. Tym­cza­sem dwa po­zo­sta­łe za­le­ga­ły spe­cjal­ny wie­szak na czap­ki. Swój naj­lep­szy ka­pe­lusz Sta­ni­sław na­był w Pa­ry­żu. Mie­ście du Chat Noir i bu­ki­ni­stów. Na sto­pach no­sił wy­god­ne moc­ne buty. Na jego skó­rze nie wid­niał ża­den rze­myk ni opa­ska. Ze­ga­rek, sta­rą srebr­ną ce­bu­lę, wy­do­by­wał z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki, po czym upew­niw­szy się, któ­ra jest go­dzi­na, wkła­dał ją wraz z łań­cusz­kiem, na któ­rym była za­wie­szo­na, z po­wro­tem do kie­sze­ni, by na­stęp­nym ra­zem znów za­ma­szy­stym ge­stem się­gnąć pod płaszcz i uka­zać ca­łej uli­cy pięk­no i nie­zwy­kłość swo­je­go ze­gar­ka. Zna­leź­li się tacy, któ­rzy twier­dzi­li, że ze­gar, i owszem, wska­zu­je upływ cza­su, ale ob­ra­ca się w prze­ciw­nym kie­run­ku, po­ka­zu­jąc wła­ści­cie­lo­wi nie ile już prze­żył, ale ile cza­su mu jesz­cze zo­sta­ło. Inni mó­wi­li na­wet, że to nie ze­gar, ale kom­pas, któ­ry pro­wa­dzi do ukry­tych skar­bów. Do stry­chów peł­nych za­po­mnia­nych dro­gich ksiąg, do piw­nic, w któ­rych w znisz­czo­nych przez po­wódź do­brach od­naj­dy­wał nie­tknię­te wodą skrzy­nie, peł­ne sta­ro­dru­ków i zło­tych spi­nek do man­kie­tów. Cho­wa­no więc przed nim zło­te zęby i cór­ki.

Sta­ni­sław wo­dził wzro­kiem za mi­ja­ny­mi na uli­cach ko­bie­ta­mi, a ko­bie­ty wo­dzi­ły za nim, czu­jąc sło­dycz i lęk.

Kie­dyś nasz bo­ha­ter po­je­chał do Te­le­wi­zji. Je­chał dłu­go. Naj­pierw tram­wa­jem szóst­ką, po­tem je­de­nast­ką, na­stęp­nie prze­siadł się na po­ciąg, nim po wie­lu go­dzi­nach po­dró­ży do­tarł do sto­li­cy.

Ze sobą miał swo­ją nig­dy nową wa­liz­kę o wzmoc­nio­nych skó­rą i że­la­zem ro­gach. Wy­peł­nia­ły ją cuda, któ­ry­mi tyl­ko on umiał się po­słu­żyć i któ­rych prze­zna­cze­nie tyl­ko on znał. Prócz sta­rych ksiąg peł­nych nie­zro­zu­mia­łych słów i mi­ło­snych za­klęć wo­ził ze sobą: me­ta­lo­wą żabę – za­klę­tą księż­nicz­kę, wiel­kie plu­szo­we ko­ści do gry, ki­lo­gram bia­łej tor­to­wej mąki, al­bum zdjęć na­gich ko­biet, pió­ro peł­ne wiecz­ne­go atra­men­tu i ta­lerz z ba­war­skiej por­ce­la­ny, i srebr­ny kie­lich, i bu­tlę wi­śnio­we­go wina.

Gdy wró­cił, wa­liz­ka wy­glą­da­ła na o wie­le lżej­szą, a rę­ka­wy płasz­cza no­si­ły śla­dy po mące. We­so­łą du­szę ra­do­wa­ło wino. Nikt nie wie­dział, po co była ta po­dróż do War­sza­wy, ale wkrót­ce po tym King z pio­sen­ki Muń­ka wy­szedł z celi, a pre­mier ab­dy­ko­wał, ogła­sza­jąc nowe wy­bo­ry.

O domu Sta­ni­sła­wa wie­my nie­wie­le. To, co jest cał­ko­wi­cie ja­sne i pew­ne, prze­ka­żę wam na tych stro­nach w opo­wie­ści o wal­ce mię­dzy ży­ciem a śmier­cią, jak rów­nież o nie­zmier­nej sile mi­ło­ści, ma­gii ota­cza­ją­ce­go nas świa­ta i zbun­to­wa­nych ludz­kich ko­mór­kach.

Za­pew­ne, gdy­by wy­buch I woj­ny świa­to­wej tak bru­tal­nie nie prze­rwał wie­ku XIX i ten cią­gnął­by się aż do dziś, Sta­ni­sław był­by kró­lem wszyst­kich sztuk­mi­strzów, ale wiel­kie mły­ny hi­sto­rii zmeł­ły wszyst­kie przy­czół­ki ma­gii. Dzia­ła Ver­dun zmio­tły cyr­kow­ców z ich li­na­mi uwie­szo­ny­mi hen pod su­fi­tem. Ho­udi­ni pra­wie uto­nął w roz­le­głych nur­tach Se­kwa­ny. Wiel­kie za­ple­cza an­ty­kwa­ria­tów wy­peł­nio­ne od piw­nic po strych rzad­ki­mi księ­ga­mi, do któ­rych le­piej nie za­glą­dać w nocy, spło­nę­ły do­szczęt­nie w ogniu wznie­co­nym w Ser­bii. Gó­ra­le za­kar­pac­cy za­ję­li się bo­jem o wol­ność, a ro­dzi­ców Ni­ki­fo­ra raz po raz tra­fiał szlag.

Dziś Sta­ni­sław mógł naj­wy­żej pre­ten­do­wać do mia­na pro­win­cjo­nal­ne­go dzi­wa­ka, któ­ry w sto­li­cach współ­cze­sno­ści – w To­kio i No­wym Jor­ku – nie bu­dził na­wet za­in­te­re­so­wa­nia.

O jego zdol­no­ściach róż­nie się mó­wi­ło „na mie­ście”. Jed­ni po­wia­da­li, że po­siadł ja­kąś sta­ro­żyt­ną wie­dzę, inni, że to po pro­stu lot­ny umysł, naj­czę­ściej uwa­ża­no go jed­nak za zwy­czaj­ne­go ku­gla­rza. Wszy­scy mie­li po tro­chę ra­cji, a tak na­praw­dę nikt nie wie­dział, czym się wła­ści­wie Sta­ni­sław zaj­mu­je. Sam za­in­te­re­so­wa­ny, dzien­ni­ka­rzom, któ­rzy go o to na­ga­by­wa­li, za każ­dym ra­zem mó­wił co in­ne­go. Na to py­ta­nie od­po­wie­my tro­chę ni­żej, a te­raz zdradź­my tyl­ko, że w ro­dzi­nie miał przod­ków sztuk­mi­strzów: byli tam ma­la­rze, ar­ty­ści skrzy­piec i pia­ni­na, była zna­na pi­sar­ka i żon­gler spod Po­zna­nia. Pra­daw­ny gen prze­ni­kał po­ko­le­nia, co ja­kiś czas ob­ja­wia­jąc się, by dać ro­dzi­nie żoł­nie­rza, któ­ry zo­sta­wał bo­ha­te­rem Czar­ne­go Lądu, ku­cha­rza – mi­strza pa­tel­ni na dwo­rze na­po­le­oń­skim lub mły­na­rza, któ­ry spał w łóż­ku peł­nym prze­ter­mi­no­wa­nych bank­no­tów. Ak­to­rzy po­ja­wia­li się w nie­mal każ­dym po­ko­le­niu.

Gdy Sta­ni­sław sia­dał do kie­lisz­ka lub do pió­ra, gdy bło­go­sła­wił swo­je­go śle­pe­go psa albo przy­zy­wał świe­tli­ste anio­ły, za­wsze wte­dy mru­żył oczy, jak gdy­by przez nie­skoń­cze­nie krót­ką chwi­lę roz­wa­żał, czy war­to, i nie­odmien­nie do­cho­dził do wnio­sku, że nie. Nie war­to, ale to prze­cież wszyst­ko żart. A tyl­ko żart i kpi­na mają sens, więc jesz­cze raz uno­sił w górę dłoń, by.

Ostat­nio było w nim coś dziw­ne­go… cho­ciaż po­tęż­ne sys­te­my ob­li­cze­nio­we no­wo­cze­snych lu­strza­nek mi­ga­ły wcze­śniej czer­wo­nym oczkiem ostro­ści, po­kry­wa­jąc ciem­ne, lek­ko sko­śne oko, nie­odmien­nie na od­bit­kach wy­cho­dził co­raz bar­dziej roz­my­ty. Choć oso­by sto­ją­ce obok, przed nim i za jego ple­ca­mi, mia­ły uśmie­chy i nosy ostre jak bro­da Sa­lva­do­ra Dali, to Sta­ni­sław roz­pły­wał się w tle, jak gdy­by tra­cił swą na­ma­cal­ną ma­te­rial­ność. Choć lu­dzie wo­kół jesz­cze nic nie do­strze­ga­li, jed­nak zim­na ja­poń­ska tech­ni­ka wy­prze­dza­ła ich spoj­rze­nia… albo re­je­stro­wa­ła coś, co sta­ło tuż przy Sta­ni­sła­wie, a cze­go lu­dzie od­uczy­li się do­strze­gać.

Któ­re­goś z zi­mo­wych dni Sta­ni­sław – a dzia­ło się to pod­czas wy­sta­wy sztu­ki współ­cze­snej – przy­glą­dał się zgrab­nym no­gom w brą­zo­wych ko­za­kach od­sła­nia­ją­cych ko­la­na jed­nej ze współ­zwie­dza­ją­cych wy­sta­wę. Po­my­ślał, że boli go ją­dro. Po czym zło­żył to na karb no­wych spodni, któ­re na­był był ty­dzień wcze­śniej. I już nie gło­wiąc się dłu­żej nad tym pro­ble­mem, wró­cił do kon­tem­pla­cji szczu­płych nóg, szu­ka­jąc ich wśród ob­ra­zów.

Przez ko­lej­ny ty­dzień opu­chli­zna z wy­raź­nie po­więk­szo­ne­go ją­dra nie chcia­ła zejść, jed­nak Staś nie da­wał jej wia­ry.

W pią­tek za­mknął swój an­ty­kwa­riat rów­no o osiem­na­stej. Za­rzu­cił ple­cak na bar­ki. Wstu­kał osiem cyfr alar­mu, prze­krę­cił klucz w Ger­dzie i ru­szył przez zi­mo­we po­po­łu­dnie w noc czar­no­sza­rą, wprost na miej­sco­wy dwo­rzec PKS-u. Cią­głe przy­jaz­dy i od­jaz­dy wy­zna­cza­ły rytm jego ży­cia już od dwóch lat.

Za­czę­ło się nie­win­nie. Nie­bie­ską różą, któ­ra nie ist­nie­je w przy­ro­dzie, lecz bo­ga­to roz­kwi­ta w le­gen­dzie. Gdy ją uj­rzał, po­my­ślał: Zna­la­złem me­tal, któ­ry nie ist­niał!¹ Wy­jął różę z wia­dra, wy­su­płał wy­ma­ga­ną kwo­tę sied­miu zło­tych i pięć­dzie­się­ciu gro­szy, po czym po­gnał na spo­tka­nie prze­zna­cze­nia.

Prze­zna­cze­nie mia­ło ko­szu­lę z czer­wo­nym koł­nie­rzy­kiem, blond głów­kę i mięk­ką szy­ję, o czym do­wie­dział się wkrót­ce. A póź­niej był nie­re­gu­lar­ny ty­kot cią­głych roz­stań na dwor­cu PKS-u we Wro­cła­wiu. Zda­rza­ły się też po­wi­ta­nia, chwi­le wznio­słe i pięk­ne, i to dla nich wła­śnie prze­mie­rzał ży­cie.

Owe­go piąt­ku, jak zwy­kle o 19:15 wsiadł do busa i ru­szył w stro­nę koń­ca świa­ta. Tak, jego na­rze­czo­na miesz­ka­ła bo­wiem na koń­cu świa­ta. Nie był to ko­niec wy­zna­czo­ny przez in­ka­skich ka­pła­nów, uczo­nych w pi­śmie fa­ry­ze­uszy, ale zwy­kły ko­niec świa­ta, jaki ota­cza zie­mię ze wszech stron. Już wkrót­ce jego oczom uka­za­ła się Bo­ga­ty­nia – mia­stecz­ko po­ło­żo­ne na zie­miach osta­tecz­nych. By do niej wje­chać, trze­ba naj­pierw wdra­pać się na wzgó­rza za Zgo­rzel­cem, skąd roz­cią­ga się da­le­ki wi­dok na rów­ni­nę, na któ­rej leży mia­sto, oraz na Dziu­rę. Po dro­dze wi­dać też ko­mi­ny elek­trow­ni Tu­rów. Gru­be i ni­skie, gó­ru­ją­ce nad wiel­ki­mi pie­ca­mi, za­nu­rzo­ny­mi czę­ścio­wo po­ni­żej po­zio­mu zie­mi. Przy­wo­dzą­ce na myśl ty­ta­ny z cza­sów przed cza­sem lub ol­brzy­mie kuź­nie god­ne kra­sno­ludz­kich kró­lów Tol­kie­na.

W Bo­ga­ty­ni moż­na zjeść i na­pić się. Po­szu­ki­wa­cze mogą na­być tu swój sprzęt i uzy­skać od­pusz­cze­nie grze­chów. Miej­sco­wi mają swój ję­zyk i oby­cza­je, któ­re Szar­la­tan ba­dał z za­cie­kło­ścią Ma­li­now­skie­go. Zszedł mię­dzy lu­dzi, ży­jąc z nimi, we­se­ląc się i smu­cąc. Ra­zem prze­mie­rza­jąc mroź­ną zi­mo­wą noc i cmen­tar­ne wzgó­rze. Krok w krok brał udział w pro­mo­cjach lo­kal­nej sie­ci han­dlo­wej i kie­li­szek w kie­li­szek, a ra­czej szklan­ka w szklan­kę wzno­sił to­a­sty.

Za Bo­ga­ty­nią jest jesz­cze mała wio­ska – Ja­sna Góra – nie­przy­pad­ko­wo tak na­zwa­na. Za­miesz­ku­ją ją głów­nie straż­ni­cy wciąż po­trze­bu­ją­cy opie­ki Mat­ki Bo­skiej. Gdy­by opu­ścić Ja­sną Górę i po­je­chać da­lej, na­tra­fi się na Dziu­rę. Po­prze­dza­ją ją hał­dy po­ro­śnię­te la­sem i ta­bli­ca­mi ostrze­gaw­czy­mi, ale gdy je zi­gno­ru­je­my i wdra­pie­my się na górę, przed sobą uj­rzy­my kra­niec wszyst­kie­go.

Miej­sce, gdzie zie­mia się koń­czy.

Wszyst­kie inne zaś dro­gi pro­wa­dzą do gra­nic, za któ­ry­mi lu­dzie mó­wią w spo­sób nie­zro­zu­mia­ły i piją wię­cej piwa.

W prze­peł­nio­nym bu­sie Sta­ni­sław jak zwy­kle zna­lazł miej­sce, gdzie mógł luź­no wy­cią­gnąć nogi. Wsu­nął słu­chaw­ki od­twa­rza­cza do uszu i od­dał się mi­strzom jaz­zu. Czar­ne­mu jak smo­ła Mi­le­so­wi Da­vie­so­wi z kon­cer­tu w Avi­nio­nie, trąb­ce Stań­ki i Adze Za­ry­an vel Agniesz­ce Skrzy­pek.

Roz­my­ślał o tych dniach mi­nio­nych, kie­dy jed­na praw­da go­ni­ła inną praw­dę. Szczę­ście prze­pla­ta­ło się ze zgry­zo­tą, a ku­glarz los ka­zał do­ko­nać wy­bo­ru. Jak zwy­kle, wy­bór był nie­jed­no­znacz­ny i po­krę­co­ny, a sys­te­my re­li­gij­ne i fi­lo­zo­ficz­ne mo­gły zdać się tyl­ko psu na budę. Cóż z tego, że świę­ty Au­gu­styn z wy­so­ko­ści ksiąg lśnią­cych wy­so­ko prze­ma­wiał o mi­ło­ści? Na nic Kar­te­zjusz ze swo­ją mą­dro­ścią za­mknię­tą w ro­zu­mie. Cóż z tego, że The Be­atles wska­zy­wa­li ja­sno: All You Need is Love, Love…

Wy­bór do­ty­czył bo­wiem wła­śnie mi­ło­ści.

Staś mu­siał spró­bo­wać raz jesz­cze zna­leźć od­po­wiedź na py­ta­nie, któ­re drę­czy­ło go od dzie­ciń­stwa. I raz jesz­cze po­czuł, że ani dok­try­ny re­li­gij­ne, ani lata na­uki w szko­le, ani na­wet prze­czy­ta­ne księ­gi nie przy­bli­ży­ły go do od­po­wie­dzi. Cóż z tego, że znaj­do­wał ana­lo­gie i po­do­bień­stwa do sy­tu­acji już opi­sa­nych, że mógł wes­tchnąć i szep­nąć sam do sie­bie: Czu­ję twój od­dech Kre­onie, Sten­dha­lu, mój bied­ny Sten­dha­lu… Nic. Zu­peł­nie nic. Wy­bór nie sta­wał się bo­wiem przez to ła­twiej­szy.

Choć przy­by­ło mu lat, czuł się znów dwu­na­sto­let­nim chłop­cem, któ­ry za­sta­na­wia się, co by było, gdy­by ro­dzi­ce się roz­wie­dli? Czy chciał­by zo­stać z ma­mu­sią, czy z ta­tu­siem? Jak, na li­tość bo­ską, wy­brać mię­dzy mi­ło­ścią a mi­ło­ścią? Tego Staś nie wie­dział. Nie wie­dział tego tak­że Sta­ni­sław.

A było to tak: od dzie­ciń­stwa czuł sen­ty­ment do sta­rych dro­bia­zgów: puz­de­rek kry­ją­cych li­sty – pa­miąt­ki po skoń­czo­nych mi­ło­ściach, szka­tu­łek z po­ła­ma­ną bi­żu­te­rią i tych peł­nych gu­zi­ków zbie­ra­nych przez skrzęt­ne ko­bie­ty. Z za­chwy­tem skro­bał za­rdze­wia­ły ba­gnet i szo­ro­wał lam­pę naf­to­wą. Nę­ci­ły go stry­chy, za­po­mnia­ne paw­la­cze i ukry­te skar­by. Bacz­nie śle­dził wy­mia­ny rur na po­bli­skich osie­dlach, snu­jąc się wśród wy­ko­pów i wy­bie­ra­jąc z zie­mi a to frag­ment stłu­czo­nej por­ce­la­ny, a to kil­ka ma­rek nie­miec­kich. Wo­dził pal­ca­mi po tyn­ku wro­cław­skich ka­mie­nic, no­szą­cym śla­dy kul dru­giej woj­ny świa­to­wej. Od­wie­dzał ba­za­ry i pla­ce ze sta­rzy­zną. Lu­bił wi­zy­ty w sta­rych do­mach peł­nych za­pa­chów i szpar­ga­łów, wy­le­wa­ją­cych się z każ­de­go kąta.

Czas spę­dzał rów­nież w bi­blio­te­kach, księ­gar­niach i an­ty­kwa­ria­tach. Ma­rząc o spo­ko­ju pły­ną­cym z po­zna­nia oraz o przy­go­dach za­mknię­tych po­mię­dzy stro­ni­ca­mi. Czę­sto otwie­rał książ­ki, a wraz z nimi nowe i fa­scy­nu­ją­ce świa­ty, nie­kie­dy drga­ją­ce na gra­ni­cy rze­czy­wi­sto­ści, kie­dy in­dziej tak od niej od­le­głe, że aż po­cią­ga­ją­ce tyl­ko ową od­le­gło­ścią. Prze­peł­nio­ny pra­gnie­niem uj­rze­nia el­fów, za­czął do­strze­gać rze­czy nie­wi­docz­ne dla in­nych. Po lek­tu­rze Chmie­lew­skiej, wy­pa­tru­jąc śla­dów po szaj­ce krad­ną­cej auta pod blo­kiem, po­czął in­a­czej po­strze­gać par­ku­ją­ce sa­mo­cho­dy. Ży­jąc wciąż w dwóch świa­tach, raz w świe­cie wy­śnio­nym przez li­te­ra­tów i ma­rzy­cie­li od pędz­la, a po­tem w świe­cie zwy­czaj­nym szko­ły i wy­no­szo­nych śmie­ci, za­czął łą­czyć te rze­czy­wi­sto­ści w jed­ną. Choć wciąż twar­do stą­pał po zie­mi, przy­mie­rza­jąc się do ka­rie­ry w na­ukach ści­słych, jed­ną nogą za­ha­czał o wy­śnio­ne po­la­ny. Idąc krok po kro­ku, wśród mi­ja­ją­cych lat, szedł co­raz da­lej i co­raz pew­niej, aż oka­za­ło się, że stoi zu­peł­nie po­środ­ku, że Ra­skol­ni­kow jest na­wet bar­dziej re­al­ny niż są­siad­ka z uli­cy Pru­sa. Tego pierw­sze­go znał dość do­brze, ta dru­ga była tyl­ko ulot­ną smu­gą per­fum i bu­rzą lo­ków po­ry­wa­ną przez ulicz­ny wiatr. Nie­po­strze­że­nie ze zwy­kłe­go chłop­ca stał się Sztuk­mi­strzem. Ro­zu­miał, że to co zmy­ślo­ne, jest praw­dziw­sze od tego, co ma­te­rial­ne, że ręka uzbro­jo­na w ołó­wek i cyr­kiel nie wy­ja­śni świa­ta. Może go je­dy­nie opi­sać i udo­sko­na­lić, ale nie odda jego isto­ty. Tak jak skład che­micz­ny chle­ba nie mówi nic o jego sma­ku, za­pa­chu ani o tym, dla­cze­go nie wol­no po nim cho­dzić. Tyl­ko w mi­cie do­strze­gał szczę­ście, speł­nie­nie i sens ist­nie­nia. A naj­więk­szym z mi­tów na jego nie­bie sta­ła się mi­łość.

Pod­sta­wy tech­nicz­ne­go wy­kształ­ce­nia, któ­re­go mimo wszyst­ko li­znął, a może ana­li­tycz­ny umysł, po­zwo­li­ły mu póź­niej zro­zu­mieć, że na­uka fi­zy­ki za­pro­wa­dzi­ła­by go w to samo miej­sce, w któ­re za­szedł o wie­le przy­jem­niej­szą, choć nie za­wsze ła­twiej­szą dro­gą. Wia­do­mo­ści o fa­lach praw­do­po­do­bieństw bu­du­ją­cych ma­te­rię w za­leż­no­ści od tego, kto ją two­rzy, zby­wał uśmie­chem. Od daw­na o nich wie­dział. Ro­zu­miał o wie­le wię­cej: że je­że­li po­my­śli o stud­ni, zo­ba­czy ją, a je­śli ze­chce, wy­peł­ni się wodą, któ­rej bę­dzie mógł skosz­to­wać. Wie­dział, że Sa­ne­pid nie po­in­for­mu­je go, czy nie jest za­tru­ta, bo na to każ­dy musi sam uwa­żać. A mało komu wy­cho­dzi­ła ta sztu­ka.

Staś do­rósł nie­po­strze­że­nie. Od za­wsze wy­so­ki, od za­wsze nad wiek doj­rza­ły i błą­ka­ją­cy się w świe­cie wi­docz­nym je­dy­nie przez zmru­żo­ne po­wie­ki, prze­szedł od sta­nu dzie­ciń­stwa do wie­ku mło­dzień­cze­go płyn­nie i z god­no­ścią. Ten czy ów za­uwa­żył może, że to już inne dzie­ci gra­ją w pił­kę na pla­cy­ku pod jego do­mem, ale po­nie­waż taka była na­tu­ral­na ko­lej rze­czy, nikt nie za­przą­tał so­bie tym gło­wy.

Sam Sta­ni­sław tak­że nie czuł wiel­kich zmian. Cie­szy­ło go je­dy­nie, że pięk­ne ko­bie­ty, któ­rych tyle krę­ci się po miej­skich uli­cach, te­raz pa­trzy­ły na nie­go już in­a­czej. A je­że­li któ­raś z nich tar­ga­ła jego fry­zu­rę, to był to już zu­peł­nie inny do­tyk niż ten, któ­re­go do­świad­czał, ma­jąc lat dwa­na­ście. Nie pora i nie miej­sce da­lej cią­gnąć te roz­wa­ża­nia, któ­re pro­wa­dzą nas do jed­nej z jego mi­ło­ści – an­ty­kwa­ria­tu. O tym za­uro­cze­niu prze­czy­ta­cie w na­stęp­nym aka­pi­cie.

Przej­ście od czy­tel­nic­twa do han­dlu książ­ka­mi Sta­ni­sław pla­no­wał przez lata. Był to wszak je­dy­ny roz­sąd­ny spo­sób na zgro­ma­dze­nie po­rząd­nej bi­blio­te­ki. A prze­ogrom­ny zbiór ksiąg chciał mieć tak samo moc­no, jak czuć mięk­kie usta na swo­ich ustach. Naj­bar­dziej na świe­cie.

Bez­po­śred­nią przy­czy­ną, dla któ­rej sprze­dał pierw­szą, dru­gą i dwu­dzie­stą książ­kę był Pa­ryż. Mia­sto, któ­re­go nie trze­ba ni­ko­mu przed­sta­wiać. Otóż szy­ko­wa­ła się oka­zja wy­jaz­du. Tak oka­zyj­na, że nie spo­sób było z niej nie sko­rzy­stać. Zwłasz­cza że ma­rzył o od­wie­dze­niu tego mia­sta od lat kil­ku. Jed­nak na prze­szko­dzie jak zwy­kle sta­ły pie­nią­dze. Wła­śnie wte­dy roz­po­czę­ły się słyn­ne już wę­drów­ki Sta­ni­sła­wa. Po­cząt­ko­wo, by sprze­dać książ­ki, po­tem, by ku­pić i znów sprze­dać z zy­skiem. Na­stęp­nie prze­wę­dro­wał cały Pa­ryż wzdłuż i wszerz. A póź­niej już po­szło.

Raz lub dwa razy na ty­dzień na­kła­dał wy­so­kie buty, prze­tar­tą kan­gur­kę, za­rzu­cał ple­cak, do ple­ca­ka ła­do­wał wino owo­co­we i pacz­kę pa­pie­ro­sów. Po czym pie­szo lub po szy­nach ru­szał na po­szu­ki­wa­nie ksią­żek.

Wer­to­wał okład­ki i po­żół­kłe stro­ni­ce. Od kier­ma­szu do kier­ma­szu, po­mię­dzy wy­prze­da­żą a sku­pem ma­ku­la­tu­ry od­naj­dy­wał książ­ki cen­ne a za­po­mnia­ne lub wzgar­dzo­ne przez wła­ści­cie­la. Cza­sem po ca­łym dniu przy­wo­ził do domu pu­sty ple­cak, kie­dy in­dziej ugi­nał się pod cię­ża­rem re­kla­mó­wek, wy­peł­nia­ją­cych za­ci­śnię­te w he­ro­icz­nym ge­ście pię­ści.

Wę­dru­jąc tak od bi­blio­te­ki do bi­blio­te­ki i od stra­ga­nu do stra­ga­nu, prze­cho­dził każ­de­go ta­kie­go dnia wie­le ki­lo­me­trów. Je­że­li aku­rat pa­dał deszcz, wkła­dał kap­tur lub zie­lo­ny woj­sko­wy ka­pe­lusz. Je­że­li pra­ży­ło słoń­ce, wspo­mi­nał dni ulew i śnie­gu. Kil­ka razy pod­czas swo­jej wę­drów­ki za­trzy­my­wał się, zdej­mo­wał z ulgą ple­cak, je­że­li był wy­pcha­ny, wy­cią­gał nogi na ław­ce i my­ślał o tym, że ży­cie jest pięk­ne. Zda­wa­ło mu się, że te wę­drów­ki i póź­niej­sza mo­zol­na sprze­daż, któ­ra nie za­wsze koń­czy­ła się suk­ce­sem, to dar Boży. Po­cząt­ko­wo nie my­ślał wca­le o tym, czy to co robi ma sens. Nie trak­to­wał też tego jak pra­cy. Wła­ści­wie to cie­szył się, że nie musi pra­co­wać. Wcze­śniej wy­ko­ny­wał wie­le róż­nych ro­bót, z któ­rych sku­po­wa­nie sło­ików albo skła­da­nie gril­lów ogro­do­wych nie były naj­dziw­niej­szy­mi. A tu, pro­szę: cho­dził uli­ca­mi swo­je­go mia­sta na dłu­gie spa­ce­ry, tak jak czę­sto cho­dził przez całe ży­cie. Czy­tał wie­czo­ra­mi te wszyst­kie książ­ki, któ­re wy­sy­łał po­tem w świat i na do­da­tek otrzy­my­wał za to pie­nią­dze. Nie, zu­peł­nie nie my­ślał o swo­jej dzia­łal­no­ści w ka­te­go­riach pra­cy. Wy­da­wa­ło mu się ra­czej, że to ro­dzaj oszu­stwa, któ­re­go się do­pusz­cza nad świa­tem i któ­re prę­dzej czy póź­niej musi zo­stać od­kry­te. Jed­nak za każ­dym ra­zem, gdy miał tro­chę cza­su lub gdy po­trze­bo­wał ży­wej go­tów­ki, za­kła­dał, że kupi i sprze­da jesz­cze jed­ną książ­kę, jesz­cze kil­ka, żeby wy­star­czy­ło na… Gdy już we­szło mu to w na­wyk, a wę­drów­ki trwa­ły przez ko­lej­ne pory roku, gdy kar­to­ny peł­ne ksią­żek, albo cze­ka­ją­cych na wy­sył­kę, za­la­ły całe miesz­ka­nie, wte­dy do­pie­ro zdał so­bie spra­wę, że pra­cu­je i to cięż­ko.

Wkrót­ce po­tem otwo­rzył sklep, an­ty­kwa­riat wła­śnie. Naj­pierw w ta­nim lo­ka­lu bocz­nej ulicz­ki, by po kil­ku mie­sią­cach prze­nieść się do bar­dziej eks­po­no­wa­ne­go. W obu wła­sno­ręcz­nie wier­cił, przy­bi­jał i wkrę­cał to, co trze­ba było wwier­cić, przy­bić i skrę­cić, żeby wy­eks­po­no­wać to­war i za­pew­nić funk­cjo­no­wa­nie skle­pu. Nie pi­sze­my te­raz hi­sto­rii an­ty­kwa­ria­tu, ale chce­my pod­kre­ślić to, co czy­tel­nik już zro­zu­miał. Sta­ni­sław żył an­ty­kwa­ria­tem. Trzy­mał w dło­niach każ­dą książ­kę, któ­ra sta­nę­ła na pół­ce i był dum­ny z miej­sca, któ­re ukształ­to­wał na wła­sny ob­raz i po­do­bień­stwo.

W tym sa­mym mie­sią­cu, w któ­rym otwo­rzył pierw­szy sklep, po­znał cza­ru­ją­cą blon­dyn­kę. Była błę­kit­na róża i chwi­le peł­ne wes­tchnień. Póź­niej przy­szła i mi­łość. Kie­dy się oświad­czał, w tle le­cia­ła Edith Piaf z czar­nej pły­ty gra­mo­fo­no­wej.

I tu wła­śnie zo­stał pies po­grze­ba­ny, tu spla­ta­ją się wąt­ki i tro­py na­szej opo­wie­ści. Po­mię­dzy pięk­ną Agniesz­ką a an­ty­kwa­ria­tem le­ża­ło bo­wiem dwie­ście ki­lo­me­trów. To ozna­cza­ło co naj­mniej trzy go­dzi­ny dro­gi i spra­wia­ło, że Sta­ni­sław za­ci­skał zęby w każ­dy po­nie­dzia­łek o pią­tej nad ra­nem i nie­przy­tom­nie szu­kał swo­je­go ubra­nia.

Pę­tla nie­roz­wią­za­nych spraw za­czę­ła się za­ci­skać co­raz bar­dziej, gdy oka­za­ło się, że łono Agniesz­ki nie jest pu­ste i za parę mie­się­cy wy­chy­nie z nie­go na świat przy­szły mi­ło­śnik Hra­ba­la, tyle że czy­ta­ne­go już z wir­tu­al­ne­go no­śni­ka.

Sta­ni­sław za­ci­skał zęby i my­ślał, roz­pacz­li­wie my­ślał, co zro­bić, ale nie mógł nic wy­my­ślić. Choć jego ma­ją­tek po­więk­szał się suk­ce­syw­nie, to cały ulo­ko­wa­ny był w książ­kach. Du­żych, ma­łych i tych śred­nich, któ­rych naj­wię­cej było w an­ty­kwa­ria­cie. Każ­de za­ro­bio­ne pie­nią­dze wy­da­wał na ko­lej­ne książ­ki, a gdy­by na­wet prze­rwał ten pro­ce­der i tak nie star­czy­ło­by ich na utrzy­ma­nie trzy­oso­bo­wej ro­dzi­ny. Cięż­ko było też wy­ma­gać od cię­żar­nej ko­bie­ty, by na­gle zo­sta­wi­ła wszyst­ko i ru­szy­ła w świat wma­wiać pra­co­daw­com, że ro­sną­cy brzuch to efekt imie­ni­no­we­go prze­je­dze­nia.

Z ko­lei mia­stecz­ko na po­gra­ni­czu nie cią­gnę­ło Sta­ni­sła­wa. Owszem, do­strze­gał w nim pe­wien po­ten­cjał, ukry­te moż­li­wo­ści cze­ka­ją­ce na swo­je­go od­kryw­cę, jed­nak nie on miał nim być. Ser­ce za­cho­wy­wa­ło się jed­no­znacz­nie i mó­wi­ło mu jed­no: Je­śli sprze­dasz an­ty­kwa­riat, te­raz, gdy po tylu la­tach tru­dów wresz­cie za­czy­na nor­mal­nie funk­cjo­no­wać i przy­no­sić zy­ski; je­że­li wy­je­dziesz na pro­win­cję, gdzie „zwój wier­szy wart każ­dej jest ceny”, wte­dy sprze­dasz też i stra­cisz bez­pow­rot­nie cząst­kę swo­jej du­szy, a tego zro­bić ci nie wol­no.

Gdy tak za­ci­skał zęby i dło­nie, kom­bi­nu­jąc nad swo­im lo­sem, coś za­ci­ska­ło zęby na nim. To samo „coś” krą­ży­ło też wo­kół nie­go i jego uko­cha­nej, jak gdy­by de­mon lub anioł upodo­bał so­bie aku­rat ich dom. Póź­niej było już tyl­ko go­rzej.

Pły­ta przy­stan­ku w Bo­ga­ty­ni mięk­ko przy­ję­ła Sta­ni­sła­wa, któ­ry z rę­ka­mi w kie­sze­niach ru­szył w stro­nę czer­wo­nych ust i cie­płej zupy. Przez ostat­nie trzy mie­sią­ce spra­wy za­pę­tla­ły się co­raz bar­dziej. To­a­sty z wi­śniów­ki za zdro­wie po­tom­ka zmie­ni­ły się w ża­ło­sne to­a­sty nad gro­bem, któ­re­go na­wet nie było, a licz­ba za­ga­dek i po­szu­ki­wa­nych od­po­wie­dzi wzro­sła tak bar­dzo, że już tyl­ko naj­waż­niej­sze z nich do­ma­ga­ły się od­po­wie­dzi. Jed­nak tam­tej nocy roz­my­śla­nia zo­sta­ły już za­koń­czo­ne. A wraz z zupą wy­peł­nia­ją­cą żo­łą­dek oraz z po­ca­łun­ka­mi wy­peł­nia­ją­cy­mi czas pro­ble­my roz­pły­wa­ły się w mroź­nym mie­ście na krań­cu świa­ta.

Kil­ka dni póź­niej już we Wro­cła­wiu Staś po­szedł na wa­ga­ry. Za­ła­twił szyb­ko pil­ne spra­wy, zo­sta­wił an­ty­kwa­riat pie­czy współ­pra­cow­ni­ków i po­szedł cie­szyć się świa­tłem snu­ją­cym się po wro­cław­skich uli­cach. W Żab­ce na­był małą bu­te­lecz­kę słoń­ca snu­ją­ce­go się z ko­lei mię­dzy den­kiem a za­kręt­ką i pierw­sze od dwóch lat pa­pie­ro­sy. Gdy rzu­cił pa­le­nie, przez pierw­szy rok nie za­pa­lił ani razu. Póź­niej cza­sem mu się zda­rza­ło. Ostat­nio co­raz czę­ściej, aż wresz­cie kło­po­ty i wy­bryk – wa­ga­ry, przy­po­mi­na­ją­cy mu daw­ne dni, spo­wo­do­wa­ły, że stał się po­sia­da­czem ma­łej bia­łej pacz­ki.

Siadł na ław­ce.

Za­pa­lił.

Sie­dział.

Po­cią­gnął so­lid­ny łyk żu­ra­wi­nów­ki.

Skoń­czył pa­pie­ro­sa.

Wes­tchnął.

Za­my­ślił się.

Po­cząt­ko­wo w gło­wie kłę­bi­ły mu się my­śli, krą­żą­ce wo­kół pro­ble­mów by­łych, któ­re stra­ci­ły na zna­cze­niu wo­bec ko­lej­nych. Za­sta­no­wił się nad tym, jak traf­ne jest przy­sło­wie mó­wią­ce o punk­cie wi­dze­nia za­leż­nym od punk­tu spoj­rze­nia…

Wy­jął pa­pie­ro­sa

Pstryk­nę­ła za­pal­nicz­ka.

Za­pa­lił.

Za­cią­gnął się.

Po­my­ślał, jak to jest: pię­trzy się przed nami góra pro­ble­mów, wy­da­wa­ło­by się nie do prze­by­cia, lep­kich i ob­cią­ża­ją­cych, a wy­star­czy jed­na wia­do­mość, by oka­za­ło się, że wca­le nie były pro­ble­ma­mi i po­przed­nie na­rze­ka­nia sta­ją się je­dy­nie ka­pry­sze­niem nie­grzecz­ne­go dziec­ka wo­bec tego, z czym przy­szło się mie­rzyć te­raz. Na­wet nie prze­czu­wał, że góra, któ­ra po­ko­na­ła tę po­przed­nią, tak­że jest ni­czym, a na­stęp­na, bę­dą­ca w sta­nie oba­lić na­wet Ti­ta­ni­ca, już ma­ja­czy na ho­ry­zon­cie…

Za­bo­la­ło. Za­bo­la­ło tak, jak tyl­ko może za­bo­leć. Za­bo­la­ło tak bar­dzo, że zna ból jak tyl­ko ten, kogo na­praw­dę bo­la­ło. Zbladł. Chwy­cił się po­tęż­ne­go okle­jo­ne­go twa­rza­mi daw­nych ak­to­rek biur­ka. Za­trząsł się mo­ni­tor i zi­mo­we kwia­ty sto­ją­ce na biur­ku. Ból od ją­dra pro­mie­nio­wał na całe cia­ło. Jego siła mo­gła­by zmieść sta­do no­so­roż­ców. Czar­ne pla­my po­ja­wia­ją­ce się przed ocza­mi Sta­ni­sła­wa prze­ra­ża­ły go rów­nie moc­no, jak wi­zja nad­cią­ga­ją­cej ka­ret­ki. Nad­cią­ga­ją­cej, je­że­li ze­mdle­je.

Nie ze­mdlał.

Bia­łe ta­blet­ki przy­nie­sio­ne skądś przez eks­pe­dient­kę po­mo­gły. Po­mo­gły gło­wie i ta po­zwo­li­ła cia­łu dojść na za­ple­cze. Póź­niej po­mo­gły i cia­łu, uśmie­rza­jąc ból.

Od tam­te­go czwart­ku bia­łe i ko­lo­ro­we ta­blet­ki mia­ły stać się czę­stym go­ściem w jego dło­ni i brzu­chu, ale sam za­in­te­re­so­wa­ny jesz­cze tego nie prze­czu­wał. Pod ko­niec dnia wró­cił na­wet do kom­pu­te­ra, od­po­wia­da­jąc na li­sty han­dlo­we i na­bi­ja­jąc na kasę fi­skal­ną wy­ma­ga­ne kwo­ty.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: