Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pola księżycowe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pola księżycowe - ebook

Na wyspie u wybrzeży Europy, niewidniejącej na żadnej z oficjalnych map, mieści się siedziba Uniwersytetu głoszącego doktrynę rewolucji. Końcem czerwca Rafael, wzorem pozostałych studentów, szykuje się do opuszczenia wyspy na czas wakacji. Wtedy spotyka Kersten – niezrównoważoną studentkę, która informuje go, że został powołany w szeregi Bractwa Sprawiedliwych – tajemnej organizacji działającej wewnątrz Uniwersytetu.

W bractwie działają różne i nieprzeniknione siły. Rafael nie dość, że lekceważy zakazy zwierzchności, to jeszcze zagłębia się w tajemnicę tragicznej śmierci swojego brata…

Jan Drożdż, ur. w 1988 r. w Nowym Sączu, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Prawnik, który pracę zawodową dzieli ze swoją pasją – literaturą. Zadebiutował w 2015 r. „Nieskończoną Przestrzenią Snu”, zmysłową i erudycyjną powieścią utrzymaną w onirycznej konwencji. Natchnienie czerpie między innymi ze snów, które stanowią dla niego pierwotną przestrzeń twórczych inspiracji.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-553-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Niech mgła przesłoni

Niech mgła przesłoni czarny świt.

Tak blade są twe usta!

Otwieram okno, nie widzę nic,

Łza spływa po szybie.

Czarne jest niebo.

Dlaczego śpisz?

Szukam twej dłoni w ciemnościach.

Tak drobna jest, zimna i drżąca.

Wychodzę z domu.

Ty nadal śpisz,

Ja idę w mrok bez końca.

Pamiętam słony smak twoich ust.

Ciekawe, o czym teraz śnisz.

Czy wiesz, że mnie już nie ma?

W twoim śnie pewnie śmiejesz się,

Tańczysz, biegniesz tak radosna.

Z oddali słyszę dziwny krzyk.

Ktoś wzywa moje imię.

Wybacz, muszę dalej iść,

Aż czarny świat przeminie.

Ożyją Twoi umarli, zmartwychwstaną ich trupy, obudzą się i krzykną z radości spoczywający w prochu, bo rosa Twoja jest rosą światłości, a ziemia wyda cienie zmarłych (Iz 26,19).WSTĘP

Co mi zostało z tamtych czasów? Pamiętam bursztyn oczu (jej oczu). Niby zwyczajny, a przecież nieziemski zbiór żółto-miedzianych refleksów rozświetlających tę niefrasobliwą twarzyczkę wiecznej ignorantki. Pamiętam zapach włosów (jej włosów). Osobliwe połączenie woni świeżo ściętej trawy i taniej, a jakże, podróbki Chanel Nº− 19. Właśnie trawą i głównie nią pachniały jej włosy, skoro fałszywy Chanel ustępował względem łąk i gubił się na wietrze. Ale to nie o niej chcę pisać, nie głównie o niej, choć ona nieznośnie nakłada się na blaknące (z czasem i w czasie) wspomnienie tamtego okresu – jak przystało na wszystko, co mało istotne albo wcale nie, to jest mgła w poniedziałkowy ranek, źdźbła trawy zagubione w przytłaczającej zieleni napastliwej koszuli i w połowie już wyciśnięta pasta do zębów.

Byłaś dla mnie taką mgłą, na którą nie zwraca się uwagi, bo jest pierwszą osobliwością, jaką można by zauważyć, nie wiedząc jednocześnie, że ten poniedziałek (a z nim cały tydzień, czasem całe życie) nic piękniejszego już nie przyniesie, niczym tak hojnie nie obdarzy. Nie jesteś jednak źdźbłem trawy, jesteś (jeśli jeszcze jesteś) samą trawą, o którą trudno w zimie, w betonie i w sercu martwym jak moje. I koniecznie kojarzysz mi się z niezakręconą tubką pasty, lecz nie wiem, skąd to skojarzenie. Długo nad tym myślałem i nie wiem. Tylko jakiej pasty? Zielonej, o smaku poziomki, marki koniecznie Aquafresh (nie, to nie jest reklama – w tamtych kryzysowych czasach niewielu studentów sięgało po blendamed).

Tak cię widzę teraz. Wtedy cię nie widziałem, lecz to nieważne. W tej historii jesteś mało albo wcale nie istotna, niczym poniedziałkowa mgła o świcie (mgieł się nie dostrzega, choć czasem za nimi się tęskni). Odejdź więc, droga Kersten, gdzieś na bok, choćby na margines, schowaj się w nawiasach, rzadkich wtrąceniach, nieważne gdzie. Owszem, pojawisz się w tej historii, acz zupełnie wzmiankowo i jakby niewidnie. Przyjmij z pokorą należne ci miejsce (bezmiejsce). Będzie ci trudno, bo z natury byłaś (jesteś?) pokorna, a – jak wiadomo – to pokornym najbardziej brakuje czegoś, co opacznie pokorą zwykliśmy nazywać.

Uff, udało się. Przynajmniej na razie rozprawiłem się z trawiastą, niezakręconą i w połowie już wyciśniętą pastą do zębów marki Kersten, której nie znajdę na żadnej ze sklepowych ani domowych półek, tak jak nie przeżyję po raz drugi swojej młodości (mogę ją opisać). Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że to nostalgia mną kieruje albo też jakiś rodzaj frustracji niespełnionych marzeń czyni moje postąpienia. Nie, to nie to. Niczego nie żałuję, trudno więc o frustrację, i chyba nie tęsknię (za mgłą jednak się nie tęskni). Tu chodzi o coś więcej. Opowieść ta nie może traktować o mnie, o Kersten, o mgle, trawie i paście do zębów (nawet tej niezakręconej).

SŁOWO. Zrozumcie, proszę, to jest klucz. Słowo, to od niego wszystko się zaczęło, choć zacząć się nie mogło, skoro zawsze trwało. Ma wiele odmian, postaci, wersji językowych, akcentów, modyfikacji, brzmień, wzmocnień, przesileń… lecz to zawsze słowo. W wersji słownikowej połączenie liter (doprawdy?), sensowne ich połączenie (wcale nie byłbym tego taki pewien) posiadające określone znaczenie (to już czysta przesada; znam wiele słów pozbawionych znaczenia, w sumie to większość słów bez niego się obywa). A skoro chodzi o Słowo, chodzi również o życie i śmierć, dobro i zło, piękno i skazę, zatem o prawdę i kłamstwo rozbija się majestat słów (sama doskonałość jawi się jako kategoria moralnie obojętna). Czytelniku, bacz więc na słowa! Szczególnie skup się na słowie, które powinno być pisane od wielkiej litery. Ono nie jest moje i ono powie ci, komu służę (tak, zawsze komuś się służy, w ostateczności można służyć samemu sobie i większość tak czyni). A zważaj przy tym na słowa ust swoich i pod żadnym pozorem nie dowierzaj sobie, bo wielu już własne słowa, podobnie jak i sny, o zgubę przyprawiły. To ci mówię, przed tym cię przestrzegam, a jeśli nie czujesz się na siłach, by zmierzyć się z grząską materią niebezpiecznych słów, to porzuć tę opowieść (dzieło mojej duszy i więcej niż życia, gdy śmierci tajemnicę spowiednią) i wzgardź nią, by ona wzgardzić nie zechciała i sposobna była. A oto moja historia, która moją jest tylko w części tej najmniej istotnej.ROZDZIAŁ I

W podstawowych materiach słów kilka

Dostać się na Uniwersytet nie było rzeczą łatwą, wpierw należało o nim usłyszeć. Uniwersytet (pełnej nazwy podać się nie godzę z uwagi na prawo przysięgi, złudzenie honoru i ten nimb tajemnicy, którego wyzbycie odbiera urok i niweczy cień) powstał wieki temu. Jego prototyp rzekomo już w V wieku znalazł swój początek, wiarygodność zaś źródłowego przekazu pociąga za sobą daleko idące reperkusje. Czy jednak kwestią współczesnych jest dochodzić prawdziwych spadkobierców Imperium Romanorum? Śmiem wątpić. Nie wątpię natomiast w szczególną pobłażliwość papiestwa, frasunek cesarstwa i troskę jeszcze kilku koronowanych głów uniwersalnej Europy względem organizacji wydającej duplikaty władzy i oryginały panowania. Nie wyrażam również oficjalnej historiografii Uniwersytetu, skoro takowej brak (milczenie sprzyja bezimiennym bohaterom). I choć spędziłem na Uniwersytecie kilka niezapomnianych lat, moja wiedza na jego temat jawi się jako znikoma, pozostając sumą domysłów, przypuszczeń oraz mniej lub bardziej abstrakcyjnych hipotez. Niemniej wiem dużo; więcej, niż powinienem wiedzieć.

Uniwersytet, na którym studiowałem (acz nie ukończyłem go z powodów ode mnie zależnych), stanowi swoisty statek widmo. Statek ten płynie przez wieki i epoki, a burze, sztormy, ba, nawet pazerne kataklizmy, nie imają się jego podniesionych masztów i odkrytych dział. To nie on je omija, lecz to owe kataklizmy przechodzą obok niego, nie zauważając go albo nie chcąc zauważyć. Wybaczcie, proszę, że nie podam geograficznej szerokości i długości miejsca jego siedziby. I tak ujawniam więcej, niż sugerowałby zdrowy rozsądek. Zresztą szansa, iż opowieść ta (dotykająca materii skazanych na przemilczenie) opuści kiedyś cmentarzysko książek napisanych, acz od początku pamięci wzbronionych, jest znikoma. Zbyt wielu (ludziom, czy tylko im?) zależy, by wieść o Uniwersytecie, jedynym tworze zasługującym na klasyczne miano uniwersytetu, nie dobiegła uszu głuchoniemych serc. Gwoli ścisłości, mnie także na tym zależy jako byłemu studentowi tej uczelni, ale już nie jako człowiekowi myjącemu zęby zieloną pastą o smaku poziomki (a to, by przywołać wspomnienie mgły jedynego poniedziałku mojego życia).

Weźcie zatem najwierniejszą z map starej Europy i na bliskich jej morzach odnajdźcie pominiętą przez czas siedzibę Uniwersytetu, która to wyspa nie widnieje na żadnej z oficjalnych map (tyle mogę zdradzić). Zręcznie przemilczana przez społeczność międzynarodową, w ten sposób chroniona, i dla was pozostanie błękitem nieodnalezionej zieleni. A nie snujcie przy tym nastrojowych refleksji nad losem zatopionej Atlantydy, zapewniam bowiem, że wyspa istnieje i jako terytorium w pełni suwerennego tworu ma się wcale niezależnie (to nieżywi potrzebują legend, wody i poszukiwaczy skarbów). Sam twór zaś miewa się okazale, gdyż pomimo skromnego terytorium, równie skromnej i niestałej liczby obywateli oraz rzeszy wygłodniałych studentów na wyżywieniu posiada decydujący wpływ na bieg ogólnoświatowych wydarzeń. Paradoksalnie, właśnie ten permanentnie ujawniany potencjał wpływu zapewnia Uniwersytetowi, a tym samym jego siedzibie, pożądany i niezbędny azyl.

Zwiedzeni przez kartografów, przyjmijcie, że wyspa ma kształt nieregularny, warunkowany mocno poszarpaną linią brzegową. Kształt w uproszczeniu trapezoidalny oddaje wynikające z uporu niezdecydowanie morskich fal. Wyspa broni się przed zakusami kapryśnego morza, nie szczędząc drzew, chaszczy i zarośli jako szańców brzegowych umocnień, które miejscami wżynają się daleko w głąb autonomicznego terytorium. Ot, taki naturalny system obronny, przy tym zaś zręczna mistyfikacja niezamieszkanej wyspy. Za pierścieniem leśnej gęstwiny ciągną się poletka miejscowych wieśniaków, zaopatrujących Uniwersytet. Wśród upraw dominują kultury zboża (pszenicy, jęczmienia, kukurydzy), poczesne połacie zajmują cenione przez studentów ziemniaki, nie brakuje buraków, grządek cukinii oraz niepokojąco zielonej (przynajmniej dla mnie) kapusty. Drzewa owocowe rodzą obficie, krzewy czerwienią się i czernią porzecznie, maliny dorównują truskawkom, agrest zachowuje naturalne proporcje, groch za to poczyna sobie dosyć nieroztropnie, imając się byle jakich pionowych konstrukcji i oparć. Tutejszy klimat posiada wszelkie cechy niewłaściwie pojmowanego umiaru, wliczając w to nieraz i długie zimy, gorące lata, zjawiskowe wiosny i te jesienie, co każą patrzeć, jak wszystko umiera i nawet ten las wiecznie zielony przyobleka się w cienie śnieżnej niepamięci. Na wyspie zdarzają się lata słońcem pijane i wiele ich bywa, lecz to zimy przewlekłe wspomina się z żalem pożegnanej nicości. Kwiecień na usta nie przychodzi, maj ze słowami rozmija się kwietnie, gdyż blask narodzin gaśnie na dźwięk postronnych opowieści. Nad wszystkim góruje znamienite Słońce, władzę namiestniczą z ziemskiego nadania sprawuje Księżyc, gwiazdy zaś poboczne wieszczą swoje niemożliwe panowanie.

Wyspowi wieśniacy to ludzie prości, skupieni na pracy i obojętni – chciałoby się rzec – na wszystko, lecz ich prywatne, jednostkowo-indywidualne życie nie może za wszystko uchodzić. Wobec Uniwersytetu zachowują poddańczy, typowo feudalny stosunek klasowego uniżenia, i tylko pobliski kościół wyrywa ich od święta z mentalnej niewoli grządek i zasiewów. Mieszkają w drewnianych bądź glinianych domostwach, nierzadko w towarzystwie bynajmniej nie ucywilizowanych kopytnych (koni, krów i baranów), zgrupowanych w sąsiedniej izdebce. Ze stroju, zwyczajów oraz języka tych ludzi można odnieść wrażenie, że ich geny są skutecznie uodpornione na mutacje postępu. Władze Uniwersytetu – faktyczni feudałowie widmowego państewka – pozostawiają ich samym sobie, nie próbując zarażać zdobyczami kultury i cywilizacji, ale też specjalnie niczego im nie wzbraniają. Po prostu wyspowi wieśniacy są genetycznie bierni, ustanowieni raz i na zawsze (z ojca na syna) w niezmienionej postaci, a to pomimo nierzadkiej wymiany materiału biologicznego pomiędzy co kraśniejszymi przedstawicielkami miejscowej wioski a niepoprawnie pożądliwą bracią studencką (wśród studentek Uniwersytetu także nie brakuje amatorek folkloru ludowego, lecz one z reguły sposobią się w zdobycze współczesnej antykoncepcji, nie chcąc wydawać na świat chłopskich potomków).

Mijamy zatem lasy, pola, sady i skupione w obrębie wioski domostwa miejscowych wieśniaków. W ten sposób docieramy na teren kampusu, przez studentów nazywanego podzamczem. Kampus ze wszystkich stron okala gruby, wysoki na ponad trzy metry kamienny mur. Mur ten, rodzaj fortyfikacji pozornie izolującej brać studencką od wpływów kultury ludowej, żadnej przeszkody nie stanowi, gdyż pełno w nim legalnych i nielegalnych przejść. Samo istnienie przejść nielegalnych świetnie oddaje wojowniczego ducha młodości, manifestującej swój sprzeciw w sytuacjach z gruntu czy też z muru obojętnych, jeśli nie głuchych na wszelki głos sprzeciwu. Po co bowiem wykuwać dziury w murze posiadającym kilkanaście stale otwartych bram, a po masowych strajkach roku 1830 w większości z niego wymontowanych? Młody człowiek buntować się jednak musi, a przechodzenie przejściami udostępnionymi przez władze uczelni chwały żadnemu studentowi nie przyniesie. Co innego wędrówka przejściem wykutym, najlepiej własnymi, rękoma. O ile bowiem wieśniacy cierpią na wrodzoną, genetyczną indolencję w sferze stosunków feudalnych w płaszczyźnie mentalnej, o tyle w studenckim genotypie zdaje się przeważać coś zgoła przeciwnego. Mianowicie awanturnicze umiłowanie buntu i rebelii, choćby i przeciwko samej rebelii, nawet własnej, byle była to rebelia (powiedzmy, rebelia do kwadratu albo i sześcianu). Fizyczny obraz studenckiej, a w ujęciu szerszym młodoludzkiej natury stanowi właśnie ów mur okalający kampus, przypominający obecnie ruiny średniowiecznych obwarowań bądź przywodzący na myśl kulinarne zaszłości Szwajcarii. Władze uczelni zachowują tymczasem stoicki spokój względem masowych manifestacji przejściowej samowoli, pozostawiając bieg wypadków samym sobie (czytaj: samej naturze).

Docieramy na teren kampusu. Oczywiście przejściem nielegalnym, nie jesteśmy loserami. Naszym oczom ukazuje się specyficzna przestrzeń miejska, eksponująca zalety miasta i niwelująca jego wady. Właściwie kampus Uniwersytetu to jeden wielki park rozrywki, obfitujący w obiekty sportowe (boiska, korty, aquaparki), kulturowe (kluby, puby, bary, skwery miłosnych spotkań, wybrane ławki), kulturalne (kina, teatry, galerie sztuki, kluby literatów, domy filaretów, łaźnie filatelistów), generalnie użyteczne (galerie handlowe) oraz generalnie kontrowersyjne (kasyna, męskie i żeńskie domy publiczne założone przez wyjątkowo nieobyczajne studentki). Pozostałe budynki zlokalizowane w przestrzeni uniwersyteckiego miasteczka to wille zajmowane przez najbogatszych studentów, wolnostojące domy studenckiej klasy średniej z aspiracjami, akademiki opanowane przez studencką klasę średnią bez aspiracji oraz małe drewniane chatki użytkowane przez komuny studenckich plebejuszy. Wspomniane chatki zajmują jedną, specjalnie wydzieloną dzielnicę o nazwie „Soplicowo”, a to z powodu zimowego designu tych siedzib.

Największą część kampusu zajmują wszechobecne skwery. Starannie przydeptane połacie zieleni pozytywnie wyróżniają się w ogólnym krajobrazie wyspy, zdominowanej przez bujną i rozkapryszoną roślinność. Nie jest to wszakże zieleń endemiczna, i nawet jeśli zieleń wszelka zginie, to pozostaną wyrosłe na niej studenckie klubobary nazywane niejednokroć piwnicami, stodołami, nawet kawiarniami. Ostatnia nazwa już jawnie i bezczelnie wprowadza w błąd niezorientowanego konsumenta. To właśnie w nich ogniskuje się studenckie życie, to one stanowią kolebkę współczesnej studenckiej demokracji, podczas gdy niegdyś służyły za kołyskę studenckich tyranii, monarchii, oligarchii oraz innych bardziej konstruktywnych – od zdegenerowanej demokracji – ustrojów. Proporcja czynnych, całonocnych klubobarów do liczby mieszkańców kampusu kształtuje się w sposób niezwykle korzystny dla pijących mieszkańców kampusu, zwanych także studentami. Dość powiedzieć, że przedstawiciele studenckiej arystokracji (lokatorzy osiedli willowych) ochoczo erygują coraz to nowe spelunki, nadając im niezbyt stosowne nazwy, a to na cześć członków swoich arystokratycznych rodzin. I tak pośród kampusowych klubobarów można doliczyć się między innymi czterech Babci Anielek oraz aż ośmiu Dziadków Emilianów, odróżniających się rodzajem i charakterem szeroko pojętych osiągnięć życiowych (np. bar „Dziadek Emilian, weteran wojny secesyjnej” albo „Piwnica Dziadka Emiliana, pijaka, złodzieja i komiwojażera”). Nepotyzm nazewniczy budzi zawiść studenckich klas nieposiadających, których nie stać na uczczenie pamięci własnych (zasłużonych?) antenatów. Porzućmy jednak dosyć delikatną kwestię studenckich klubobarów (na ich temat powstało, powstaje i jeszcze powstanie wiele prac tyle naukowych, ile teoretycznych) i opuśćmy wyjątkowo grząski teren podzamcza.

Teraz wreszcie – kiedy już wyplątaliśmy się z sieci poskręcanych kampusowych ulic, podejrzanie uporządkowanych skwerów, nepotycznych barów i skoligaconych klubów – możemy swobodnie unieść głowę, by z zachwytem spojrzeć w stronę kompleksu świątynno-zamkowego. Kompleks świątynno-zamkowy zlokalizowany jest na jedynym na wyspie wzniesieniu, sądząc po unikalności, sztucznie usypanym, a to w celu utrzymania kondycji fizycznej studentów na przyzwoitym poziomie (bynajmniej nie w geście podkreślenia czyjejś szczególnej pozycji, która wyniesienia nie wymaga). Integralna jedność wzniesienia odsłania dwa osobne zespoły: świątynny i zamkowy, które współtworzą razem spójną i skorelowaną całość, stąd określenie ich mianem jednego kompleksu stanowi językowo uprawniony zabieg.

Zespół świątynny koncentruje się wokół stosunkowo prostej, by nie rzec architektonicznie prymitywnej, kamiennej konstrukcji – Świątyni Wiedzy. Imponująca rozmiarami oraz usytuowaniem budowla raczej odstrasza swą doprawdy przykrą aparycją. Kiedy mój wzrok po raz pierwszy spoczął na jej obnażonym, grubym, prostokątnym cielsku, nie mogłem się uwolnić od uczucia wszechogarniającej pustki i zwątpienia. Otchłań zionęła (i niestety nadal zionie, na inne amen wiekuiste) z wypełnionych rozpaczą i mrokiem wielokrotnych oczu świątyni. Wtedy zastanawiałem się, dlaczego te półkoliste i wcale spore przestrzenie nie zostały przyodziane drewnem, powleczone szkłem lub choćby zakratowane. Nie rozumiałem wówczas, przyznaję, że pustki zasłonić się nie da, a stroić i przyozdabiać ją, to szukać jej w sobie (tam zawsze można ją znaleźć). Z czasem przywykłem do widoku murów doskonałych w zadawnionej szarości, wnętrza surowego i tych schodów wąskich, ze szczerymi życzeniami skutecznego potknięcia. Przywykłem, bo chciałem żyć. Tak, życie wymusza na nas widok pustki, a więc przede wszystkim uzyskuje nasze własne odbicia, oddechy i szmery niespokojnych myśli. Nigdy natomiast nie zaakceptowałem Świątyni Wiedzy; w myślach otwarcie jej bluźniłem, darząc przymiotem średniowiecznej fabryki trędowatych.

Świątynię Wiedzy otacza dwanaście wcale zgrabnych obiektów, zwanych pałacykami. Użyte określenie oddaje ich rzeczywiste walory estetyczne i tym samym nie nabiera zabarwienia ironicznego. Owe pałacyki to istne dzieła sztuki jaśniejące blaskiem połączonym, przy tym zróżnicowane w aspekcie formy, budulca i stylu wykonania. Wśród pomniejszonych, acz nie zminiaturyzowanych pałaców przeważają konstrukcje marmurowe, gdy charakterystyczne detale, ozdoby oraz szczegóły wykończenia zacierają podobieństwa białej substancji, akcentując niepodważalną i poszczególną indywidualność. Nawet w odległych wspomnieniach nie sposób pomylić smacznie wysmuklonych kolumn mocno klasycystycznej portykowej budowli z krzykliwymi pilastrami sąsiedniego pałacyku. A już za niesłychany brak towarzyskiej ogłady uchodziłoby zestawianie przestronnych, uduchowionych loggii z nieco bardziej ocienionymi krużgankami równie manierystycznego pałacyku. Niemniej to nie marmur, z wszystkimi urozmaiceniami dłuta oraz osobliwościami architektonicznej narracji, wzbudza największy zachwyt nowo przybyłych i mocno już zasiedziałych studentów. Spośród dwunastu obiektów okalających Świątynię Wiedzy najbardziej wyróżnia się strzelisty pałacyk uczyniony szkłem. Uczyniony, co znaczy, że wcale nie wykonany, a powzięty z istoty szkła – jednorodna substancja zastygłych włókien. W porównaniu z pozostałymi braćmi pałacykami jest on jakiś… dziwny? Nie, to nie to. Jest obcy (ostrzegałem, że będzie o słowach, więc muszę się ich czepiać). Czy zatem obcy wśród braci? Czy aby na pewno wśród braci? Nie sam budulec nadaje mu ten subtelny, zarazem niepokojący akcent wyalienowania. A skoro użyłem już porównania do braci, posłużę się pokrewną metaforą apostołów (dwunastu, nie inaczej). Szklany pałacyk jawił mi się wówczas jako nieszczęsny Judasz, dziś nie tak go postrzegam. Nie uprzedzajmy jednak biegu wypadków.

Pałacyk drewniany, on z kolei miał albo zdawał się mieć coś ze świętego Piotra. Prosty w substancji i formie, nieodparcie przywoływał skojarzenia z góralską chatką, lecz nie taką zwykłą bacowską siedzibą, a chatką rezydencjalną „na pokaz”, więc i „na wynos” (do i dla świata, niech widzi, niech patrzy, niech się zachwyca, jak to nam, góralom, się powodzi, hej!). Widząc kuszące spokojem tarasy góralskiego pałacyku, walczyłem z uporczywą pokusą pogwałcenia świętej pałacowej autonomii (precyzyjniej: autonomii zespołu świątynnego, wrócimy do tego pojęcia). Wyznaję w prawdzie i w sprawiedliwości, że miałem kaprys sprofanowania jednego z tych imponujących tarasów – tym samym całego pałacu – czynnością tyle świętokradzką, ile prozaiczną i beztroską. Oto limitowane butelki starannie wyselekcjonowanego piwa domagały się czegoś więcej niźli przyziemnego miejsca posiadówki. Mniemałem, iż spośród pałacowych apostołów właśnie u Piotra dostąpię czegoś w rodzaju pijackiego zrozumienia, w końcu on sam tak często się mylił, był tak niedoskonały. Czyjaś nieznośna obecność odwiodła mnie od realizacji bluźnierczego zamiaru.

Z Piotrową siedzibą sąsiaduje ceglany obiekt zbudowany na planie koła, na domiar złego zwieńczony kopułą. Nie mogłem nie rozpoznać w nim dociekliwego Tomasza kręcącego się wokół absolutu kopuły, zarazem ograniczonego prostackimi cegłami swoich zmysłów. Czyż mógłbym pić w towarzystwie, a może pod obserwacją kogoś tak zakręconego? Nijak bym się nie ważył, i to nawet w okolicznościach niezdanej sesji. Kto jak kto, lecz święty Tomasz okazał się stróżem brata swego. A skoro imprezy nie było, to i nie ma co poświęcać więcej uwagi pałacowym apostołom (przynajmniej na obecnym etapie opowieści).

W tym miejscu musimy omówić dopiero co zasygnalizowane pojęcie autonomii zespołu świątynnego. Otóż w praktyce szczególny status zespołu świątynnego wyraża się w socjologicznym fakcie niekorzystania, nieużywania, nawet nie tylko nieodwiedzania, bo wręcz niewchodzenia do wnętrza Świątyni Wiedzy i każdego z dwunastu pałacyków okalających. Autonomia ta nie ma żadnych podstaw prawnych. Nie wynika z regulaminu Uniwersytetu bądź uchwały jego prawowitych władz, a zapis o niej nie został uwieczniony choćby na uzurpatorskiej kartce papieru. Papier zatem nie daje jej świadectwa, mimo to wszyscy stali i niestali mieszkańcy wyspy uznają jej właściwość. W obiektach zespołu świątynnego nie odbywają się żadne ćwiczenia, sympozja, wykłady czy inne przed- i poopłatkowe spotkania. Zespół świątynny po prostu istnieje i nic ponadto. W samym fakcie istnienia, sprowadzającym się do wulgarnego aktu trwania, nie ma przecież nic niezwykłego. Niemniej w zderzeniu ze studenckim genem buntu i rebelii swoista dziewiczość świątyni i pałacyków zakrawa na istny fenomen. Być może studenci szanują nigdzie niezapisany zakaz wstępu na teren zespołu świątynnego z tej słusznej racji, że nie pochodzi on od władz Uniwersytetu (zakazy sankcjonowane przez władze uczelni należy łamać i niweczyć, a to w myśl logiki rządzącej umysłem przeciętnego studenta). Sprawa autonomii nie jest wszakże taka prosta, gdy hipotezy formułuje się dla niewtajemniczonych.

W bezpośrednim sąsiedztwie zespołu świątynnego sytuuje się zespół zamkowy, czyli tak zwany kampus właściwy, zajmujący większą połowę wzniesienia (zaiste, wbrew opiniom językowych purystów istnieje coś takiego jak „większa połowa” – jest to połowa ścisła w sensie rangi i ponad połowa w znaczeniu zajmowanej powierzchni). Nietrudno się domyślić, że zespół zamkowy ogniskuje się wokół obiektu architektonicznego, który zwykliśmy określać mianem zamku, i w istocie właśnie z takim obiektem mamy do czynienia. Zamek Świętej Rewolucji – tę nazwę nosi główny budynek Uniwersytetu – oślepia fizycznym splendorem. Jako noszący wzniosłe imię Rewolucji (i to nie zwykłej rebelii czy jednorazowej ofiary, a uświęconej krwią pokoleń kanonizowanej rewolucji dziejowej), uniwersytecki zamek wymyka się sądom zmysłowym, skoncentrowanym na jego atrakcyjnej fizyczności. Owszem, wyznaję, można ulec mnogości iglic i zagubić się w labiryncie wieżyczek, by o zmierzchu zaniemówić na połączoną groźbę panujących wież, można rozkoszować się dziwnie smacznym i gustownym przejściem od neogotyku najbardziej imponującego skrzydła wschodniego, poprzez wyciszony barok niższej i osłoniętej części centralnej, do powściągliwego i nostalgicznego neorenesansu skrzydła zachodniego, tak, można i chyba należy (piękno sprowadza obowiązek) zachwycać się tym niezrozumiale smacznym eklektyzmem, lecz nie sposób nie docenić pomniejszych elementów wzniesionej okazałości, choćby w postaci wyrafinowanych okienek wschodniego ramienia, z których sączy się światło kryształowe o niemym poranku, albo loggii wyrosłych z zachodniej tęsknoty do harmonii złączeń i lekkości form, a niepodobna już odrywać oczu od subtelnie zdobionego frontonu (subtelność ujmuje bardziej niż wzrost i majestat), niemniej, patrząc w ten sposób, nie dostrzeżemy najważniejszego. Zwiedzeni fizycznym pięknem, które zawsze jest ułudą (nie jest więc prawdą, a na pewno rzadko nią bywa), ograniczymy się do płytkich frazesów konserwatorów sztuki, osiadając na duchowej i intelektualnej mieliźnie. Nie tak przyjrzymy się zamkowi. Odrzucimy mędrca szkiełko i oko, zostawimy umarłym grzebanie umarłych, i dopiero teraz, wyzwoleni z kajdan cielesności (czytaj: choroby mieszczańskiej inteligencji), spojrzymy w stronę zamku, by choć przez chwilę dostrzec, na moment pochwycić jego niespokojnego ducha. Powinniśmy pozwolić, by duch ten nas objął, sam pochwycił.

Zamknijcie powieki, zanurzcie się w ciszy (wszystko, co wielkie, w ciszy przychodzi) i patrzcie. Czy go widzicie? Czy dostrzegacie Zamek Świętej Rewolucji? Wy jesteście pogrążeni w zstępującej ciszy, lecz nad zamkiem zbierają się ciemne burzowe chmury. To sam zamek je przyzywa, z czterech stron świata przywołuje swoje dzieci. Zamek na nowo jednoczy i scala swoje krnąbrne potomstwo. Chmury nawleka na iglice, zszywa je czernią, tworzy z nich pozornie trwałe sukno uszyte na rozmiar nieba. Spokój i jedność nie są jednak domeną Zamku Świętej Rewolucji. Ostre szpikulce kilkudziesięciu wież i wieżyczek, które jeszcze przed chwilą oddawały się wspólnemu aktowi tworzenia, z pasją niszczą dopiero co ukończone dzieło. Bezlitosne iglice wbijają się w nieboskłon, zawzięcie kroją i rozdzierają czarne sukno, na tym nie poprzestając. W szale zniszczenia posuwają się dalej, sięgają głębiej, przebijają materiał i ranią nieboskłon. I oto czarne, poranione niebo rozbłyska tysięczną klątwą błyskawic, zsyła gromy i kaleczy ziemię. Światłość i mrok współistnieją, trwają jednocześnie w sferze czasu i przestrzeni, nie łączą się, a stwarzają w wyniszczającej walce. Walka, właśnie jej pragnął zamek. Od początku dążył do starcia dwóch wrogich żywiołów, by samemu móc w nim uczestniczyć. Duch zamku to duch walki. A czymże jest życie, jeśli nie ciągłym oporem, niegasnącym buntem, nieustannym zmaganiem, a więc samą Świętą Rewolucją? (Życie to prawdziwe imię rewolucji).

I znowu cisza. Odpocznijcie, jeśli chcecie, jeśli możecie odpocząć. Dla mnie i dla pozostałych dzieci zamku nie ma odpoczynku w ciszy. Nas cisza przeraża, lecz to nie znaczy, że się jej boimy. Nasze niebo zawsze jest czarne, choć nie zawsze rozbłyska ogniem błyskawic, i wtedy jest najtrudniej. (O Kersten, gdybyś wiedzieć mogła, jak teraz milczy czarne niebo mojej duszy… Na próżno szukam twej dłoni w okowach mojej pustki).

Mam nadzieję, ufam, że choć na moment zawładnął wami duch zamku, że poczuliście jego ożywcze tchnienie i pozwoliliście, by tchnienie to wypełniło wasze serca, dusze i umysły (owszem, żywię tę nadzieję względem was). Teraz, gdy ukazałem wam ducha zamku, możemy przejść do kwestii mniej istotnych, to jest wykorzystania zamkowych przestrzeni. Zamek słusznie uznaje się za główny budynek Uniwersytetu. W jego podwojach odbywają się wszelkie akademickie uroczystości, wykłady, sympozja, konferencje i inne stałe bądź okazjonalne wydarzenia, w których z założenia może (zazwyczaj) lub powinna (rzadziej) uczestniczyć większa liczba akademickiej społeczności. Oprócz organizacji funkcji towarzysko-naukowej przestrzeń zamku pełni służebną rolę względem dwóch dalszych potrzeb Uniwersytetu: administracyjnej i mieszkalnej. Część z ponad pięciuset komnat zaadaptowano w charakterze sal wykładowo-konferencyjnych, pomniejszych sal zajęciowych, gabinetów władz uczelni i biur dziekanatu (są to gabinety, zwłaszcza zaś biura niekoniecznie otwarte na fizyczną bytność studenta, a już na pewno do owej bytności sceptycznie nastawione), pozostała część funkcjonuje jako przytulne mieszkanka uniwersyteckiej kadry. Dla pracowników naukowych, w studenckim żargonie określanych mianem notabli1, zamek jest więc miejscem pracy (zdarza się), nauki (bywa), wypoczynku, względnie regeneracji (często bywa) oraz spotkań i działań uzasadniających następczą potrzebę wypoczynku, względnie regeneracji (klasyczny przypadek). Sami studenci na zamku bywają w celach naukowych (zdarza się) i okołonaukowych (częściej się zdarza), zazwyczaj goszczą jednak w pozostałych czterdziestu czterech obiektach zespołu zamkowego.

Konstrukcje te nawiązują do najlepszych wzorców antycznych, imitując grobowce kopułowe (nie są nimi z uwagi na odmienny sposób wykorzystania). Zgrupowane wokół zamku, zdają się tworzyć zastanawiający, bo nielogiczny (nie wiem, czy tylko z pozoru) system cmentarny. Źródło awersji logicznej tkwi w samym sercu zespołu zamkowego, lecz to nie Zamek Świętej Rewolucji winien uchodzić za nielogiczny, podobnie racjonalne są same grobowce kopułowe. Brak logiki w ujęciu architektonicznym wykazuje natomiast wzajemna relacja zamku i grobowców. Zarzut to poważny, gdyż nieuchronnie sugeruje, że zespół zamkowy abstrahuje od prawideł zdrowego rozsądku, przynajmniej w ujęciu architektonicznym. Szersze spojrzenie na sprawę pozwala stwierdzić, że awersja logiczna w obrębie zespołu zamkowego stanowi czynnik umożliwiający relację z zespołem świątynnym, a zatem logika całego kompleksu świątynno-zamkowego zasadza się na niespójności (nie wiem, czy tylko wewnętrznej) zespołów składowych.

Tolosowe grobowce daleko bardziej korespondują z ponurą Świątynią Wiedzy i właśnie do niej zdają się przynależeć, podczas gdy nadmiernie wyraziste (jak na kryteria świątyni) osobowości dwunastu pałacyków lgną w stronę butnego zamku. W ten sposób dwie rozdzielne części – zespół świątynny i zespół zamkowy – potrzebują się nawzajem, uzasadniając swoje jednostkowe istnienia jednym wspólnym, acz złożonym istnieniem. Niemniej owa silna więź pomiędzy zespołami świątynnym a zamkowym nie wykracza poza domenę architektury. W indywidualnej perspektywie każdego z dwóch zespołów, jednostkowo architektonicznie nielogicznych, występują doniosłe związki funkcjonalne. Pałacyki ze Świątynią Wiedzy łączy wspólny status autonomii – swoista dziewiczość niewykorzystywania i nieużywania przestrzeni zespołu świątynnego przez społeczność Uniwersytetu. Grobowce z Zamkiem Świętej Rewolucji scala praktyka zgoła odmienna – we wszystkich obiektach zespołu zamkowego kwitnie bujne życie akademickie. I tak współistnieją obok siebie życie i śmierć, asceza i rozpusta, niewiedza oraz poznanie, tylko co właściwie jest czym i czy istnieje proces, w którym można otrzymać czysty destylat życia nieskażonego pierwiastkami wszechobecnej śmierci?

Nie, nie żartuję (do słów mam stosunek poważny), w każdym z czterdziestu czterech grobowców kopułowych prowadzone są ćwiczenia, seminaria oraz tak zwane miniwykłady2. Nauka w komorze grobowej nosi znamiona dewiacji i w zasadzie musi uchodzić za rodzaj poważnego zboczenia. Pamiętam, że takie właśnie odczucie – świadomość uczestnictwa w czymś z gruntu zboczonym – towarzyszyło mi w okresie pierwszych kilku tygodni spędzonych na Uniwersytecie. Niektórzy studenci zmagali się z tą potworną świadomością zbiorowej, a przez to własnej zinterpersonalizowanej dewiacji przez cały czas studiów (rzecz przykra i godna pożałowania). Znaleźli się także i tacy, którzy rezygnowali ze studiów i opuszczali wyspę w stanie ciężkich nerwic oraz depresji wywołanych przez owo nieuzasadnione odczucie, przez psychologów i psychiatrów Uniwersytetu określane mianem grobowcowej przypadłości. Odczucie z całą pewnością nieuzasadnione, gdyż biorące swoje źródło w podstawowym błędzie poznawczym. Nie próbuję bynajmniej usprawiedliwiać wstydliwej i zgubnej praktyki zbiorowego pobierania nauki w przytulnym zaciszu grobowca, bez względu na jego typ, pragnę natomiast zwrócić uwagę na kluczową sferę znaczeniową. Otóż zachodzący w tej sytuacji błąd poznawczy wynika z nieumiejętności dokonania analizy konkretnego przypadku w oderwaniu od modelu typowego, a także, choć jedno z drugim się wiąże, z nieprecyzyjności i skrótowości języka. O ile bowiem podziemny obiekt zbudowany na planie koła z nieodzownym wykorzystaniem cegieł i kamieni – których kolejne warstwy zwężają się w kierunku pionowym, tworząc pozorne sklepienie – z zewnątrz zaś wieńczony warstwą ziemi formowanej na wzór mrówczego kopca przyjęto określać nazwą „grobowca kopułowego”, o tyle to nie architektura ochrzciła tę konstrukcję mianem „grobowca”, lecz uczyniła to zbiorowa praktyka pokładania w nich zmarłych.

Tak przedstawia się model typowy, z jakim na wyspie się nie spotykamy, gdyż tubylcza praktyka wykształciła wzorzec zgoła odmienny: pobierania nauki (w ramach studiów, ta uwaga modyfikuje nieco samo pojęcie nauki) we wnętrzu podziemnej konstrukcji. Zatem studenci Uniwersytetu nie pobierają nauki w grobowcach kopułowych, lecz w obiektach architektonicznie tożsamych i funkcyjnie imitujących. A że język nieodmiennie dąży do skrótu i uproszczenia, stąd powszechne zastosowanie terminu „grobowiec kopułowy” w odniesieniu do czterdziestu czterech obiektów okalających Zamek Świętej Rewolucji. Stąd nerwice i depresje u studentów, którzy nie potrafili się uporać z przerażającą świadomością uczestnictwa w czymś z gruntu zboczonym, gdy w rzeczywistości nic zboczonego (w odniesieniu do miejsca nauki) nie było ich udziałem. Szczęściem zdecydowana większość studenckiej społeczności wcześniej czy później wyzbywała się owych przesadnych lęków, tak że problem istotny dla studentów pierwszego roku marginalizował się z każdym zaliczonym semestrem. Jedynie kilkuprocentowa grupa wiecznych nieszczęśliwców – maruderów życia i bywalców opuszczonych peronów – płonęła purpurowym rumieńcem przy każdorazowym zejściu do komory grobowej, skoro w ich świadomości to była komora grobowa. Współczułem tym nielicznym studentom jawnie ukrytym za parawanem wyimaginowanej dewiacji, acz z czasem zobojętniałem na ich wcale nie wyimaginowane cierpienia, chcąc czerpać radość z przebywania w tak oryginalnych pomieszczeniach ćwiczeniowo-seminaryjnych (jak łatwo jest przywyknąć do cudzego cierpienia, choć nieomal nieprawdopodobne wydaje się ułaskawienie własnej bezsilności).

Problem powrócił do mnie, gdy dowiedziałem się, że ty, droga i nieistotna Kersten (kłamię, że nieistotna – przyjemność sprawiało mi okłamywanie ciebie), zmagasz się z tą przykrą grobowcową przypadłością. Oznajmiłem ci wówczas, że czterdzieści cztery uczelniane kopce to nie groby, a mrowiska, w których kształci się żołnierzy Świętej Rewolucji. Niechętnie przystałaś na to skojarzenie, nadal się rumieniłaś, acz nie tak często i nie tak ostentacyjnie. A ja właśnie wtedy, ten jeden jedyny raz, nie raczyłem ci skłamać.

Zapewne wielu z was zadaje sobie teraz następujące pytanie: z czego miałby wynikać specjalny status Uniwersytetu, jego przewaga nad innymi uczelniami, szczególna rola dziejowa, namaszczenie, predestynacja… itp.? Czy tylko z geograficznej izolacji, rozmachu studenckiego miasteczka, wreszcie architektonicznych dziwactw kompleksu świątynno-zamkowego? Otóż żadna z zewnętrznych osobliwości nie stanowi o istocie Uniwersytetu, gdyż nawet najokazalsza szata nie zaświadczy o pełni ani też nie zakryje pustki kryjącej się pod materią sukna. Ranga i misja Uniwersytetu znajduje wystarczające uzasadnienie w programie nauczania. Na jedynym Uniwersytecie godnym tytułu uczelni wyższej głosi się doktrynę rewolucyjną.

Rewolucja to pojęcie bardzo szerokie, obejmujące wszelkie rebelie, bunty, powstania przeciwko prawowitej, jak i uzurpatorskiej władzy (choć właściwie każda władza coś sobie uzurpuje, stając się przez to władzą uzurpatorską), kontrrewolucje, spiski i zamachy stanu. Wszystkie one podejmowane są w nieokreślonym, a na pewno w nie do końca zidentyfikowanym celu. Rewolucja to pojęcie śliskie, obosieczne i złowrogie, śmierdzące siarką, mające przy tym posmak niebiańskich rozkoszy. Słowo „rewolucja” w konkretnym przypadku może oznaczać przysięgę bądź złamanie przysięgi, miłość albo zdradę miłości, sprawiedliwość, lecz także skrajną stronniczość i wyzysk, nigdy jednak słowem tym nie określimy bezczynności, bezruchu, beztrwania. Nikogo zatem nie powinna dziwić szczególna ranga Uniwersytetu i jego, chciałoby się rzec, paradoksalny azyl. Choć bowiem rządy obawiają się wszelkich rewolucji, to akceptują je jako siłę wprawiającą w ruch całą planetę. Rewolucja to ruch, życie, zmiana, także walka z rewolucją to ruch, życie, zmiana. Wykluczyć prawdopodobieństwo rewolucji to objąć rządy w królestwie cieni. Owszem, można walczyć z konkretną rebelią, czasem jest to wskazane, nawet konieczne, ale nie można wykluczyć jej prawdopodobieństwa. Jakaż istota z krwi i kości chciałaby władać podziemnym królestwem zmarłych pozbawionych możliwości oporu i tym samym niezdolnych do okazania prawdziwego posłuszeństwa? (nim żywi się machina władzy, jego smakuje). Podstawowe prawidła rewolucji rozumieją nawet najbardziej zaślepieni i bezwzględni dyktatorzy. Oni też rozumieją je najlepiej, co tłumaczyłoby urojone spiski, zdrady oraz rebelie uknute w głowie jaśnie panującego, a pomszczone na istotach z ciała i krwi. Nie można zatrzymać prądów morskich (to także rozumieją dyktatorzy), podobnie nie sposób wyrwać korzeni rewolucji, by nie unicestwić życia. Nasiona rewolucji tkwią w człowieku bardziej niż wola istnienia albo wręcz są tą wolą, jej najważniejszym przejawem. Mężczyzna, wzbudzając potomstwo w niewieścim łonie, wzbudza zaczyny rebelii. Męskie nasienie to substancja rewolucji, członek to miecz każdej rebelii. Oczywiście również w kobiecie tkwią ziarna rewolucji, nawet w niepłodnej i tej, która nie zaznała rozkoszy i trwogi męskiej obecności, gdyż i ona wzięła swój początek z życiodajnego nasienia.

Rewolucja, właśnie to słowo tłumaczy istnienie, status, azyl, a więc szczególną pozycję Uniwersytetu. Studenci i absolwenci Uniwersytetu to siewcy rewolucji, aniołowie buntu, demony postępu. Uniwersytet wydał wielu słynnych dyktatorów, przywódców powstań i ich pacyfikatorów, rewolucjonistów i kontrrewolucjonistów, to jest ludzi dążących do zmiany, zabierających pokój, a dających życie, które samo w sobie jest niepokojem, niewiedzą oraz zmaganiem. Jednakże to nie owe wsławione jednostki, symbole okupujące karty historii, skwery i place wielkich miast, wprawiały i wprawiają w ruch naszą planetę, lecz przysypani dziejowym popiołem żołnierze Świętej Rewolucji. Bezimienni synowie i zapomniane córki Uniwersytetu, działający na zapleczu, u podstaw, szukający nie własnej chwały, nawet nie chwały Uniwersytetu, lecz prawdziwej świętości Rewolucji. (W wyrazie hołdu i pamięci złóżmy teraz wieniec minutowej ciszy u stóp bezimiennych nekropolii).

Zapewne wielu z was powzięło teraz niebezpieczną myśl ustalenia pełnej nazwy Uniwersytetu. Nie bez racji, acz niesłusznie, określiliście go mianem Uniwersytetu Rewolucji bądź Uniwersytetu Świętej Rewolucji. Myśl genialna w swej prostocie prostą pozostanie. Owszem, merytorycznie wyspowa uczelnia to uniwersytet rewolucji (mniejsza o to, czy kanonizowanej), lecz nie jest to formalna nazwa Uniwersytetu. Tej niezmiennie podać nie mogę.

Teraz – kiedy już przyswoiliście sobie garść podstawowych informacji na temat wyspy, kompleksu świątynno-zamkowego oraz samego Uniwersytetu – mogę was zabrać do czasu kilku wakacyjnych miesięcy pomiędzy czwartym a piątym rokiem moich studiów. Okresu naznaczonego czerwcowym znużeniem i przytępieniem umysłu, lipcowym przebudzeniem, objawieniem sierpnia i goryczą widzącego września. Okresu, który złamał moją uniwersytecką karierę, choć bezpośrednio nie wiązał się ze studiami czy Uniwersytetem, i zakończył mój pobyt na wyspie. Okresu bezczasu.

------------------------------------------------------------------------

1 Sami pracownicy naukowi nie są zachwyceni tym określeniem, świadomi rażącej dysproporcji pomiędzy słowem „notabl” a terminem „pracownik naukowy”.

2 Ekskluzywne wykłady, swoją elitarność zawdzięczające ograniczonej pojemności tolosu – w którym jednorazowo może się pomieścić nie więcej niż trzydzieści pięć osób – albo wypaczona forma ćwiczeń w warunkach ekstensywnego wykorzystania podziemnej przestrzeni.ROZDZIAŁ III

------------------------------------------------------------------------

Doświadczonego kucharza pogląd na kwestię społeczną (forma sztucznego dialogu albo monolog rozdwojonej jednostki)

– Czym jest społeczeństwo?

– To robaki w głowie i wiele robaków. Robaki zorganizowane.

– Czy zatem społeczeństwo jest złe? Robaki nie są za dobre.

– Na pewno nie są dobre, jeśli siedzą w głowie i zostawiają w niej swoje odchody.

– W takim wypadku co począć ze społeczeństwem?

– Wyprowadzić na zewnątrz. Głowę objąć kwarantanną i trwale odrobaczyć. Społeczeństwo na zewnątrz i robaki w glebie mają swoje zalety.

------------------------------------------------------------------------

Koniec czerwca. Spakowałem walizki, przekonałem panią Halinkę, że mój segment w istocie jest czysty (pojęcie względne) i opuściłem wpierw akademikowe, następnie kampusowe mury. Podążyłem traktem wśród rozstajnych łąk i pól miejscowych wieśniaków, z zamiarem przedarcia się na zachodni kraniec wyspy. Nadmiernie obładowany, potykałem się o własne myśli, aż w końcu potknąłem się o ciebie. Dosłownie potknąłem się o twój niepozornie zagubiony uśmiech, niefrasobliwa Kersten. Co też strzeliło ci do głowy, by włożyć tę przewiewną, lubieżnie białą halkę, a we włosy wpleść niebieski fiolet pól? – pomyślałem zniesmaczony. Za to buty, poskąpiłaś ich, bo i po co odbierać wolność stopom tak spragnionym łąk, kwiatów i zbóż. Zatem to prawda, co o tobie mówią. Jesteś wariatką – uznałem – a miałem słabość do wariatek. Potknąłem się, wtedy ty objęłaś moją głowę i szeptałaś niebezpieczne słowa. Powiedziałaś, że bractwo o mnie wie, że nadszedł czas. Spytałem, co znaczą słowa tak chore. Niezrażona odpowiedziałaś:

– Zostałeś powołany.

– Powołany… bractwo… czas? Co ty bierzesz, dziewczyno?! (Czego ty się nałykałaś, kretynko?!) – wykrzyknąłem w stanie krańcowej dezorientacji.

– Przytul mnie. Jest zimno i pada śnieg.

– Kersten, mylisz się. To znaczy… nie całkiem masz rację – poprawiłem się. – Tam w środku, w nas, jest zimno. Ale świeci gorące czerwcowe słońce i topi niewidzialny śnieg.

– Ja widzę śnieg! Ty nie widzisz? Nie, ty nie widzisz…

– Nie widzę. Czuję za to lodowaty wiatr i mi też jest zimno.

– Przytul się, przytul…

Trzymałem cię w ramionach, piłem twój oddech i smakował mi, lecz nawet ten jeden raz cię nie zauważyłem.

– Chodźmy – powiedziałaś.

– Dokąd? Do bractwa wariatów takich jak ty?

– Takich jak my.

– Ja nie jestem wariatem.

– Jesteś i wiesz o tym. Niepotrzebnie to ukrywasz – zapewniłaś z drwiącym uśmieszkiem ironii.

– Wybacz, ale to nie ja widzę płatki śniegu w oparach czerwcowego słońca.

– O, to źle z tobą!

– No tak… – westchnąłem i schyliłem się po leżący na drodze plecak. Miałem zamiar zostawić bosą boginię kwitnących łąk, nieuchwytną nimfę rozstajnych pól. I na nic zdałyby się twoje zwodnicze spojrzenia, równie zwodnicza Kersten, gdyby bractwo nie przysłało kogoś jeszcze. Tak, Bractwo, i to wcale nie wariatów, lecz Sprawiedliwych.

– Siostra Kersten nie zhańbiła się kłamstwem. Zostałeś powołany – stwierdził wysoki, trzydziestokilkuletni mężczyzna, którego do tej pory znałem wyłącznie jako wykładowcę psychologii układów rewolucyjnych (nie mylcie z psychologią ruchów rewolucyjnych, przedmiotem podobnym tylko z nazwy). Doktor Walt Williams był ostatnią osobą, którą mógłbym posądzić o zażywanie środków psychotropowych, chorobę psychiczną bądź o coś tak niemoralnego jak z rozmysłem zadzierzgnięty i skierowany przeciwko mojej osobie sojusz z Kersten. Jego słowa musiałem potraktować poważnie, a przynajmniej się nad nimi zastanowić.

– Kto i dlaczego miałby mnie powołać? – odparłem nie bez irytacji i zniecierpliwienia.

– Bractwo Sprawiedliwych uznało cię za swoje dziecko, od dziś jesteś jednym z maluczkich. A dlaczego? Bo sam tego chciałeś, bo jesteś zatruty śmiercią i chcesz ją zwyciężyć.

– Jak mogłem zapragnąć przystąpienia do bractwa, o którym wcześniej nawet nie słyszałem? Poza tym czuję się całkiem nieźle i w najbliższej przyszłości nie zamierzam umierać.

– Nie jesteś więc stróżem brata swego? – Doktor Williams nawet nie sugerował rzekomej przypadkowości pytania.

– Widzę, że Uniwersytet przyjrzał się bliżej mojemu portfolio. – Mój głos brzmiał obco, w chwili tej nie należał do mnie.

– Uniwersytet? Rozmawiam z tobą jako brat, nie wykładowca.

– Zatem bractwo?

– Bractwo niczego nie musiało ustalać. Twoja historia… ona zawiera się w twoim spojrzeniu.

– Wiesz o moim bracie, czy wszystko?

– Zapytaj lepiej, co możemy dać twojemu bratu.

– Dla niego nie da się już nic zrobić.

– Nie wierzysz w zmartwychwstanie umarłych?! – zapytał z wyrzutem doktor, a obecnie brat Williams.

– Wierzę. I wiem, że nie wszyscy zbudzą się do życia.

– Uważasz, że został potępiony?

– Jest potępieńcem – wyznałem z goryczą.

– Skąd wiesz? Skąd możesz wiedzieć?

– Sam mi to powiedział. Każdej nocy skarży się na swoje potępienie.

– Czy mówi coś jeszcze?

– Mówi… twierdzi, że tam jest zimno, zimniej niż tutaj. Tam się zamarza bez dobrodziejstwa endorfin (jego twarz jest taka sina, oczy bardzo martwe i ten wężowy sznur wokół szyi).

– Czemu nie wierzysz w zmartwychwstanie umarłych? – ponowił pytanie brat Williams.

– Wierzę w zmartwychwstanie umarłych, nie wierzę w zmartwychwstanie potępionych.

– Twój brat nie umarł, tylko śpi. Możemy go obudzić. Nasz Bóg może go obudzić, a wtedy twój brat naprawi pewne niedopatrzenie.

– Wasz Bóg?

– Wierzymy w tego samego Boga.

– Nie sądzę.

– „Otrzymacie wszystko, o co z wiarą prosić będziecie”, czy znasz te słowa? Albo te: „Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: «Przesuń się stąd tam!», a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was”.

– Znam – odpowiedziałem i o nic już nie zapytałem. Podążyłem za bratem Williamsem, trzymając w dłoni kruchą dłoń siostry Kersten.

Co sprawiło, że zawróciłem, dając się przekonać – co z tego, że szanowanemu – wykładowcy psychologii układów rewolucyjnych? Czy sprawiłaś to ty, szurnięta i niezrównana w swoim niezrównoważeniu Kersten? Nie, nie ty to sprawiłaś. Tobie bym nie uwierzył, za tobą bym nie poszedł. Nadzieja to sprawiła. Nadzieja ożywienia tego, co umarłe, usprawiedliwienia tego, czego nie sposób usprawiedliwić, nadzieja wyznania, odpokutowania i odpuszczenia win. Nadzieja życia.

Dziś, uniewinniony przez czas, pytam samego siebie: jak mogłem uwierzyć szarlatanowi, który wmówił mi, że może wskrzesić gnijące w ziemi (od przeszło czterech lat) truchło? I to nie zwykłe truchło, lecz truchło potępione – truchło do kwadratu albo i sześcianu. Odpowiadam: nie mogłem mu uwierzyć i nie uwierzyłem, a poza tym on wcale mi tego nie obiecał. Powiedział natomiast, że Bóg może wskrzesić mojego brata samobójcę, że Bóg może przyjść na niepoświęcony cmentarz, choćby i w szary, odarty z liści dzień stanąć przy przeklętym, pozbawionym zdjęcia grobie (matka nie potrafiła udźwignąć ciężaru wspomnień), i powiedzieć do mnie: Odsuń płytę, twój brat nie umarł, tylko śpi, do niego zaś: Młodzieńcze, mówię ci, wstań! W tę obietnicę mogłem uwierzyć, bo czyż nie taka jest nasza, a przynajmniej niektórych z nas wiara? Wiara, że Bóg wszystko może, że wskrzesza umarłych, przywraca wzrok ociemniałym, więźniów odsyła wolnymi… W tę obietnicę mogłem uwierzyć i uwierzyłem. Trakt utracił swoją jednoznaczność (uwierzyć, to znaczy pójść w innym kierunku, niż początkowo zamierzało się iść).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: