Polityka i kultura - ebook
Polityka i kultura - ebook
Zaskakująca w nieznanych szczegółach z najnowszej historii i niezwykła w interpretacjach znanych wydarzeń opowieść o Polsce ostatniego półwiecza. Rafał Grupiński - polityk, a zarazem historyk kultury, krytyk literacki i wydawca, w latach 80. współpracownik paryskiej "Kultury" i założyciel podziemnego czasopisma "Czas Kultury" - opowiada o czasach opozycji demokratycznej, stanie wojennym z poznańskiej perspektywy, by chwilę potem odsłaniać kulisy sejmowej i rządowej polityki po 1989 roku. Sekretarz stanu w rządzie premiera Donalda Tuska, doradca polityczny i szef największego klubu parlamentarnego Sejmu VII kadencji, a chwilę wcześniej wydawca takich pisarzy jak Andrzej Stasiuk, Marcin Świetlicki czy Natasza Goerke, łączył zawsze dwa światy, które wydają się przy obecnej brutalizacji polityki nie do pogodzenia: politykę i kulturę. O tym jest także ta książka ważnego świadka epoki, który angażując się w PRL w walkę o niepodległość czy późniejsze przemiany polityczne kraju, nigdy nie porzucił kultury i świata jej nieprzemijających wartości.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-806-1 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mija właśnie trzecia dekada naszej wolności, odzyskanej dzięki wspaniałemu ruchowi Solidarność i jego przywódcy, Lechowi Wałęsie. Dzięki ludziom, których połączyło owo pragnienie wolności, praw i swobód obywatelskich, a zarazem potrzeba odzyskania własnej godności. Dla wielu z nas powrót suwerenności, możliwość budowy liberalnej demokracji i wolnego rynku łączyły się z wytęsknionym powrotem do rodziny państw zachodniej cywilizacji, a przede wszystkim zachodniej, wolnej kultury. Tak więc książka ta jest w równym stopniu poświęcona polityce, historii dochodzenia do wolności w latach rodzącej się opozycji demokratycznej, jak i kulturze, bo historia ta była przecież wędrówką ku kulturze otwartej, do świata bez cenzury i uprzedzeń, do świata tolerancyjnego. Pamiętajmy – i o tym również jest ta książka – że była to wędrówka pełna indywidualnych poświęceń.
Nie mniejsza jej część poświęcona jest współczesnej Polsce, meandrom kształtowania się polityki oraz zmianom społecznym i kulturowym. Pojawi się w niej też dalsza przeszłość, gdyż jako historyk kultury z zamiłowania i zawodu odnoszę się – dzięki dociekliwości Łukasza Perzyny – w różnych dygresjach do dawnych wydarzeń, a także artystycznych czy estetycznych ocen dzieł z odleglejszych czasów.
W centrum naszej najnowszej historii był Gdańsk, to w nim narodziła się Solidarność. Komitet Obrony Robotników powstał w Warszawie, Studencki Komitet Solidarności w Krakowie, a niniejsza opowieść w znacznym stopniu dotyczy Poznania, miasta pierwszego po wprowadzeniu w Polsce komunizmu krwawo stłumionego powstania robotniczego w czerwcu 1956 roku. Lecz w latach późniejszych, dla mniej uważnych obserwatorów, miasta pozostającego nieco na uboczu najważniejszych wydarzeń. Mam nadzieję, że niniejsza opowieść zmieni nieco tę perspektywę, pokaże Poznań jako miasto ludzi głęboko przywiązanych do wolności, do wartości demokratycznych, ludzi zwyczajowo tolerancyjnych i nowoczesnych, a zarazem nieco staroświeckich w przywiązaniu do własnych regionalnych tradycji. Ludzi patriotycznych do szpiku kości, lecz gotowych do poświęceń dla innych i razem z innymi – w mądrze rozumianej wspólnocie, nie przeciwko komukolwiek. Poznań jest początkiem tej opowieści, ale też punktem wyjścia do ogólnopolskiej polityki, której ścieżkami, nie zawsze oczywistymi, próbuję tu wędrować.
Zapewne nie wszyscy świadkowie opowiadanej historii podzielą moje opinie, inaczej być może zapamiętali także niektóre fakty, nie zgodzą się, z dość oczywistych powodów, z niektórymi personalnymi ocenami. Jeśli są w tej opowieści błędy wynikające z zawodnej pamięci, przepraszam. Jeśli czytelniczki i czytelnicy odnajdą w niej bliski sobie sposób myślenia, będzie mi niezwykle miło.
Rafał Grupiński1.
OPOZYCYJNY POZNAŃ PEŁEN MŁODEJ KULTURY
Jak to wszystko się zaczęło? Od zainteresowań literackich, licznych lektur i studenckiego teatru. Poznańska polonistyka na UAM pełna była różnorodnych artystycznych inicjatyw. Liczne teatry – od głośnych Ósemek przez teatr Nurt czy Paradoks Bis po Studio Pantomimy Pawła Stopy – wieczory poetyckie, nocne koncerty jazzowe, w końcu Teatr Akupunktury, który radykalizmem przewyższał słynny Teatr Ósmego Dnia. A być może nawet Grotowskiego – wciąż guru dla młodych artystów. Efektem działań scenicznych były pierwsze przesłuchania przez Służbę Bezpieczeństwa w 1973 roku. Studentów przed relegowaniem bronił wtedy opiekun ich roku Stanisław Barańczak – parę lat później członek KOR.ŚMIERĆ PYJASA STAŁA SIĘ IMPULSEM DO DZIAŁANIA
Łukasz Perzyna: Korowski Poznań późnych lat 70. kojarzy mi się z nazwiskami dwóch poetów: Stanisława Barańczaka i Lecha Dymarskiego, których losy odmiennie się później ułożyły. Pierwszy z nich emigrował, drugi pozostał w kraju. Barańczak podzielał poglądy Komitetu Obrony Robotników, a potem obu Unii – Demokratycznej i Wolności, Dymarski zaś związał się z prawicą?
Rafał Grupiński: Członków KOR z Poznania oficjalnie było dwóch – Stanisław Barańczak i Jerzy Nowacki, który pierwszy raz pojawia się przy tworzeniu Studenckiego Komitetu Solidarności. Lech Dymarski odgrywał raczej rolę łącznika między kręgiem korowskim a środowiskiem młodej kultury. Działania młodej opozycji rozpoczęły się od pamiętnej mszy świętej u ojców dominikanów za zamordowanego w Krakowie studenta polonistyki, Stanisława Pyjasa, w maju 1977 roku. Jednak sam Studencki Komitet Solidarności powstał dopiero w listopadzie, jako trzeci w kraju, krótko po wznowieniu roku akademickiego, choć formował się od września, zresztą z inspiracji Staszka Barańczaka. Nie tak dawno uczestniczyłem w sesji, w czterdziestolecie tego wydarzenia, w naszym uczelnianym Collegium Maius. Trzon późniejszej poznańskiej opozycji wywodził się bez wątpienia z SKS. Głównymi animatorami w mojej ocenie byli Jacek Kubiak i Włodek Fenrych, a spotkania Studenckiego Komitetu Solidarności odbywały się między innymi w mieszkaniu rodziców Jacka. Feliks Kubiak był znanym w Poznaniu radcą prawnym i u niego, przy ulicy nomen omen Powstańczej, deklarację założycielską podpisało dziewięcioro studentów. Choć na przykład, z tego co pamiętam, wcześniejsze spotkanie, w którym uczestniczyłem wraz z Anką Jakubowską (moją późniejszą żoną, wówczas studentką anglistyki), na którym dyskutowano treść oświadczenia i to, kto powinien się pod nim podpisać, odbyło się u Pusi Labudowej, czyli w domu profesora Gerarda Labudy, znakomitego znawcy początków państwa polskiego i europejskiego średniowiecza. Studencki Komitet Solidarności spotykał się także u Małgorzaty Bratek oraz, jak wspomina Jacek Kubiak, na Swobody 44, które to miejsce udostępnił najprawdopodobniej Marek Przybyła, zwany Rudym, wówczas student historii sztuki.
Obok spotkań SKS coraz częściej odbywały się wykłady Towarzystwa Kursów Naukowych, między innymi w mieszkaniu Restytuta Staniewicza, którym, co było wówczas przedmiotem wielu żartów, wciąż – od odległych wówczas czasów jego litewskiego dzieciństwa – opiekowała się dawna niania… Jednakże wykłady TKN nie zawsze dochodziły do skutku, ponieważ gości dojeżdżających z innych miast często zawracano – Służba Bezpieczeństwa wysadzała ich z pociągu w Koninie lub Kutnie, jak zdarzyło się to Adamowi Michnikowi, który na spotkanie do nas z tego właśnie powodu nie dotarł. U państwa Kubiaków odbył się na przykład wykład Władysława Bieńkowskiego, komunisty, socjologa, od lat współpracującego z paryską „Kulturą”, na którym to spotkaniu liczna frekwencja podobno zadziwiła SB. Pierwsze poznańskie wydawnictwo drugiego obiegu, które nie było wyłącznie efemerydą, założył Jaromir Jedliński – potem, już w niepodległej Polsce, dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi. W młodej opozycji byli ludzie, których stale spotykało się przy różnych okazjach – jak Włodzimierz Filipek z polonistyki czy wspomniany już Włodek Fenrych z historii sztuki. Ten drugi z ogromną pasją promował przy okazji czechosłowacką grupę undergroundową Plastic People of the Universe, związaną z czeską opozycją i ludźmi z Karty 77.
W oficjalnej popkulturze dominowali wtedy Karel Gott i Helena Vondračkova, a wy mieliście swoich Czechów?
Włodzimierz Fenrych rozpowszechniał nagrane garażowo kasety Plastic People of the Universe wraz z tekstami tłumaczonymi przez siebie. Trzeba pamiętać, że po radzieckiej inwazji, a właściwie sojuszniczej inwazji Układu Warszawskiego, rygory za południową granicą były bez porównania surowsze niż u nas, podziwialiśmy więc tamtejszych podziemnych muzyków, którzy je łamali. Opozycyjne środowisko Poznania tworzyli również Andrzej Wilowski, Janusz Zemer, Krystyna Antowska czy Marysia Przystanowicz. Wymieniam tych, których znałem lepiej, nie wszystkich. Sam nie tyle w SKS działałem, ile go wspierałem, z dość oczywistych względów: studia skończyłem rok wcześniej. We wrześniu 1976 roku obroniłem na polonistyce pracę magisterską na temat zjawiska pesymizmu w polskim romantyzmie.
Paradoksalnie można powiedzieć, że jak na komunistyczne czasy – wcale nie były to dla Polski najgorsze lata: Gierek budował za zachodnie kredyty, piłkarze Górskiego wygrywali, przybywało polskich fiatów. A pan zajmował się pesymizmem romantyków. Kto pana szczególnie zainteresował?
Oczywiście nie tylko trójka wieszczów, czyli Krasiński, Słowacki i Mickiewicz, ale również filozofowie tacy jak Józef Hoene-Wroński, który poszukiwał matematycznej definicji końca świata, i Bronisław Trentowski; także literaci mniej znani, jak Maurycy Gosławski, Stefan Garczyński, autor poematu dramatycznego Edmund Stefan Witwicki, Roman Zmorski, Konstanty Gaszyński czy bardziej już pamiętani Seweryn Goszczyński i Kornel Ujejski. Pracę pisałem u profesora Jarosława Maciejewskiego, który później, już za czasów Solidarności, opublikował wspólnie z Zofią Trojanowiczową pierwszą monografię Poznańskiego Czerwca 1956. Wyszła mniej więcej wtedy, gdy odsłaniano Poznańskie Krzyże. Wielu chwaliło Maciejewskiego za to, że wspiera studenterię, byli i tacy, co krytykowali, że nie czyni tego wystarczająco mocno, bo jeśli o przekonania chodzi, profesor pozostawał umiarkowany. Był moim promotorem – a mnie interesowała wówczas nie tylko idea mesjanizmu wywiedziona z krwawej tęczy powstańczych zrywów. Pesymizm to pojęcie, które pojawia się dopiero w romantyzmie, u Samuela Coleridge’a i nieco później u Artura Schopenhauera. Wcześniej mówiono co najwyżej o pirronizmie – od imienia filozofa z Elidy. W romantyzmie pesymizm przybiera formę nieuchronnej osobistej klęski, która swój koniec osiąga najczęściej w dramatycznej, choć często przybranej w poetyczne szaty, próbie samobójstwa z miłości. To co odnajdujemy w wymiarze jednostkowego losu, w naszej literaturze często staje się też zarazem metaforą losu zbiorowego i wiąże się z obrazem Polski upadłej, która po rozbiorach i przegranych powstaniach nie ma jak się odrodzić.
Szalenie ambitne zamierzenie. Zaskoczył pan nim profesurę?
Pamiętam, że recenzentka mojej pracy, profesor Zofia Trojanowiczowa, bardzo lubiana przez studentów, choć zwana krwawą Zośką, bo była wymagająca, wytknięcie mankamentów ograniczyła do wskazania sporej liczby, bo aż trzydziestu, błędów interpunkcyjnych, dodam – na prawie stu osiemdziesięciu stronach. Objętość dysertacji o romantycznym pesymizmie wykraczała więc troszkę – jak pan widzi – poza konwencjonalny wymiar pracy magisterskiej.W OBRONIE BARAŃCZAKA
Jakie zdarzenia ogniskowały opór w opozycyjnym Poznaniu?
Wyrzucenie Barańczaka z uczelni w 1977 roku okazało się dla nas takim właśnie impulsem. W jego obronie stanęli studenci, głównie wydziałów humanistycznych, choć nie tylko. Okoliczności represji wobec wspaniałego wykładowcy i poety były skandaliczne, nawet jak na tamte czasy. Władza sfabrykowała bowiem sprawę o łapówkę. Ówczesny naczelnik Puszczykowa miał być świadkiem, a przyczyną rzekoma próba korupcji – takie były klimaty, w których od razu dostrzeżono prowokację służb. Zebrano wówczas kilkaset studenckich podpisów w obronie ulubionego profesora i przesłano list do ówczesnego ministra oświaty i wychowania. Niestety, w odpowiedzi zaczął się szereg tak zwanych rozmów ostrzegawczych z sygnatariuszami listu.
Wtedy często opozycjonistów pociągano do odpowiedzialności w sfingowanych sprawach z paragrafów niezwiązanych z polityką. Artystów Teatru Ósmego Dnia skazano po awanturze z kontrolerem biletów w autobusie, opisuje to w swojej książce kronikarz zespołu Zbigniew Gluza.
Jednak takie działania, które służyły zastraszaniu, odnosiły przeciwny skutek – gdy przez mieszkanie Anny i Stanisława Barańczaków przetaczały się tłumy studentów, wielu młodych ludzi przestało się bać. Gdyby nie sfingowana przez władze sprawa – tak licznych spotkań by nie było. Poczuliśmy, że jest nas więcej, ujawniła się wspólna solidarność studenterii i poznańskiej inteligencji z Barańczakiem. Chociaż oczywiście nie byłem wtedy w zbyt bliskich kontaktach z moim dawnym opiekunem grupy, gdyż dominowali w nich aktualni studenci Staszka…LIST STUDENTA GRUPIŃSKIEGO DO MARSZAŁKA GUCWY
A co takiego zdarzyło się wcześniej? Sam pan przecież mówi, że środowiska opozycyjne dopiero się formowały?
W styczniu 1976 roku nadałem na głównej poczcie poznańskiej przy Dworcu Zachodnim list do ówczesnego marszałka Sejmu, Stanisława Gucwy…
…był z ZSL, a na jego cześć posłowie PZPR między sobą laskę marszałkowską nazywali właśnie gucwą. Tak poufale, co znamionuje ich prawdziwy stosunek do koalicjanta. Co pan napisał do marszałka?
Protest przeciwko wpisaniu sojuszu ze Związkiem Radzieckim do konstytucji. Podpisałem się imieniem i nazwiskiem, podałem dokładny adres, bo jaki sens miałby anonim w tak ważnej sprawie? Oryginału listu nie znalazłem w IPN, nie ma go też w archiwum sejmowym, więc być może po prostu jakiś biurokrata bądź esbek go wyrzucił, zamiast zarchiwizować. Pewnie interesuje pana, dlaczego byłem samotny w tym proteście, a nie podłączyłem się do którejś z rodzących się w tej samej kwestii zbiorowych inicjatyw? Wynikało to zapewne z naszego ówczesnego rozproszenia, braku telefonów, różnic wiekowych… Miałem grono przyjaciół, żyłem z dala od uniwerku, na stancji u pana Birnbauma na ulicy Botanicznej, w jego pięknej willi Janette, lecz na strychu, bez ogrzewania (mieszkała na nim też Marysia Skórzewska, która wyszła za Grzegorza Bąkowskiego, mojego kolegę z roku, dodam, że u niej ogrzewanie działało). A ponieważ spotkania seminaryjne rzadko się odbywały, niezbyt często jeździłem na uczelnię. Formalnej opozycji w Poznaniu jeszcze wtedy nie było. Ale pierwszy raz przesłuchiwany przez SB byłem dużo wcześniej – w 1973 roku przez porucznika Fraszewskiego, tak się przynajmniej przedstawił. Tyle że nie miało to związku z instytucjami politycznymi, a wyłącznie z naszym studenckim teatrem. To było moje pierwsze doświadczenie z systemem represyjnym – miałem dwadzieścia jeden lat – oczywiście poza obserwowaniem z małych Wronek czy mojego szamotulskiego liceum tego, co się działo w 1968 i 1970 roku. Z tym wiąże się zresztą pewna anegdota. Otóż mój nieco starszy kolega z Wronek, Hieronim Napierała, który uczył mnie, nieskutecznie, palenia papierosów, a potem został zakonnikiem i wyjechał na misję do Brazylii, napisał na tablicy w swojej klasie zdanie popierające protest studentów i został za to przeniesiony do równoległej, zasadniczo żeńskiej klasy… Polityka, jak widać, była obecna wszędzie. Do dziś pamiętam wojsko na szamotulskim rynku w czasie inwazji na Czechosłowację, które obserwowaliśmy z okien liceum.
Jakie konkretnie działania młodego teatru zainteresowały komunistyczną Służbę Bezpieczeństwa?
Stworzyliśmy Teatr Świętej Akupunktury. Rzeczywiście niezwykle radykalny – nie tylko jak na tamte czasy. Byłem jego współzałożycielem i szefem, kierownikiem artystycznym zaś – poeta Bolesław Kuźniak. Graliśmy w piwnicach akademika albo w sali na parterze Jagienki, czyli w ówczesnym klubie Cicibór. Scenariusze przedstawialiśmy wprawdzie do akceptacji, osobiście musiałem chodzić do cenzury na, o paradoksie!, róg ulic Mickiewicza i Słowackiego, ale robiliśmy swoje. Ówczesne ZSP próbowało młodej kulturze patronować, kontrolować jej nie chciało, a nawet gdy tego od działaczy żądano, to nie było w stanie tego zrobić. Zresztą właśnie wtedy przez poznańskie uczelnie przeszła akcja protestacyjna przeciw zarządzonemu odgórnie w 1973 roku scaleniu oficjalnych studenckich organizacji młodzieżowych. Studenci na UAM sami zorganizowali w akademikach referenda, w których przygniatająca większość z nich opowiedziała się przeciwko narzuconemu zjednoczeniu. Władza nie znajdowała środków, żeby temu przeciwdziałać.TEATR BEZ UBRAŃ I UŻYWANIA MOWY
Na czym polegał radykalizm Teatru Świętej Akupunktury?
Kreowaliśmy rzeczywistość pozawerbalną.
Szalenie awangardowo to brzmi.
Gdyż teatr był naprawdę dość zwariowaną inicjatywą budowania języka nie tylko bez używania mowy jako narzędzia ekspresji, lecz także bez dotychczasowych kodów kulturowych. W przestrzeni pojawiały się pomalowane na biało odrealnione przedmioty, wszystkie przetworzone. Jeśli znalazła się w spektaklu huśtawka – to wisiała na ścianie, czyli miała tylko połowę możliwości ruchu w odróżnieniu od tych z placu zabaw, wszystkie przedmioty, nawet zwykłe krzesła, były afunkcjonalne, nie mogły służyć temu, po co zostały wymyślone. My graliśmy razem z widzami, nie było osobnej sceny, tylko wspólna przestrzeń. Jak mówił mój serdeczny przyjaciel, poeta Jan Kasper, który odciął się od naszych późniejszych działań: „Byliśmy dość porąbani. Zmierzało to coraz bardziej w stronę jakiegoś szamanizmu”. Widzowie przed wejściem do teatru musieli się przebrać w białe prześcieradła z otworem na głowę. Nie wolno było do nas wejść we własnych ciuchach. Nawet w skrawku bielizny.
Dlaczego tak?
Chodziło o absolutne odarcie z form kulturowych. Wejście w sferę bezpamięci, dlatego poszczególne spektakle, każdy inny, niepowtarzalny, bardzo wolno się rozwijały, by dać widzom na to szansę – na oderwanie się od myślowych klisz i zwyczajowych odruchów. Ponieważ równocześnie jednak próbowaliśmy wciąż istnieć w oficjalnym obiegu kultury studenckiej i – w pewnej chwili – postanowiliśmy wystąpić na festiwalu studenckich teatrów, pojawił się problem, gdy na spektakl przyszła komisja mająca zdecydować, czy dopuścić nas do festiwalu teatralnego w Łodzi. Oczywiście zażądaliśmy, żeby jej przedstawiciele się rozebrali. Wśród nich był chyba także Lech Dymarski. Długo trwały targi, bo wcale nie chcieli zrzucać ubrań. Wybraliśmy wspólnie rozstrzygnięcie kompromisowe. Nie musieli wszystkiego ściągać. Na ubrania nałożyli te nasze białe płachty, ale spod nich wystawały buty i spodnie. Zabawnie to wyglądało. Nie czuli się najlepiej, zasiedli na jakiejś ławeczce, oczywiście białej, a u ich nóg, w oparach ziół, uwijały się nagie postaci w skrawkach bieli. Ostatecznie nas do tego łódzkiego przeglądu i tak nie dopuścili. Naszą awangardowość próbowano sprowadzić oczywiście tylko do skandalu czy wręcz wymuszania na widzach zdejmowania ciuchów i pornografii. Spektakle graliśmy wyłącznie o północy, należało przed nimi trzy godziny pościć, jak przed przyjęciem komunii… Przestrzeń zawsze była okadzona pachnącą mieszanką ziół i kadzidła. Grała Grupa w Składzie z Milo Kurtisem i Krokodylem, czyli Jackiem Malickim, świetnie improwizowali do naszych działań scenicznych lub, kiedy nie mogli przyjechać, puszczaliśmy hipnotycznego Sweetnightera Weather Report ze szpulowego magnetofonu. Radykalizmem bez porównania prześcigaliśmy wiele działających wówczas studenckich teatrów. Naszym guru był Jerzy Grotowski ze swoim Laboratorium, jeździliśmy zresztą na jego spektakle do Wrocławia. Tyle że on jednak budował jakiś scenariusz, a u nas scenariusz był preparatem przeznaczonym tylko dla oficjeli. Bo my improwizowaliśmy i wciągaliśmy do spektaklu ludzi. Podziału na scenę i widownię, aktorów i publiczność u nas nie było. Najsłynniejsze spektakle zagraliśmy na basenie na Chwiałkowskiego.
Kto was tam wpuścił?
Kierownik basenu był przesympatyczny, dał się łatwo namówić, a nas kosztowało to tylko butelkę dobrego alkoholu. Zresztą człowiek ten był wielbicielem studenckiej kultury, sam dość świeżo po studiach, jeśli dobrze pamiętam. Skończyło się oczywiście spektaklami pod znakiem… nagich ciał. Jak zapewne pan się domyśla, w wodzie prześcieradła do niczego się nie nadawały, a już na pewno nie do okrywania nagości. Jednym z naszych widzów był obecny senator Platformy, Piotr Zientarski, który doskonale pamięta ówczesne spektakle na basenie. Wtedy naprawdę staliśmy się znani (śmiech). W mieście wybuchł skandal. Komuniści nie wytrzymali.
Czasy światowej kontestacji młodzieżowej sprzyjały jednak obyczajowej prowokacji. W pierwszej wersji słynnego musicalu Hair na Broadwayu cała obsada występowała nago.
Władza w PRL pozostawała jednak purytańska, szybko przekonaliśmy się, że Poznań z początków lat 70. to nie Broadway (śmiech). Czuliśmy niezwykłą presję. W poznańskich gazetach ukazały się pełne oburzenia teksty, najostrzejszy, pamiętam, w „Expressie Poznańskim”. W teatrze zaczęły dominować nastroje katastroficzne. Wtedy mojemu zastępcy do głowy przyszła myśl, by w ramach protestu przygotować się do spektaklu, w którym ktoś z zespołu popełni samobójstwo. Udało mi się ten spektakl w Ciciborze przerwać. Wówczas Bolo wywiózł kilkoro najbardziej oddanych teatrowi aktorów do Gniezna. Tam w miejscowym hotelu odegrano scenę ofiary Izaaka. Nóż był głównym z rekwizytów. A jedna z uczestniczek tego swoistego happeningu oskarżyła Bola Kuźniaka, że chciał ją zamordować. Zaczęła się poważna sprawa – intensywne przesłuchania, potem proces. Kilka osób ze studiów chciano wyrzucić, w końcu jedynie zawieszono w prawach studentów, w tym Macieja Kamińskiego, który po latach został świetnym językoznawcą.
Kto uratował pozostałych, w tym pana?
Stanisław Barańczak. Akurat wtedy został opiekunem naszego roku i zarazem mojej grupy – po doktorze Marku Kornaszewskim, który pełnił tę funkcję przez pierwsze dwa lata. Taki był wówczas zwyczaj. Barańczak wybronił nas przed relegowaniem ze studiów z tak zwanym wilczym biletem. Zachował się wspaniale – w obliczu wszechobecnej nagonki, w tym medialnej – bardzo odważnie. Później w latach 90. mocno się ze Staszkiem Barańczakiem różniłem w ocenie sytuacji wewnętrznej w kraju, ale nie miało to wpływu na ogromny szacunek, jaki zawsze do niego żywiłem. Uważałem natomiast za fatalny błąd popieranie Tadeusza Mazowieckiego jako kandydata na prezydenta RP przeciwko Lechowi Wałęsie, uosabiającemu wciąż jeszcze masowy ruch Solidarności, czemu dałem wyraz w publicystyce na łamach „Tygodnika Literackiego”. Przyznam, że język miewałem często niewyparzony – to między innymi przez ostry ton moich tekstów redakcja tygodnika rozpadła się na dwa tytuły. Powstał nowy tygodnik, „Potop”, założony przez starszych redaktorów, z profesorem Januszem Maciejewskim na czele, którzy nas opuścili. Nie muszę chyba dodawać, że późniejsze nakłanianie ówczesnego premiera do dymisji, gdy nie wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich, uznałem za jeszcze większą niedorzeczność, wręcz zbrodnię na ciele odradzającej się dopiero demokracji.STUDENT GRUPIŃSKI WYPYTYWANY O TROCKIZM
Koniec Akupunktury był więc taki, że z zamierzonej prowokacji artystycznej zrobiła się… śmiertelnie poważna sprawa. Śmiertelnie – bo z oskarżeniem o próbę zabójstwa. A jednak z happy endem?
Tyle że teatru dawno już wtedy nie było. Bolesław Kuźniak zaś stał się jednym z nielicznych w PRL więźniów „psychuszek”, co w jego ówczesnej sytuacji oznaczało i tak stosunkowo korzystny wariant. Założono mu przecież sprawę o usiłowanie zabójstwa. Sędziowie, jak na ówczesne czasy, zachowali się w miarę przyzwoicie, choć orzekli wobec niego nieograniczoną internację w zakładzie psychiatrycznym. Bolo uciekł zresztą, przy naszej pomocy, z dziekanki w Gnieźnie, potem, po dłuższym ukrywaniu i nieudanej próbie załatwienia w Krakowie nielegalnego paszportu, wrócił do zakładu. Na szczęście w zakładzie w Starogardzie Gdańskim, do którego ostatecznie trafił, lekarze potraktowali go jak prześladowanego artystę – mniej więcej po roku, powoławszy specjalną komisję, uznali, że został wyleczony, i skutecznie wystąpili do sądu o odstąpienie od internacji.
Pan przy okazji Akupunktury był po raz pierwszy przesłuchiwany. Czego SB chciała się dowiedzieć?
Przesłuchiwano nas wszystkich, a mnie dwukrotnie, przez siedem godzin. Indagowali, kto był szefem naszej grupy. Pan czy Kuźniak? – słyszałem powtarzane wielokrotnie pytanie. Odpowiadałem z uporem maniaka, że nie byłem żadnym szefem ani też szefem nie był Bolo. Określenie „szef” brzmiało dość groźnie, łatwo było się domyślić ich intencji. Powtarzałem więc, że byłem dyrektorem teatru, a Kuźniak jego kierownikiem artystycznym… i tak w kółko, przez wiele godzin. Bo już uznali, że byliśmy zorganizowaną ekipą radykałów, zapatrzonych w zepsutą kulturę zgniłego Zachodu, jak wówczas pisano, lub owładniętych lewacką, wręcz trockistowską ideologią. Do wyboru, do koloru. Wcześniej ruszyła kampania propagandowa socjalistycznej prasy młodzieżowej, o której już wspomniałem. „ITD”, „Nowy Medyk”, „Student” – wszystkie te tytuły jak na komendę zamieszczały recenzje przedstawień naszego teatru, oczywiście wszystkie niezmiernie krytyczne.
Dlatego do nostalgii Stowarzyszenia Ordynacka za tamtymi fajnymi czasami i pożytecznymi organizacjami odnosi się pan z dystansem?
Poważnie i przyzwoicie zachował się wtedy na zebraniu dopiero co powstałego SZSP, na którym zażądano formalnego rozwiązania naszego teatru, szef Ósemek, Lech Raczak, który powiedział, że on jest od zakładania teatrów, a nie od ich rozwiązywania, i zebranie opuścił. Mimo to, jak opowiadał mi na pogrzebie wspaniałego artysty i przyjaciela, Wojtka Müllera, Jan Jankowski z ówczesnego SZSP, to on w końcu oznajmił władzom UAM, że teatr jednak został rozwiązany, mimo niezdecydowania większości. Pamiętam, że wspierał nas wtedy jeszcze Grzegorz Gauden, późniejszy szef Komisji Kultury SZSP. Ludzie z ówczesnej studenckiej Komisji Kultury nie mieli jednak dużych możliwości ani też specjalnego wyboru – bo to oni zatwierdzali wstępne scenariusze naszych spektakli, tym samym zezwalali na ich granie, więc w razie dalszej eskalacji sprawy zostaliby zapewne uznani za współodpowiedzialnych. I tak musieli mieć niezłe awantury. Stanisław Barańczak zaś nie pozwolił nas relegować z uczelni, skończyło się jedynie na tymczasowym – rocznym – zawieszeniu w prawach studenta lub naganach od ówczesnego uczelnianego rzecznika dyscypliny doktora Macieja Tarnawskiego. Tarnawski, wówczas świeżo upieczony doktor prawa, także nas przesłuchiwał, lecz zachowywał się wręcz przyjaźnie wobec naszych artystycznych wybryków. Przecież przez ponad pół roku nie chodziliśmy na zajęcia, bo przygotowywaliśmy spektakle. Nie mieliśmy z tego powodu wielu zaliczeń. Dzięki prośbom Barańczaka dziekan przystał jednak na to, żebyśmy wszystko pouzupełniali w dodatkowych terminach.
Wspomniał pan, że nawet od Teatru Ósmego Dnia różniliście się wyraźnie.
Teatr Ósmego Dnia istnieje od pamiętnego sezonu 1967/1968. Z czasem przejął w Poznaniu, przynajmniej do momentu powstania SKS, rolę głównego ośrodka opozycyjnego. Wokół niego tętniło życie klubowe i intelektualne, wzbogacone wierszami Barańczaka spektakle współgrały z ówczesnymi niepokornymi nastrojami. Zamknięte przedstawienia, otwarte próby… Teatr Ósmego Dnia tworzyli absolwenci elitarnych poznańskich liceów, Marcinkowskiego i innych, od lat znający się nawzajem. Akupunkturę zaś – ludzie przybyli z prowincji; jedynym wyjątkiem z Poznania był wśród nas Maciej Kamiński. Ja kończyłem liceum w Szamotułach, podstawówkę we Wronkach. Bolo Kuźniak pochodził z Miastka, Andrzej Czerep z Gorzowa, Anka Błach z Ostrowa Wielkopolskiego, Krystyna Behnke z Dębna, Jan Kasper z Szamotuł, Tomek Siwiński z Wronek. Zresztą główny cykl prób przeprowadzaliśmy na działkach we Wronkach, tuż przy dworcu kolejowym. Musieliśmy je jednak przenieść do Poznania, gdyż w miasteczku zaczęło huczeć od gorszących plotek. Przy spektaklach pomagali nam od strony technicznej Romek Strugliński, mój współlokator z akademika, i Czesław Partacz, obecnie, jak słyszę, niestety wyjątkowo antyukraiński naukowiec z Koszalina. Byliśmy awangardową, artystyczną komuną. W jednym ze scenariuszy nałgałem nawet, że bliskie są nam pierwotne idee komunizmu. Ten blef – adresowany do władz cenzorskich i uczelnianych – powrócił później w postaci podejrzenia o trockizm.
Akupunktura jednak nie przetrwała, Ósemki – tak. Pamiętam, jak w dekadę po relacjonowanych przez pana zdarzeniach jako dziewiętnastolatek oglądałem spektakl Teatru Ósmego Dnia wraz z dwoma tysiącami osób na kościelnym – a ściślej: episkopatowym – dziedzińcu na Żytniej. To już orwellowski rok 1984. Daleką drogę Ósemki przeszły. Ktoś złośliwy powie pewnie: od awangardy do kruchty, ale za to widownia dziesięć razy liczniejsza, chociaż patriotycznie rozmodlone babcie niewiele z tego rozumiały.
Przesadza pan. Dla kultury niezależnej Kościół stał się wtedy realnym schronieniem. Artyści z kręgu poznańskiej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, gdzie wówczas pracowałem, wystawiali swoje prace u dominikanów – jak chociażby wspomniani Wojtek Müller czy Andrzej Piątek, a także w Galerii u Jezuitów. Pierwszy raz Kościół tak otwarcie udostępnił swoje nawy sztuce abstrakcyjnej. A przecież, z drugiej strony, kiedy w 1986 roku do Poznania przyjechał Zbigniew Herbert – nocował u dominikanów, tyle że jako niewierzący został zakwaterowany mało elegancko, w gorszej celi, czyli gdzieś nad furtą. Kościelne pisma: „W Drodze”, „Powściągliwość i Praca”, jezuicki „Przegląd Powszechny” swoim zasięgiem i znaczeniem wykraczały daleko poza środowiska katolickie. A obok słynnego ojca Honoriusza Kowalczyka od dominikanów, który zmarł na skutek dziwnego, niewyjaśnionego do dziś wypadku samochodowego w 1983 roku, wspierał nas bardzo jako duszpasterz środowisk twórczych młody jezuita i poeta w jednej osobie Wacław Oszajca. Co on z nami miał… długo by opowiadać. Sam zresztą pisałem recenzje dla dominikańskiego miesięcznika „W Drodze”. Ale też po latach podsumowaliśmy w „Czasie Kultury” (nr 7/1988) piórem zmarłego niedawno Darka Gościniaka, pisującego pod pseudonimem Soter, że Kościół zmarnował szansę, którą miał wtedy, gdy skupiał wokół siebie także niewierzących i nie zamykał się w kruchcie. Zamiast dalej prowadzić dialog, zrezygnował z jego swobody i otwartości, zakazy znów zaczęły dominować, powrócił materializm dnia powszedniego, a przekaz stał się typowo parafialny. I można było to odczuć już w kilka lat po stanie wojennym.
Zmieniło się też nastawienie artystów Teatru Ósmego Dnia do Kościoła. Pamięta pan, co powiedziała Ewa Wójciak o papieżu Franciszku?
W zmieniającej się rzeczywistości drogi Ósemek i Kościoła rozeszły się ostatecznie. Politycznie zaś po wielu latach Ewa Wójciak związała się na chwilę z Twoim Ruchem Janusza Palikota. Jeśli bowiem chodzi o moje relacje ze środowiskiem tego teatru – jeszcze wcześniej, bo w latach 80., gdy budowałem „Czas Kultury” i działałem w Solidarności Walczącej, byłem w konkurencyjnym w jakimś sensie wobec niego ośrodku, bo Ósemki sympatyzowały wtedy z głównym nurtem Solidarności. Ich teatr miał jednak ważną misję do spełnienia, dlatego walczył o przetrwanie na wszelkie sposoby. Ale zdarzały się też udane epizody współpracy; pod koniec lat 80. wspólnie z Marcinem Kęszyckim, jako operatorem kamery i reżyserem w jednej osobie, i Anką Grupińską przeprowadziliśmy wywiad z Julianem Stryjkowskim.PODNIOSŁY JĘZYK PIĘKNODUCHÓW
Pamiętam taką refleksję Stanisława Barańczaka, że kiedyś chodzili z Lechem Dymarskim po Poznaniu, długo rozmawiali i wydawało się, że tylko oni dwaj myślą w podobny sposób, a potem się okazało, że podobne poglądy ma większość ludzi wokół. Jeszcze w styczniu ’76 przeciw poprawkom do konstytucji protestował pan samotnie. Jak uchwycić moment, gdy opozycja stała się ruchem masowym? Zaczynaliście przecież skromnie – od ulotek, parostronicowych gazetek i wykładów w mieszkaniach.
Nasza działalność zaczynała się od kolportażu wydawnictw, najpierw rzeczywiście skromnych, bo były to głównie komunikaty KOR; opozycyjna prasa i książki drugiego obiegu pojawiły się nieco później. Kolportowaliśmy to, co powstawało w Warszawie, potem również książki NOWEJ. Na stancji na Winogradach, na Osiedlu Przyjaźni składaliśmy wraz z Anką, Włodkiem Fenrychem i Krysią Antowską biuletyny KOR, które maluchem przywoził z Warszawy Rudy, czyli Marek Przybyła. Robiliśmy to u nas w kuchni. Z licznych spotkań pamiętam te w mieszkaniu Restytuta Staniewicza, no i wizyty na tak zwanych działkach Wolności u niepokornego drukarza podziemia, robotnika Edmunda Chrościńskiego.
Restytut Staniewicz to niezwykle barwna postać. Patriotyczni rodzice nadali mu imię na cześć odzyskania przez Polskę niepodległości. To w jego poznańskim mieszkaniu na sześć lat przed powołaniem KPN Leszek Moczulski wygłosił referat wykazujący, że to niepodległość powinna być celem przyszłej opozycji.
Klimaty ówczesnych spotkań świetnie oddaje powieść Włodzimierza Fenrycha Telefon do Kuronia, opisująca nasze środowisko. Bohaterowie występują w niej obecnie pod własnymi nazwiskami (choć pierwotnie były to literackie pseudonimy), bo wszyscy i tak wiedzieliby, o kogo chodzi. Fenrych nie wrócił w 1982 roku z Wielkiej Brytanii, o czym przesądziły względy rodzinne. Jego ciężko chora żona potrzebowała przeszczepu. Z Anglii pisał do „Czasu Kultury” między innymi o kulturach Wschodu, w tym o Tybecie. To dzięki niemu staliśmy się pierwszym podziemnym pismem, które relacjonowało walkę Tybetańczyków o wolność. Włodek wciąż podróżuje; do dziś przysyła mi zdjęcia z podróży do Amazonii czy Afryki. Ważną postacią w SKS była także Krystyna Antowska. Pochodziła z Torunia, ale studiowała u nas, w Poznaniu, anglistykę. Ojcem chrzestnym jej córki był Antoni Mężydło, a matką Anka Grupińska. Był to efekt przyjaźni zrodzonej z naszej podziemnej współpracy. A początkiem tejże, w stanie wojennym, była konieczność odtworzenia w Toruniu podziemnego radia po wpadce pierwszej ekipy. Dostarczyliśmy Staszkowi Śmiglowi i Antkowi Mężydle schemat takiego nadajnika, który mógł wejść na częstotliwość, w jakiej władze nadawały Dziennik Telewizyjny. W Poznaniu bracia Grzegorz i Piotr Cierniochowie taki schemat stworzyli już wiosną 1982 roku, wymyślili, jak to skutecznie przeprowadzić. A tranzystory mocy wysokich częstotliwości dostarczałem im przez Andrzeja Piątka, dzięki mojemu przyjacielowi, jeszcze z liceum w Szamotułach, Julianowi Stankiewiczowi, który jako elektronik pracował w firmie Radmor w Gdyni-Grabówku. Tam, w Zakładzie Doświadczalnym na tak zwanej specjalnej linii produkowany był sprzęt łącznościowy dla wojska, a także – o czym pracownicy szeptali – dla SB. Z tego względu zakład miał ściśle zarachowane tranzystory odpowiedniej mocy, co bardzo utrudniało ich zdobywanie. Udawało się nam je jednak wielokrotnie wykraść, podmieniając na słabsze, i dostarczyć między innymi ekipie Mężydły, a także radiowym ekipom z Warszawy, Wrocławia czy Katowic. Uciekłem, przepraszam, w dygresję…
Wtedy po stanie wojennym nie było już większych złudzeń co do istoty panującego w Polsce systemu. Jednak dekadę wcześniej, gdy rodziła się młoda kultura – inspiracja marksistowska pozostawała istotna, choćby w literaturoznawstwie, tyle że byli to zwykle krytyczni wobec ZSRR neomarksiści zachodni. Zresztą marksizm pozostawał modny również na zbuntowanej Sorbonie i w pacyfistycznych amerykańskich kampusach, prawda?
To był czas wpływów rewizjonistów. Ważnymi postaciami dla pokolenia ’68, jeśli chodzi o głoszone współcześnie idee, pozostawali Leszek Kołakowski, Krzysztof Pomian i Bronisław Baczko, a nawet Adam Schaff, w Poznaniu zaś Leszek Nowak, dziś niesłusznie zapomniany. Natomiast dla nas kontakty z oficjalnymi instytucjami kulturalnymi w najlepszej formie przebiegały wówczas, kiedy ich przedstawiciele przybijali pieczątkę na podaniu czy godzili się wynająć nam salę – nie ingerując w pomysły ani treść naszych działań. Od czasu wspomnianej akcji przeciw odgórnemu jednoczeniu organizacji studenckich, gdy w akademikach trwała kampania w radiowęzłach i przeprowadzano ankiety – oficjalne organizacje studenckie nie działały już w podobnie inspirujący sposób jak wcześniej.
Pokolenie wybrało własną drogę. A młoda kultura ściśle się związała z polityką, jednak poza oficjalnymi strukturami.
Sam pisałem wtedy kiepską poezję, bardzo radykalną, awangardową. Trudną w czytaniu. Później nie zadbałem nawet o zachowanie tych wierszy. Ale był to czas obfitości. Stanisław Barańczak, Julian Kornhauser, Adam Zagajewski czy Ryszard Krynicki tworzyli Nową Falę. W kontrze do nich uformowała się Orientacja: Krzysztof Karasek i Krzysztof Gąsiorowski. Mniej docenianą, ale dla mojego pokolenia ważną postacią stał się Jarosław Markiewicz. Tyle tylko, że to moje pokolenie… przepadło w czasach rosnących emocji politycznych i nie było w stanie już się przebić. Poezja zaczęła wówczas redukować swój wymiar artystyczny. Dlatego „Czas Kultury” wydawany w latach 80. od początku stawiał sobie za cel nakłonienie młodych twórców do powrotu do artyzmu poetyckiego i estetycznych wartości. Lecz gdy Adam Zagajewski w 1987 roku opublikował Jechać do Lwowa, ogłosiłem w „Pulsie” jego krytyczną ocenę zatytułowaną Trasa ucieczki. Uznałem, że z powszechnie wówczas stosowanego języka zaangażowania autor Jechać do Lwowa przerzucił się zbyt łatwo na podniosły język pięknoduchów. Recytowanie wysokich słów, przywoływanie symboli i tęsknot wpisywało się jednak w dominujące trendy w poezji, które dyktował Josif Brodski, ówczesny noblista. Zagajewskiego, który podobnie jak Milan Kundera od lat aspiruje do Nobla, atakowałem, przyznam, językiem Zoila, w sposób zapewne dokuczliwy dla autora. Raziło mnie, że jego poezja nie oddaje przemian życia i kultury tak trafnie i syntetycznie, jak chociażby ascetyczna, genialna twórczość Tadeusza Różewicza.
Tym bardziej że wedle pierwszych deklaracji miało być inaczej. Na początku lat 70. Adam Zagajewski i Julian Kornhauser oficjalnie, choć w bibliofilskim nakładzie, publikują Świat nie przedstawiony, w którym postulują, żeby młodzi twórcy odważniej zmierzyli się z rzeczywistością. Losy autorów różnie się potoczyły. Zagajewski może i aspiruje do Nobla, ale – co za krzywdzący paradoks – Kornhauser bardziej niż ze świetnych wierszy znany jest dziś jako teść urzędującego prezydenta. Czy to dlatego, że Polacy chętniej sięgają po springerowski „Fakt” niż po „Zeszyty Literackie”?
Drogi Kornhausera i Zagajewskiego chyba szybko się rozeszły. I chociaż to Zagajewski stał się w pewnej chwili ambasadorem polskiego oporu, zawsze wyżej ceniłem trafne diagnozy literackie Kornhausera i siłę poznawczą jego wierszy. Pozostał wierny temu, co pisał w swoich pierwszych tomikach. Zagajewski przeszedł ewolucję ku sztucznej poetyckości, która może i pięknie pobrzmiewa Bachem z uchylonego okna i ogrodem pachnie, ale nie niesie ze sobą wielkich walorów poznawczych ani też – co było siłą pierwszych tomików Nowej Fali – nie odkrywa nowych możliwości języka. Nie wzbogaca nas. Ze strawnej dla elit poezji niewiele się dowiadujemy o świecie. Uważam, że jeśli poezja ma czemuś służyć, to wyprzedzaniu filozofii, nie polityce, a już na pewno nie – stojącemu do niej w skrajnej opozycji – stylistycznemu kwietyzmowi. Najwspanialej jest wówczas, gdy poezja staje się narzędziem odkrywania świata, jego sfer niedostępnych nauce i filozofii. Myśl jest przecież krótsza niż słowo, a słowo w poezji często oznacza cały świat.
Barańczak obraził się na pana za ostre oceny Nowej Fali?
Nie sądzę. Po prostu krytycznie oceniał moje teksty. Gdy w 1986 roku w Nowym Jorku pisałem Nędzę literatury, byliśmy z wizytą u Barańczaków w Newton. Do dziś ze wzruszeniem wspominam tamto spotkanie po latach, w końcu Staszek był moim nauczycielem i w jakimś stopniu mistrzem – mimo że różniły nas poglądy na istotę poetyckości. Na pewno nie pochwaliłby mnie za wiele krytycznych ocen pokolenia ’68, do którego przecież sam należał, a później pewnie i za ostre teksty w „Czasie Kultury” czy wspomnianą recenzję Zagajewskiego. Gdy Mazowiecki nie wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich, Barańczak podsumował to na łamach „Gazety Wyborczej” krótko: „Społeczeństwo oszalało”. Ostro, na wszelkie podobne oceny tego, co się wydarzyło, w tym właśnie na wypowiedź Barańczaka, zareagowałem, o czym wspomniałem przed chwilą. Jak się popełnia błędy, nie można się obrażać na naród. Na mnie, jak wiem, Staszek nie pogniewał się na długo. Gdy w latach 90. odwiedzał Poznań, rozmawialiśmy także o tym. Osobiście zaproponowałem prezydentowi Poznania Jackowi Jaśkowiakowi ustanowienie nagrody literackiej miasta imienia Stanisława Barańczaka. Jaśkowiak od razu się zgodził i niedawno wręczono ją po raz kolejny. Także z mojej inicjatywy w zeszłym roku Ryszardowi Krynickiemu przyznano tytuł Honorowego Obywatela Miasta Poznania.
Za wspomnianą krytykę wciąż żal ma do pana Lech Dymarski. Podobno w trakcie mszy nie podał panu ręki na znak pokoju?
No cóż, widzę, że zrobił pan świetny research… Przyczyna tego niewytłumaczalnego dla mnie zachowania tkwi być może w fakcie, że nie została przedłużona jego kadencja jako dyrektora Wielkopolskiego Muzeum Niepodległości i Muzeum Powstania Wielkopolskiego w Poznaniu. Chyba obwinia mnie za swoje ostatnie niepowodzenia, choć po prawdzie nie znam przyczyn tego stanu. Lech, kiedyś bardzo mocno związany ze środowiskiem Teatru Ósmego Dnia, później zaprzyjaźnił się z prawicą. Jeździł wiele razy do Warszawy, do Romaszewskich, potem wybrał centrową Platformę Obywatelską, czyli nasze środowisko. Niewiele mogę natomiast powiedzieć o działaniach Dymarskiego jako członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Nie rozdawał w niej kart, krótko w niej działał, robili to później Andrzej Zarębski i Bolesław Sulik. Lech Dymarski byłby świetnym prozaikiem, bo jest znakomitym gawędziarzem, anegdotami potrafi sypać jak z rękawa i ma niebywałą pamięć do szczegółów. Opublikował kilka opowiadań, naprawdę świetnych, na przykład w londyńskim „Pulsie”. Jako poetę mało kto go wspomina, ale z karierami poetów bywa rozmaicie – czasem najlepsi nie odnajdują się w swoich macierzystych rolach. Wszyscy pamiętamy Krynickiego Akt urodzenia czy Organizm zbiorowy, Sztuczne oddychanie Barańczaka czy też Komunikat Zagajewskiego; mało kto kojarzy książki poetyckie Dymarskiego czy, dla przykładu, moje. Na to nie można się obrażać. Dla mnie o wiele ważniejsza była wówczas, obok oczywiście Ryszarda Krynickiego, właśnie twórczość Jarka Markiewicza, późniejszego twórcy podziemnego Przedświtu, czy Juliana Kornhausera. Wydawali świetne tomiki, chociażby W fabrykach udajemy smutnych rewolucjonistów tego ostatniego czy Podtrzymując radosne pozory trwania pochodu Markiewicza – to były tomiki, których już same tytuły brzmiały prowokacyjnie, pełne świetnych tekstów. Jarek Markiewicz, z którym umieściliśmy obszerny wywiad w podziemnym „Czasie Kultury”, był niezwykłym człowiekiem, łączył w sobie liczne talenty, a przede wszystkim cechowały go mądrość i dobroć. To jego tomik Przyszedłem zapytać o własne imię czasu, który wnoszę Barańczak uznał za początek Nowej Fali. Wszystkie wspomniane książki trafnie diagnozowały ówczesny kryzys; Barańczaka bardziej kryzys społeczny, Ryszarda Krynickiego i Jarka Markiewicza – duchowy. Cenię poetów takich jak Ryszard, który nigdy lotów nie obniżył, przemawia językiem wewnętrznie bogatym i w każdym utworze wiele nowego mówi o otaczającym nas świecie. Jeśli ktoś dziś powinien aspirować do Nagrody Nobla, to moim zdaniem właśnie Krynicki, nie Zagajewski.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
PROEMIUM
1. OPOZYCYJNY POZNAŃ PEŁEN MŁODEJ KULTURY
ŚMIERĆ PYJASA STAŁA SIĘ IMPULSEM DO DZIAŁANIA
W OBRONIE BARAŃCZAKA
LIST STUDENTA GRUPIŃSKIEGO DO MARSZAŁKA GUCWY
TEATR BEZ UBRAŃ I UŻYWANIA MOWY
STUDENT GRUPIŃSKI WYPYTYWANY O TROCKIZM
PODNIOSŁY JĘZYK PIĘKNODUCHÓW
2. PIĘKNY ROK 1980
SMUTNI PANOWIE NA TROPIE POLONISTY
FILOZOFIA W SZKOLE POSTULATEM SOLIDARNOŚCI
PAMIĘTAM ATMOSFERĘ POZYTYWNEGO PODNIECENIA
OD WYNALEZIENIA KOŁA DO WSPÓŁCZESNOŚCI
3. WIĘCEJ NIŻ JEDNA SOLIDARNOŚĆ
WŁAŚNIE ROZMAWIALIŚMY O PATROLACH
WSPÓLNY POKÓJ
CZŁOWIEK Z CIENIA
RADIO DLA MNIE ZACZĘŁO SIĘ OD POŻARU
ODPOWIADAŁ NAM SPOSÓB MYŚLENIA KORNELA
ZA CO ZIELONI POKOCHALI SOLIDARNOŚĆ WALCZĄCĄ
RYBA PSUJE SIĘ OD GŁOWY
4. CZAS KULTURY
ARESZT ZAMIAST URLOPU SABBATICAL
ANDZIA BĘDZIE…
PISMO NA MIARĘ CZASU
INDYK U BARAŃCZAKÓW
WYRWAĆ LITERATURĘ Z KLESZCZY POLITYCZNYCH PODZIAŁÓW
CZAS ŚWIĘTYCH OBURZEŃ
BYŁEM LIBERAŁEM, NIE DYKTATOREM
5. PO PIERWSZE, EKONOMIA
STAN GOSPODARKI DYKTOWAŁ RAMY DZIAŁANIA
KRYTYKUJĄ POROZUMIENIE, KTÓRE SAMI ZAWARLI
JAK W OKRĄGŁY STÓŁ ZAPUKAŁA RZECZYWISTOŚĆ
W PARTII NIESPODZIEWANIE RZĄDZĄCEJ
LIBERALIZM POLSKI, NIE ANGLOSASKI
6. TELEWIZJA PEŁNA POMYSŁÓW
RUBIN, NIE DEMON
DWADZIEŚCIA CZTERY SERIALE O KULTURZE
BLASKI I CIENIE WSPÓŁPRACY Z „PAMPERSAMI”
APARAT DO WYMÓŻDŻANIA
NIESPODZIEWANY POWRÓT NIEWOLNICY ISAURY
7. ZNÓW WŚRÓD KSIĄŻEK. PRÓBA WOLNEGO RYNKU
ELEKTORAT OCZEKUJE CZEGOŚ INNEGO
PREZES ZE SPŁYWU KAJAKOWEGO
PREZES SAM PROWADZI
TELEFON OD TUSKA
8. PIERWSZE PODEJŚCIE
PO-PIS TYLKO WIRTUALNY
TUSK ROZPOZNANY, ALE JEDNAK PRZEGRANY
TO BYŁA GONITWA
„DZIADKA Z WEHRMACHTU” NIE NALEŻAŁO NAGŁAŚNIAĆ
PREMIER Z KRAKOWA, CZYLI JAN ROKITA
ODRZUCONA POKUSA WŁADZY
KTO MA MORDĘ, A KTO TWARZ
RZĄDZĄCY POTYKALI SIĘ O WŁASNE NOGI
9. PEŁNA ODPOWIEDZIALNOŚĆ
MINISTER BEZ TEKI
CIĘCIE CHIRURGICZNE
NIEOCZEKIWANA ZMIANA MIEJSC
KELNERZY CZY SCENARIUSZ NAPISANY CYRYLICĄ
DWIE TWARZE PRAWICY
PRADZIADEK W KONTUSZU I KOŚCIÓŁ TORUŃSKI
KTO ZLEKCEWAŻYŁ NADBUDOWĘ
KOMOROWSKI, CZYLI DOBIJANIE FAWORYTA
RZĄD TYMCZASOWY
10. EUROPA ODJEŻDŻA. JAK NIE ZOSTAĆ NA PERONIE
PRZYWÓDCA NA NIEPOGODĘ
FAŁSZYWI PRZYJACIELE LUDU
11. ROZWÓJ, NIE SLAJDY
POLICZEK PRZED KAMERĄ, CZYLI MIELIŚMY ROZMAWIAĆ O KULTURZE
KTO NAPISAŁ ZŁEGO TYRMANDA
BEZ KULTURY?
MECENAT TO NIE ANACHRONIZM
ODBUDOWA CZYTELNICTWA NARODOWYM ZADANIEM
12. DLACZEGO HISTORIA ZATOCZYŁA KOŁO
ZABRAKŁO RECEPTY, ŻEBY POWSTRZYMAĆ ZAMACH
CZAS NA PRZEMYŚLENIA
GIEDROYĆ RADZI: PAZURA UŻYWAĆ
NIE MA CO SIĘ OBRAŻAĆ NA CZASY, W KTÓRYCH SIĘ ŻYJE
DEWASTUJĄ JAK BOLSZEWICY, CHOĆ BIEGAJĄ DO KOŚCIOŁA
NIE OBRAŻAĆ SIĘ NA SONDAŻE, WYCIĄGAĆ Z NICH WNIOSKI
DONALDOWI DORADZAŁEM SILNE PRZYWÓDZTWO
MARKETING WIRUSOWY SILNIEJSZY OD RZECZYWISTOŚCI
PATRIOTYZM DZIŚ TO ODNOWIENIE DEMOKRACJI
13. GŁOSOWAĆ, BY ŻYĆ W EUROPIE
PRZYWRÓCIĆ PAŃSTWO SŁUŻEBNE
ZANIM BETON ZASTYGNIE
PO TRADYCJĘ DO GIEDROYCIA
Z MIŁOSZEM NAD WIGRAMI
O KSIĄŻKACH ROZMAWIAMY BEZ PRZERWY
KACZYŃSKI SUFLEREM DESTRUKCYJNYCH ZACHOWAŃ
ANEKS
LUSTRO REPNINA, CZYLI ROZKRUSZANIE POLSKI
ILUSTRACJE