Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Północ - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
29 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Północ - ebook

Nowa książka autora bestsellera Jedz i biegaj. Pasjonująca opowieść o wyczerpującej, a zarazem inspirującej czterdziestosześciodniowej wyprawie po rekord prędkości na Szlaku Appalachów.

Północ to 3523 kilometry morderczej, górskiej trasy, 80 kilometrów k a ż d e g o d n i a, przez prawie siedem tygodni. Jurek zdawał sobie sprawę, że zmusi swój organizm do skrajnego wysiłku, wyrzekając się wygód i dłuższego odpoczynku. Nie mógł jednak przewidzieć fizycznej i emocjonalnej ceny, jaką przyjdzie mu zapłacić – a także satysfakcji, jaką zrewanżuje mu się szlak.

Północ jest olśniewającą opowieścią o wytrwałości i wewnętrznej przemianie, jest portretem człowieka stawiającego czoła najbardziej wymagającemu, wyjątkowemu i wzniosłemu wyzwaniu swego życia. To historia, która natchnie zarówno biegaczy, jak i każdego, kto dąży do poznania swoich możliwości.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7579-705-3
Rozmiar pliku: 9,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ CZWARTY OTO KIM JESTEM, OTO CO ROBIĘ

DZIEŃ PIĄTY

Nie tylko obcy ludzie odnajdowali mnie na szlaku. Robili to również starzy przyjaciele.

Był ucieleśnieniem zrzędliwego proroka, samozwańczego szkoleniowca, który próbuje stymulować twój rozwój, ucinając ci nogi na wysokości kolan. Włączyłem go do grona tych moich znajomych, których towarzystwo bywa uciążliwe, ale za którymi zaczynam tęsknić, jak tylko się z nimi rozstaję. Był moim Yodą z Południa.

Nazywał się David Horton; niektórzy wołali na niego Horty, za czym nieszczególnie przepadał. Przydomkiem obdarzył go jeden z jego licznych uczniów, apostołów biegowego cierpienia. Horty brzmiało zapewne o niebo lepiej wypowiadane południowokarolińskim nosowym akcentem, ale nie wyobrażaliśmy sobie z JLu, że moglibyśmy nazywać go inaczej. Na pewno nie imieniem, które dali mu rodzice, bo przecież był kimś więcej niż po prostu Davidem: był Hortym. Sam wolał, a nawet wymagał, aby ludzie zwracali się do niego z szacunkiem per Doktorze Horton albo nawet Królu D-Ho.

Poznaliśmy się w 1998 roku w Lynchburgu w Wirginii podczas spotkania organizacyjnego przed pięćdziesięciomilowym wyścigiem Mountain Masochist. Miesiąc wcześniej przybiegłem jako drugi w Angeles Crest, swoim pierwszym stumilowcu, a jeszcze wcześniej wygrałem trzy pięćdziesięciomilowce i w trzech innych zająłem miejsce na podium. Miałem dwadzieścia cztery lata i włosy do ramion. Dopiero zaczynałem nadbudowywać swoją ultramaratońską karierę nowymi rodzajami rywalizacji – po to przyjechałem do Lynchburga w Paśmie Błękitnym. Uznałem, że pora zmierzyć się z biegową konkurencją na wschód od Missisipi. Wyróżniałem się z towarzystwa. Kierownik zawodów, który prowadził spotkanie tamtego piątkowego wieczoru, obrzucił mnie wzrokiem, łypnął na miseczkę ze stali nierdzewnej, z której jadłem kolację: komosę ryżową z czarną fasolą, i uśmiechnął się z wyższością. Był chudy i muskularny. Jeszcze nie tak posunięty w latach, by zacząć siwieć, ale niewiele mu brakowało. Rzut oka na jego białą koszulkę polo i starannego jeża na głowie wystarczył, bym się zorientował, że moje długie kędziory i luzacka postawa Zachodniego Wybrzeża, którą emanowałem, nie pasują do tych okolic.

– Ej, Juuurek – odezwał się, mocno przeciągając samogłoski; z czasem nieźle się osłuchałem z tym akcentem. – Wyglądasz, dziewczyno, pieeerwsza klasa! Co tam chowasz w tej miseczce? Psiego bełta?

Tak brzmiały pierwsze słowa wypowiedziane do mnie przez Horty’ego. (Znacznie później przedstawił się Jenny w równie dziwaczny sposób). A potem dorzucił w swoim stylu:

– Myślisz, że będziesz pan gnał jak ta strzaaała w Appalachach, panie Jurek? Tu, na wschodzie, mamy góry dla prawdziwych twardzieli!

Sądziłem, że nie jestem typem człowieka, który ocenia innych na podstawie opinii, jakimi się cieszą, ale w przypadku Horty’ego reputacja zdecydowanie go wyprzedzała. Może to była próbka ciętego południowego humoru albo sposób na zabawienie się moim kosztem. W każdym razie wiedziałem, że pod tą pozornie grzeczną powierzchownością kryje się niezły szelma. Mimo że dzieliło nas niemal wszystko, zostaliśmy kumplami od biegania i chętnie spotykaliśmy się na trasach górskich wyścigów.

Miał doktorat z pedagogiki i wykładał fizjologię treningu na Liberty University w Lynchburgu, uczelni założonej przez telewizyjnego kaznodzieję Jerry’ego Falwella. Oprócz teorii treningu uczył też biegania – przez semestr jego studenci do krwi taplali się w błocie na szlakach, które Horty wyznaczył w sąsiedztwie Liberty. W swoim stylu każdemu studentowi, który ukończył ultramaraton, podwyższał ocenę końcową z zajęć.

Na tworzonych przez siebie trasach, zwłaszcza na długich podbiegach, umieszczał tabliczki z hasłami typu: „Tłuszcz wrogiem szybkości”. Od ponad piętnastu lat organizował i prowadził rocznie pięć imprez ultra. Nie znam nikogo, kto tak jak on ukochałby biegi terenowe i skupioną wokół nich społeczność. Większość ultramaratończyków bała się Króla D-Ho. Albo szanowała go. Albo unikała. Albo wszystko naraz.

Uwielbiał deptać mi po piętach. Był jednym z niewielu, którzy mogli mnie przegonić, jeśli chodzi o doświadczenie. Wygrał dwadzieścia pięć ultramaratonów, w tym kilka imprez wytrzymałościowych na najbardziej osławionych i szalonych trasach na świecie. Zajmował trzecie miejsce w zestawieniu najszybszych biegaczy transkontynentalnych: przebiegł Amerykę wszerz w sześćdziesiąt pięć dni, pokonując średnio siedemdziesiąt dwa i pół kilometra dziennie, przy czym jego tempo wynosiło przeciętnie pięć minut i czterdzieści pięć sekund na kilometr – niezły wynik, jeśli uwzględnić liczne utrudnienia w postaci Sierra Nevada, Wielkich Równin, Gór Skalistych, Appalachów i całej reszty atrakcji na liczącej cztery tysiące dziewięćset trzydzieści pięć kilometrów trasie. W 1991 roku ustanowił rekord prędkości AT. W 2005 roku, na późnym etapie swojej kariery, osiągnął FKT na mierzącym cztery tysiące dwieście siedemdziesiąt kilometrów PCT, rysując na mapie Stanów Zjednoczonych, jak to ujął „wielkie H jak Horton”: zaliczył dwa szlaki prowadzące z północy na południe (albo odwrotnie) i bieg transkontynentalny z zachodu na wschód przez środek kraju.

Horty nie był najwybitniejszym sportowcem, ale chełpił się mianem jednego z najwytrzymalszych. Dwa razy zwyciężył w Hardrock, będącym zarówno jeśli chodzi o reputację, jak i rzeczywistość, najbardziej wyczerpującym wyścigiem stumilowym w Ameryce Północnej. Trasa biegu, który ma start i metę w Silverton w Kolorado, w sercu gór San Juan, prowadzi przez szczyt wznoszący się na wysokość czterech tysięcy dwustu osiemdziesięciu jeden metrów, sześć zaśnieżonych przełęczy powyżej trzech tysięcy dziewięciuset metrów każda, wartkie, lodowate rzeki i stoki piargowe tak strome, że nawet biegacze, którzy wspinają się na czworakach, tracą przyczepność i zsuwają się po kamieniach. Suma przewyższeń na trasie to ponad dziesięć tysięcy metrów; w ulotce na temat wyścigu można przeczytać, że to jakby wbiec na Mount Everest i z powrotem.

Jednakże nie same zwycięstwa w Hardrock przydały Horty’emu odporności, lecz to, w jaki sposób je wywalczył.

Kiedy podczas zawodów w 1998 roku Horty wbiegał na zbocze przełęczy Grant Swamp, potrącony przez znajdującego się wyżej zawodnika kamień wielkości melona uderzył go w prawą dłoń. „Nieco później – napisał pięćdziesięciojednoletni wtedy Horty we wspomnieniach z biegu – zauważyłem, że rękawiczka jest cała we krwi”. Po zawodach okazało się, że doznał złamania wieloodłamowego. W 2001 roku Horty i Blake Wood dołączyli do nielicznego, bo jednoosobowego (mowa o Marku Williamsie, zwycięzcy z 1995 roku) grona osób, które ukończyły Barkley Marathons, bieg zaprojektowany tak, by dotarcie na metę graniczyło z cudem; hasło zawodów brzmiało: „Wyścig, który pożera swoje młode”.

Nie jestem pewien, jak to nazwać: zaciętością, głupotą czy może hartem dzikusa, ale w 2011 roku Horty jakimś sposobem zdołał przekonać swojego kardiologa, żeby ten przesunął operację na otwartym sercu Horty’ego o trzy dni po to, aby Horty mógł spełnić obowiązek kierownika stukilometrowego wyścigu Hellgate. Niczym kot o dziewięciu życiach, przetrwał biegowy weekend, by w poniedziałek położyć się do szpitala na operację wszczepienia siedmiu bypassów. Oczywiście konieczność wykonania zabiegu zrzucił na karb genów, a nie podłego jedzenia ze stacji benzynowych, jakim się żywił.

Ostatni raz widziałem się z nim podczas Hardrocka w 2014 roku. Krótko przed zawodami przeszedł wymianę stawu kolanowego w lewej nodze; kursował między punktami odżywiania na rowerze górskim. Od tamtej pory niewiele złagodniał.

– Ładniutko tu na górze, co nie? – dobiegł głos z ciemności.

Odnalazł mnie późnym wieczorem piątego dnia niczym szlakowy posokowiec, którym w istocie był, i zaskoczył na trawiastym szczycie Max Patch* na wysokości tysiąca czterystu dziesięciu metrów. Spoglądaliśmy na wielopoziomowe północnokarolińskie doliny, skąpane w łagodnym świetle księżyca. Niezwykłe, wzniosłe chwile – dla każdego, nawet dla mnie, przez cały dzień przedzierającego się przez zlany deszczem Zielony Tunel i mającego za sobą mordercze siedemdziesiąt dwa kilometry na postrzępionych jak zęby tępej piły graniach Smokies. Przed nami rozciągał się wysoki, samotny raj o kantach i nierównościach wygładzonych przez rozproszony księżycowy blask, przełamany jedynie tu i tam niebieskawo-zieloną bioluminescencją grzybów, która sprawiła, że butwiejące drewno zaczęło świecić.

Horty kochał AT i uwielbiał przebywać w górach, ale nie dla niego upajanie się pejzażami i pławienie w nastroju. Nie przepadał za dłużyznami. Bo przecież musiał załatwić to i tamto, spotkać się z tym i tamtym. To jego wieczne, nomen omen, zabieganie, to nieustające parcie do przodu, nie dotyczyło wyłącznie szlaku, ale każdego aspektu życia.

Szybko zrozumiałem, że nasze podejście do Szlaku Appalachów różni się diametralnie. Obu nam zależało, żebym ustanowił FKT, ale odmiennie postrzegaliśmy sposób, w jaki miało się to odbyć. Horty pojawił się akurat wtedy, kiedy zdobyłem szczyt w Appalachii, który po zachodzie słońca prezentował się szczególnie pięknie. Miękkie, pulsujące barwy, cisza, chłodne wieczorne powietrze, gwałtowny skok dopaminy – wszystko to sprawiło, że zapragnąłem godzinami chłonąć ból nocy, kąpać się w morzu endorfin, na które zasłużyłem wysiłkiem. Horty niczego nie chłonął. Horty się nie rozkoszował. Nie sądzę, aby kiedykolwiek to robił. Miał za to w zanadrzu garść porad. Powiedział, że powinienem zakończyć dzień na Lemon Gap*. Powiedział, że jeśli na serio myślę o FKT, muszę biegać wydajniej. Powiedział, że powinienem wcześniej kłaść się spać, żeby nie musieć biegać po ciemku. A potem ruszył na południe, tam skąd przybył, na początek szlaku, gdzie zostawił swoją hondę element. Kiedy odwróciłem się od rozświetlonej grzybami doliny i skierowałem na północ, krzyknął za mną:

– Tylko uważaj, chłopcze, na oznaczenia trasy! Tam na dole szlak nieeeźle daje w kość!

Miał rację: szlak dał mi w kość. Mokra, kamienista ścieżka okazała się sporym obciążeniem dla moich stawów. W trakcie zbiegania czułem nasilające się ukłucia bólu w prawym kolanie. Nieustanny nacisk na kostki i golenie wytrącał mnie z równowagi i osłabiał krok, zamieniał nogi w niepewną podstawę. Nie wiem, co było przyczyną, ale ból kolana pojawił się już wcześniej tego dnia, na czterdziestoośmiokilometrowym odcinku w dół, prowadzącym poza granicę parku narodowego, i na szesnastokilometrowym fragmencie szlaku, po tym jak dołączyła do mnie JLu. Zorientowałem się, że coś jest na rzeczy, kiedy zacząłem zostawać w tyle podczas zbiegania: to się nigdy nie zdarza, nawet gdy mam w nogach prawie pięćdziesiąt kilometrów. Skwitowaliśmy problem śmiechem, biegnąc radośnie pośród popołudniowej burzy, a potem pochłonąłem rozmiękłe wegańskie chipsy serowe. Nieco później JLu spróbowała podnieść mnie na duchu i jednocześnie zakpić sobie ze mnie: widząc, że ciągnę ostatkiem sił, puściła na telefonie motyw przewodni z Rocky’ego. Dzięki krótkim przerwom na śmiech podczas tych na pozór niekończących się wspólnych błotnych kilometrów Jenny i ja wiedzieliśmy, że znajdujemy się we właściwym miejscu. A przeszywający ból kolana? Na pewno nie zepsuje nam przyjemności. Tak jak każdy zaprawiony w boju biegacz starałem się o nim nie myśleć, kiedy zbliżałem się do mety odcinka na Lemon Gap; liczyłem, że przez noc po prostu przejdzie.

Nie przeszedł.

Rano kolano było opuchnięte, wrażliwe i obolałe. Jako fizjoterapeuta podejrzewałem, że podrażniłem chrząstkę znajdującą się pod rzepką. Ta dolegliwość dotyka biegaczy tak często, że zyskała dość oczywistą nazwę: kolano biegacza.

Przypadłość była bolesna i denerwująca, ale nie przekreślała szans na ukończenie trasy; na pewno nie zamierzałem pozwolić, by mnie powstrzymała. Znałem ultramaratończyków, którzy docierali na metę z ledwo wydolnymi nerkami albo którzy tracili kontrolę nad jelitami. W 1998 roku Joel Zucker, weteran górskich biegów, pokonał ostatnie trzydzieści parę kilometrów Hardrock z paraliżującym bólem głowy. Po wyścigu, jadąc samochodem na lotnisko, żeby zdążyć na samolot do domu w północnej części stanu Nowy Jork, zmarł wskutek pęknięcia tętniaka mózgu. Kolano biegacza nie było zatem najgorszą rzeczą, jaka mogła mi się przytrafić. My, biegacze, nie kapitulujemy przed tym.

Przez początkowe trzynaście kilometrów pierwszego czerwca, szóstego dnia wyprawy, musiałem wbiec dwieście metrów, potem zbiec trzysta sześćdziesiąt, następnie znów wbiec i ponownie zbiec. Pocieszało mnie to, że deszcz wreszcie przestał padać, a po kilku kilometrach kolano rozluźniło się i jakby przypomniało sobie, do czego służy; wymagałem od niego, żeby pozwalało mi wędrować i biegać osiemdziesiąt kilometrów dziennie. Interesujące w kolanie biegacza (zespole bólu rzepkowo-udowego, jak brzmi oficjalna nazwa schorzenia) jest to, że częstokroć ból łagodnieje, kiedy się ruszasz, oczywiście o ile ograniczysz nacisk chrząstki na spód rzepki. Chrząstka stawowa, która została podrażniona albo jest w stanie zapalnym, nie lubi, kiedy się ją trąca albo pociera; jest jak świeży bąbel. Raczej nie dojdzie do siebie, jeśli będziesz gnał zbyt szybko, sporo zbiegał albo zaliczał przesadnie dużo kilometrów. Jeśli chodzi o kilometry, nie miałem wyboru, ale postanowiłem spróbować przenieść choć część obciążenia z prawej nogi na lewą. Ryzyko chyba się opłaciło i poranna ulga od bólu podziałała zachęcająco.

Kiedy dotarłem do północnokarolińskiego odcinka autostrady 212, byłem nieźle obolały i do tyłu z czasem. Obłożyłem prawe kolano workiem z lodem i nie tyle biegłem, co szedłem, kuśtykając. A przecież pokonałem dopiero niecałe pięćset kilometrów trasy AT.

Mimo to chłonąłem ducha szlaku. Kilka kilometrów wcześniej minąłem mogiłę, w której spoczywają ofiary masakry, jakiej w styczniu 1863 roku dopuścili się konfederaci, brutalnie mordując rodzinę Sheltonów oraz trzynaścioro innych rzekomych sympatyków Unii, w tym kobiety i dzieci. (Do zdarzenia nawiązuje jedna ze scen w filmie Wzgórze nadziei).

Dalej: bezkresny grzbiet, a za nim ponad sześćset metrów w dół ku Devil Fork Gap (przełęcz Diabelskie Widły) i spotkanie z JLu. Pokonałem osiemdziesiąt kilometrów. Słońce zachodziło i klimat stuletnich grobowców, mgły, deszczu i ciemności robił upiorne wrażenie – jak z horroru. Jakby tego było mało, kiedy dotarłem do JLu i vana, Horty poinformował nas, że okolica słynie z mieszkańców wrogo nastawionych do szlaku i wędrowców. Korzenie ich urazy tkwią w czasach, gdy rząd Stanów Zjednoczonych dokonywał rekwizycji ziemi w celu ustanowienia służebności drogi na nowo utworzonym szlaku turystycznym. Kiedy w 1991 roku Horty bił rekord AT, na tym odcinku roiło się od pułapek; na przykład rozwieszano żyłki zakończone haczykami z zadziorami, które zaczepiały się o skórę i rozrywały ją. Obok skrzyżowania, przy którym JLu postawiła nasz Czarny Zamek, znajdowała się tabliczka z napisanym odręcznie oskarżeniem pod adresem wszystkich „tfu!rystów”, ponoć odpowiedzialnych za śmierć psa, który pobiegł za nimi i został potrącony przez samochód. Określenie „tfu!rysta” zaczęło krążyć wśród wędrowców jako mem; zaczęli mówić tak jeden na drugiego, jakby byli bandą wyjętych spod prawa wyrzutków toczących spór z miejscowymi Południowcami.

Dokuśtykałem do Czarnego Zamku, uchylając się przed wyimaginowanymi haczykami. Stawało się dla mnie jasne, że przegrałem konfrontację z prawym kolanem. W dodatku pojawił się kolejny problem: kłujący ból w lewym udzie. Tak bardzo starałem się oszczędzać prawą nogę, że nadwerężyłem i najprawdopodobniej uszkodziłem mięśnie lewej. Szybka diagnoza: naderwany mięsień czworogłowy uda.

Na szczęście – i niestety – wiedziałem, co mi pomoże: RICE, czyli R jak rest (odpoczynek), I jak ice (lód), C jak compression (ucisk), E jak elevation (uniesienie) – akronim, który równie dobrze mógł wyglądać tak: PRZERĄBANE. Łagodne nadwyrężenie przechodzi z reguły po jakichś dziesięciu dniach, średnie potrzebuje do czterech tygodni, natomiast mocno naciągnięty mięsień może uziemić biegacza nawet na dwa miesiące.

Czas nie pracował na moją korzyść. Leżałem na łóżku w vanie, zimna woda ściekała mi po nogach, w jednym ręku trzymałem rondel z pływającym w oliwie z oliwek pełnoziarnistym makaronem, a w drugim przewodnik po AT. Dwadzieścia cztery godziny po pojawieniu się bólu w prawym kolanie uszkodziłem sobie również lewą nogę, próbując zrównoważyć nacisk na kończyny. Okazało się, że oprócz wygranej z czasem, przydałaby się też nagroda specjalna w postaci pary nowych nóg.

Zasypiając, pomyślałem o pokrzepiających słowach Horty’ego: „To coś w sam raz dla ciebie, stary!”, które wypowiedział w Waszyngtonie na PCT dwanaście lat wcześniej. A potem przypomniała mi się wędrówka z Hortym ostatniej nocy. Żałuję, że nie zostałem tam, na górze, w świetle księżyca.

Poprzednie dwa dni upłynęły pod znakiem kolejnych kilometrów, kolejnych opadów deszczu, kolejnego bólu i kolejnych wątpliwości. Podróż poślubna zdecydowanie dobiegła końca. Pod koniec szóstego dnia natrafiłem na ustawioną w poprzek Zielonego Tunelu barierę z pozoru nie do pokonania...

...która z każdym dniem zdawała się coraz wyższa.

Wyruszyłem wczesnym rankiem, samotnie, kuśtykając i krzywiąc się z bólu, ale jakoś parłem do przodu, dopóki...

Zamrugałem i odchyliłem głowę nieco do góry.

Najpierw usłyszałem, a potem zobaczyłem.

Wysoko ponad sufitem z dębowych gałęzi, ponad szmaragdowym tunelem, który stał się całym moim światem, niebo pękło z donośnym trzaskiem. Wędrowałem AT dopiero od tygodnia, ale już wiedziałem, jak trudno pozostać suchym pod powałą szlaku.

W miarę jak deszcz nabierał intensywności, strop z listowia okazywał się coraz bardziej dziurawy. Wystarczyło kilka chwil, by ścieżka zamieniła się w płynącą niespiesznie rzekę błota i bym przemókł do suchej nitki. W szumie deszczu ginęły wszelkie inne dźwięki: oddech, bicie serca, plusk wody w kałużach, w których lądowały moje stopy. Ucichły nawet śpiewające ptaki. Znowu byłem sam. Znowu mokry od stóp do głów.

Bywały chwile, w których bezkresny szlak na północ wydawał się przytulny jak ciepły szałas, ale zdarzało się też, że był niczym ciemna jaskinia-samotnia. Od czasu do czasu miałem wrażenie, że powoli spadam ku czemuś odległemu. Nie wiedziałem, co takiego pchało mnie do przodu.

To była jedna z takich chwil. Minęły zaledwie trzy dni, od kiedy stanąwszy na wysokiej polanie, poczułem falę zwątpienia co do wyprawy, na którą wreszcie zdecydowałem się wyruszyć, i zacząłem się użalać nad sobą. Jak się miałem wielokrotnie przekonać na AT, trzy dni w zupełności wystarczą, by ze szczytu znaleźć się w dolinie.

Brnąłem przez błoto, kamienie i korzenie, biegłem wijącym się jak wstęga szlakiem, który wznosił się i opadał do rytmu jakiejś niepoznawalnej przedwiecznej geologii tego regionu. Zmierzałem na północ.

Nie to, żeby brakowało urozmaiceń. Bieg Szlakiem Appalachów w Karolinie Północnej nie przypomina bynajmniej jednostajnej, nieciekawej wędrówki traktem bólu i cierpienia. Jest w nim poezja i są też, rzecz jasna, atrakcje. Na przykład każda z moich nóg doświadczała obrażeń zupełnie innego rodzaju.

Kuśtyk. Utyk. Kuśtyk. Utyk.

Szarpnięcie. Ból. Szarpnięcie. Piekący ból.

Minęło dopiero siedem dni wyprawy, a ja zdążyłem się dorobić naderwanego mięśnia czworogłowego lewego uda i wściekle bolesnego zapalenia rzepki w prawym kolanie. Kiedy lądowałem na prawej nodze, przechodził mnie prąd i czułem się, jakby dentysta borował mi w kolanie; kiedy lądowałem na lewej, udo przeszywał palący ból i wyobrażałem sobie wtedy, jak ktoś próbuje przekroić mi mięśnie nożem do masła.

Przez całe życie wystawiałem swój organizm na ciężkie próby. Doznawałem urazów, które śmiało mógłbym porównać ze średniowiecznymi torturami. Cierpiałem. Dwukrotnie przebiegłem dwieście siedemnaście kilometrów przez Dolinę Śmierci w temperaturze sięgającej pięćdziesięciu dwóch stopni Celsjusza. W zestawieniu z pustynią Mojave, Szlak Appalachów to była sielanka.

Wszystko to było prawdą – i zarazem nie miało żadnego znaczenia.

Nigdy nie czułem takiego bólu jak teraz. Nigdy. Bywałem kontuzjowany, dopadało mnie zniechęcenie i poczucie porażki. Ale tym razem to było coś innego.

Po siedmiu dniach zmagań z FKT na szlaku zaczęło do mnie docierać, że istnieją dwa rodzaje bólu. Jeden to ten, który znałem od lat: katalityczny, gwałtowny i wściekły, taki, co sprzedaje ci kopniaka w żebra i wali otwartą dłonią w twarz, żebyś dźwignął się z ziemi i parł przed siebie. Wrzeszczy na ciebie, kiedy zbliżasz się do przeszkody niemożliwej do pokonania – i sprawia, że odpowiadasz mu krzykiem. Ten ból cię wypełnia. Dodaje skrzydeł. Czyni cię wielkim.

Drugi jest jego przeciwieństwem.

Ten ból odbiera, wydrąża, sprawia, że człowiek czuje się pusty. Miałem wrażenie, jakbym zostawiał na szlaku fragmenty siebie. Rozpadałem się. Traciłem siły, i to w szybkim tempie.

Przez ponad dwadzieścia lat nogi były moim drugim co do ważności atutem. Dzięki nim startowałem w zawodach na całym świecie i pokonywałem tysiące kilometrów. Nigdy wcześniej mnie nie zawiodły. Jednakże moim najważniejszym atutem – który traciłem tylko od czasu do czasu – była głowa.

Rzeczywiście: była.

Siódmego dnia wyprawy, kiedy nogi bezdyskusyjnie zaczęły odmawiać posłuszeństwa, deszcz się nasilił, a wątpliwości odzywały się coraz mocniejszym głosem, zrozumiałem, że pośród przygotowań i uwagi, jaką poświęciłem odpowiedniej diecie, zaniedbałem pracę nad motywacją, nad odpowiedzią na pytanie o to, co ja tu właściwie robię.

Mam na swoim koncie wiele sukcesów. I wiem jedno: kiedy wygrywasz, rzadko zadajesz sobie pytanie o to, dlaczego. Możesz to słowo przyćmić osiągnięciami, możesz przykryć triumfami. Burza oklasków sprawia, że nie słyszysz nawet własnych myśli. Ale to, że je zignorujesz, nie oznacza, że „dlaczego” przestanie istnieć. Ono się nie starzeje, nie męczy. Dogania cię, gdy przed nim uciekasz, i staje się głośniejsze. Naprzykrza się, mąci myśli, które najchętniej położyłbyś spać w ciemnym kącie.

Może jestem na to za stary?

Zżerany wątpliwościami i osamotniony spojrzałem na zegarek i pokuśtykałem dalej.

Nawet jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, czeka mnie jeszcze conajmniej trzydzieści pięć dni na szlaku. Trzydzieści pięć dni na wyścig z czasem, na próby przegonienia duchów wędrowców i biegaczy, którzy przede mną dowiedli swojej wartości na AT. W teorii byłem mocnym kandydatem na rekordzistę szlaku. Ścigałem się w górach, na pustyni, na szosach i szlakach, pokonałem wiele przeciwności.

I wcale nie byłem sam.

Wiedziałem, że JLu czeka na mnie, zastanawia się, co się ze mną dzieje, i zapewne czuje się równie samotna jak ja. Postanowiliśmy zmierzyć się z tym zadaniem razem, we dwoje, ale przecież jej obowiązki i wyzwania wyglądały zupełnie inaczej od moich. Przygoda, którą przeżywaliśmy, była tak samo moja, jak i JLu – była nasza. Pomysł wyszedł ode mnie, ale szybko go podchwyciła. Początkiem naszej współpracy przy wyprawie na AT była kłótnia na pustyni Mojave.

Miałem czterdzieści jeden lat, wkraczałem w wiek średni. Niektóre spośród dróg, którymi szedłem, były gładkie i pozbawione przeszkód; inne wymagały pospiesznego wycinania ścieżki przez busz. Śmierć matki, rozwód, częste zmiany pracy, niezrealizowane plany założenia rodziny – wszystko to zaczęło się ostatnio nawarstwiać. Na zmianę wpadałem w długi i wychodziłem z nich, niedawno po raz pierwszy w życiu zaciągnąłem kredyt hipoteczny, musiałem spłacać pożyczkę na samochód, miałem do uregulowania rachunki za leczenie – wszystkie te troski finansowe odczuwałem jak dokuczliwą kontuzję, której nie umiałem się pozbyć.

Ale przecież miałem doświadczenie w starciach z bólem i jakoś dawałem sobie radę, a nawet więcej – byłem zadowolony. Wytrzymałość odpłaciła głęboko zakorzenionym ciepłem; wiele osiągnąłem, zaś wyboista droga mojego życia uczyniła mnie człowiekiem takim, a nie innym. Wraz z wiekiem średnim pojawił się paradoksalny spokój duszy: nagromadzenie wspomnień, zarówno dobrych, jak i złych, złagodziło ból związany z pamięcią i tymi pojedynczymi jej przebłyskami, które wiązały się z cierpieniem. Czym jest jeszcze jeden kilometr, kiedy przebiegło się ich siedemdziesiąt dziewięć?

Miałem również wiele powodów do wdzięczności. Przede wszystkim byłem wdzięczny JLu, mojej najlepszej przyjaciółce i żonie za gotowość współpracy i za to, że dała mi możliwość zastanowienia się nad tym, dlaczego robię to, co robię.

Na pustyni odpowiedź wydawała się oczywista, najpierw mnie, potem jej. Uznaliśmy, że starcie w bitwie charakterów ze Szlakiem Appalachów było mi po prostu pisane.

Charakter, czy też siła woli, to jednak tylko jeden z wielu składników przepisu na sukces, tak jak wykonanie i zdolności adaptacyjne. Dowolna osoba może kupić składniki z listy, ale nie każdy potrafi upichcić z nich smaczne danie. Na przestrzeni trzech tysięcy kilometrów wszystko się może zdarzyć. Taki dystans opiera się wszelkim próbom ustalenia jakiegokolwiek planu działania. W początkowej fazie wyprawy uważałem to za zaletę. Zdawałem sobie sprawę, że moją tajną bronią będzie doświadczenie w radzeniu sobie z nieprzewidzianymi trudnościami. Przeżyłem już wiele kryzysów, dlatego wiedziałem, że w razie czego potrafię po raz kolejny odwołać się do tego, co we mnie najlepsze, i stawię czoło wyzwaniom, których z pewnością nie unikniemy przez te sześć tygodni.

Musiałem jedynie odnaleźć w sobie to, co najlepsze. I to szybko.

Docierało bowiem do mnie, że u podstaw mojej podróży na północ leży konflikt. Owe dwa powody, które na początku wydawały mi się jasne i przejrzyste, zaczęły się rozmywać na deszczu i tracić wyrazistość. Co więcej, zaczęły mi się jawić jako sprzeczność.

Wyprawiłem się na szlak w poszukiwaniu przygody, bo chciałem się sprawdzić, odkryć siebie i napełnić tą pozytywną energią, którą znajdę po drodze, abym mógł z otwartym umysłem i sercem zmierzyć się z wiekiem średnim?

Czy może zwyczajnie zależało mi na wygranej?

Ponad sufitem Zielonego Tunelu przetoczył się grzmot i wyrwał mnie z zamyślenia. Szlak nie dbał o to, dlaczego nim wędrowałem. Ale uświadomiłem sobie, że skoro mam w perspektywie jeszcze co najmniej trzydzieści pięć dni wyprawy, to ważne jest – najważniejsze, od tego wszystko zależało – abym ja sam to wiedział.

Deszcz, błoto, kamienie i wątpliwości, o które mogłem się potknąć boleśniej niż o wystający korzeń, przypominały, jak bezwzględny i groźny potrafi być AT. Zarazem był uosobieniem piękna.

Wcześniej tego samego dnia, w miejscu zwanym Przełęczą Samsów, gdzie autostrada międzystanowa I-26 przecina podbrzusze Smokies, dołączył do mnie Will Harlan, stary kumpel z tras ultramaratonów. Szlak przez wiele kilometrów wiedzie tam wzdłuż granicy Karoliny Północnej z Tennessee. Will znał te góry jak własną kieszeń. Mieszkał w Asheville w Karolinie Północnej, był więc praktycznie u siebie. Przyłączywszy się do biegu, opowiedział mi o historii tego regionu, o florze i faunie, o tubylczych ludach, których członkowie jako pierwsi wędrowali po Smokies, i o tajemniczych preriowych szczytach, na które się wspinaliśmy. Wdrapaliśmy się na mierzącą tysiąc sześćset siedemdziesiąt metrów górę Big Bald – i na niższą o sto metrów Little Bald, by ujrzeć przestwór traw i niewysokich krzewów.

– Tutejsze balds, czyli „łysiny”, to ekologiczna zagadka i dylemat służb ochrony przyrody. Naukowcy nadal nie potrafią stwierdzić, skąd się właściwie wzięły – powiedział Will, kiedy moje obolałe ciało usiłowało dotrzymać kroku przewodnikowi.

Uraczył mnie zestawem podstawowych informacji na temat małych zielonych traszek w czerwone kropki – ich oficjalna nazwa brzmi: atlantotryton zielonawy – które co rusz przemykały po szlaku, i wyjaśnił, że na tym w sumie niewielkim wycinku Appalachów żyje kilkanaście gatunków płazów, których nie spotkam nigdzie indziej na świecie. Lekcja biologii w wykonaniu Willa pozwoliła mi na chwilę zapomnieć o bólu, ale mimo to przez cały ranek czułem, że stan naderwanego mięśnia czworogłowego w lewym udzie nie poprawia się, a wręcz pogarsza. Ból najwyraźniej wpływał na moją zdolność prowadzenia rozmowy, bo Will co rusz przerywał wykład i przypominał mi, że kto jak kto, ale ja pewno dam radę.

Miał chyba rację i byłem mu wdzięczny za te słowa, tyle że akurat wtedy wcale nie czułem, że były prawdziwe.

W chwilach ciszy mój umysł porzucał traszki i trawiaste balds, by skupić się na bólu. Chcąc odzyskać kontrolę nad myślami, zacząłem powtarzać sprawdzone mantry: „Czasami po prostu trzeba. W końcu po to tu przyjechałeś”. Zdecydowałem się pójść tą drogą. Postanowiłem poddać ciało i umysł ciężkiej próbie. Wiedziałem, że na nawozie ze znoju wykiełkuje przemiana i że pod koniec wędrówki dostąpię pouczającej błogości, która będzie dla mnie najlepszą nagrodą, bo nic nie jest w stanie zagwarantować tego uczucia: ani pieniądze, ani władza – ani zdrowe mięśnie czworogłowe. Istnieje ono w każdym z nas. „Trzymaj się kursu – mówiłem sobie. – Ciśnij dalej”. Sęk w tym, że część mnie – znaczna część – uparcie kwestionowała wybory, których dokonałem i które przywiodły nas tutaj.

Harmonogram biegu i logika FKT dodatkowo pogarszały moje kłopotliwe położenie. Nie potrafiłem pojąć, jak to się stało, że tak szybko wpadłem w przygnębienie i zacząłem się nad sobą rozczulać. Zaledwie po tygodniu. A przecież na początku szło tak dobrze. Zanim uszkodziłem sobie mięśnie i rzepkę, wydawało mi się, że powoli łapię rytm i że razem z JLu ogarniamy tę przygodę, biorąc ją taką, jaka jest.

Przerzuciłem winę na Smokies i strome zbocza, po których musiałem zbiegać. I Horty’ego, gdziekolwiek go poniosło. Powinienem był pozostać na szczycie Max Patch i podziwiać świecące grzyby, zamiast słuchać jego rad.

Nadal czekałem, aż mi się zmaterializują nowe nogi. Dzieliło nas zaledwie kilka kilometrów od najbliższego skrzyżowania przez Przełęcz Spiveyów, gdzie miała czekać JLu. Widząc, że kuśtykam i poruszam się coraz wolniej, Will postanowił pobiec przodem i poszukać wędrowca, który poczęstowałby mnie ibuprofenem. Był zaskoczony, że nie mam leku przy sobie, a nie miałem, bo nigdy nie używałem.

Strumień myśli wysechł i znów zacząłem czuć deszcz na skórze. Gdyby tylko to jego miarowe bębnienie na baldachimie z liści choć trochę mnie uspokajało... W Seattle nawet udało mi się polubić szum wody i stukanie kropel o parapet. Ale w Seattle deszcz nie sprawiał wrażenia niewygodnej metafory załamującego się świata, którego pozostałości płyną wezbranym szlakiem.

W naprawdę trudnych chwilach moje myśli instynktownie wędrowały ku Jenny. Doszedłem do wniosku, że jeśli zrezygnuję, JLu będzie chyba bardziej zawiedziona ode mnie. Przyznałem się przecież, że podjąłem się tej wyprawy dla niej. Wiedziałem niemal co do słowa, jak zareaguje, jeśli się zwierzę, że zastanawiam się nad wywieszeniem białej flagi, i myśl o tej rozmowie jeszcze bardziej mnie dobijała.

Kuśtyk. Utyk. Kuśtyk. Utyk.

Skrzyp. Łup. Przeszywające szarpnięcie. Łup.

I oczywiście...

Piekący ból.

Czułem się fatalnie, jak nigdy wcześniej, i nie potrafiłem sobie wyobrazić, że może być jeszcze gorzej. Wtedy usłyszałem znajomy głos.

– Oto i nasz biegacz! Jak się trzymasz, chłopaku?

Szczerze mówiąc, nie byłem w nastroju na Horty’ego i jego nieokiełznaną energię. Nie jestem pewien, czy w ogóle miałem ochotę na cokolwiek, ale jeśli już, to na pewno nie na słuchanie go. Tyle że Horty znał szlak. Ćwierć wieku wcześniej, niemal co do dnia, zmierzył się z rekordem AT. Dziś ten sześćdziesięciosześciolatek był skarbnicą wiedzy i doświadczenia, o czym – niestety – doskonale wiedział.

– No co jest?! – zagrzmiał tak, że usłyszał go cały las. – Wyglądasz jak połamaniec!

Pokręciłem głową, krzywiąc się z bólu. Niech zobaczy, w jakim jestem nastroju. „Nawet nie zaczynaj” – pomyślałem, a na głos powiedziałem:

– Jest źle, i to bardzo. Nigdy wcześniej tak mocno nie naderwałem czworogłowego. Ledwo mogę kuśtykać. Pokonanie ostatnich trzech kilometrów zajęło mi dwie godziny, a czuję się coraz gorzej i biegnę coraz wolniej.

Horty wiedział, na jakim etapie się znajduję, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, i muszę oddać mu sprawiedliwość, że zamiast zalać mnie słowotokiem, podał mi pomocną dłoń.

Na szczęście nie mieliśmy daleko do krzyżówki.

– Zaprowadzę cię do vana. Jenny zrobiła kanapki. Przebierzesz się w suche ciuchy. Will załatwił ibuprofen. Przed nami długa, przyjemna wspinaczka. Poczujesz się lepiej. Najgorsza dla mięśni czworogłowych i dla kolana jest praca ekscentryczna. Zbieganie potrafi napraaawdę dać w kość!

Westchnąłem z rozdrażnieniem i powiedziałem:

– Horty, słuchaj, sam nie wiem, co mam robić.

Ruszył przodem. Pokuśtykałem za nim, próbując poprawić przekrzywioną maskę twardego zawodnika, ale nad moimi emocjami zbierały się ciemne chmury. Poczułem, że łzy napływają mi do oczu. Akurat kiedy pomyślałem, że nie zdołam ich dłużej powstrzymywać, Horty odwrócił się i zajrzał w głąb mojej duszy.

– Zapamiętaj sobie, chłopcze: „Oto kim jestem, oto co robię”.

W innych okolicznościach słowa starego, stukniętego Horty’ego zabrzmiałyby jak bajdurzenie starego, stukniętego Horty’ego. Ale tu i teraz odebrałem je jak doskonałą odpowiedź na pytanie, którego nie potrafiłem wyrzucić z głowy.

Dlaczego?

Ponieważ oto kim jestem.

I oto co robię.

***

Sięgnęłam po atlas leżący na fotelu pasażera, otworzyłam go i przesunęłam palcem po przerywanej czerwonej linii, którą oznaczono Szlak Appalachów. Od dwóch dni jechałam na północ wzdłuż granicy Tennessee z Karoliną Północną. Nie wiedziałam, w którym stanie formalnie się znajduję, jedynie tyle, że najbliższym miastem jest Erwin w Tennessee.

Po raz ostatni widziałam Jurkera na Przełęczy Samsów. Chwilę po tym, jak go tam zostawiłam, nagle się rozpadało. Chlusnęło z chmur tak niespodziewanie i mocno, że wyglądało to jak sztuczny, tandetny deszcz ze starych filmów. Jurek w Parku Jurajskim. Scott miał na sobie szorty i koszulkę bez rękawów, spod której było widać gęstą jasnoczerwoną wysypkę, która wystąpiła z dnia na dzień i rozprzestrzeniła się na cały tors. Oprócz tego miał ślady po oparzeniu sokiem sumaka jadowitego sprzed wyjazdu w Appalachy. Dodatkowo duża wilgotność powietrza sprawiała, że ubrania bez przerwy podrażniały mu skórę. Tkaniny bardzo łatwo nasiąkały i długo trzymały wilgoć. Przyzwyczailiśmy się, że w Kolorado ciuchy błyskawicznie wysychają. Tutaj było inaczej.

Przemieszkałam na Północnym Zachodzie wiele lat i deszcz nie był dla mnie niczym niezwykłym. Właściwie to nawet darzyłam go sympatią, lubiłam zwłaszcza biegać w strugach. Co innego w Appalachach; tutaj człowiek przemakał, nawet kiedy siedział pod dachem. Wilgotność sprawiała, że po wewnętrznej stronie kolan nieustająco spływały mi kropelki potu, choć przecież to nie ja pokonywałam biegiem osiemdziesiąt kilometrów dziennie. Nie było ucieczki przed wilgocią. Atakowała wszystko, również to, co się znajdowało wewnątrz vana. Torba z brudnymi ciuchami Scotta cuchnęła jak zmokły kundel, pieczywo pleśniało w kilkanaście godzin, owoce psuły się równie szybko, dodając swoją szczególną woń do wachlarza zapachów na tych niespełna sześciu metrach kwadratowych, które nazywałam domem.

Mimo to nie zamieniłabym się miejscami z Jurkerem.

Gdziekolwiek teraz był.

Scenariusz działania ekipy wsparcia biegacza wygląda następująco: zwijasz sprzęt, pędzisz na następny przystanek, przygotowujesz wszystko, co trzeba, i przez resztę czasu wślepiasz się w szlak, wyciągając szyję i wypatrując oznak ruchu. Mówi się, że to robota z gatunku „spiesz się i czekaj”. Spoglądając na zegarek, jedynie dodawałam sobie trosk. Bałam się, że jakimś cudem nie zdążyłam na spotkanie albo że rozminęłam się ze Scottem, choć to było mało prawdopodobne. Przecież niemożliwe, żeby zdążył dotrzeć na miejsce przede mną – chyba nie biega aż tak szybko? W większości wypadków ustawialiśmy się w miejscach nieobjętych zasięgiem sieci komórkowej, więc nawet nie mogłam sprawdzić wskazań lokalizatora GPS, a przecież umawialiśmy się, że będę to robiła. Najzabawniejsze, że wszyscy ci ludzie, którzy śledzili postępy Scotta na ekranach komputerów, lepiej ode mnie znali jego aktualną pozycję.

Wiedziałam tylko tyle, że z Jurkerem biegnie Will Harlan, którego nie znałam osobiście. Przed wyprawą Jurker nie chwalił się, dokąd się wybiera – zdradził swoje zamiary garstce osób – ale gdy tylko zamieścił na swoim profilu zdjęcie białego prostokątnego oznaczenia, posypały się propozycje pomocy.

Okazuje się, że „pomoc” jest słowem o wielu tonacjach.

Wiem, że ludźmi kierowały dobre chęci, ale niestety nie byłam ani tak przystępna, ani cierpliwa jak Jurker. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam, to żeby tłum przyjaciół, biegaczy i nieznajomych próbował jeden przez drugiego uzgadniać ze mną swoje plany, zwłaszcza tutaj, gdzie komunikacja z kimkolwiek znajdującym się poza zasięgiem głosu była mocno utrudniona.

Zgubić się na AT jest prawie niemożliwe, ale jeżdżenie po tych wszystkich wiejskich dróżkach, które przecinają szlak, i odnajdywanie właściwych to zupełnie inna para kaloszy. Jak dotąd wyglądało to tak, że na każde przebiegnięte przez Jurkera piętnaście kilometrów pokonywałam samochodem pięćdziesiąt. Ilekroć wydawało mi się, że zbliżam się do szlaku, musiałam zwalniać i, jadąc w żółwim tempie, wypatrywać na drzewach śladów maźnięć białą farbą.

Podjechałam kawałek dalej, wzięłam kolejny zakręt na wąskiej drodze i zobaczyłam charakterystyczną hondę element należącą do Horty’ego, zaparkowaną przy skrzyżowaniu ze szlakiem. Ulżyło mi. Wiedziałam, że prędzej czy później znajdę właściwe miejsce.

Przyznaję: wzdrygnęłam się, kiedy usłyszałam, że spotkamy się z Hortym na szlaku. Jedyny raz miałam z nim do czynienia w 2003 roku, kiedy to na starcie mojego pierwszego w życiu pięćdziesięciomilowca zaczął się nabijać z mojego piskliwego głosu. Zaczęłam biegać raptem dwa lata wcześniej, byłam przejęta i denerwowałam się, a tu jeszcze uwziął się na mnie ten słynny David Horton.

– Ginny! – odezwał się, naśladując mój głos. – Ginny, będziesz się ścigała? Ale to przecież wyścig dla facetów, Ginny!

Odsunęłam się od niego i pomyślałam: „Jak to, u diabła, możliwe, że ten krzykacz wykłada na chrześcijańskiej uczelni?”. Kiedy wpadłam na metę (raptem piętnaście miejsc za Hortym, gdyby ktoś pytał) i zobaczyłam, jak leży na łóżku w namiocie medycznym, zrozumiałam, że ten stary pies więcej ujada, niż gryzie. Drwiną wyrażał sympatię. Jeśli potrafiłeś ją przyjąć albo – jeszcze lepiej – samemu odciąć się szyderczą uwagą, wówczas byłeś w dechę. Pomimo mentalności klasowego zakały Horty okazał się całkiem uczynnym gościem.

Zaparkowałam Czarny Zamek za jego autem i zobaczyłam, że Horty siedzi pochylony za kierownicą wozu. Studiował swoje stare zapiski z AT i uzupełniał je o nowe spostrzeżenia. Pomyślałam, że pewnie wraca pamięcią do własnej próby ustanowienia FKT, i stwierdziłam, że mógłby mieć w zanadrzu jaką pożyteczną radę dla Jurkera.

Zostawiłam Horty’ego z jego planami i wzięłam się do szykowania kanapek dla Jurkera i przygotowywania ekwipunku. Deszcz tłukący o dach vana wywoływał senność. Podkręciłam muzykę, bo nie wolno mi było zmrużyć oka. Na chwilę udało mi się pozbyć trosk. Nagle zobaczyłam, że ktoś biegnie w moją stronę.

– Cześć! Scott zaraz tu będzie – oznajmił Will. – Boli go, kiedy obciąża lewą nogę, a z prawą wcale nie jest lepiej.

Jakieś pięć minut później spomiędzy drzew wyłonił się Jurker. Szedł, podpierając się kijami trekkingowymi, jakby poruszał się o kulach. Nie zdążyłam powiedzieć, żeby usiadł i wyspowiadał się z tego, co się dzieje, bo Horty natychmiast przejął inicjatywę.

– Kiedy byłem na tym odcinku AT, golenie bolały mnie tak, że myślałem, że odpadną, więc zamiast biec, po prostu szedłem i tak zaliczałem kilometry.

Chciałam powiedzieć: „Jurker, zaczekaj. Porozmawiaj ze mną. Nie biegnij dalej tylko dlatego, że Horty sobie tego życzy”, ale ugryzłam się w język. Horty znał AT. Za to ja znałam Jurkera i widziałam, że myśli o przerwaniu wyprawy. Wgramolił się do auta i usiadł po stronie pasażera. Gapił się tępo przez przednią szybę, przez strumienie wody.

Horty zastukał w okno. Miał plan. Postanowił, że zostawi tu swój wóz i przemaszeruje z Jurkerem kolejny piętnastokilometrowy odcinek. Uznałam to za fatalny pomysł. Wiedziałam, że latem rok wcześniej Horty przeszedł zabieg wymiany stawu kolanowego i od tamtej pory nie pokonał piechotą więcej niż osiem, może dziesięć kilometrów naraz. Mimo to znów powstrzymałam się od komentarza. Może towarzystwo Horty’ego pomoże Scottowi ukoić ból. Jeśli nie, będę miała pod opieką dwie kaleki na szlaku.

Zabrakło czasu na zastanowienie. Od razu wyruszyli. Dwaj starzy kumple przecięli drogę i zniknęli między drzewami. Słyszałam ich głosy długo po tym, jak straciłam ich z oczu.

Horty zostawił mi instrukcje przepisane ze starych notatek.

Pojechałam do Erwin i wynajęłam pokój w hotelu stojącym najbliżej szlaku. Nazywał się Mountain Inn and Suites. Nie chciałam kończyć tam dnia, bo wtedy zaliczylibyśmy opóźnienie. Niemniej przemówiła do mnie wizja gorącego prysznica – pierwszego od prawie tygodnia – i szansy na wysuszenie ciuchów. Potem poszłam do Walgreens i kupiłam najsilniejszy lek przeciwzapalny, jaki mieli na składzie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że jest naprawdę źle. Jurker nigdy nie przyjmował leków. Poważnie: nigdy. Stojąc w sterylnym, rozświetlonym lampami fluorescencyjnymi wnętrzu Walgreens, które raptem wydało mi się obce, doszłam do wniosku, że nasza podróż dobiegła końca. „No to pięknie. Jak on się teraz wytłumaczy przed internetem?” – zastanawiałam się. Może: „Za szybko się wyprztykałem... i tyle”. Albo: „Następnym razem się uda; to była tylko próba generalna”.

Nie, nie byłoby następnego razu. Temat Szlaku Appalachów zostałby zamknięty.

Załatwiwszy sprawunki, pojechałam na krzyżówkę ze szlakiem w pobliże hostelu Uncle Johnny’s. Dostałam wiadomość od Horty’ego, w której napisał, że są z Jurkerem bliżej drogi, niż się spodziewałam. Jakimś sposobem, jakimś cudem, poruszają się miarowym tempem. Odpisałam słowami: „Doskonale! Mam tu dla was, chłopaki, koktajl z witaminek dla seniorów i dwa wózki inwalidzkie!”.

Wyszłam im naprzeciw. Akurat przestało padać. Horty bawił się w przewodnika, tłumacząc, którędy dawniej przebiegał szlak, a kiedy naszym oczom ukazał się rozległy widok na Erwin, nasz towarzysz krzyknął ile sił w płucach „Heeej”, a dolina mu odpowiedziała. Jurker wciąż skręcał się z bólu. Na chwilę udało mi się jednak zapomnieć o niemożliwości tego, co tu robimy, i odgrzebać uczucie, które stało się udziałem nas obojga, kiedy jechaliśmy przez pół kraju, żeby dotrzeć do Appalachów. Przeżywaliśmy przygodę. Nieco bardziej burzliwą, niż się spodziewaliśmy, ale jednak przygodę.

Scott i Horty spiknęli się z wędrowcem o przezwisku „Bezkij”, który utykał jak Jurker, bo miał okropnie niewygodne buty. Kiedy cała nasza czwórka dotarła do vana, Jurker wyciągnął swoje nowiutkie brooks cascadia do biegów górskich. (Normalnie nosił rozmiar czterdzieści sześć, ale zabrał czterdzieści siedem na wypadek, gdyby spuchły mu stopy). Razem z Hortym złożyli autografy na obu butach, po czym wręczyli je Bezkijowi. Gdyby nasza wyprawa miała się tu zakończyć, Jurker i tak by ich nie potrzebował.

Odwiozłam Horty’ego do auta, a potem całą trójką pojechaliśmy do hotelu. Zrobiłam kolację: makaron fusilli z czerwonym sosem i kawałkami wegańskiej kiełbasy. Horty był zbyt zmęczony, by żartować z mojego gotowania, i nawet poprosił o dokładkę.

Dwaj sterani szlakiem mężczyźni położyli się do osobnych łóżek, pomiędzy którymi stała szafka nocna ze staroświecką lampką, a ja zabrałam się do sprzątania po kolacji i szykowania rzeczy na kolejny dzień, który miał się dla nas rozpocząć wczesnym rankiem. Wtedy Jurker, który od pewnego czasu nietypowo milczał, przyznał się:

– Nie wyobrażam sobie, żebym był w stanie pokonać choćby sześćdziesiąt kilometrów na bolących obu nogach. – Nie odpowiedziałam. Nie chciałam, żeby się skończyło, ale też wiedziałam, że to, czego chcę, nie ma znaczenia.

Scott wziął leki. Horty wychylił się z łóżka, wyciągnął dłoń i powiedział:

– Rzuć no parę, co?

To nie było nic szczególnego, ot, chwila wspólnego bólu i rezygnacji, odrobina pokory ze strony dwóch stukniętych biegaczy. Mimo to wybuchłam śmiechem. Stoczyliśmy się na samo dno.

– Twój organizm znajdzie sposób na uśmierzenie bólu. Bo dysponuje pamięcią – oświadczył Horty z przekonaniem. – Przypomni sobie – dodał, wyłączył lampkę i zasnął.

------------------------------------------------------------------------

* Nazwa góry, tak jak wiele innych w Appalachach, pochodzi od nazwiska farmera (tu: Max), który osiedlił się tam w XIX wieku i oczyścił teren pod pastwiska. Patch zaś to skrawek, spłacheć, innymi słowy działka położona na „łysym”, porośniętym jedynie niską, trawiastą roślinnością grzbiecie.

* Nie ma zgody co do pochodzenia nazwy tej przełęczy. Jedni wywodzą ją po prostu od cytryn (lemon), inni od cieniasa, mizeraka (też lemon), potocznego określenia osoby o kiepskich możliwościach sprawnościowych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: