Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Półprzewodnik po Antypodach. Singapur. Malezja. Filipiny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Półprzewodnik po Antypodach. Singapur. Malezja. Filipiny - ebook

To nie jest klasyczny reportaż. Nie jest to też klasyczny przewodnik. To spisywane na gorąco wrażenia z backpackerskiej podróży po Singapurze, Malezji i Filipinach. Kto marzy o takiej wyprawie, ale jeszcze nie zdobył się na odwagę, by w nią wyruszyć, znajdzie w tej książce solidną porcję praktycznych porad, które pozwolą na uniknięcie nadmiernych kosztów, stresów i przykrych niespodzianek. Wszystkim innym dostarczy zaś inspiracji i fascynujących opisów miejsc, potraw czy zwyczajów, z którymi turysta zorganizowany nigdy by się nie zetknął.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-190-9
Rozmiar pliku: 10 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORA

Czy Mariah Carey zaśpiewa w tym roku na gwiazdkę w malezyjskiej rozgłośni? Czy w filipińskiej telewizji Kevin po raz kolejny zostanie sam w domu? Czy po trzydziestym pierwszym grudnia nastąpi pierwszy stycznia?

Półprzewodnik to reportaż z podróży po Singapurze, Malezji i Filipinach w momencie, kiedy w Polsce trzeba było o poranku zarzucić futro i kalesony. Jest to wyprawie bez biura turystycznego, z plecakiem, w cienkich szortach i na pewno z europejskimi przyzwyczajeniami, o których w Azji Południowo-Wschodniej wielokrotnie trzeba było zapomnieć. Spora dawka humoru, trochę odniesień z życia codziennego klasycznego Polaka ze szczyptą ironii i sarkazmu. Jest to również porcja praktycznych informacji, jak się na taką wyprawę przygotować i przeżyć ją w taki sposób, żeby po powrocie, poza nieustającym marzeniem o pokoju na świecie, krzyknąć: „Chcę tam jeszcze wrócić!”.ROZDZIAŁ 1 PATRZCIE NO – CUKIER ZNOWU ZDROŻAŁ

Siedzę na lotnisku gdzieś pomiędzy lotami z Warszawy do Singapuru, na zewnątrz wciąż zimno, dla zabicia czasu otwieram gazetę. A jeszcze kilka minut temu miałem zapięty pas do startu i słuchając komunikatu obsługi, byłem gotowy do odlotu. Komunikat jednak nie poinformował o tym, gdzie znajdują się wyjścia ewakuacyjne i że maski tlenowe najpierw zakładamy sobie, a potem dzieciom, tylko… „prosimy, aby wszyscy pasażerowie opuścili samolot w trybie natychmiastowym…”.

Otóż jakiś heheszek opuścił pokład (nawet nie wiadomo, jak) i zrezygnował z lotu. Można tak? Ano, jak widać, można! Zrobił się totalny chiński bajzel w liniach lotniczych Air China. Oczywiście między pasażerami padło podejrzenie, że przyczyną awarii mógł być wysłannik Państwa Islamskiego, który z pewnością zdążył umieścić ładunek wybuchowy pod jednym z siedzeń, po czym zwiał. Dzięki Bogu nikt nie wpadł w większą panikę i nie próbował przeciskać się na zewnątrz przez niewielkie samolotowe okienko. Modliłem się jednak, żeby cała akcja ewakuacyjna nie była spowodowana jakimś podchmielonym Januszem z Egiptu, żartującym, że na pokładzie w reklamówce z Biedronki przechowuje bombę, jak to miało miejsce parę ładnych lat temu.

Samolot na chwilę trzeba było opuścić. Tłum trochę zdezorientowanej, w trzech czwartych chińskiej masy turystycznej powoli wylewał się na terminal. I tak na kolejnych kilkadziesiąt minut rozpocząłem posiadówkę na plastikowych węgierskich krzesłach. Zaobserwowałem, że Europejczycy od razu jakoś się sobą zajęli – chwycili za komórki i rozpoczęli rozmowy z rodziną, żeby zdać szybko relację, że „no jeszcze nie wylecieli i koczują na lotnisku”, a dla tych bez roamingu pozostały gry lub porządkowanie zdjęć na dysku. Azjaci natomiast po tym, jak wyszli przez bramkę, zawinęli wężykiem o sto osiemdziesiąt stopni i ustawili się znów w kolejce do samolotu (żeby, o Jezus, nikt nie został pozostawiony w tej wielkiej i zakręconej metropolii zwanej Budapesztem). I tak sobie stali… i stali… Włącza się w tym momencie Krystyna Czubówna: tygrysy azjatyckie Bengalus Pazurus wypełzły w gromadzie ze swojej jaskini. Starsze osobniki otoczyły troskliwą opieką słabsze, czarno-żółtawe maluchy… Wtem… stado usłyszało przeraźliwy ryk słonia Airportus Sygnalus wzywający do bezpiecznego powrotu na pokład samolotu. Nieufne i ostrożne osobniki cierpliwie jeden za drugim przechodziły, ponownie okazując karty pokładowe…

Przeturlałem się z powrotem. Kulturalnie „dobry wieczór” po raz drugi, patrząc pięć razy a to na kartę pokładową, a to na kolejne rzędy foteli. Nie ma nic gorszego niż przeoczyć swoje miejsce. Wówczas musisz uderzać pod prąd, krzycząc co chwilę: „Ajm sory–Ajm sory–ekskjuz mi…”. Plecak wrzuciłem na górną półkę, licząc na to, że nic go tam nie zgniecie. Odetchnąłem…

Do tej pory miałem już na koncie podróże linią lotniczą Etihad, naszym niezastąpionym Lotem i Emirates, gdzie na dzień dobry czerwonousta stiuła podawała ciepły ręcznik. Jak to się miało do przewoźnika, z którego usług aktualnie korzystałem? Mówi się powszechnie, że Europejczyk w dalekiej Azji jest traktowany z dużym poszanowaniem, na zasadzie: „my friend, ty tu rządzisz, tylko zostaw nam swoją gotówkę”. Ciekaw byłem, jak to się będzie miało do tegorocznej podróży… Tak sobie myślę: to będą te ciepłe ręczniki, skoro już lot potrwa prawie dziesięć godzin? Może chociaż jakieś buzi w nos na dzień dobry?

Nie było nic, niszto, niente. „Siad na dupsku i nie odzywać się, dopóki nie powiem, kiedy można” – taki grymas pojawiał się na twarzy „uroczej” przechodzącej obok mnie obsługi samolotu. Wreszcie wystartowaliśmy, bum, zgasło światło informujące o obowiązku zapięcia pasów, bum – można było już oddychać… Zaraz tradycyjnie trzynaście tysięcy osób poderwało się do toalety, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało, bo miałem miejsce przy oknie, z dala od samolotowego kibelka. Marzyłem tylko o czymś gorącym do picia na rozładowanie węgierskiego leczo, które skonsumowałem na lotnisku w oczekiwaniu na odprawę. Połowa grudnia za nami, co oznaczało, że na zimny styczeń i jeszcze bardziej surowy luty wypadało jeść za dwóch i wyhodować na brzuchu termooponę chroniącą przed najgorszymi mrozami. Mięsne leczo było w sam raz.

Szefowa pokładu samolotu Air China (nazwałem ją Jadwigą z Kantonu) miała głęboko gdzieś szeroki uśmiech Paszka i szczerą sympatię w zamian za odrobinę gorącej herbaty i może na deser, w ramach rozluźnienia – puszkę piwa. Ciekawa osoba, z idealnie dopasowanym kostiumem służbowym, lat około czterdziestu pięciu, pilnowała tylko co do minuty tempa wydawania pokładowych obiadokolacji. W mgnieniu oka czym prędzej wszystko zbierała i znów zaszywała się gdzieś za kotarą pierwszej klasy. Wyglądało to mniej więcej tak:

– Dzień dobry uroczej pani, co dzisiaj pani polee…

– Wołowina czy ryż z kurczakiem?!

– A czy mogę…

– Kawa, herbata, winoo, piwooooo!!!???

– To niech będzie…

– Nie rozumiem!! Wołowina i winoo, proszszsz…

Tymczasem pojawia się z tyłu stewardesa „Bożena”, gadając coś po chińsku w stylu: „słuchaj, poratuj mnie dwoma jajkami, bo mi się w biznesie skończyły”. I widzę, jak dostaje dwa zestawy z omletem plus chłodne spojrzenie Jadwigi besztające za brak profesjonalnego przygotowania się do lotu.

O, bracie… Mija dziesięć minut, a ta już z wózkiem jak bumerang, wszystko szybko wrzuca do kosza, prawie wyrywając ludziom z rąk plastikowe sztućce i znowu gdzieś się chowa jak jakaś Szeloba z Władcy Pierścieni…

„Pewnie szykuje się do sprzedaży kosmetyków i biżuterii” – pomyślałem. Wisi mi to. Pora sprawdzić, co ciekawego oferuje samolotowy zbiór multimediów. Włączam tablet solidnie zamontowany przede mną w zagłówku siedzenia. Ooo… widzę, że jakieś fenomenalne trylogie historyczne o Chinach… Bosko. A może coś z amerykańskich produkcji? Po czterdziestominutowej walce ze zmianą języka na odtwarzaczu wideo z chińskiego na angielski byłem gotowy do obejrzenia jedynych czterech filmów klasy B produkcji zachodniej.

Kilkanaście godzin później dotarłem do, jakby to pięknie zaakcentować z chińska „Pee-ki-nuu” – mojej stacji przesiadkowej. Wytoczyłem się na terminal z brzuchem jak balon od siedzenia w pozycji absurdów i udałem się do kontroli. Kilkanaście stanowisk i kolejki: panie, długieeee jak ze Świnoujścia do Przemyśla! W sumie miałem czas, pięć godzin oczekiwania na kolejny lot. Teoretycznie… nie spieszyło mi sięęęęęnnooonamiłość-boską, przecież to stanie potrwa wieki!!! Ale zaraz… chińskie znaki na tablicy chyba nie wskazywały, że jest to odprawa na tranzyt… Hmm, pójdę dalej, zobaczymy, czy jest jakaś inna bramka. Oho, odnalazłem to, co mnie interesowało. Ale numer – praktycznie cały samolot relacji Budapeszt–Pekin wysiadał w stolicy Chin! W tranzycie do odprawy hulał tylko pekiński wiatr. Ufff… Nie wyobrażam sobie, jak po czterech godzinach stania bezmyślnie w niewłaściwej kolejce dostałbym informację, że „pan tu nie przejdzie, bo pan leci dalej, a my tu tylko wpuszczamy do Chin, i to też ewentualnie, jak się nam zechce”.

Zadowolony, że poszło gładko, schodzę na lotniskowy poziom zero, a tu kolejna odprawa, tym razem bezpieczeństwa. Podchodzę do pojemnika, gdzie trzeba zaprezentować swój europejski dobytek. Wszystko według zasad – komputer wyjęty z pokrowca oddzielnie + komórka + karty płatnicze + powerbank do ładowania czegokolwiek na USB i baterie.

Ano właśnie… Jeśli masz przy sobie jakieś sprzęty typu powerbanki lub baterie, najlepiej włożyć je do bagażu, który nadajemy. Człowiek uczy się na własnych błędach. Kilkanaście lat temu wywaliłem dużą butlę z szamponem i pastę do zębów, bo miały pojemność większą niż sto mililitrów każda. Od tamtej pory pamiętam na całe życie – zero substancji płynnych w bagażu podręcznym – przynajmniej takich nie w wersji mikro. Niestety za Chiny Ludowe nie słyszałem o zakazie przewozu ogniw odnawialnych bez właściwego opisu i certyfikatu na opakowaniu. Na moim ust korale czerwonym powerbanku było wprawdzie napisane, że jest „2200”, ale zabrakło jednostki miliamperogodzin, czyli jak to chińska kontrolerka oznajmiła „ju dont hew em ej ejcz (mAh) i musi pan to wyrzucić!”. Z automatu włączył mi się polski lament i żal za narody „dlaczego właśnie MNIE musi zabrać te wspaniałe, czerwone od nowości powerbanki, sztuk dwie?”. Smutek, ale jeszcze nie dawałem za wygraną. Jak typowy polski buntownik z wyboru poszedłem do chińskiej przełożonej, najpierw grzecznie, a potem żądając pokazania zapisu w regulaminie korzystania z baterii i ładowarek. Skubana – tak jak wszystko było po chińsku, tak zapis, który mnie interesował, nie dość, że był po angielsku, to jeszcze wytłuszczonym drukiem. Normalnie jakby przez krótkofalówkę dostała cynk: „Elka, idzie wkurzony turysta z Polski – drukuj szybko zapis o zakazie wnoszenia podejrzanych baterii”. Na domiar tego gdybym powiedział „Aj dont onderstand inglisz”, miała już w pogotowiu rysunki, które przedstawiały eksplozję baterii i pożar na lotnisku. Tak oto moje dwa ładujące urządzenia poszły się po prostu (dokończ według uznania)… A mój szloch, jak gdyby dokonano czwartego rozbioru Polski, został najzwyczajniej olany surowym spojrzeniem skośnookich strażników. Czekałem tylko na ripostę w stylu: „Panie, spieprzaj pan – dziennie mamy setki takich rozżalonych typów”. W istocie pudło stojące obok było już w połowie zawalone takowym sprzętem. Kto wie, może kiedyś moje powerbanki wrócą do kraju na półki sklepowe opisane „Made in China”…ROZDZIAŁ 3 STARANNE PRZYGOTOWANIA? CHYBA TY...

Muszę przyznać, że za każdym razem, kiedy chcę dokądś pojechać, obiecuję sobie, że tym razem NA PEWNO przygotuję się pół roku wcześniej. Kupię wszystkie niezbędne gadżety i co najważniejsze – bilety lotnicze za połowę tego, co będzie za trzy miesiące…

Kwartał oczywiście zlatuje jak szalony. Tymczasem zaliczasz ślub kumpla, serdeczna koleżanka urodziła dwójkę dzieci i myśląc o jej odwiedzeniu, znowu odkładasz plan przygotowania do podróży. Pewnej niedzieli o poranku budzisz się na lekkim kacu i dochodzi do Ciebie, że jak zawsze na ostatnią chwilę musisz się ogarnąć do wyjazdu. Naturalnie trzeba się samousprawiedliwić, tłumacząc: „no bo przecież nie miałem czasu, żeby wcześniej się tym zająć, bo w pracy to był ostatnio TAKI SAJGON i nawet z rodziną się nie widywałem, a ta cała wyprawa – to ja już sam nie wiem, czy jest sens się w nią bawić, bo i tak ceny poszły w górę”. Nawet jak zostało niewiele tygodni, a bilety na samolot wciąż niekupione, trzeba było się przebić przez własne narzekanie i po prostu ZACZĄĆ DZIAŁAĆ. W końcu nagrodą miały być genialne wakacje w ciepłych krajach!

Najpierw planowałem podróż na początek września, przekonany, że po wakacjach ceny spadają i będą lasty lotnicze. Tak właśnie zrobili Kaśka z Krzyśkiem, studenci pierwszego roku europeistyki, wbijając się na Riwierę Turecką do Alanyi. Patrzcie państwo, oni lecą do Turcji, a ja znalazłem połączenia do Singapuru za grosze na początek października!

Pazerny na niską cenę – już miałem kupować, już podaję numer karty płatniczej, już zapominam, że mam pracę i wpierw wypadałoby zgłosić urlop szefowej, kiedy nagle coś mnie tknęło… Z Singapuru chciałem się przedostać na Filipiny. Sprawdzam na kilku stronach internetowych stan wczesnojesiennej aury w moim miejscu docelowym. Czytam: „We wrześniu kraj nawiedzają największe tajfuny”. Czyli zakładam, że jest to bardzo burzliwa pora, przez co polski turysta mógłby odczuć urwanie głowy i niespodziewanie nażreć się ziemi od często osuwających się lawin błotnych. Brakowało mi tylko uzupełnienia na końcu strony w stylu: „szczerze, osobiście – nie polecamy…”.

Sprawdzam zatem aurę na grudzień. Pogoda ładna, pora ciepła i sucha – mnie pasuje! A święta? No nie ma chyba nic lepszego jak spędzić Boże Narodzenie w jednym z najbardziej katolickich krajów na świecie! A święta w Polsce od kilku lat kojarzą mi się z odwiecznym pytaniem: „Co mam kupić pod choinkę cioci Renacie? A wujkowi Stefanowi to już chyba najlepiej skarpety”. Nurkując w dzikim tłumie w warszawskiej Arkadii, zawsze układałem wigilijną przyszłość, kto do kogo z kim na święta, żeby finalnie okazało się, że „fajne te skarpety, ale mogły być zielone… A ciocia Renata się obraziła i jednak nie przyjechała…”.

Postanowione – polecę w grudniu! Tylko że promocje na bilety i to jeszcze na okres świąteczno-noworoczny na razie nie istniały. A jak już się pojawiają, to pewnie supernagle i równie nagle znikną. Długo czekałem… czekałem i lipa z cenami. Jednak pewnego jesiennego wieczoru namierzyłem atrakcyjną ofertę lotniczą…

Bilety zakupiłem pierwszy raz w wyjątkowo ciekawym miejscu. W lesie. Gdzieś pomiędzy Czarną Wsią Kościelną a Białymstokiem. Jadąc ze znajomymi na Podlasie, z nudów, jak co trzeci dzień, przeglądałem połączenia z Azją. Nagle kazałem zatrzymać samochód, szukając jak najlepszego zasięgu dla komórki.

– Zatrzymajcie wóz! Są wreszcie dostępne bilety i nic mnie nie powstrzyma, żeby je kupić!

W ten sposób, biegając wzdłuż pobocza i łapiąc fale komórkowe, kupiłem lot. Singapur klepnąłem, a stamtąd mogłem uderzać dalej na wschód. Rozrysowałem trasę wyjazdu. Coś tam pokreśliłem na mapie, coś tam dokupiłem u tanich przewoźników lotniczych i finalnie wyklarowała mi się całkiem ciekawa wyprawa. Singapur wybrałem na chwilę, jako miasto przesiadkowe, dalej zadecydowałem, że jeszcze kilka dni spędzę w Malezji ze względu na stolicę Kuala Lumpur, a na deser wspomniane już Los Filipinos, bo absolutnie bajkowe krajobrazy oraz kościelny kraj niczym „Radio Maryja – katolicki głos w twoim domu” – idealny na bezśnieżne Boże Narodzenie.

Na wyprawę zabrałem ze sobą mojego kumpla. Wojciech był personą słuchającą, a nie kłapiącą. Zacny człowiek, towarzyszył wiernie od początku do końca wyjazdu. Pozostawiłbym go kompletnie incognito, bo mnie o to poprosił, jednak zdarzyło się kilka sytuacji, w których nie sposób było go pominąć. Wojtek, wybacz, Ty też jesteś częścią tej historii!ROZDZIAŁ 4 Z POWROTEM NA POKŁADZIE

Tym sposobem Tarantino powrócił w swoim filmie do teraźniejszości. Oddaję głos do studia, prosto z pokładu linii Air China, już na trasie Pekin–Singapur, którą kontynuowałem podróż szczuplejszy o dwa powerbanki. Lądowanie zamiast o 21.45 miało nastąpić około 23.00. Przypomniałem sobie, że już kiedyś miałem na tym lotnisku podobną akcję z opóźnieniem. W sierpniu 2013 z moją towarzyszką Kamilą odebraliśmy błyskawicznie bagaż i pędząc na drugi terminal, finalnie zobaczyliśmy, jak w oddali znika ostatni pociąg do centrum miasta. Z racji tego, że wówczas dalszy lot mieliśmy następnego dnia około południa, nie było sensu brać taksówki i płacić dwa razy tyle za nocleg w pobliskim hotelu. Znaleźliśmy dla siebie wygodny metr kwadratowy w hali odlotów i podobnie jak wielu innych podróżujących oczekujących na poranny samolot lub zwyczajnie pozostających w sytuacji bez wyjścia, udaliśmy się na kilkugodzinny spoczynek.

Ale, ale… tym razem lotu porannego nie miałem, zachciało mi się pozwiedzać Singapur przez dwa dni i dwie noce, toteż koczowanie na lotnisku nie wchodziło w grę. Tak jak się spodziewałem, doleciałem około 23.15. Już nawet nie chciało mi się biec po torbę i robić show jak spóźniona rodzina McCallisterów z Kevina samego w domu – przeciskając się przez dziki tłum pasażerów do odprawy. Tydzień przed wyjazdem odkupiłem na Mokotowie przewodnik po Filipinach od ludzi, którzy niedawno wrócili z podróży po tamtym zakątku. Uzyskałem od nich jedną cenną informację: jeśli komunikacja miejska w Singapurze nawali – wezwij Ubera. Ci, co nie wiedzą, czym jest Uber (zwracam się do moich rodziców): to rodzaj nieoznakowanej taksówki, którą wzywa się poprzez aplikację mobilną z podpiętą kartą płatniczą. Tak, tak – czy to Polska, czy Filipiny – procedura zamawiania Ubera jest ta sama: podjeżdża pojazd, który rozpoznajesz na podstawie numeru rejestracyjnego. Wsiadasz, pokonujesz trasę, którą wyznacza Google Maps, i wysiadasz bez płacenia. Opłata ściągana jest automatycznie z karty.

Korzystając z lotniskowego wi-fi, znalazłem kierowcę, ale niestety zamiast sześciu dolarów singapurskich przeznaczonych na pociąg, czyli około szesnastu złotych, zapłaciłem trzy razy tyle. Trudno – będę jadł tylko ryż i popijał kranówą przez trzy dni, żeby wyrobić się w budżecie. Albo nazajutrz wejdę do singapurskiego metra i niczym biedny Polak będę nawijał na jednym tchu jak mantrę „proszę–daj–Pan–dwa–dolary–dla–polskiego–turysty… dużo–zdrowia–dla–całej–rodziny”.

Jadąc do hotelu, podpytałem kierowcę, czy u nich panuje wojna między taksówkarzami a kierowcami Ubera. W Polsce taksówki są nieco droższe, a Uber rozlicza z kilometrów i raczej cenowo jest korzystniejszy. Okazuje się, że każdy taksówkarz, jeżeli nie ma „normalnego” zlecenia, może także wziąć kurs jako uberowiec. Tak więc każdy jest szczęśliwy, bo zleceń jest sporo.

Dojechałem na miejsce i ahaaaa… hotel położony w red light district – czerwonej dzielnicy? Wąski budynek kilkupiętrowy z niewielkimi pokojami i jeszcze mniejszą recepcją, która w sumie składała się tylko z lady, jednego krzesła i wąskiego korytarza do windy. Za sobą miałem wiele tysięcy kilometrów. Do tego zmiana czasu o sześć godzin do przodu. Hmm – nie ukrywam, że już byłem odrobinę zmęczony i miałem ogromną ochotę uwalić się na łóżko. Rezerwacji pokoju dokonałem jeszcze z Polski. Teoretycznie płatność miała być pobrana z karty, ale coś z transakcją poszło nie tak i miła Pani ubrana w hidżab upomniała się o uregulowanie należności. Chociaż wycieńczenie brało nade mną górę, miałem jeszcze na tyle siły, żeby sprawdzić, czy polskie konto bankowe wciąż wskazywało na właściwy stan. Faktycznie – nie skasowało mnie za nocleg. Przeciągnąłem kartę przez terminal, dostałem klucz i prawie z zamkniętymi oczami wszedłem do pokoju. Towarzysz Wojtek, również zmęczony i wyglądający jak zombi, rzucił plecak na podłogę i odpłynął.

Padłem martwy. No, przynajmniej na dziesięć godzin…ROZDZIAŁ 5 SINGAPURSKIE OGRODY

O poranku przecieram oko i powoli zaczynam pojmować: „Paszku, witaj na antypodach! Po wielu godzinach transportowej mordęgi zaczynasz wakacje!”. Znasz to uczucie obudzenia się z dala od domu, gdzie za oknem masz ponad trzydzieści stopni i słoneczną aurę? Od razu pojawił się banan na gębie. Wychodzę do miasta. Nie było jeszcze południa, a tu już grono prostytutek w wieku 20–60+ oferowało swoje przeróżne usługi. To mi przypomniało czasy Erasmusa w Berlinie, kiedy wynajmowałem mieszkanie w podobnej „czerwonej” lokalizacji i po kilku spędzonych tam miesiącach uliczne dziewczęta powoli zaczynały mi się kłaniać jak sąsiadowi. Mijając je, zastanawiałem się wtedy, czy podjąć z prostytutką jakiś small talk, jak na przykład: „Co słychać w pracy?” albo „Czy jest dzisiaj ruch?”. A cukru po sąsiedzku nie pożyczałem, bo nie używałem. W każdym razie singapurskim obywatelkom podziękowałem. Słońce paliło, było generalnie za gorąco na takie zabawy.

Państwo-miasto Singapur. Za każdym razem, kiedy się tu pojawiam, odkrywam coś nowego. Poetycko i fikuśnie rzekłbym, że Singapur jest pewnego rodzaju europejską kroplą w morzu kultury Wschodu. Zabudowania i infrastruktura przypominają jedno z supernowoczesnych miast typu niemiecki Frankfurt nad Menem. Tylko mieszkańcy jacyś tacy azjatyccy… Białych niewielu dookoła – raczej pod krawatem i tylko w interesach. Sam kraj jest na tyle mały, że z północy na południe przejazd zajmuje około godziny przy większych korkach i około czterdziestu minut ze wschodu na zachód bez większych utrudnień na drodze.

Pierwszego dnia w nowym miejscu towarzyszyło mi uczucie bycia kosmitą i myśl, że wszyscy dookoła gapią się na mnie jak na białe zjawisko ze słowiańskiej części Europy. Może dlatego, że usiadłem w knajpie, którą niejeden turysta ominąłby szerokim łukiem. Niewielka mordownia, w której na głębokim tłuszczu smażono między innymi kurczaka i przeróżne warzywa. Wśród klientów sami lokalsi – Hindusi, Malajczycy i kilku Chińczyków. Wystarczyło jednak sute śniadanie, przyjacielski kucharz, który zręcznym ruchem wrzucił na papierowy talerz kilka sadzonych jajek, i już przypomniałem sobie, dlaczego tak bardzo lubię się stołować w azjatyckich ulicznych knajpkach. Zostawiłem pieniądze przy kasie i wybrałem się na przystanek autobusowy w stronę centrum.

Co miałem w planach? Zdecydowanie Gardens by the Bay. O realizację projektu tego ekologiczno-kulturalnego miejsca o powierzchni ponad stu jeden hektarów biły się firmy z ponad dwudziestu krajów. Warto było walczyć – w listopadzie 2015 roku ową kilkuletnią atrakcję odwiedził dwudziestomilionowy gość, zostawiając pewnie miliardowego dolara.

A cóż znalazłem w tym Gardens by the Bay? Hektary ogrodów nad zatoką! Pojęcie ogrodu kojarzyło mi się dotychczas ze szkolną botaniczną wycieczką, podczas której po godzinie miałem już dość gapienia się na płatki i pręciki magnolii… Jednak na singapurskie ogrody wydano grubo ponad siedemset siedemdziesiąt milionów dolarów. Pomyślałem, że chyba znajdę tu coś więcej niż magnolie. Kompleks podzielono na trzy części: centralną, wschodnią i południową. Ogród południowy, o powierzchni pięćdziesięciu czterech hektarów, to zbiór tysięcy gatunków roślinności tropikalnej, gdzie motywem przewodnim w architekturze jest kwiat orchidei. Motywem ogrodu wschodniego jest z kolei woda. Odpowiednio rozprowadzona, nawadnia teren i reguluje temperaturę. Baobaby z rosnącą obok florą śródziemnomorską – to atrakcja Kopuły Kwiatów. Na koniec pozostał Las Chmur (czuję, że ktoś, kto tworzył te nazwy, musiał być na niezłym rauszu), w którym rosną tropikalne drzewa wysokogórskie i jest zdecydowanie chłodniej. Finalnie wdrapałem się na trzydziestopięciometrową górę w całości pokrytą roślinnością. W środku niej zamontowano windę, więc jak ktoś ma ochotę, może sobie wjechać na szczyt i popodziwiać widok oraz tryskający ze zbocza kilkunastometrowy wodospad. Trzydziestopięciometrowa góra mieści się wewnątrz budynku, pod szklaną kopułą. Nieopodal, w ogrodzie pod gołym niebem, „rosną” wielkie, metalowe konstrukcje w kształcie drzew z szerokimi koronami. Tak zwane supertrees pokryte są prawdziwą tropikalną roślinnością, a dzięki umieszczonym na nich bateriom słonecznym dostarczają także energii elektrycznej. Drzewa trochę jak z kosmosu. Między nimi można spacerować sobie po „podniebnym moście”, dwadzieścia dwa metry nad ziemią. Jeśli ktoś cierpi na lęk wysokości, ma idealną okazję, żeby stanąć oko w oko ze swoim strachem. Można też z nadmiaru emocji i lęku wysokości narobić w spodnie – toaleta jest na szczęście w pobliżu. Zszedłem bezpiecznie na ziemię, bielizna wciąż była czysta…ROZDZIAŁ 6 COŚ NA ZĄB

Głodny popołudniową porą udałem się do Newton Food Centre. Uwaga, Państwo czytający – żeby zaspokoić głód, nie bazujcie raczej na miejscach z przewodników. Pytajcie lokalsów! Knajpa, w której jest dużo ludzi, to dobra knajpa. OK, w McDonaldzie przy Świętokrzyskiej zawsze było dużo ludzi, ale nie mówię tu o sieciówkach… Nawet jeśli lokalna jadłodajnia wygląda jak speluna, a mimo to ludzie jedzą, aż im się uszy trzęsą – jedzenie powinno być smaczne. Toteż owo miejsce polecił znów kierowca z lotniska. Nieduży plac z około dwudziestoma czy trzydziestoma szeregowo wybudowanymi małymi knajpami. Jest tam kuchnia chińska, vege, hinduska i kuchnia singapurska. Tak, tak, Singapur (mimo niewielkich rozmiarów) również ma swoją kuchnię! Kraj, chociaż pomieszany kulturowo, słynie z bak kut teh, czyli z zupy z wieprzowiną (lepiej brać zupę w kolorze brązowym, bo podobno jest jeszcze odmiana „jasna”), i chai tow kwa. Nie pytaj, jak to się wymawia, po prostu mów karot kejk. Ni grzyba ten cały karot nie ma w sobie nic z ciasta marchewkowego. To są jajka rozbełtane na przykład z ryżem i do tego stosuje się odmianę białej marchwi lub nawet rzodkiewkę. Zatem jak to danie zamówiłem, dostałem omlet z zerową zawartością pomarańczowego warzywa. Trochę bez smaku, ale skoro wszyscy dookoła to jedli, nie można było odstawać od tubylców i z rozkoszą podniebienia należało wszamać do końca. Na popitkę trzeba spróbować lokalnych koktajli za dwa singapurskie dolary. Do wyboru chyba z dziesięć smaków: bananowy, truskawkowy, śliwkowy, o smaku trzciny cukrowej itd. Dwa dolary to niewiele (około 5,80 zł), więc zapewne nie można było się spodziewać Bóg wie jakiego trunku. „Koktajl” za wspomnianą kwotę to nic innego jak sok do rozcieńczania zalany wodą z lodem. Sam syrop jest wielokrotnie słodszy od naszych polskich i też, w zależności od smaku, mniej lub bardziej chemiczny. Tak czy owak, przy upale ponad trzydziestu stopni gasi pragnienie, a człowiek w nocy po nim nie świeci. Kibelek również się nie zdarza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: