Pomarańczowy Majdan - ebook
Pomarańczowy Majdan - ebook
We wrześniu 2000 roku zamordowano w makabryczny sposób Georgija Gongadze, opozycyjnego dziennikarza ukraińskiego. Cztery lata później świat obserwował wybuch pomarańczowej rewolucji, niezwykłego zrywu postradzieckiego ukraińskiego społeczeństwa, które zaprotestowało przeciwko skorumpowanym władzom. W jaki sposób śmierć dziennikarza i prowadzone wokół niej śledztwo mogły stać się motorem zmian, które ogarnęły całe państwo? Pomarańczowy majdan, owoc kilkuletnich podróży Marcina Wojciechowskiego na Ukrainę, to opowieść o długich narodzinach demokratycznego społeczeństwa. Zawiera nie tylko relację z najważniejszych wydarzeń, ale także portrety Leonida Kuczmy, Wiktora Juszczenki, Julii Tymoszenko oraz Georgija Gongadze, wzbogacone zapisami rozmów z bohaterami rewolucji i ich bliskimi. Książka opowiada także o zwykłych Ukraińcach, którzy w ciągu ostatnich pięciu lat przeszli ogromną przemianę: przełamali postradziecką apatię i obojętność na życie publiczne, nabrali odwagi, by walczyć w obronie demokracji.
Autor opisuje zróżnicowanie Ukrainy na wschód i zachód, próbuje wyjaśnić, dlaczego część mieszkańców poparła opozycję, gotowa nawet przelać krew za jej zwycięstwo, a część zdystansowała się od niej. Książka doskonale oddaje gorącą atmosferę tamtych dni, głęboko analizuje przyczyny wybuchu rewolucji, przedstawiając je w szerokim kontekście przemian społecznych.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-161-6 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomarańczowy nie jest kolorem Ukrainy – wielokrotnie powtarza! odchodzący prezydent Leonid Kuczma, gdy ukraińska opozycja coraz poważniej szykowała się do wyborów prezydenckich rozpisanych na jesień 2004 roku, zakończonych spontaniczną pokojową rewolucją. Nie da się ustalić ponad wszelką wątpliwość, dlaczego na barwę kampanii wyborczej opozycji wybrano kolor pomarańczowy. Nawet w sztabie Wiktora Juszczenki jego najbliżsi współpracownicy wzruszali ramionami, gdy ich o to pytałem. Agencje reklamowe proponowały kilka wariantów kolorystycznych, z których wybrano właśnie ten. Ale dlaczego? Bo to ciepły kolor słońca, bo dobrze się kojarzy i ładnie wypada w telewizji, bo ktoś zdobył informację, że kolorem przeciwników Juszczenki będzie chłodny błękit… Ktoś mi nawet tłumaczył, że pomarańczowy jest kolorem europejskim, bo to przecież barwa reprezentacji piłkarskiej Holandii. Podobnych wyjaśnień pewnie dałoby się znaleźć jeszcze z tuzin.
Nawet najlepsi spece od politycznego marketingu nie przewidzieli jednak tego, że jesienią 2004 roku Kijów – a za nim powoli spory kawał kraju – stanie się dosłownie pomarańczowy. Ukraiński konflikt narastał od dawna, lecz długo pozostawał prawie niewidoczny. Z wszechogarniającej szarzyzny wyłaniały się zalążki społeczeństwa obywatelskiego.
A tymczasem władza popełniała błąd za błędem, udowadniając, że nie wie, w jakim kraju żyje i nie zna prawdziwego charakteru swoich rodaków. To ona cztery lata wcześniej sprawiła, że u źródeł pomarańczowego zrywu legła żałobna czerń…-
***
Załatw go, jak należy – dobiega z taśmy głos Leonida Kuczmy, prezydenta Ukrainy w latach 1994-2004.
– Już ja mu pokażę, gdzie jego miejsce – odpowiada Leonid Derkacz, jeden z najbardziej zaufanych ludzi Kuczmy, wówczas szef Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, spadkobierczyni radzieckiego KGB.
Rozmowa dotyczyła dziennikarza Georgija Gongadze i miała miejsce w czerwcu 2000 roku, trzy miesiące przed jego tajemniczym zniknięciem. Nagranie dokonane w gabinecie ukraińskiego prezydenta ujawnił kilka miesięcy później lider opozycyjnych socjalistów Ołeksandr Moroz. Sam dostał taśmę od byłego ochroniarza Kuczmy, majora Mykoły Melnyczenki, który podsłuchiwał prezydenta od wielu miesięcy. Miał to robić z własnej inicjatywy, nie godząc się z tym, że ekipa Kuczmy coraz bardziej się degeneruje i traktuje państwo niczym własny folwark.
– Mówię: wywieźć, wyrzucić na ch…, oddać Czeczenom, a potem wykupić. Albo przywieźć tu, rozebrać, zostawić bez spodni, niech siedzi – to inny fragment nagrania ujawnionego przez Moroza, również dotyczący Georgija Gongadze. Tym razem Kuczma ponaglał swego ulubieńca, byłego szefa MSW Jurija Krawczenkę. Było to na dwa miesiące przed zniknięciem dziennikarza.
– Pomyślimy. Zrobimy wszystko jak należy. Już ja mam odpowiednich orłów. Oni się tym zajmą – odpowiedział prezydentowi Krawczenko.Gruzin w szarawarach
Kim jest ten człowiek? I co to za flaga, bo przecież nie jest to radziecki czerwony sztandar? Tajemnicza postać w ukraińskiej białej koszuli wyszywanej czerwonym haftem, machająca nad głową wielką malinową flagą, zadziwiała setki młodych ludzi, którzy przyjechali na festiwal „Czerwona Ruta” do Czerniowiec w Karpatach. Był rok 1989. W Polsce zakończyły się już obrady „okrągłego stołu”. Na ratuszu we Lwowie wywieszono niebiesko-żółtą flagę ukraińską. Po raz ostatni wisiała tam w czasie II wojny światowej, gdy ukraińscy nacjonaliści próbowali ogłosić w Galicji swoje państwo u boku Niemiec.
Pod koniec lat 80. nadzieje na niepodległość Ukrainy odrodziły się z niespotykaną siłą. Przywódcy ukraińskiego ruchu dysydenckiego doskonale wiedzieli, co dzieje się w Polsce, gdzie opozycja właśnie zawarła z władzą kompromis w sprawie pierwszych, jeszcze nie do końca wolnych, ale jednak pluralistycznych wyborów. Zoliborskie mieszkanie Jacka Kuronia było punktem kontaktowym, przez który przewijali się działacze ukraińskiego Ruchu na rzecz pierestrojki, nielegalnej jeszcze Ukraińskiej Grupy Helsińskiej, ukraińskiej Amnesty International, popularnego zwłaszcza w Galicji Bractwa Studenckiego oraz innych bardziej i mniej spiskowych organizacji, które jak grzyby po deszczu wykiełkowały nad Dnieprem pod koniec lat 80. W Kijowie i Lwowie mówiono coraz głośniej o tym, że najwyższy czas wyrwać się spod kurateli Moskwy.
Półlegalny festiwal „Czerwona Ruta” gromadził zwolenników pierestrojki, odrodzenia ukraińskiej kultury, nieskrępowanej gorsetem cenzury twórczości artystycznej. Przyjeżdżały tu niespokojne duchy z całego ZSRR: awangardowi pisarze, muzycy niemieszczący się w oficjalnym nurcie, ludowi pieśniarze śpiewający zabronione od czasów wojny piosenki Ukraińskiej Armii Powstańczej. Festiwal był tyglem, w którym mieszały się rozmaite style, połączeniem Woodstock z imprezą patriotyczną. Stanowił wyzwanie rzucone drętwej kulturze Ukrainy radzieckiej. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak te dwa światy harmonijnie współistniały ze sobą, ale wtedy – gdy wiał wiatr wielkich przemian – wszystko było możliwe.
Człowiek w ukraińskiej wyszywance wywoływał sensację, bo słabo mówił po ukraińsku, ale rosyjski także kaleczył dziwnym akcentem, innym jednak od ukraińskiego zaśpiewu. Miał dwadzieścia lat, falującą ciemną czuprynę, uśmiechniętą twarz i bardzo duże niebieskie oczy. Tak duże, jasne i wzbudzające ufność, że prawie od razu zakochiwała się w nich każda dziewczyna. Był przy tym szarmancki, całował kobiety w rękę, ceremonialnie przepuszczał je w drzwiach, błyskawicznie nawiązywał przyjaźnie. Znajomi nazywali go „damskim ugodnikiem”, czyli kimś, kto dla każdej kobiety ma uśmiech i miłe słowo.
Sądzono, że to może Kozak z odradzającego się ruchu kozackiego, który używał malinowej flagi jako swego symbolu. Ale przecież Kozak nie może słabo mówić po ukraińsku. Poza tym na jego fladze były w rogu dwa dziwne paski: biały i czarny. Sprawa wyjaśniła się dopiero wówczas, gdy milicja na wszelki wypadek wylegitymowała tajemniczego młodzieńca, który co jakiś czas pokrzykiwał „Wolna Ukraina!”, chociaż wokół trwał jeszcze Związek Radziecki. Nawet na półlegalnym festiwalu ten okrzyk brzmiał jak prowokacja. Milicjant ustalił, że Georgij Gongadze zameldowany był w Tbilisi, gdzie mieszkał z ojcem. Ale rzucił uniwersytet i przyjechał z Gruzji do matki mieszkającej we Lwowie, żeby być świadkiem rewolucji, która za dwa lata miała przynieść Ukrainie niepodległość. Na kultowym festiwalu „Czerwona Ruta” w Czerniowcach, o którym pisał w swojej książce Rekreacje Jurij Andruchowycz, Gija Gongadze – pół-Gruzin (o czym świadczyła flaga) i pół-Ukrainiec (co podkreślał wyszywanką i próbami mówienia po ukraińsku) – po raz pierwszy wzbudził prawdziwą sensację. Później przykuwanie uwagi stało się jego specjalnością, stylem życia, profesją i pasją.
– Poznałem się z Giją dwa lata później, podczas drugiej edycji „Czerwonej Ruty” w Zaporożu – opowiada jego przyjaciel Wachtang Kipiani, z pochodzenia Gruzin, tak jak Gija, ale z wyboru Ukrainiec. – Tym razem to ja niosłem nieoficjalną jeszcze flagę gruzińską, a Gija, tak samo jak dwa lata wcześniej, ubrany był w wyszywankę, szarawary i wysokie czerwone buty. Spacerował z pierwszą żoną po Zaporożu. Na widok mojej flagi podszedł do mnie i zagadnął po gruzińsku, ale ja poprosiłem, żebyśmy przeszli na ukraiński, bo gruziński znam słabo.
Na tym znajomość się urwała. Gija wrócił do Lwowa, a Wachtang do Mikołajowa nad Morzem Czarnym, ale po kilku latach mieli się spotkać ponownie. We Lwowie Gija momentalnie wpadł w środowisko młodych rewolucjonistów skupionych wokół pisma „Postup”. Godzinami debatowali, jaka ma być niepodległa Ukraina, bo nie mieli wątpliwości, że rozpad ZSRR jest tylko kwestią czasu. Zastanawiali się, jak przyspieszyć ten proces. Strajkami? Masowymi protestami? Walką zbrojną? Zdobywaniem komitetów partyjnych, urzędów, posterunków milicji? I co zrobić, żeby tym razem się udało, żeby kolejny ukraiński zryw nie zakończył się klęską. Chcieli także, by już po uzyskaniu niepodległości nowa Ukraina przeszła prawdziwą kulturalną odnowę. Żeby jej mieszkańcy przestali wstydzić się swojego języka, któremu przez dziesięciolecia władzy radzieckiej przylepiono łatkę chłopskiego i prymitywnego. Dlatego w ukraińskich miastach – z wyjątkiem Galicji – mówiono prawie wyłącznie po rosyjsku. Młodzi rewolucjoniści chcieli to zmienić, stworzyć żywą ukraińską literaturę, gazety rozchodzące się w wielkich nakładach i telewizję, która – zamiast kalkować program emitowany z Moskwy – byłaby samodzielna.
O ile dla starszych działaczy niepodległościowych – pamiętających jeszcze przedwojenną Polskę, partyzantkę UPA, powojenną walkę z NKWD, sowieckie łagry i więzienia – nowa Ukraina miała być przede wszystkim projektem etnicznym, realizacją prawa narodu do posiadania własnego państwa, o tyle dla młodych o tożsamości i sile ich kraju decydować miała przede wszystkim kultura.
– Georgij przychodził na nasze spotkania, ale trzymał się z boku – opowiada Włodek Pawliw, jeden z ludzi działających od początku w kręgu „Postupu”. – Być może od aktywnego udziału w naszych dyskusjach powstrzymywało go to, że nie znał jeszcze dobrze ukraińskiego. A może to, że bardziej niż nasze rozważania o rewolucji interesowały go dziewczyny przychodzące na spotkania. Czasem nawet dochodziło między nami do awantur na tym tle. My tu robimy rewolucję, dyskutujemy o najważniejszych sprawach, a on podrywa dziewczyny! W jego zachowaniu było coś z kaukaskiego macho, co nas wtedy bardzo wkurzało.pięknoduch jedzie na wojnę
Na początku lat 90. Gongadze nagle przepadł – równie niespodziewanie jak się niegdyś pojawił we Lwowie. Być może uznał, że ukraińska rewolucja wygra i bez niego, być może znudziły go intelektualne debaty i pragnął czynu. Wrócił do Tbilisi do ojca. I, jak to on, znowu błyskawicznie wpadł w wir wydarzeń, bo gdy coś się działo, nigdy nie potrafił stać z boku. W Gruzji toczyła się akurat wojna domowa; dwie prowincje, Abchazja i Południowa Osetia próbowały oderwać się od Tbilisi. Fanatyczny gruziński prezydent Zwiad Gamsahurdia – świetny poeta, wybitny znawca literatury, ale kiepski polityk – próbował siłą zdobyć niepokorne prowincje. Grubo się przeliczył: maleńkie regiony, wsparte przez Rosję, stawiły skuteczny opór. Słabo wyposażona i fatalnie wyszkolona, dopiero niedawno utworzona armia gruzińska nie była w stanie zdławić oporu. Wojna domowa zaczęła się rozlewać ze zbuntowanych prowincji na cały kraj.
Gamsahurdia wszedł w konflikt ze wszystkimi: z własnym narodem, z Zachodem, z sąsiadami, w tym z najważniejszym – Rosją. Ale zaczadzony własną wizją wielkiej Gruzji brnął w ślepą uliczkę, co sprawiło, że jego wczorajsi zwolennicy przekształcali się w zaciekłych wrogów. Jednym z polityków opozycji przeciwko Gamsahurdii był ojciec Georgija. Gija pojechał go ochraniać, i to w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa. Ten pięknoduch i niepoprawny podrywacz jeszcze przed upadkiem ZSRR służył w Afganistanie. W Gruzji założył mundur po raz drugi. Brał udział w ciągnących się w nieskończoność mityngach politycznych, które czasami przekształcały się w regularne walki. Został ranny w rękę odłamkami granatu. Oprócz kałasznikowa miał także amatorską kamerę wideo. Gdy pokazał zdjęcia z Gruzji we Lwowie, jego dawni koledzy przeżyli szok. Oni tylko rozmawiali o rewolucji, a niepodległość „załatwiono im” w zaciszu gabinetów, bez jednego wystrzału. Natomiast Gija na własne oczy widział wojnę domową, krew, narażał życie. Wojenna legenda miała mu towarzyszyć aż do śmierci.
Ze zdjęć nakręconych przez Giję zmontowano dla telewizji ukraińskiej kilka reportaży o walkach w Gruzji. Georgij pisał też korespondencje wojenne do lwowskiego „Postu-pu”. I choć jego znajomi wspominają, że na początku nie były to teksty wybitne, trzeba było je wielokrotnie poprawiać i redagować, to tak właśnie narodził się dziennikarz Gongadze.dziennikarz Gongadze
Wieść o nieustraszonym Georgiju szybko dotarła ze Lwowa do Kijowa. Świeżo stworzone ukraińskie telewizje potrzebowały reporterów z krwi i kości. Takich, którzy dotrą wszędzie i do każdego. Zaryzykują wszystkim, żeby zrobić ciekawy materiał, mają niekonwencjonalne pomysły, nie boją się zadawać nawet najtrudniejszych pytań. Gija taki był, choć nigdy nie uczył się dziennikarstwa. Jego koledzy wspominają, że nie miał warsztatu, ale emanowała z niego ogromna energia i chęć do pracy. Swymi pomysłami czasem przyprawiał współpracowników o zawrót głowy. Stawiał zadanie, żeby sfilmować ukrytą kamerą milicjanta biorącego łapówkę, a potem cała ekipa kombinowała, jak to zrobić, bo Gija oczywiście nie wiedział jak, tylko miał taką wizję.
Widzowie szybko docenili jego brawurę. Błyskawicznie stał się jedną z bardziej rozpoznawalnych postaci w dziennikarstwie ukraińskim. W 1997 roku spora grupa dziennikarzy ze Lwowa dostała pracę w różnych telewizjach w Kijowie.
– Kiedy przyjechałem do stolicy, Gija był już tam dobrze znany – wspomina Włodek Pawliw. Im bardziej Gija był popularny, tym bardziej dawał o sobie znać jego bujny kaukaski temperament. Na kolegiach czasem krzyczał, rzucał krzesłami, awanturował się. Kolegów to drażniło, ale wybaczali mu, bo na koniec zawsze okazywało się, że choć współpraca z nim jest trudna, a jego pomysły czasem wydają się niewykonalne, to jeśli już uda się je zrealizować, efekt jest olśniewający. – O Georgiju można powiedzieć, że jego zawód polegał na byciu „równym gościem” – opowiada Wachtang Kipiani. – Miał taki styl życia. Przyjaźnił się z tysiącami ludzi. Z dopiero co poznanymi osobami od razu przechodził na ty, poklepywał po plecach, zapraszał do domu lub do knajpy na piwo. Wobec kobiet zachowywał się tak, jakby wszystkie należały do niego. Mimo że bywał drażniący, nie sposób było go nie lubić.
Szacunku do Georgija nabrali także politycy. Niektórzy zrozumieli, że lepiej z nim nie zadzierać, bo jest bezkompromisowy, inni postanowili wykorzystywać go do własnych rozgrywek, kompromitowania rywali, nagłaśniania pikantnych plotek krążących po parlamencie, w siedzibie rządu, pałacu prezydenckim. Gongadze oprócz sławy szybko zyskał status jednego z najlepiej poinformowanych dziennikarzy na Ukrainie, czym się zresztą niesamowicie chełpił. Nie był to typ dziennikarza śledczego ani analityka politycznego. Nie prowadził własnych dochodzeń – całymi dniami przesiadywał w parlamencie, rozmawiał z deputowanymi, z ich słów wyławiał plotki i strzępy informacji, które potem bez skrupułów wykorzystywał w swoich materiałach. – W pewnym momencie z profesjonalnego punktu widzenia jego materiały zaczęły być irytujące. Przede wszystkim chodziło mu o włożenie kija w mrowisko, o prowokację. Rzetelność dziennikarska miała dla niego znaczenie drugorzędne – mówi jego kolega.
Georgij – podobnie jak większość znanych dziennikarzy ukraińskich w tamtych latach – wykonywał też rozmaite „usługi” na zlecenie. – Takie były wtedy czasy, że dziennikarz, by przeżyć, musiał się zajmować czarnym piarem - opowiada Kipiani. Gii zdarzało się więc prosić kolegów, by pokazali w wiadomościach jakiegoś polityka czy biznesmena; czasem sam kręcił materiały na zlecenie. Dorabiał sobie także jako doradca medialny kilku wpływowych polityków. Kiedyś w parlamencie rozdawał innym dziennikarzom ulotki reklamujące firmę Bizon, potentata w imporcie paliw z Rosji. Nie było w tym nic szokującego, bo prawie każdy ze znanych dziennikarzy dorabiał sobie w ten sposób. Prosił kolegów, żeby w miarę możliwości informacje z ulotek wykorzystali w swoich materiałach. Po kilkunastu minutach do parlamentu wpadła żona Georgija, która w wielkim popłochu odbierała od wszystkich owe ulotki. Była przerażona. Prawdopodobnie Gija o mały włos nie wpakował się w awanturę, która mogła się dla niego skończyć wielkimi nieprzyjemnościami.
Równie szybko, jak Gija zrobił karierę w telewizji, jego szefowie zaczęli zastanawiać się, jak się go pozbyć.Kuczma i jego ferajna
Rok 1999 miał być szczególny. Po pięciu latach rządów prezydent Leonid Kuczma postanowił stanąć w szranki o drugą kadencję, ale niezbyt wiele atutów przemawiało na jego korzyść. Ukraina była już od ośmiu lat niepodległa, a początkowa euforia związana z uzyskaniem suwerenności opadła. Ludzie nie poczuli wymiernych korzyści zerwania z Moskwą, na które tak bardzo liczyli. Zyskała głównie wąska grupa osób związanych z władzą. Kuczma, choć starał się zajmować pozycję arbitra, stał na czele systemu, w którym najważniejsze decyzje podejmowało kilka klanów biznesowo-politycznych, dzielących między siebie wpływy i majątek kraju. Pozostała część mieszkańców żyła w biedzie. W dodatku dłużej już się nie dawało tego ukrywać. Afery zaczęły wypływać na wierzch, kompromitując prezydenta i jego otoczenie. O ukraińskiej korupcji zaczęły krążyć legendy.
Największą wpadką Kuczmy było nominowanie na premiera Pawła Łazarenki. Ten z pozoru rzutki polityk i ekonomista, który miał rozbudzić gospodarkę, okazał się największym aferzystą w dziejach Ukrainy. Łazarenko był w latach 90. gubernatorem rodzinnego miasta Kuczmy – Dniepropietrowska. Założony przez Katarzynę II Jekatierinosław nad Dnieprem miał być trzecią stolicą imperium, po Moskwie i Petersburgu. W czasach radzieckich Dniepropietrowsk stał się jednym z głównych ośrodków produkujących rakiety do wynoszenia głowic jądrowych.
– Dniepropietrowsk był zawsze miastem dość specyficznym, niby ukraińskim, ale jednak ciążącym ku Rosji – mówi profesor Myrosław Popowycz, znany filozof. – W latach 70. byłem tam w delegacji. Oprowadzał nas szef miejskiego komitetu partii. Od razu z lotniska pojechaliśmy pod cerkiew wzniesioną w centrum przez Katarzynę II. Byłem wstrząśnięty, że miejscowy partyjniak nie tylko wie, jakie plany caryca miała wobec miasta, ale jeszcze opowiada o nich z takim zapałem, jakby sam chciał uczynić z Dniepropietrowska trzecią stolicę imperium.
Jeszcze w Dniepropietrowsku Łazarenko opracował projekt sprywatyzowania Ukrainy bez konieczności inwestowania wielkiej gotówki. Kontrolując jako gubernator ceny energii – przede wszystkim gazu – mógł dyktować warunki wszystkim przedsiębiorstwom w regionie. Wpędzał je w długi, zmuszał do sprzedaży produktów po określonych cenach i wyłącznie określonym partnerom. Dzięki umiejętnym kombinacjom w krótkim czasie podporządkował sobie prawie całą gospodarkę obwodu dniepropietrowskiego. Państwowe przedsiębiorstwa przechodziły w ręce ludzi związanych z władzą, którzy przejmowali je po minimalnej cenie, a potem czerpali z nich zyski albo odprzedawali z wielokrotnym przebiciem. Tak powstały pierwsze wielkie fortuny dawnych sekretarzy partyjnych, komsomolców, czerwonych dyrektorów. – To były złote czasy, można było łatwo zarobić naprawdę duże pieniądze – opowiada Andrij Sadowyj, dziś jeden z najbogatszych biznesmenów we Lwowie, który na początku lat 90. zajmował się prywatyzacją między innymi w Dniepropietrowsku.
Kuczma zapewnia, że nic nie wiedział o machinacjach Łazarenki w Dniepropietrowsku i że mianował go premierem w dobrej wierze. Był rok 1997. Łazarenko sprawiał dobre wrażenie, starał się lansować swój wizerunek jako centroprawicowego polityka popierającego wolny rynek, modernizację, współpracę z Zachodem. W tym celu stworzył partię Hromada, jakoby pierwszą nowoczesną partię w dziejach Ukrainy. Ale w rzeczywistości Łazarenko przeniósł mechanizmy sprawdzone w Dniepropietrowsku na cały kraj.
– Nie zapomnę nigdy jego oczu. On był całkowicie owładnięty żądzą zysku. Zysk stanowił jego obsesję. Był gotów sprzedać wszystko i wszystkich. Czasem mówił, że chce przekształcić Ukrainę w jedną wielką strefę wolnocłową – opowiada dawny współpracownik premiera. Większość kijowskich ekspertów wątpi, by Kuczma nie wiedział nic o machinacjach Łazarenki. Prawdopodobnie nie tylko przyzwalał na nie, ale i sam czerpał z nich zyski. Premiera zgubiła jednak chciwość. Dyrektorzy przedsiębiorstw skarżyli się, że nie dano im żadnych szans działania poza siatką powiązań gospodarczych, które niczym macki ośmiornicy coraz gęściej oplatały kraj. Powiększała się szara strefa, obejmująca według niektórych szacunków nawet 60 procent gospodarki. W kraju, który dopiero wychodził z kryzysu po upadku ZSRR i właśnie zwalczył hiperinflację, brakowało gotówki. Firmy rozliczały się barterowo – towar za towar. Szybko okazało się jednak, że ten system jest wirtualny i niewydolny. Zaczęło brakować pieniędzy na wypłaty pensji dla pracowników, nie mówiąc już o pieniądzach na podatki, których prawie nikt nie płacił. Większość lewych zysków trafiała do kasy premiera i jego kolegów.
Łazarenko musiał gdzieś te zyski inwestować – a szły one już w miliardy dolarów – bo nie był pewny, czy jutro jego pieniądze będą bezpieczne nad Dnieprem. Ukraina zamieniała się w gigantyczną spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, ale w budżecie brakowało środków na szpitale, pensje dla nauczycieli, milicjantów, wojskowych. Równocześnie powtarzające się gigantyczne transfery gotówki z Kijowa za granicę zaczęły budzić podejrzenia wśród państw z rozwiniętym systemem bankowym. Do mediów przedostała się informacja, że Łazarenko, zarabiający oficjalnie jako premier zaledwie kilkaset dolarów miesięcznie, kupił od znanego hollywoodzkiego aktora Eddiego Murphy’ego willę w Kalifornii za bagatela… dwadzieścia milionów dolarów. Gdy tę wiadomość ujawniono na Ukrainie, ludzie doznali szoku. Hartowali posępnie, że żyją w najbogatszym państwie świata, choć dotychczas nie mieli o tym zielonego pojęcia.
Zaczęto wywierać naciski na Kuczmę, żeby odwołał Łazarenkę, ale prezydent dość długo się im opierał. Skandal wybuchł dopiero wówczas, gdy w Szwajcarii oskarżono Łazarenkę o pranie brudnych pieniędzy (chodziło o kwoty idące w miliony dolarów), a w Stanach Zjednoczonych aresztowano go, gdy – ratując się ucieczką przed ukraińskim wymiarem sprawiedliwości – przyleciał do Nowego Jorku. Proces Łazarenki o pranie pieniędzy i gigantyczną korupcję ciągnął się przed sądem w Kalifornii przez kilka lat. Zaskakujące jest to, że na Ukrainie niewiele o tym wiedziano. Bariera między życiem publicznym a gabinetami polityków była tak szczelna, że nawet do dziennikarzy dobrze poinformowanych, jak Georgij Gongadze, docierały tylko odpryski afer. Na ich podstawie trudno było wyrokować o skali, na jaką władza prowadzi pokątne machinacje.
– W normalnym kraju scena polityczna przypomina teatr. Politycy grają coś na scenie, a widzowie, czyli społeczeństwo, wyraża co jakiś czas swój zachwyt lub dezaprobatę dla nich, posługując się kartką wyborczą – mówi znany dziennikarz telewizyjny Mykoła Wereseń. – Ale na Ukrainie Kuczmy, podobnie jak w innych krajach byłego ZSRR, stworzono cały system filtrów między politykami i opinią publiczną. Zupełnie tak, jakby aktorzy grali przy zasłoniętej kurtynie, a do widzów docierały jedynie fragmenty ich replik. Tylko bardzo nielicznym udało się przebić przez tę kurtynę.przykręcanie śruby
W 1999 roku Kuczma, chcąc przedłużyć swe rządy o kolejne pięć lat, stanął przed koniecznością chwilowego uchylenia kurtyny. Jego doradcy wpadli na pomysł, jak wygrać wybory mimo afer, korupcji i biedy. Postanowili do reszty zmarginalizować realną opozycję, która i tak była wtedy jeszcze bardzo słaba, a do ostatecznej rozgrywki o prezydenturę wprowadzić Kuczmę i kandydata komunistów. Scenariusz był żywcem skopiowany z wyborów prezydenckich w Rosji, które w 1996 roku zapewniły drugą kadencję niepopularnemu Borysowijelcynowi. Zachód przymknął wtedy oczy na liczne naruszenia ordynacji wyborczej, korupcję, słabe strony i grzeszki samego Jelcyna w obawie, że władzę w Rosji przejmie komunista i kraj zacznie się cofać w totalitarną przeszłość. Tego samego obawiano się na Ukrainie. Kuczma postanowił więc skorzystać ze sprawdzonego schematu. Potem chełpił się wobec swoich współpracowników, że „zwycięzców nikt nie sądzi”. Okazało się, że to prawda, ale do czasu.
Wybory z pozoru były demokratyczne, ale za kulisami dochodziło do rozmaitych manipulacji. Zaczęło się od czystki i przykręcenia śruby w mediach. Ludzie tacy jak Gongadze – nieprzewidywalni, śmiali, niepoddający się sterowaniu – musieli zejść na drugi plan. Gdyby Ukraina była normalna, Gija natychmiast dostałby propozycję od innej stacji niż jego kanał STB, który postanowił się z nim rozstać. Ale właściciele największych kijowskich telewizji doskonale wiedzieli, że jeśli nie zastosują się do sugestii władz, stracą reklamodawców, a może nawet koncesje. Wachlarz możliwości był zresztą szerszy – odwiedziny inspektorów skarbowych, sanepidu, straży pożarnej, którzy pod byle pozorem mogli zniszczyć ich biznes.
Gongadze stracił pracę w telewizji i przeszedł do popularnego kijowskiego Radia Kontynent. Było ono znane, ale zasięgiem nie wykraczało poza Kijów i okolice. Ponieważ trafiało do ograniczonego kręgu odbiorców, mógł tam do woli zajmować się polityką. Z reportera przekształcił się w komentatora, twórcę jednoosobowych, ale za to niezwykle zaciętych maratonów politycznych przed mikrofonem. Być może właśnie zwolnienie z telewizji, przymusowa zmiana statusu gwiazdy na stanowisko dziennikarza lokalnego radia sprawiło, że wyrósł na jednego z największych przeciwników władz, zwłaszcza prezydenta Kuczmy.
– Ale to wcale nie znaczy, że Gongadze był klasycznym opozycjonistą, bojownikiem o demokrację. Nadal zajmował się świadczeniem na rzecz rozmaitych polityków. Niektóre jego kontakty były mocno podejrzane. Myślę, że i opozycyjność wobec Kuczmy nie wynikała z przekonań – Georgij po prostu kochał sławę i kreował w ten sposób swój oryginalny wizerunek – opowiada Wachtang Kipiani.
Samotna kampania Georgija wymierzona przeciwko ponownemu wyborowi Kuczmy skończyła się całkowitą klapą. W czasie obu tur wyborów jesienią 1999 roku Georgij prowadził w Radiu Kontynent całodzienny maraton wyborczy. Choć nie agitował wprost, zmuszał swoich rozmówców do refleksji. Słuchaczy dzwoniących do studia pytał, dlaczego chcą albo nie chcą głosować na Kuczmę. Wchodził z nimi w dyskusje, nie dawał się zbyć sloganami. Uruchomił też gorącą linię, prosząc, by słuchacze informowali go o naruszeniach wyborczych. Choć na antenie starał się powstrzymywać od wyrażania własnej opinii, widać było, że całym sercem jest przeciwko Kuczmie. Przekonywał, że rządy komunisty wcale nie muszą oznaczać powrotu ZSRR. Krytykował argumentację lansowaną przez władze, że głosując na Kuczmę, wybiera się mniejsze zło, przypominał wszystkie wpadki prezydenta.
Ukraińcy dali się jednak uwieść Kuczmie, który obiecywał im, że w czasie drugiej kadencji zobaczą zupełnie innego prezydenta niż podczas pierwszej. Gdy Kuczma świętował zwycięstwo, załamany i rozczarowany Georgij znów zapadł się pod ziemię. Pojechał na stypendium do USA. Spotykał się z ekspertami i politykami interesującymi się Wschodem, odwiedzał rozmaite fundacje promujące demokrację i prawa człowieka.Jego przeciwnicy rozpuszczali potem pogłoski, że dał się zwerbować Amerykanom. Ale on szukał pomysłu, co robić dalej. Dostał luźną obietnicę, że jeśli wymyśli i poprowadzi projekt stworzenia na Ukrainie niezależnej gazety, może liczyć na wsparcie. Gazeta drukowana, z rozbudowaną redakcją, masą sprzętu, z dużą siedzibą kosztowałaby krocie i pewnie natychmiast znalazłaby się na celowniku władz. Trzeba by iść na ustępstwa, dogadywać się, kto musi pozostać nietykalny i jakich tematów lepiej unikać. Inaczej gazeta nie zostałaby dopuszczona do wciąż kontrolowanej przez państwo sieci kolportażu i do monopolistycznej kijowskiej drukarni Presa Ukrainy, gdzie powstawały główne dzienniki. Georgij nie chciał iść na ustępstwa, poza tym nie miał ani pieniędzy, ani doświadczenia w kierowaniu dużą redakcją. Pomyślał więc o internecie. Tak narodziła się jego „Ukraińska Prawda”.„ukraińska prawda”
Reformatorski nastrój Kuczmy na początku drugiej kadencji trwał nie dłużej niż kilka miesięcy. Próbką tego, jak wyobraża on sobie demokrację, było referendum dotyczące poszerzenia władzy prezydenta, przeprowadzone niespełna pół roku po wyborach. Kuczma tłumaczył, że potrzebne mu jest prawo do rozwiązywania parlamentu, żeby trzymać bat nad Radą Najwyższą, w której co prawda po wyborach zasiadała większość popierająca prezydenta, ale większość nie dość stabilna, by pozwalała na dłuższą metę spokojnie rządzić krajem. Kuczma znowu zasłonił się koniecznością walki z chcącymi odbudowy Związku Radzieckiego komunistami, by zyskać przyzwolenie na nagięcie demokracji do swoich celów. Wyniki referendum dały Kuczmie ponadosiemdziesięcioprocentowe poparcie, ale tym razem już nikt nie miał wątpliwości, że była to kpina z demokracji – i to kpina w żywe oczy. Politolodzy zastanawiali się, jak to możliwe, że frekwencja w mało czytelnym dla przeciętnego człowieka plebiscycie była znacznie wyższa niż w ogromnie ważnych wyborach prezydenckich sprzed kilku miesięcy. Prawdopodobnie to wtedy po raz pierwszy na Ukrainie masowo dorzucono głosy do urn, żeby poprawić wynik na korzyść władzy. Na prowincji szefowie władz lokalnych zastraszali ludzi, żeby wzięli udział w referendum i poparli prezydenta. Dyrektorzy fabryk i dogorywających kołchozów grozili, że ci, którzy nie zagłosują na „tak”, mogą stracić pracę. Potem technikę fałszerstw udoskonalano, ale w referendum po raz pierwszy zastosowano ją w praktyce. Ponieważ świat nie protestował, ekipa Kuczmy uwierzyła, że takie metody można stosować bezkarnie.
Przeciwnicy Kuczmy triumfowali, sprawdziły się bowiem ich prognozy, że ten człowiek mimo obietnic nie jest w stanie przystosować się i zaakceptować demokratycznych reguł gry. Zachód milczał, jak zwykle mając na głowie ważniejsze sprawy. Georgij Gongadze mówił w swoich audycjach o początku „łukaszenkizacji” Ukrainy. Znowu zaczął gwałtowną kampanię przeciwko Kuczmie, ale po raz drugi ją przegrał. Po cichu zaś przygotowywał start nowej internetowej gazety.
„Ukraińska Prawda” ruszyła wiosną 2000 roku. Internet na Ukrainie nie był wtedy jeszcze zbyt rozpowszechniony. – Pamiętam, jak Georgij namawiał mnie, żebym pisał do jego gazety – opowiada Wachtang Kipiani, później jeden z głównych publicystów „Ukraińskiej Prawdy”. – Obiecywał, że zamieści każdy artykuł, że nie będzie żadnej cenzury. Zapytałem go, jaki gazeta ma nakład, a on roześmiał się, że dzięki internetowi mogą ją czytać miliony ludzi na całym świecie. Szczerze mówiąc, nie uwierzyłem w to, bo jeszcze nie rozumiałem, czym jest internet. Wolałem pisać do „Ukrainy Mołodej”, której nakład wynosił sto tysięcy egzemplarzy.
Na początku „Ukraińska Prawda” miała bardzo skromną, szaroczerwoną szatę graficzną. Strona wolno się ładowała – co oznaczało dla czytelnika dużą stratę czasu. W logo gazety był Don Kichot na koniu, symbolizujący idealizm i niezależność dziennikarską.
„Ukraińska Prawda” różniła się od innych portali tym, że nie poprzestawała na przedruku depesz z wszelkich dostępnych źródeł. Miała ambicje, by stać się prawdziwym pismem politycznym z własnymi komentarzami, poważną publicystyką, siecią współpracowników na Ukrainie i za granicą.
– Zaczynaliśmy w kilka osób, mając tylko komputery, wynajęte mieszkanie, grant na parę miesięcy i mnóstwo entuzjazmu. Zupełnie nie wiedzieliśmy, czy nam się uda. Słabo znaliśmy techniki internetowe, ale postanowiliśmy zaryzykować – wspomina Ołena Prytuła, wtedy prawa ręka i najbliższa przyjaciółka Georgija, dziś naczelna „Ukraińskiej Prawdy”. Ta niewysoka, filigranowa blondynka o melancholijnym uśmiechu i dużych błękitnych oczach była przez wiele lat dziennikarką agencji Interfax. Towarzyszyła prezydentowi we wszystkich podróżach, była jedną z osób, które doskonale znały Kuczmę, również od strony nieoficjalnej, i miały łatwy dostęp do jego otoczenia. Przez wszystkie lata pracy z prezydentem wiele się napatrzyła; widziała, jak Kuczma zapraszał dziennikarki do swojego saloniku w samolocie. Jak podczas lotów nalewał żurnalistom pełne szklanki whisky i kazał im pić duszkiem do dna z prośbą, żeby dobrze pisali o prezydencie. A jeśli się opierali, mówił: – Przecież ci nalewa prezydent!
W końcu Ołena powiedziała „dość” i odeszła z Interfaksu. Georgij oczarował ją i zaraził swoją pasją, żeby robić coś przeciwko Kuczmie. Ołena stanowiła nieocenione źródło informacji, potrafiła je zdobywać i sprawdzać; miała też doskonałe wyczucie dziennikarstwa politycznego. Gdy dodać do tego energię, kaukaski temperament i wrodzoną przebojowość Gii, trzeba przyznać, że tworzyli znakomity duet.
„Prawda” nastawiała się na smaczki i plotki dotyczące ludzi z otoczenia Kuczmy. Informowała, który z jego doradców ma udziały w biznesie i w jakiej wysokości, nie bała się mówić o kontaktach ludzi Kuczmy z szefami kijowskiej mafii, rozrysowywała schematy podziału majątków i wpływów między najpotężniejszymi klanami na Ukrainie. Początkowo gazeta miała minimalny oddźwięk. Czytało ją może kilka tysięcy osób, ale były to osoby należące do środowisk opiniotwórczych: dyplomaci, analitycy, politolodzy, dziennikarze. W porównaniu z tym, co można było przeczytać w nudnych do bólu gazetach oficjalnych, „Prawda” okazała się sensacją. Bardzo szybko zaczęto ją cytować, powoływać się na jej informacje, choć sprawy, o których pisała, były często szokujące i z pozoru niewiarygodne.
Jednym z najczęstszych celów ataków „Prawdy” był Ołeksandr Wołkow, szara eminencja ze świty Kuczmy. Oficjalnie Wołkow miał wówczas tylko status doradcy, ale w rzeczywistości to przez niego najłatwiej można było dostać się do gabinetu prezydenta, oczywiście nie za darmo. Ponoć Wołkow inkasował za swoje usługi od dwudziestu tysięcy dolarów w górę. Ponieważ jedyną instancją mogącą wówczas cokolwiek zagwarantować na Ukrainie był prezydent, wielu inwestorów korzystało z wpływów Wołkowa, by zdobyć gwarancję nietykalności dla swego biznesu, obronę przed pazernością biurokratów, wymuszającymi łapówki władzami lokalnymi, milicją, celnikami, inspektorami skarbowymi – całą rzeszą nisko opłacanych urzędników, dla których państwowy rekiet (zdzieranie haraczy) był jedyną szansą dorobienia sobie do niskich pensji. Po Kijowie krążyły plotki o nieformalnych układach w kancelarii Kuczmy, padały nawet konkretne sumy i nazwy firm, które skorzystały z usług Wołkowa, ale nikt poza „Ukraińską Prawdą” nie odważył się o tym mówić głośno. Okazja nadarzyła się, gdy Wołkowa oskarżono w Belgii o pranie brudnych pieniędzy i uznano go tam za osobę niepożądaną. Kuczma nie miał innego wyjścia niż odwołać Wołkowa ze stanowiska doradcy, ale zachował on swoje miliony i wpływy. Przez kolejne lata był deputowanym do parlamentu chronionym immunitetem, mieszkał w drogiej willi pod Kijowem ze znacznie młodszą od siebie żoną; do dziś jest jednym z bardziej barwnych deputowanych i nadal odgrywa niemałą rolę w ukraińskiej polityce.