Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pomiędzy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pomiędzy - ebook

Amelia wie o sobie jedno – nie żyje. Pamięta, że kiedyś rzuciła się we wzburzone wody rzeki. Nie wie jednak kiedy i dlaczego umarła. Błąka się samotna ze swoim bólem, smutkiem, niepewnością. Niewidzialna dla świata.

Wszystko zmienia się w jednej chwili. Amelia zauważa tonącego chłopaka. Ratuje go. Okazuje się, że on może ją zobaczyć, choć Amelia jest przecież duchem. Rodzi się między nimi uczucie, którego nie sposób pojąć. Fascynujące. Nieziemskie. Mistyczne. Razem próbują wyjaśnić tajemnicę śmierci Amelii. Poznają też sekret rodziny Joshui. Każde spotkanie przynosi szczęście, ale i niepokój, ponieważ zarówno umarli, jak i żywi szukają sposobów, by przerwać ten związek. Zazdrosny, zły duch, Eli chce zabrać Amelię do przerażającego świata umarłych. Babcia chłopca, która jest medium robi wszystko, by ukochaną wnuka przepędzić raz na zawsze.

Ale jaką przyszłość mają przed sobą atrakcyjny chłopak i dziewczyna nie z tego świata?
Wierzą, że istnieje jakiś sposób, by nie musieli się rozstawać.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-056-5
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział PIERWSZY

Było tak samo jak zwykle, choć inaczej niż za pierwszym razem.

Czułam się tak, jakby moje żebra były drzwiami, w których ktoś gwałtownie przekręcił klucz. Drzwi. Moje płuca chciały się otworzyć, zaprzestać dalszej walki z naciskiem klucza. Pierwotna część mojego umysłu, ta, która była odpowiedzialna za przetrwanie, chciała oddychać. Ale ta druga, głośniejsza, walczyła z pragnieniem, by woda wpłynęła do środka.

Ciemna woda pieniła się, wpływając, gdzie tylko się dało. Zaciskałam usta i powieki, choć przecież musiałam otworzyć oczy, by wydostać się z tego koszmaru. Woda jednak wciąż wpływała do moich ust i nosa, a nawet do oczu i uszu. Otaczała moje ramiona i nogi jak lejąca się szata, ciągnęła ciało we wszystkie strony naraz. Zostałam zakryta wieloma warstwami śliskiego, skręconego materiału, spod których nie miałam się już wydostać.

Walczyłam zbyt długo, zbyt gwałtownie, aż wreszcie moje ciało osłabło, pozbawione tlenu. Ruch ramion w stronę tego, co wydawało mi się powierzchnią, słabł, kiedy spowijała je coraz grubsza warstwa niewidzialnego materiału. Zaczęłam potrząsać głową, walcząc z pragnieniem oddechu. W myślach krzyczałam: „Nie! Nie!”.

Instynkt jest dziwny – nigdy nie da się go oszukać.

Moje usta otworzyły się i odetchnęłam.

Odetchnęłam tak samo jak zawsze, tyle że za pierwszym razem, gdy miałam ten koszmar, obudziłam się.

Moje oczy pozostały zamknięte, a ja wciąż walczyłam o oddech. Tym razem histerycznie wciągnęłam haust powietrza, zamiast słonawej wody, która zalała mi płuca i zatrzymała pracę serca podczas pierwszego koszmaru.

Teraz powietrze nie nadawało się już do niczego, było w moich martwych płucach bezużyteczne. Mimo to czułam ponurą radość: choć moje serce już nie biło, dzięki powietrzu przestałam tonąć.

Było mi trochę głupio, że tak się boję. Nie można przecież umrzeć dwa razy.

Jedna rzecz była pewna: już nie żyłam.

Zaakceptowanie tego faktu zajęło mi trochę czasu, może nawet parę lat – po śmierci upływ czasu staje się bardzo niepewny. Lata włóczenia się, ciągłe zaskoczenia każdym obrazem i dźwiękiem. Krzyczałam na widok przechodniów, błagając ich, żeby pomogli mi zrozumieć, dlaczego byłam tak zagubiona, domagając się, żeby przynajmniej zauważyli moją obecność. Widziałam siebie – bosą, w białej sukience, z ciemnymi włosami, ułożonymi w grube fale – nikt inny mnie jednak nie widział. Nigdy też nie spotkałam nikogo takiego jak ja, nikogo martwego, nie miałam więc żadnego punktu odniesienia.

Koszmary pozwoliły mi wreszcie dostrzec i zaakceptować prawdę.

Początkowo nic w mojej włóczędze nie przypominało mi dawnego życia, nic prócz ulotnego wrażenia, że znam lasy i drogi, którymi wędruję.

Potem jednak zaczęły się koszmary.

Nagle, bez uprzedzenia traciłam przytomność i znowu zaczynałam tonąć. Dopiero po kilku pierwszych koszmarach zrozumiałam, czym są naprawdę: były to wspomnienia mojej gwałtownej śmierci.

Echa te powróciły, wraz z nimi jednak ledwie kilka wspomnień z życia: moje imię – Amelia – ale nazwisko już nie; mój wiek w chwili śmierci – osiemnaście lat – ale już nie data urodzenia. Pamiętałam też oczywiście, że rzuciłam się z mostu w wezbrane fale rzeki, nie wiedziałam jednak dlaczego.

Chociaż zapomniałam swoje życie i to, czego się w nim nauczyłam, pozostało mi mętne pojęcie o religijnych dogmatach. Te które pamiętałam, nie mówiły jednak o tym konkretnym rodzaju życia po śmierci. Zalesione wzgórza południowo-wschodniej Oklahomy nie odpowiadały mojemu wyobrażeniu nieba; tym bardziej nie odpowiadały mu narkoleptyczne powroty do chwili utonięcia.

Gdy obudziłam się z koszmaru, przychodziło mi do głowy słowo „czyściec”. Odgrywałam przerażającą scenkę i budziłam się, za każdym razem w tym samym miejscu, przełykając ślinę i łkając mimo braku łez. Nie miało znaczenia, gdzie znajdowałam się, gdy traciłam przytomność – na opuszczonych torach, w sosnowym gaju, w opustoszałym barze – zawsze docierałam do tego samego celu. I za każdym razem, gdy koszmar się kończył, budziłam się na polu. Zawsze był dzień i zawsze byłam otoczona rzędami grobów. Cmentarz. Prawdopodobnie ten, na którym mnie pochowano.

Nigdy nie czekałam, żeby się dowiedzieć, czy to naprawdę ten cmentarz.

Pewnie mogłabym poszukać swojego grobu. Dowiedziałabym się więcej o sobie, o mojej śmierci. Zamiast tego jednak wstawałam z ziemi i pędziłam do żelaznej bramy, otaczającej to cmentarne pole, tak szybko, jak tylko pozwalały moje nieistniejące nogi.

Oto moja egzystencja – zlepek bezcelowych przechadzek, kilku słów, wypowiadanych do niesłyszących przechodniów, koszmarów i ucieczek z miejsca, w którym się budziłam.

Aż do tego koszmaru.

Zaczął się tak samo jak pozostałe. I, tak jak zwykle, zakończył się przerażającym przebudzeniem. Tym razem jednak, gdy wreszcie otworzyłam oczy, nie zobaczyłam słońca. Widziałam tylko mrok.

Niespodziewana ciemność znów mnie przeraziła, zwłaszcza że w chwili, która trwałaby tyle co pojedyncze uderzenie mojego martwego serca, poznałam, gdzie jestem.

Znów byłam w rzece.

Próbując odetchnąć, nie wdychałam jednak błotnistej wody. Moje ciało było wciąż tak niesubstancjalne, jak przed koszmarem. Unosiło się na powierzchni, nie zważając na fale wzburzonej wody. Tym razem jednak coś się zmieniło, chociaż scena przypominała tę, która pojawiła się w moich wszystkich przeraźliwych snach.

Tym razem to nie ja tonęłam.

To on tonął.Rozdział DRUGI

Moje pierwsze wrażenie było błędne. Woda nie była całkiem ciemna. Ponad powierzchnią błyszczało słabe światło – być może był to księżyc, było zbyt szaro, by mogło świecić słońce. Dwa stłumione promienie wydawały się unosić z głębi rzeki.

Nie, nie unosiły się. Były skierowane w górę, ale tak jakby wycofywały się. Zerknęłam na nie. Wyłaniały się z wielkiego, ciemnego kształtu, który znajdował się tuż pode mną. Ten kształt – samochód ze światłami przeszywającymi ciemność – powoli się zapadał.

Pokręciłam głową. Samochód niewiele mnie obchodził. Skupiłam uwagę na chłopcu widocznym w blasku świateł.

Jego ciało przybrało kształt litery „X”, ramiona skierowane były w górę, a obute w tenisówki nogi zwisały bezwładnie. Jego głowa opadała na piersi, ale byłam pewna, że ma zamknięte oczy.

Chłopiec nie walczył, nie ruszał się i nagle zdałam sobie sprawę, że jest nieprzytomny. Nie był to ten rodzaj nieświadomości, który dręczy martwych, lecz ten, który zabija żywych.

Jeśli się nie obudzi, utonie.

Nie myśląc wiele, popłynęłam do niego tak szybko, jak umiałam. Gdy znalazłam się tuż obok, zobaczyłam jego twarz. Był młody, na pewno nie starszy niż ja w chwili śmierci. Jego twarz wydawała się spokojna. Był bardzo przystojny, nawet pod wodą mogłam dostrzec jego urodę. Jego ciemne włosy powoli falowały nad głową. Na myśl przyszło mi dziwne skojarzenie: jego rozłożone ramiona przypominały skrzydła. Zupełnie zbędne. Zaczęłam zastanawiać się, czy gdy umierałam, moje były do nich podobne.

Nie, ten chłopak nie mógł umrzeć. Nie mogłam na to pozwolić. Nie tutaj, nie w ten sposób.

Wyciągnęłam ku niemu ręce, desperacko próbując chwycić go za kończyny lub ubranie, pociągnąć go do góry. Szarpałam jego koszulę i dżinsy, nawet te ciemne włosy.

Ciągnęłam i ciągnęłam, oczywiście nic się nie wydarzyło. Moje głupie, martwe ręce nie mogły go dotknąć, nie mogły go uratować. Walczyłam tak jak tej nocy, gdy zginęłam – i nic, co robiłam, nie mogło mieć wpływu na sytuację. Byłam tu zbędna… i w pełni świadoma faktu, że nie żyję.

Zaczęłam zanosić się płaczem i oparłam obie dłonie o jego pierś. Gdy opadaliśmy coraz niżej, wyraźnie poczułam bicie jego serca.

Nie wydawało mi się, bym miała jakiekolwiek nadprzyrodzone moce. Chociaż niektóre z moich ludzkich zmysłów – wzrok i słuch – przetrwały, nie czułam już smaku, zapachu ani dotyku rzeczy ze świata żywych. Moje pozostałe zmysły nie osłabły, ale też nie wyostrzyły się.

Odgłos uderzeń serca zaskoczył mnie. Nie powinnam była słyszeć go aż tak dobrze, a jednak słyszałam. Mimo że dzieliło nas jakieś trzydzieści centymetrów wody, a w moim słuchu nie było nic nadludzkiego, słyszałam bicie jego serca tak wyraźnie, jakbym przystawiła do jego piersi stetoskop.

Zastanawiałam się, czy ma to coś wspólnego ze śmiercią. Z jego śmiercią. Być może martwi potrafili usłyszeć, że pędzi ku nim nowy towarzysz. Czy też, jak w tym przypadku – usłyszeli towarzysza powoli ku nim płynącego.

Tonęliśmy dalej. Każde uderzenie jego delikatnego serca następowało później niż poprzednie, aż wreszcie.

Jego serce jakby zająknęło się raz i drugi. I już go nie słyszałam. Maleńki bąbelek wydostał się z kącika ust chłopaka i popłynął w górę.

Krzyknęłam. Tak przeraźliwie, jak krzyczałam, gdy tonęłam sama, wściekła i zawstydzona swoją bezsilnością. Krzyczałam i uderzałam swymi bezużytecznymi dłońmi o jego pierś.

I w tym momencie otworzył oczy.

Rozejrzał się w prawo i w lewo, lustrując otoczenie. Wreszcie spojrzał na mnie, prosto w moje oczy.

Zamarłam. Czy on mnie… widział?

Uśmiechnął się, a potem wyciągnął dłoń, by dotknąć mojego policzka. Poczułam jego ciepłą skórę. Nie myśląc wiele, położyłam dłoń na jego twarzy. Gdy go dotknęłam, uśmiechnął się szerzej.

Widział mnie.

Widział mnie, widział mnie, widział mnie!

Moje nieruchome, niebijące serce poszybowało w górę. Jego serce zrobiło to samo.

Jego serce – to, którego zatrzymanie dopiero co usłyszałam – zabiło raz i drugi. Najpierw powoli i nierówno, szybko jednak uderzenia stały się miarowe.

Spojrzał w dół, na swoją pierś, a potem znowu na mnie, unosząc brwi, zdziwiony dźwiękiem, który płynął z jego wnętrza.

Potem odkaszlnął. Całe jego ciało drgnęło, a z ust wydobyła się chmara bąbelków.

Zaczął kopać i wymachiwać rękami. Gdy tak się miotał, zorientowałam się, że nie słyszę już bicia jego serca. Ale on uderzał na oślep kończynami, walcząc z ciemną wodą. Gwałtownie kaszlał, gdy jego płuca walczyły o życie. Poprzez kłębiącą się wodę mogłam dostrzec jego twarz. Wydawał się przerażony, wściekły i zdesperowany.

Rozpoznałam ten wyraz twarzy. Kiedyś tak właśnie się czułam. Chłopak żył. Żył i nie chciał umrzeć.

– Płyń! – zawołałam nagle. – Do góry!

Nie spojrzał na mnie, ale zaczął krzyżować nogi i chwytać wodę ponad głową, jakby próbował wydostać się z jamy. W odróżnieniu od moich daremnych wysiłków, jego ruchy były skuteczne. Zaczął płynąć w górę, ku powierzchni wody.

Nigdy nie czułam takiej ulgi. Ani wtedy, kiedy budziłam się z miliona koszmarów, ani wtedy, gdy milion razy na nowo zdawałam sobie sprawę, że już nie tonę.

– Do góry! – zawołałam jeszcze raz, tym razem z radością.

Wciąż próbował wydostać się na powierzchnię, nie oglądając się na mnie, nie słysząc dźwięku mojego głosu, gdy płynęłam za nim bez wysiłku. Być może znów stałam się dla niego inna – martwa. W tym momencie nic mnie to jednak nie obchodziło. Będzie żył! Nie umrze w tej zimnej toni tak, jak ja umarłam. To mi wystarczało.

Wydawało mi się, że minęła wieczność, ale wreszcie wypłynął na powierzchnię. Dusił się, dławił i walczył o oddech, uderzając ramionami o taflę wody, jakby próbował wznieść się ponad nią i odfrunąć.

Unosiłam się obok niego, nie zwracając uwagi na prąd ani na wiry, które powstawały pod jego ramionami. Kiedy głęboko odetchnął, roześmiałam się i zaklaskałam w dłonie. Potem przyłożyłam je do ust: roześmiałam się po raz pierwszy od chwili śmierci.

– Josh! Josh!

Nieznany głos zaskoczył mnie. Ktoś zawołał z brzegu rzeki. Niemal bezwiednie odwróciłam się, na brzegu zobaczyłam grupę postaci.

– Josh! – zawołał dziewczęcy głos. – O Boże, Josh! Niech ktoś mu pomoże!

Odwróciłam się z powrotem do chłopaka, który wciąż kaszlał i miotał się.

– Josh? – spytałam. – Masz na imię Josh?

Nie odpowiedział.

– Dobra, Josh czy nie Josh, wiem, że jesteś zmęczony. Nawet nie wiesz, jak dobrze wiem. Wiem też, że prawdopodobnie mnie nie słyszysz. Ale musisz popłynąć w stronę tych głosów. Rozumiesz?

Przez chwilę nie reagował. Potem powoli zaczął ruszać ramionami. Trudno było nazwać te ruchy pływaniem, jednak wystarczały, by popchnąć jego ciało naprzód.

Gdy się zbliżał do brzegu, okrzyki stały się głośniejsze. Pośród nich dało się słyszeć rozmowę o tym, jak wyciągnąć chłopaka z wody.

Tak naprawdę jednak nie słuchałam stojących na brzegu ludzi, lecz przyglądałam się chłopakowi. Patrzyłam na niego z tak bliska, jak tylko się dało. Po raz pierwszy od mojej śmierci zaczęłam się modlić. Modliłam się, by bezpiecznie dotarł do brzegu, żeby się nie poddał i nie pozwolił, by uniósł go prąd.

– Proszę – szepnęłam, płynąc za nim. – Proszę, pozwól mu się uratować.

Chłopak udowodnił, że jest znacznie silniejszy niż ja kiedykolwiek byłam. Przez kilka kolejnych, przeraźliwie długich minut walczył z prądem rzeki. Wreszcie znalazł się już tak blisko, że ktoś był w stanie chwycić go za ramię i na wpół płynąć, na wpół ciągnąć chłopaka do brzegu.

Zebrany na moście i nadrzecznej trawie tłum wydał z siebie okrzyk radości i strachu. Człowiek, który wyciągnął chłopaka z wody, położył go na błotnistej, czerwonej ziemi. Gdy wychodziłam z wody i szłam ku brzegowi, widziałam, jak mężczyzna trzęsie jego ciałem, w nadziei na jakiś znak życia.

Chłopak natychmiast przewrócił się na bok, odkaszlnął i zaczął wymiotować wodą. Tłum odetchnął z ulgą. Ich twarze widać było wyraźnie w świetle samochodów zaparkowanych na trawie i na moście. Miny gapiów wyrażały napięcie, podekscytowanie i strach.

– Josh, Josh! – wołali chórem.

Zdawało się, że wszyscy znają jego imię.

Dopiero w tym momencie zauważyłam wielokolorowe światła karetek za gapiami zebranymi na moście. W ciągu ledwie kilku sekund dwóch sanitariuszy przedostało się przez wał i uklękło przy chłopcu, by przeprowadzić bardziej efektywną reanimację. Minutę później chłopak – mój chłopak, jeśli dobrze odczytywałam opanowujące mnie myśli – został ułożony na noszach i zaniesiony do karetki. Tłum ruszył za sanitariuszami, a ja straciłam go z oczu.

Moja udręka powinna się teraz zakończyć. A jednak nie byłam w stanie stać spokojnie. Nie mogłam patrzeć, jak obcy ludzie zabierają jedyną żywą osobę, która mnie widziała. Mojego chłopca. Mojego Josha.

Ruszyłam przed siebie, zdeterminowana. Oczywiście nikt mnie nie widział ani nie czuł, mimo to jednak musiałam walczyć, by przedostać się przez tłum.

Jakimś cudem udało mi się. Wepchnęłam się pomiędzy dwie postacie i nagle znalazłam się tuż przy noszach, właśnie w chwili gdy sanitariusze unieśli je, by umieścić w karetce.

Pochyliłam się nad chłopcem. W świetle księżyca jego zmęczona twarz wydawała się bardzo blada. Musiałam powstrzymać płacz.

– Josh? – pisnęłam, niepewna, co zrobić, niepewna czegokolwiek.

Wtedy otworzył oczy, ciemne – zbyt ciemne, by w mroku dało się rozpoznać ich kolor. Spojrzał na mnie i patrzył przez chwilę, nim sanitariusze zabrali go poza zasięg mego wzroku, prawdopodobnie na zawsze.

– Joshua – wyszeptał zachrypniętym od wody głosem. – Mam na imię Joshua.

Nosze wniesiono do karetki, jej drzwi zamknęły się i chłopak zniknął.

Stałam nieruchomo na brzegu rzeki. Niektórzy z gapiów wciąż tam jeszcze byli. Rozmawiali o tym, co się wydarzyło, 0 tym, co – jak podejrzewałam – mogło skończyć się tragicznie. Ledwie zauważyłam, jak odchodzi ostatnia osoba i jak ostatnie światła samochodu znikają w mroku nocy. Nie zwracałam specjalnej uwagi na obrazy i dźwięki, które mnie otaczały.

Widziałam natomiast jego oczy patrzące prosto na mnie. Słyszałam jego głos. mówiący do mnie? Tak, byłam tego pewna. Nikt nie kazał mu podawać swojego imienia. Nie miał żadnego powodu, by zdradzać je komukolwiek prócz mnie. Większość zebranych zdawała się go znać. Być może znali go przez całe życie. Może, tak jak ja, wyczuwali, jak bardzo jest ważny.

Bo ja już to wiedziałam. Czułam to w głębi mojego, nagle rozbudzonego, serca. Nie znałam jego wieku, nazwiska, nie miałam pojęcia, jak brzmiałby jego głos, gdyby wypowiedział moje imię. Wiedziałam jednak, że wszystko się zmieniło. Na zawsze.Rozdział TRZECI

Minęły dwa dni.

Choć ten fakt nie miał zapewne znaczenia dla żywych, dla mnie był niesamowity. Nigdy nie miałam powodu, by liczyć mijające dni. Wschody i zachody słońca w żaden sposób na mnie nie wpływały, jeśli nie liczyć tego, że w nocy miałam słabszy wzrok. Nie potrzebowałam snu, a moja codzienna samotność trwała, gdy zapadał zmierzch. A kiedy zaczęły się koszmary – z czuwania przenoszące mnie w nieprzytomne przerażenie, a potem w nieznane światło dnia – zupełnie straciłam chęć mierzenia czasu.

Aż do teraz.

Teraz nie mogłam się powstrzymać przed liczeniem każdej z samotnie spędzonych sekund.

Pierwszej nocy, gdy patrzyłam za odjeżdżającą karetką, pomyślałam, że mogłabym ruszyć za nią, ale zrezygnowałam z tego. Chociaż w koszmarach umiałam przenosić się w czasie i przestrzeni, nie potrafiłam jeszcze robić tego na jawie. Wciąż poruszałam się w zwyczajnym, ludzkim tempie i znalezienie szpitala, do którego zabrała chłopaka karetka, mogłoby mi zająć lata.

Dopiero gdy ostatni samochód odjechał znad brzegu, wpadło mi do głowy, że mogłam przecież wkraść się na puste siedzenie, być może pojechać z kierowcą aż do szpitala… ale co potem? Pomysł, że miałabym być pasażerem na gapę w czyimś samochodzie, w nadziei, że trafię do szpitala, w którym będę włóczyć się po korytarzach, w poszukiwaniu kogoś nieznajomego… gdy tylko zaczęłam to sobie wyobrażać, poczułam się jak idiotka.

Oczywiście krążenie wokół miejsca mojej śmierci również nie wydawało się szczególnie racjonalne.

Z brzegu rzeki patrzyłam, jak policja ustawia barykadę wokół dziury w moście znajdującej się tuż nade mną. Patrzyłam, jak ekipa robotników, całkiem nieświadoma, że ktoś na nią patrzy, wyciąga z wody samochód chłopaka. Nawet nie dziwiłam się, że ich obserwuję – któż nie byłby tym zainteresowany?

Później jednak każda kolejna chwila spędzona tutaj sprawiała, że czułam się coraz bardziej głupio.

Przez chwilę próbowałam usprawiedliwiać moją potrzebę pozostania na miejscu. Wmawiałam sobie, że muszę po prostu zebrać myśli, a potem znów będę mogła wędrować bez celu. W głębi serca znałam jednak prawdę. Znałam prawdziwy powód, dla którego nie zamierzałam ruszać się znad rzeki. Nie c h c i a ł a m już włóczyć się bez celu. Chciałam wędrować, mając jasno określony cel, chciałam iść, szukając k o g o ś. Kogoś, kto omal nie umarł (albo umarł naprawdę – tego nie mogłam być pewna) w tej rzece. Kogoś, kto, czyniąc to, nieodwołalnie mnie zmienił.

Prócz tego, że nie chciałam się ruszyć z miejsca, były też inne znaki, że coś się zmieniło. Po pierwsze pojawiło się coś w rodzaju przebłysków. Szłam przez las rosnący wokół rzeki albo wzdłuż wału i nagle coś błyskało: jasny, kolorowy obraz, pełen zapachów i smaków pojawiał się przed moimi oczami, by po sekundzie zniknąć.

Tak jak koszmary, przebłyski pojawiały się niespodziewanie. Nie towarzyszył im jednak ból ani strach, lecz coś znacznie przyjemniejszego; nie miałam co do tego pewności, podejrzewałam jednak, że są to wspomnienia z mojego życia.

Nie pojawiło się nic znaczącego: czarna wstążka, powiewająca na wietrze; pisk opon na szosie, zapach ziemi po wiosennej burzy. Żadnych ludzi, imion, scen, które pozwoliłyby mi zrozumieć, kim byłam i jak umarłam. Nie doświadczałam też tak naprawdę zapachów ani smaków. To, co zdarzało się podczas przebłysków, było niczym odbicia owych doznań. Ale tyle mi wystarczało.

Choć widziałam niewiele, nabierałam coraz większej pewności, że te obrazy są m o j e. Że to wspomnienia z mojego życia, uwalniające się spod mgły, która otoczyła mój umysł po śmierci.

To on był tego przyczyną. Jego oczy w moich oczach. Jego ręka na moim policzku, dotykająca mnie z taką naturalnością, jakbyśmy byli stworzeni z tej samej materii. Skóra, krew, kości. Oddech, spojrzenie, dotyk.

Drżałam na samo wspomnienie jego skóry. Nie było to jednak jakieś wyobrażone, ulotne drżenie, ale prawdziwe fizyczne odczucie. I wreszcie kolejna, najcudowniejsza zmiana w mojej nowej egzystencji.

W noc wypadku po raz pierwszy poczułam, że coś naprawdę się wydarzyło. Kiedy stałam na brzegu rzeki, patrząc na niknące w ciemności światła karetki, poczułam dziwne kłucie w stopach. Spojrzałam na nie, zdziwiona i przestraszona. Nagle byłam w stanie poczuć błoto zbierające się między moimi palcami i łaskotanie suchej trawy. Potem wrażenie znikło równie gwałtownie, jak się pojawiło.

Byłam zszokowana. Od tak dawna desperacko pragnęłam jakiegoś cielesnego wrażenia. Chciałam poczuć coś, cokolwiek. A jednak choć kładłam rękę na jakimś przedmiocie, naciskałam na niego, wciąż nie miało to znaczenia. Nic nie czułam. Nic prócz tępego nacisku, który nie pozwalał mi poczuć więcej.

Po śmierci przekonałam się, że opowieści o nadprzyrodzonych mocach są nieprawdziwe. Nie umiałam przenikać przez ściany ani przenosić się z pokoju do pokoju. Żywi ludzie, którzy znajdowali się obok mnie, nie przechodzili przez moje ciało, lecz instynktownie je omijali, jakbym była przeszkodą na ich drodze.

Jedynym, co czułam, na co miałam wpływ, byłam ja sama. Mogłam dotknąć swoich włosów, sukienki, skóry. Po pewnym czasie i to jednak przestało mnie uspokajać, lecz zaczęło wydawać się okrutnym żartem: znalazłam się w jednoosobowym więzieniu. Tak jakbym istniała w moim własnym, ograniczonym wymiarze, niewidoczna i niesłyszalna dla nikogo, lecz w pełni świadoma swojego otoczenia.

Trudno opisać, jak się czułam: byłam nie tylko niewidzialna, lecz także pozbawiona węchu, smaku, nawet dotyku. Jakie znaleźć słowa dla faktu, że jedyne fizyczne wrażenia towarzyszyły koszmarom, w których na nowo przeżywałam swoją śmierć?

A jak opisać dotyk dłoni na moim policzku po tak długim czasie?

Nie tylko sam dotyk był niesamowity, ale również to, że zdawało się, iż otworzył bramę dla całej gamy odczuć.

W ciągu dwóch dni, które nastąpiły po wypadku, w najdziwniejszych chwilach pojawiły się doznania ze świata żywych. Szorstkość kory dębu, o który się oparłam, wilgoć kropelki deszczu, gdy nad rzeką przez chwilę padało. Uczucia te pojawiały się i znikały, a ja nie miałam na nie wpływu.

Jedno z nich mogłam jednak kontrolować: ledwo dostrzegalne drżenie w żyłach na myśl o jego skórze. Drżenie to zdawało się wywoływać też przyspieszenie pulsu w nadgarstkach i na szyi, starałam się więc wywoływać je na nowo, kiedy tylko mogłam.

Myślałam znów o jego skórze, gdy bez ostrzeżenia owionął mnie oszałamiający zapach. Zamarłam, czując woń letnich jeżyn, zwisających z krzewów oświetlonych popołudniowym słońcem. Podeszłam do nich, wdychając ich cierpki, przejrzały zapach. Choć szybko uleciał, a obojętność znów otoczyła mój umysł, roześmiałam się głośno.

Zdarzyło mi się to dopiero drugi raz podczas mego życia po śmierci i chciałam wybuchnąć śmiechem ponownie. Nie wiele myśląc, wbiegłam po trawiastym, przemoczonym wale aż na most.

„Na jednym oddechu pokonuję wysokie wzgórza. Albo i bez oddechu. Martwa Supermenka”. Znów roześmiałam się, już na szczycie wzgórza, i poczułam, jak kręci mi się w głowie.

Kiedy jednak znalazłam się na drodze, zatrzymałam się, jedną stopą stojąc na ulicy, drugą na trawie, z rozpostartymi ramionami, jak akrobatka na trapezie.

High Bridge Road.

Słowa w mojej głowie zabrzmiały jak groźba. Natychmiast ogarnęła mnie chęć ucieczki. Poczułam zgrzytanie z tyłu głowy, swędzenie na skórze.

Czy poczułam zbliżający się koszmar? Nie, to było zupełnie inne przeczucie, zapowiedź czegoś, czego jeszcze nie znałam.

Pokręciłam głową. Zachowywałam się jak opętana. Byłam przecież martwa. Czy mogło istnieć coś bardziej przerażającego ode mnie samej?

Zmusiłam się, by przestawić drugą stopę z trawy na beton. Moje nogi ruszały się niemal bezwolnie, a każdy kolejny krok wywoływał dreszcz na moich plecach.

Co za głupota – pomyślałam. Wyprostowałam się. Nie zamierzałam skradać się wzdłuż drogi jak zjeżony pies.

Ruszaj się – nakazałam sobie na głos. Szłam dalej, mając poczucie wyznaczonego celu, wciąż jednak dość sztywno. Każdy krok coraz bardziej mnie niepokoił, jednak nie zwolniłam, póki nie znalazłam się pośrodku mostu.

Zatrzymałam się dopiero, gdy dotarłam do postrzępionej dziury po mojej prawej stronie, otoczonej metalowymi barierkami, które sięgały mi do pasa. Żółta taśma policyjna i kilka drewnianych koziołków znajdowało się pomiędzy dziurą a ulicą, nie pozwalając, by ktokolwiek lub cokolwiek spadło z mostu. Zniszczona balustrada zwisała znad krawędzi mostu po każdej stronie wyrwy, szamotana silnym wiatrem. Jego – Josha – samochód wybił przynajmniej dwumetrową dziurę w barierce, nim spadł do rzeki.

Zadrżałam na samą myśl o wypadku, ale też na dźwięk jego imienia w mojej głowie. Otoczyłam tułów ramionami, nieśmiało zerknęłam na ziemię. Pasy czarnej gumy tworzyły wzór na ziemi, tam gdzie opony podjęły bezcelowy wysiłek utrzymania samochodu na moście.

To wtedy usłyszałam krzyk, straszny dźwięk, który rozbrzmiał za moimi plecami.

Aż podskoczyłam. Z ust wyrwało mi się przekleństwo, którego dotąd nawet nie znałam.

Dopiero wtedy zrozumiałam, że przeraźliwy dźwięk nie był wcale krzykiem. Był to pisk opon. Kilka metrów ode mnie zaparkował czarny samochód. Jego drzwi otworzyły się.

Uspokoiłam się. Mój pośmiertny instynkt powrócił i podpowiedział mi, że nie muszę uciekać, nie muszę się niczego bać. Nikt, kto prowadził samochód, nie mógł mnie skrzywdzić. Nie mógł mnie nawet zobaczyć.

Jednak mój instynkt oczywiście nie uwzględnił jednego jedynego wyjątku od tej reguły.

Z samochodu wysiadł chłopak. Zamknął drzwi. Był zwrócony do mnie profilem, widziałam jednak, że ma pełne wargi i zgrabny nos, odrobinę zakrzywiony, jakby kiedyś został złamany, lecz potem właściwie nastawiony, niemal czarne włosy i duże, ciemne oczy. Kiedy na mnie spojrzał, pomyślałam, że jego twarz ma znacznie zdrowszy kolor niż wtedy, kiedy widziałam ją po raz ostatni.

– To ty! – zawołał, wskazując mnie palcem.

Niewiele myśląc, odwróciłam się i uciekłam.Rozdział CZWARTY

Ostatnio wielokrotnie ulegałam głupim impulsom. Chłopak, o którym przez ostatnie dwa dni myślałam bez przerwy, stał obok, a ja zwiewałam w te pędy. Gdyby w moim organizmie była jeszcze adrenalina, moje nogi by od niej spłonęły.

Najwyraźniej, tak jak podejrzewałam, mój pośmiertny instynkt stał się równie silny, jak moje ludzkie instynkty w przeszłości. Duchów nie dało się zobaczyć, choćby nawet one same bardzo tego pragnęły. I to był wystarczający powód do szybkiej ucieczki.

Tak bym przynajmniej pomyślała, gdybym była w stanie myśleć. Na razie jednak zdolna byłam jedynie do ślepego przerażenia. Strach pulsował mi w głowie, niemal zagłuszając głos, który rozbrzmiewał za plecami:

– Stój! Proszę cię, zatrzymaj się!

Słysząc jego niski, wciąż zachrypnięty głos, poczułam ból w klatce piersiowej. Niepozorny, lecz mimo to całkowicie obezwładniający ból.

Zatrzymałam się; dzielił nas niemal cały most. Powoli odwróciłam się, by na niego spojrzeć.

– Dzięki – zawołał. Wyglądał, jakby miał zamiar ruszyć za mną.

Sztywno pokręciłam głową. Po dłuższej chwili zapytał:

– Wrócisz tu jeszcze?

Pokręciłam głową. W żadnym wypadku.

Nawet z tak daleka słyszałam jego westchnienie.

– Oookej – powiedział, przeciągając sylaby, jakby chciał zyskać kilka cennych sekund. – A ja… a ja mógłbym do ciebie podejść?

Zmarszczyłam brwi, nie dając żadnej odpowiedzi. On uznał chyba jednak moje niezdecydowanie za „tak”, bo po chwili ruszył w moją stronę. Kroczył wolno, wyciągając przed siebie dłonie w geście, który chyba oznaczał: „Nie zrobię ci krzywdy, dzikie zwierzątko”.

– Przychodzę w pokoju – powiedział, a ja zauważyłam, że uśmiecha się nieznacznie. Uśmiech ten był jednocześnie skrzywiony, słodki i ostrożny.

Cóż mi pozostało? Odwzajemniłam uśmiech.

Chłopak opuścił ręce, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. Nikły ból, który poczułam w piersi, eksplodował we mnie niczym bomba, przeszywając ogniem każdą część ciała.

Ciepło. Poczułam ciepło. Naprawdę je poczułam, tak jak wtedy w wodzie poczułam dotyk jego dłoni. Ja też uśmiechnęłam się szerzej.

– Czy ten uśmiech oznacza, że mogę podejść bliżej?

– Nie – powiedziałam cicho.

Zatrzymał się, zaskoczony moimi słowami albo może tylko tonem mojego głosu.

– Naprawdę? – spytał po chwili.

– Zejdź na trawę – poprosiłam.

– Dlaczego? – Zmarszczył ciemne brwi.

– Nie lubię tej drogi. Chcę wrócić tam – wskazałam głową wał, z którego właśnie przyszłam.

Wciąż marszczył czoło, na jego twarzy znów jednak zabłąkał się uśmiech.

– Okej – Spojrzał na mnie z zadumą, wytrzymując mój wzrok. Przekaz był jasny: to ja byłam zagadką, którą próbował przeniknąć.

Uśmiechnął się, a w jego policzkach pojawiły się dołeczki, jak u małego chłopca. Włożył dłonie do kieszeni dżinsów, odwrócił się i ruszył w stronę wału.

Powoli. Zbyt powoli, ociągając się. Westchnęłam głośno.

– Mógłbyś się pospieszyć?

Roześmiał się, nie przestając się oddalać.

– Często wydajesz rozkazy, wiesz? Nie jesteś mistrzynią swobodnej rozmowy, prawda?

„Biorąc pod uwagę, że jesteś pierwszą osobą, z którą rozmawiam od Bógwie– kiedy…”

– Nawet sobie nie wyobrażasz – wymamrotałam.

Wiedziałam, że mnie słyszy, bo zawahał się przez chwilę. Ruszył dalej, tym razem już nie wygłupiając się. Gdy przeszedł jakieś trzy metry, ruszyłam za nim. Szłam jeszcze wolniej od niego, starając się myśleć, myśleć, myśleć o tym, co powinnam zrobić albo powiedzieć, kiedy się zatrzymamy.

Na szczęście szedł dalej, ominął czarny samochód i zszedł z mostu na trawę. Byłam tak zaniepokojona, że nie zauważyłam nawet, kiedy zatrzymał się i odwrócił twarzą do mnie. Spojrzałam na niego dopiero, gdy znajdowałam się już w zasięgu jego dotyku.

Poczułam strach. Omal na niego nie wpadłam. Gdybym to zrobiła, mogłabym albo poczuć jego ciało, otrzeć się skórą o skórę, albo nie poczuć nic prócz paraliżującej bariery. Tak czy inaczej, z pewnością zorientowałby się, że coś jest nie tak i zrobiłby to, co powinien: uciekłby ode mnie w te pędy.

– A więc… – zaczął swobodnie.

– A więc – odpowiedziałam, spuszczając wzrok na swoje bose stopy. Byłam zawstydzona, przestraszona, podniecona.

– Jestem Joshua.

– Wiem.

– Tak myślałem.

Jego pogodny głos sprawił, że uniosłam głowę i wreszcie na niego spojrzałam. Tak jak podejrzewałam, jego oczy były bardzo ciemne, ale nie brązowe. Miały dziwny, głęboki, niebieski kolor – podobny do barwy nocnego nieba. Byłam pewna, że nigdy nie widziałam oczu o tym kolorze i wydały mi się one niepokojące. Patrząc w nie, stawałam się coraz bardziej nerwowa.

Nagle uświadomiłam sobie, jak wyglądam: pobladła skóra, splątane włosy i beznadziejnie niepasująca do okazji sukienka bez ramiączek, z obcisłym gorsetem i cienką spódnicą. Zupełnie jakbym wybierała się na wybory miss uniwersum umarlaków. Po raz pierwszy od bardzo dawna pożałowałam, że nie mam dostępu do lustra, choć chyba nie na wiele by się zdało, skoro nie posiadam odbicia i nie mam w co się przebrać.

On zdawał się jednak nie zauważać mojego niepokoju. Spojrzał mi prosto w oczy i uśmiechnął się, choć z jego twarzy zniknęło wcześniejsze rozbawienie. Teraz wydawał się już wiedzieć, że są między nami tajemnice. Pytania.

– A więc… – zaczął znowu.

– Już to mówiłeś.

– Mówiłem – roześmiał się lekko i jakby bezwolnie przeciągnął dłonią po włosach i położył ją na swoim karku.

Znów poczułam lekki ból, przebiegajacy przez moje wnętrze niczym puls. Ten bezwiedny gest – delikatne przeciągnięcie dłonią po włosach – był po prostu uroczy. Chłopak wydawał się tak barwny, tak pełen życia, że słowa jakby same wypłynęły z moich ust.

– Chcesz wiedzieć, co się stało, prawda?

Natychmiast pożałowałam tych słów. Zamrugałam jak kretynka. Głupia, głupia, głupia!

– Tak, chcę. Bardzo chcę. – Opuścił ramię i spojrzał na mnie bardziej przenikliwie, jego żartobliwa radość zniknęła.

Cholera.

– Cóż, to nie takie jednoznaczne, Josh – powiedziałam na głos.

– Joshua. Joshua Mayhew – poprawił mnie natychmiast. – Ale moje imię nie ma teraz znaczenia.

Musiałam jak najszybciej odwrócić jego uwagę, więc zadałam mu pierwsze pytanie, jakie przyszło mi do głowy.

– Dlaczego mam nazywać cię Joshuą, skoro wszyscy inni mówią na ciebie Josh?

– Ty nie jesteś „wszyscy” – powiedział ostro. – W każdym razie…

Było dla niego całkiem jasne, że próbuję zmienić temat i chciał temu zapobiec. Nie byłam natomiast pewna, czy jego słowa traktować jako komplement.

– Hmmm… – brnęłam dalej. Po raz pierwszy od mojej śmierci poczułam zniecierpliwienie. Chwyciłam rąbek spódnicy i zaczęłam zwijać ją w palcach. Nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić.

Zdawało się, że on też nie. Patrzył, jak bawię się spódnicą, a potem uniósł wzrok i spojrzał mi w twarz.

– Jak masz na imię? – Jego głos był spokojny, miły. Nie próbował mnie do niczego zmuszać. Naprawdę chciał wiedzieć.

– Amelia.

– A nazwisko, Amelio? – Wyszeptał z taką czułością, że z moich ust wyrwała się kolejna durna odpowiedź.

– Nie znam swojego nazwiska. – Nigdy nie zebrałam się na odwagę, by spojrzeć na swój grób i przeczytać je.

Zamrugał, zdziwiony.

– Hm. Gdzie mieszkasz?

– Tego też nie wiem.

Rozbrojona. Poczułam się kompletnie rozbrojona. Tylko to tłumaczyło moją głupotę.

– Ooookej – znowu to długie „o”. Tym razem nie zabrzmiało wesoło.

Spojrzał w dół, na swoje kolorowe trampki, marszcząc czoło i wbijając czubek jednej stopy w trawę. Znów włożył ręce do kieszeni i pochylił ramiona. Ten gest sprawił, że wyglądał chłopięco i uroczo. Po dłuższym milczeniu znów podniósł na mnie oczy.

– Mamy mnóstwo tematów do rozmowy. – Wbił we mnie swój poważny wzrok. Poczułam w piersiach ból, gdy ciągnął. – Przyszedłbym do ciebie wcześniej, ale nie chcieli mnie wypuścić ze szpitala. Podobno moje serce mogło… cóż, mogło… trochę obumrzeć. Tam, w wodzie.

Odchylił głowę na bok, czekając na moją reakcję. Zadrżałam, ale nie odwróciłam się. Prawdopodobnie nie wyglądałam na szczególnie zaskoczoną jego słowami. W końcu byłam przy nim, gdy to się zdarzyło. Moja mina najwyraźniej wyrażała odpowiedź na jakieś pytanie, którego mi nie zadał, bo znowu kiwnął głową.

– A zatem – ciągnął – kiedy wyszedłem ze szpitala, zacząłem pytać o ciebie. Nikt cię jednak nie widział. Ani moja rodzina, ani przyjaciele, ani sanitariusze. Nie tylko nie widzieli cię na brzegu, ale nawet w wodzie. To wydało mi się dziwne. Bo przecież byłaś ze mną w wodzie, prawda?

Przygryzłam dolną wargę i lekko pokiwałam głową.

– Byłem pewien, że cię nie wymyśliłem. To znaczy, może wtedy, kiedy byłem, no wiesz, martwy – wypowiedział to słowo, jakby się go bał. – Ale później już nie. Nie wtedy, kiedy wypłynąłem na powierzchnię ani kiedy wyszedłem z wody.

Wciąż gryząc wargi, pokręciłam głową. „Nie, nie wymyśliłeś mnie. Widziałeś mnie”.

– Musiałem zwinąć ojcu samochód, żeby wydostać się z domu i przyjechałem prosto tutaj – na miejsce zbrodni. I oto jesteś.

– Tak – wyszeptałam, nie potrafiąc powiedzieć nic mądrego. – Jestem.

– A zatem – teraz i on szeptał – mamy wiele tematów do rozmowy.

– Już to mówiłeś.

Roześmiał się, a ten dźwięk zaskoczył nas oboje. Potem zdecydowanie pokiwał głową.

– Amelio, umówmy się tak. Nie musimy teraz rozmawiać. Muszę oddać ojcu samochód, bo szukałem cię przez cały poranek. Poza tym nie wydaje mi się, żebyś miała ochotę na tę rozmowę, zwłaszcza w tym miejscu. Nie dziwię się zresztą. – Spojrzał na dziurę w barierce, zadrżał i znów zwrócił ku mnie wzrok. – Jutro będę w parku Robber's Cave. Wiesz, gdzie to jest?

O dziwo pokiwałam głową. Znałam ten park. Nagle znałam go równie dobrze jak swoje imię, wiedziałam, jak dojść tam z miejsca, w którym właśnie stałam. Znałam go ze wspomnień, które nie przemknęły przez moją głowę, ale po prostu… były.

Co ten chłopak mi robił?

– Okej. Znajdę pustą ławkę i poczekam tam na ciebie. Będę tam w południe, bo – niestety – jestem już na tyle zdrowy, żeby iść jutro do szkoły. Sądzę, że uda mi się przekonać rodziców, żeby zwolnili mnie z piątej lekcji – wymuszę trochę współczucia – ale najwcześniej będę w stanie dotrzeć do parku właśnie w południe. Będę tam na ciebie czekał.

– A jeśli nie przyjdę?

Wzruszył ramionami.

– Uszanuję twoją prywatność. Albo będę cię śledził po całym świecie, tak jak robiłem od chwili, gdy wypuścili mnie ze szpitala. Zapewne to drugie.

Powinnam się była bać. Powinnam była znów uciec, kryć się przez wiele lat, poczekać, aż Joshua się zestarzeje, a mój umysł znów spowije mgła.

Zamiast tego jednak uśmiechnęłam się.

Pokiwał lekko głową, też uśmiechnął się i ruszył do samochodu.

– Do jutra! – zawołał, zerkając na mnie po raz ostatni.

Patrzyłam, jak odchodzi, coraz bardziej niepewna. Kiedy jednak otworzył drzwi samochodu, znów poczułam leciutki, lecz obezwładniający ból. Wciąż działy się ze mną dziwne rzeczy, bo ból zdawał się paraliżować wszystko, prócz mojego głosu.

– Joshua! – zawołałam.

– Tak? – Natychmiast się odwrócił. Mogłabym przysiąc, że patrzy na mnie wyczekująco, wręcz ochoczo.

– Jak ja wyglądam?

Zmarszczył brwi i odchylił głowę na bok.

– Jak wyglądam w twoich oczach? – Powtórzyłam natarczywie, w strachu, że jeśli nie będę mówiła wystarczająco szybko, zdam sobie sprawę z tego, że gadam jak kompletna kretynka.

Joshua uśmiechnął się. Odpowiedział tak cicho, że ledwie go słyszałam.

– Pięknie. Zbyt pięknie, by można cię było nie zauważyć tamtej nocy.

– Och – byłam w stanie wydać z siebie tylko słaby dźwięk.

Wyprostował się i przełknął ślinę.

– A zatem… mhm… Pójdę, zanim znowu powiem coś strasznie głupiego. Do jutra?

– Do jutra. – Oszołomiona, pokiwałam głową. Joshua zrobił to samo, po czym wsiadł do samochodu i wycofał go z mostu, omijając z daleka dziurę w balustradzie. Gwałtownie nacisnął pedał gazu i samochód zniknął za zakrętem.Rozdział PIĄTY

Godziny mogą ciągnąć się niczym lata, kiedy się na coś niecierpliwie czeka. Zwłaszcza na coś, czego się jednocześnie pragnie i bardzo obawia.

Tak bardzo pragnęłam zobaczyć twarz Joshui i usłyszeć jego głos, że czułam niemal fizyczny ból. Gdy o nim marzyłam, nie sądziłam, że będzie w stanie mnie zauważyć i ze mną porozmawiać, a tym bardziej – że będzie tego w ogóle chciał. Nie spodziewałam się też, że ja będę pragnęła tego tak bardzo. Że moja tęsknota będzie coraz bardziej intensywna za każdym razem, gdy ktoś mnie zobaczy. A zwłaszcza on.

Jednak kolejne spotkanie oznaczało, że będę musiała powiedzieć mu prawdę.

Gdy Joshua odjechał, usiadłam na brzegu. Byłam pewna, że nie będę w stanie go okłamać. Moje kretyńskie zachowanie na moście udowodniło zresztą, że zupełnie nie umiem kłamać. Kiedy zobaczę go w parku, kiedy porozmawiamy, z całkowitą pewnością opowiem mu o wszystkim: o tym, co widziałam pod wodą i o tym, kim jestem naprawdę. A wtedy on – również z całkowitą pewnością – ucieknie, gdzie pieprz rośnie.

Zatem nawet gdybym rzeczywiście poszła do parku, prawdopodobnie zobaczyłabym go po raz ostatni. Musiałam więc zapytać samą siebie, co zaboli mnie bardziej: paraliżująca samotność niewidzialności czy rozpaczliwa samotność odrzucenia przez świat żywych? Znałam okrutny i głęboki ból pierwszej z nich, nie miałam jednak pojęcia, jak straszna mogłaby się okazać – jak straszna z pewnością by się okazała – ta druga.

Rozumując w ten sposób, podjęłam decyzję. Nie pójdę. Schowam się. Będę chronić swoje martwe serce przed wszystkim, co może okazać się gorsze od pustki.

Prawdopodobnie, przez wiele następnych lat, będę się czuła okropnie. Złożyłam ramiona na kolanach w geście rezygnacji.

Wtedy coś nagle kazało mi spojrzeć do góry i ukucnąć na trawie. Nie byłam pewna, co to może być. Rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, zauważyłam, że kiedy tak się nad sobą użalałam, słońce już prawie zaszło. Rzucało teraz dumny blask na taflę wody i cień na otaczający ją las.

Jednak to nie gasnące słońce tak mnie przestraszyło. Przestraszyło mnie to, co wyraziście kontrastowało z jego światłem: zimny wiatr, który owionął moje bose stopy i rozwiał włosy.

Ostatnio doświadczałam tak wielu niespodziewanych wrażeń, że być może wiatr nie powinien mnie denerwować. A jednak denerwował.

Późnym latem tak lodowaty wiatr był zdecydowanie nie na miejscu. Co gorsza, nic z tego, co mnie otaczało, nie poruszało się: ani wysoka trawa, ani igły na okolicznych sosnach. Wiatr nadchodził też z niewłaściwej strony. Nie wiał znad wody, która znajdowała się za moimi plecami, ani wzdłuż szerokiej rzeki, lecz bezpośrednio z zacienionej linii drzew przede mną.

Zdawszy sobie sprawę z tego wszystkiego, poczułam, jak włoski na mojej skórze stają dęba. Podniosłam rękę, by spojrzeć na gęsią skórkę, dziwiąc się odrodzeniu fizycznych reakcji.

Bez ostrzeżenia wiatr zamienił się w huragan, który targnął moimi włosami, zakrywając mi oczy. Cofnęłam się, tracąc równowagę. Wył tak głośno, że musiałam zakryć uszy dłońmi. Potem wiatr zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił. Brzeg znów zamarł w absolutnym spokoju.

Wciąż zasłaniałam uszy rękami i mimowolnie zacisnęłam mocno powieki. Skuliłam się otaczając zgięte kolana ramionami.

– Witaj, Amelio.

Męski, jedwabisty głos dochodził zza linii drzew. Otworzyłam jedno oko, nie wierząc, że ktoś naprawdę do mnie mówi. Ktoś poza Joshuą.

– Słyszysz mnie, Amelio?

Otworzyłam drugie oko i powoli się wyprostowałam, wciąż zasłaniając uszy dłońmi, jakby to mogło ochronić mnie przed nieznajomym głosem. Nie umiałam wydusić z siebie słowa. Mężczyzna westchnął niecierpliwie, najwyraźniej czekając, aż mu odpowiem.

– Amelio, doprawdy zachowujesz się bardzo niegrzecznie.

– Prze… przepraszam – udało mi się wydukać.

Tajemniczy głos gwizdnął, urażony.

– Wciąż niegrzecznie.

Głos przeniknął przez lodową barierę, która zaczęła otaczać moją skórę. Poczułam, jak ogarnia mnie gniew, jak rumienię się ze wściekłości.

– Ty mnie widzisz, ale ja ciebie nie. Nie sądzisz, że to również jest dość niegrzeczne? – spytałam.

Roześmiał się łagodnie, gęsia skórka jednak nie zniknęła z mojego ciała.

– Och, wydaje mi się, że mogę coś na to poradzić, jeśli sobie życzysz.

Gałęzie drzew przede mną rozchyliły się i coś wyłoniło się zza nich. Do kogokolwiek należał głos, istota ta poruszała się świadomie, być może po to, by mnie uspokoić i nie pozwolić mi uciec. Rezultat był raczej połowiczny, bo mięśnie aż zaczęły mi się trząść.

Zanim jednak podjęłam ostateczną decyzję o ucieczce, ten, kto do mnie mówił, wyłonił się z ciemnego lasu i stanął w świetle, które pozostało jeszcze na brzegu.

Od razu wiedziałam, że nie jest to żywy człowiek, choć początkowo nie byłam pewna, skąd to wiem. Kiedy patrzyłam na niego z otwartymi ustami – co z pewnością również uznał za niegrzeczne – zauważałam kolejne szczegóły jego wyglądu. Był mniej więcej w moim wieku, może kilka lat starszy. Miał na sobie jednak dziwaczne ubranie: czarną koszulę bez guzików, z podwiniętymi rękawami, które odsłaniały metalowe kajdanki na jego nadgarstkach; niesamowicie obcisłe dżinsy, osadzone nisko na biodrach; kilka łańcuchów, splątanych na nagiej piersi. Popielate, długie loki okalały przeraźliwie białą twarz. Tak jakby ktoś starł z niej wszystkie barwy. Mimo tej bladości można go było nazwać przystojnym, a nawet seksownym.

Kontrast bieli jego skóry i otaczającej ciemności czynił go jednak niesamowitym. Ta skóra była zbyt jasna, zbyt odporna na ginące światło słońca. Miała jednak swój własny, ledwie dostrzegalny blask, nie odbijający ani słońca, ani księżyca, lecz samoistny. Wyglądał jak czarno-biała fotografia, nabłyszczona i ustawiona na ciemnym tle. Nie pasował tu. Pochodził z innego świata. Tak jak ja.

– Czym jesteś? – spytałam.

– Doskonale wiesz, czym jestem. Jestem tym, czym i ty. Właściwe pytanie, Amelio, brzmi: k i m jestem? – Zatrzymał się, skrzyżował ramiona na piersi i uśmiechnął się pogardliwe.

A zatem miałam rację. Był duchem. Duchem, do którego nie czułam sympatii. Odrzuciłam ramiona i uniosłam głowę.

– Niezbyt mnie to interesuje, ale dzięki.

– Śmieszna jesteś. Oczywiście, że cię to interesuje.

– Skąd wiesz?

– Bo jestem pierwszym duchem, jakiego kiedykolwiek widziałaś.

Zdusiłam okrzyk. Skąd on to wiedział?

Miałam ochotę odeprzeć atak, mówiąc, że on za to nie jest pierwszą osobą, która widzi mnie. Coś podpowiedziało mi jednak, by nie wspominać o Joshui. Żeby o nim nawet nie myśleć. Czyżby instynkt samozachowawczy?

Duch był czujny – zauważył moje milczenie i zmrużył oczy.

– Rozumiem twoje zaskoczenie, Amelio. Przez wiele lat obserwowałem cię z daleka. Nigdy mnie nie zauważyłaś, a ja nie widziałem, byś z kimkolwiek się spotykała. Chyba że knułaś coś za moimi plecami. – Uśmiechnął się, ukazując lekko zaostrzony, przedni ząb. Byłoby to urocze, gdyby nie było tak przerażające.

– Ale… skąd wiesz, jak mam na imię?

– Cóż… wiele razy wykrzykiwałaś je do żywych, czyż nie?

Poczułam się bardzo nieszczęśliwa.

Ten duch, ta martwa istota obserwowała mnie… przez wiele lat? Skoro tak, dzieliłam z nim wszystkie swoje intymne chwile.

Szybko zdałam sobie sprawę z czegoś jeszcze: jeśli mnie obserwował, oznacza to, że pozwolił mi włóczyć się samotnie przez Bóg wie ile czasu. Pozostawił mnie bez przewodnika, bez przyjaciela, bawiąc się moją samotnością i upokorzeniem. Jak bardzo musiał być okrutny, skoro przez tyle czasu bezczynnie przyglądał się mojemu cierpieniu?

Poczułam wściekłość, która, niczym rozżarzony węgiel, płonęła w mojej piersi. Byłam tylko wdzięczna, że duch nie zobaczył mnie podczas rozmowy z Joshuą.

– Dlaczego nigdy cię nie zauważyłam? – próbowałam mówić spokojnie, uważnie dobierając słowa, by zdradzić tak mało, jak tylko mogłam.

– Cóż – powiedział – zawsze byłaś zbyt zagubiona, zbyt ślepa, by zorientować się, że jestem w pobliżu, czasem tuż przy twoim boku. A czasami nagle znikałaś i musiałem szukać cię na nowo.

Odetchnęłam z ulgą. Nie mógł mnie śledzić w snach.

O dziwo, doceniałam teraz samotność, na którą mi one pozwalały. Na szczęście nie zauważył mojego zmieszania i tłumaczył dalej:

– Amelio, musisz wiedzieć, że nasze dzisiejsze spotkanie było dla mnie pewną niespodzianką. Widzisz, ten wiatr, który poczułaś, to… to jakby nadprzyrodzona zapowiedź mojego przybycia. Moja wizytówka, by tak rzec. – Uśmiechnął się niemal z dumą. – Zawsze byłaś zbyt nieświadoma, by poczuć ten wiatr, tak jak nie byłaś w stanie mnie zobaczyć. Ale teraz już jesteś.

– Tak – powiedziałam obojętnym tonem. – Teraz tak. Westchnął.

– A to stawia mnie wobec pewnego dylematu.

Przerwał, najwyraźniej czekając na jakąś reakcję z mojej strony. Patrzyłam na niego w milczeniu.

– Mój dylemat, Amelio, polega na tym, że nie wiem, co teraz z tobą zrobić.

Zamrugałam.

– Co masz na myśli?

Znów westchnął, umyślnie przedłużając pełne napięcia oczekiwanie.

– Polubiłem przyglądanie się twoim wędrówkom. Ale teraz, kiedy przebudziłaś się i odzyskałaś świadomość, nie mogę pozwolić ci tak kręcić się bez celu. Zasady są jasne. Jak więc mówiłem: co mam z tobą teraz zrobić?

Cudem udało mi się powstrzymać przed krzyknięciem, że nigdy nie będzie ze mną n i c z e g o robił. Nie byłam już nawet zła, że nie wydobył mnie z mgły i nie wyjaśnił mi, kim jestem. Czułam tylko gorzki smak w ustach na myśl, że był tak blisko mnie. Nie powiedziałam mu jednak tego, lecz spytałam spokojnie i cicho:

– Jak masz na imię?

– Kiedy żyłem, miałem na imię Eli.

– A po śmierci? – Nie potrafiłam ukryć pogardy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: