Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pomieszkanie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pomieszkanie - ebook

Zamarznięte, ośnieżone i zamglone europejskie miasto. Amerykanin próbuje znaleźć lokum, w którym mógłby zatrzymać się na dłużej. Nie ma niczego, oprócz kilku książek. Nie chwali się swoją przeszłością – dopiero przyparty do muru przyznaje, że służył na misji wojskowej w Iraku.

Przypadkiem poznaje na ulicy Saskę. Kobieta zajmuje się ekonomią, ale chciałaby być kolekcjonerem sztuki. Do życia podchodzi bardzo swobodnie i spontanicznie. Jedyne co łączy tych dwoje to delikatne miłosne uczucie i specyficzny rodzaj intymności.

Baxter porównywany do Ernesta Hemingwaya i Grahama Greene’a, pisze o styku amerykańskiej i europejskiej tożsamości, niezakorzenieniu, tymczasowości i przelotności uczuć. Pomieszkanie jest prawdopodobnie najnowszą – by nie powiedzieć „ostatnią” – wielką amerykańską powieścią modernistyczną.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-344-3
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jest połowa grudnia i wszystko zamarzło. Przyjechałem tu przed sześcioma tygodniami, w starej znoszonej parze brązowych półbutów ze skóry. Pewnego wieczoru chodziłem po mieście z poznaną tu dziewczyną, a następnego dnia sprawiłem sobie sznurowane, ocieplane i wodoodporne buty z cholewkami. Brązowe półbuty wyrzuciłem. Przechodziłbym w nich całą wiosnę, ale zniszczyłem je, susząc w nocy na kaloryferze.

Urodziłem się w niedużym miasteczku na pustyni. Kiedy miałem siedemnaście lat, wyjechałem z tego miasteczka do pustynnego miasta. Trzymilionowego. Jest tam mnóstwo prostych, szerokich dróg i mało chodników. Częściej pracowałem i mieszkałem w innych okolicach, ale zawsze wracałem do tego miasta, za każdym razem z innego powodu. Wyjeżdżając stamtąd przed sześcioma tygodniami, nikomu nie powiedziałem, co zamierzam. Któregoś ranka zwyczajnie pojechałem na lotnisko i wsiadłem do samolotu. Nawet się dobrze nie spakowałem. Miałem kilka książek, pół tuzina koszul, kosmetyki oraz inne rzeczy. Chciałem zamieszkać w mroźnym mieście. Nie wiem, dlaczego wybrałem akurat to.

Kupiłem ohydne zimowe palto i znalazłem tani pokój w hotelu „Ruś”, gdzie mieszkam do tej pory. Na korytarzu jest wspólna dla całego piętra toaleta oraz łazienka z maleńką, ale bardzo głęboką wanną. Nie wiem, jak się z niej korzysta i czy powinienem w niej stać, czy kucać? W moim pokoju leży zielona wykładzina, a ściany są pomalowane na biało. Jest tam też mały zlew, lustro, szafa, komódka i nieduże łóżko. Stopy wystają mi poza jego krawędź, a kołdra jest za krótka. Nie ma telewizora, co wcale mi nie przeszkadza. Czasem oglądam telewizję w barze, ale to dosyć przygnębiające zajęcie. Ale nie przyleciałem tu po to, żeby oglądać telewizję. Mężczyzna i kobieta, którzy prowadzą hotel, pan i pani Pyz, są mili. Któregoś wieczoru zapytali mnie, po co tu przyjechałem, na co odpowiedziałem, że nie wiem. Jak długo zostanę? Nie zamierzam wyjeżdżać w najbliższej przyszłości, odpowiedziałem. Ale jestem Amerykaninem, powiedzieli, i muszę wyjechać. Mam drugi paszport, poinformowałem ich. To stara historia.

Kiedyś przyjechał tu chłopak, którego znałem z college’u – poleciał do Europy, a ja wstąpiłem do marynarki wojennej. Miałem przy sobie adres i numer telefonu sprzed dwudziestu lat. Jestem pewny, że mój znajomy wyjechał stąd przed dziewiętnastoma laty i wrócił do domu, a poza tym nie bardzo go lubiłem. Ale pierwszego ranka kupiłem mapę i przez wiele godzin chodziłem po mieście w deszczu i mgle, żeby odnaleźć ulicę, przy której mieszkał. Szukałem powodu, żeby pójść w jakieś konkretne miejsce. Mogłem wsiąść do autobusu albo tramwaju, przejechać się metrem, ale wolałem chodzić – po trosze dlatego, że bałem się wsiąść do złego pociągu czy autobusu, bałem się, że nie będę miał drobnych, że nie umiem obsługiwać automatów biletowych, odpowiedzieć na pytanie o drogę, a nie chciałem wyglądać jak turysta. Więc szedłem. Zajęło mi to dużo czasu i otarłem sobie stopy. Myślałem o tym, żeby następnego dnia kupić nowe buty, ale dopiero dzień po poznaniu Saskii, z którą stałem w śródmieściu na kocich łbach i słuchałem muzyki – właśnie trwał jakiś uliczny festiwal – wybrałem się do sklepu obuwniczego. Minąłem sklep ze sprzętem turystycznym: na wystawie stało mnóstwo par butów. Rozejrzałem się i uświadomiłem sobie, że niemal wszyscy noszą buty z cholewkami. Wszedłem do środka i kupiłem najdroższą parę: wysokie czarno-granatowe buty desantowe – tak je nazywali: „desantowe”. Dobrze się stało, że odkładałem ten zakup. Gdybym wybrał się po buty po pierwszym spacerze, kupiłbym jakąś tandetę. Nie przyszłoby mi do głowy, że dobre buty to podstawa: w mieście, z którego pochodzę, buty nie są ważne. Co tydzień w drugstorze kupuje się nowe klapki za dolara dziewięćdziesiąt dziewięć centów. W butach, które kupiłem tutaj, mogę chodzić po kałużach. Mogę stać w kałuży do woli. Kiedy je rano sznuruję, cieszę się, że wydałem tyle pieniędzy.

Budzę się zazwyczaj koło siódmej i wychodzę po papierosy oraz gazety, choć nie rozumiem, co w nich piszą. Wracam do hotelu i siadam w barze albo w małej kawiarence na rogu, gdzie pracuje miły chłopak, Włoch rozmawiający ze mną po angielsku. Pyta, co czytam. On też nie zna tutejszego języka, przynajmniej nie na tyle, żeby w nim czytać, więc obaj zaczynamy zgadywać, o czym piszą w gazetach. Zarabia też na sprzedaży telefonów komórkowych i okularów przeciwsłonecznych i jest uroczy. Załatwił mi za darmo telefon, który doładowuję, kiedy chcę zadzwonić. Siedzę nad gazetami przez jakąś godzinę, potem idę do sąsiedzkiej piekarni, kupuję parę kanapek z dobrego chleba, chowam je do małego plecaka i wyruszam na spacer po mieście. Przypuszczam, że to trwa już od sześciu tygodni, może nieco dłużej. Czas traci kształt. Zdarza mi się wpatrywać w dym z papierosa, unoszący się nad moją głową w hotelowym pokoju, rozpływający się na suficie – to samo dzieje się z czasem. Staram się żyć, nie przejmując się punktami końcowymi.

Saskia dzwoni z recepcji. Odzywa się mój stojący na nocnym stoliku telefon. Powinienem być gotów. Nie śpię i myślę o tym wszystkim – o butach, pustyni i lodzie – już od wielu godzin: palę i myślę. Nie miałem pojęcia, że zrobiło się tak późno, że tak długo leżałem w łóżku. Wezmę szybki prysznic, mówię jej. Przyjdź do mnie. Wchodzi do pokoju, siada na łóżku i wbija wzrok w ścianę. Ma dwadzieścia pięć lat. Kruczoczarne włosy i piwne oczy. Nie jest wysoka, ma mocną budowę. Wychodzę spod prysznica, a ona siedzi cierpliwie dalej, kiedy się golę, myję zęby i ubieram. Nadchodzi taka chwila, kiedy oboje zdajemy sobie sprawę, że ubieram się w jej obecności, więc przesuwam się w kąt pokoju, a ona odwraca głowę w przeciwną stronę póki nie skończę. Ma przy sobie gazetę, w której obwiodła długopisem dziesiątki ogłoszeń o wynajmie mieszkań. Hotel „Ruś” to miłe miejsce, ale tylko hotel. Chciałbym mieć kuchnię i balkon, i własną łazienkę. Żeby wynająć mieszkanie, potrzebuję wyciągu z konta, który mam przy sobie – założyłem konto zaraz po przyjeździe i przelałem na nie trochę pieniędzy z Ameryki – nie mam za to żadnych referencji, co oznacza, że będę musiał wpłacić pokaźną kaucję. Zapinam na brzuchu pas z kieszenią na pieniądze, który chowam pod koszulę, i wpycham do niej sporo gotówki. Saskia ma na sobie szarą spódnicę, czarne rajstopy, wysokie czarne buty i gruby czarny sweter. Zawsze jest dobrze ubrana, choć nie zawsze w ten sam sposób. Dzisiaj wygląda konserwatywnie. Ile mieszkań obejrzymy?, pytam. Pójdziemy do kawiarni, żeby zadzwonić do paru miejsc, odpowiada. Wyglądasz na zmęczoną, stwierdzam. Ziewa. Jestem zmęczona, mówi. Saskia bierze dużo tabletek, chodzi na koncerty i uczestniczy w trwających trzy dni imprezach. Ma problemy z zasypianiem. Łomocze jej serce, budzi się w środku nocy i idzie pobiegać po mieście. Czy to bezpieczne?, zapytałem kiedyś. Nie wiem, odpowiedziała. Poznałem ją w muzeum – Muzeum Narodowym. Chodzi tam w przerwach na lunch. Pracuje w instytucie badań ekonomicznych, każdego dnia poświęca temu wiele energii, lecz mówi o tym tylko wtedy, kiedy ją zapytam. Lubi sztukę i książki, i muzykę – o tym chce rozmawiać. W sypialni ma niedużą kolekcję obrazów, o której mi opowiedziała. Każdy obraz ma własną ciekawą historię.

Pod komodą w hotelowym pokoju stoi niewielki obraz, który kupiliśmy razem, a Saskia wpatruje się w niego z zaciekawieniem. Nosi tytuł Bez tytułu 14. Wypatrzyłem go na wernisażu w miejskim centrum kultury, jakiś tydzień po poznaniu Saskii. Saskia bez przerwy chodzi na wernisaże. Pije darmowe wino, rozmawia z artystami i wyobraża sobie alternatywne życie, w którym jest tak bogata, że stać ją na kolekcjonowanie obrazów. Artystka, której dzieła podziwialiśmy tamtego wieczoru, stała u progu sławy – tak mówiła Saskia – co oznaczało, że ceny jej obrazów nie były przystępne albo były przystępne tylko dla bogatych. Chodziliśmy po galerii bez słowa przez jakiś kwadrans, a potem Saskia zapytała mnie, co o tym sądzę. Sądzę, że obrazy są wspaniałe, odpowiedziałem, ale nie potrafiłem wytłumaczyć, dlaczego. Który podoba ci się najbardziej?, zapytała. A tobie?, mruknąłem. Pokazała płótno, które stoi teraz w hotelowym pokoju. Mnie też, stwierdziłem. Zapytałem ją, czy pozwoli, żebym kupił jej ten obraz. Absolutnie się nie zgadzam, zaprotestowała, jest za drogi. Nie jest aż tak drogi, stwierdziłem. Zaproponowała, żebym kupił płótno dla siebie do nowego mieszkania, a ona będzie często do mnie wpadać, żeby je podziwiać. Przystałem na to. Saskia dobiła targu i odbyliśmy długą rozmowę z artystką; oczywiście nic nie rozumiałem, ale uśmiechałem się i kiwałem głową, kiedy malarka przenosiła na mnie wzrok. Wpłaciłem gotówką pokaźną zaliczkę i umówiłem się, że przyjdę następnego dnia, żeby uregulować resztę należności. Tamtego wieczoru, po wernisażu, kiedy poszliśmy z Saskią na drinka do hotelowego baru mieszczącego się na czwartym piętrze, z oknami wychodzącymi na ruchliwe skrzyżowanie, Saskia zapytała, jak zarabiam na życie. Odpowiedziałem, że nijak. Naprawdę?, nie mogła uwierzyć. Teraz nic nie robię, oznajmiłem. Zapytała więc, co robiłem wcześniej, żeby teraz nic nie robić, a ja jej odpowiedziałem, że służyłem w marynarce. Chyba pogodziła się z tym, że nie powiem nic więcej i tamtego wieczoru nie zadawała już pytań. Po kilku dniach, kiedy wróciłem z całodziennej przechadzki, zastałem pana i panią Pyz wpatrujących się z bardzo rozradowanymi minami w obraz, który dostarczono do hotelu – patrzyli na płótno, choć wciąż było owinięte brązowym papierem.

Nadal ci się podoba?, zwracam się do Saskii, mając na myśli nasz obraz. Tak, bardzo, odpowiada. Uśmiecha się i rozciera kolana. To dziwne, spotkaliśmy się tak niedawno, a siedzimy razem w hotelowym pokoju i wybieramy się szukać mieszkania, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Zachowujemy się, jakbyśmy mieli wiele rzeczy do omówienia, chociaż to nieprawda. Szybko i zupełnie przypadkowo zrodziła się między nami bliskość. Siadam obok niej na łóżku i sznuruję buty, uświadamiając sobie, że ta bliskość w każdej chwili może zniknąć. Nasza relacja prawdopodobnie nie przetrwa pierwszego sporu. Tym, co umacnia tę bliskość, jest nasza wzajemna uprzejmość. Saskia zawsze jest ujmująca, a ja jej nie ustępuję w grzeczności. Pójdziemy?, pyta. A chcesz?, odpowiadam. Wygląda przez okno. Na dworze jest ohydnie. Śnieg stał się mokry i szary, wieje silny wiatr – tak silny, że przy każdym podmuchu brzęczą szyby w oknach. Lubię chodzić po śniegu, bo wciąż do niego nie przywykłem, ale Saskia wychowała się wśród śniegów, które są dla niej tylko utrapieniem. Tak, mówi, chodźmy.

Wkładam palto. Ona wbija się w szary płaszcz i zakłada szarą czapkę. Chwyta torebkę, pod pachą ma złożoną gazetę. Dzisiaj miało być pogodnie, mówi. Otwieram przed nią drzwi, a ona przed wyjściem podchodzi do obrazu, unosi go i odwraca do góry nogami – czyli, zdaję sobie sprawę, tak jak powinno być – po czym znów opiera płótno o komodę. Aha, mówię. Czasem trudno się zorientować, odpowiada. Wychodzimy na korytarz i spotykamy Japończyka – jednego z moich sąsiadów – który zmierza pod prysznic. Ma na sobie biały szlafrok i wielkie, niebieskie plastikowe klapki, przed sobą trzyma oburącz starannie złożoną odzież, na której leżą cienki brązowy pasek i jakieś kosmetyki. Saskia mija go nie unosząc głowy, on na nią również nie patrzy. Przekonałem się, że ludzie tutaj upewniają siebie nawzajem o tym, że istnieją – że istnieje życie, istnieje miasto – nie chcąc mieć ze sobą nic wspólnego. Mieszkam obok Japończyka już od kilku tygodni, ale dopiero niedawno zaczęliśmy wymieniać powściągliwe pozdrowienia.

Wsiadamy z Saskią do windy. Przeznaczonej dla mniej więcej dwóch osób. Pachnącej jak potpourri. Kiedy wysiada się z windy, przez pewien czas pachnie się jak potpourri, a jeśli mieszka się tu wystarczająco długo i jeździ windą wystarczająco często, nawet sny zaczynają pachnieć jak potpourri. Wsiadam pierwszy, bo Saskia otworzyła przede mną drzwi. Stoimy naprzeciw siebie, metalowe wierzeje z małą szybką zatrzaskują się. Saskia naciska guzik i winda zjeżdża na dół. Jest stara, nie ma drzwi wewnętrznych, zatem kiedy się zjeżdża, można podziwiać szorstkie betonowe ściany między piętrami. Saskia odwraca się nieco, żebyśmy się nie stykali twarzami. Chociaż jestem o stopę albo i więcej od niej wyższy. Któregoś wieczoru, kiedy chodziliśmy w zimnie po mieście, wzięła mnie pod rękę i przysunęła się bardzo blisko – było zimno jak jasna cholera – a ja stawiałem małe kroki, żeby nie musiała biec. Winda trzeszczy. Zawsze trzeszczy, ale teraz z jakiegoś powodu trzeszczy głośniej niż zazwyczaj. Powinienem coś powiedzieć, lecz zanim otworzyłem usta, Saskia mówi: Znalazłam trzy mieszkania w dobrym położeniu. Najpierw pojedziemy tam. Są jeszcze inne, wiele innych, ale te są dalej. Trzeba zacząć od śródmieścia. Dziękuję za pomoc, odpowiadam. Jestem pewien, że wynająłbym pierwsze, do którego bym wszedł. A później obejrzałbym coś innego i gorzko tego żałował. Uśmiecha się. Winda zatrzymuje się ze zgrzytem. Podskakuje i podjeżdża wolno do góry. Zapala się zielone światełko, co oznacza, że możemy wysiąść. Saskia otwiera drzwi.

W recepcji nikogo nie ma. Recepcja to tylko lada z dzwonkiem. Kiedy się dzwoni, często trzeba czekać dobre pięć minut, zanim pojawią się uśmiechnięci pan lub pani Pyz. Pan Pyz jest łysym mężczyzną z dużym brzuchem, a pani Pyz to wysoka kobieta z wydatnym arystokratycznym nosem. Naprzeciwko recepcji są drzwi prowadzące do restauracji i kawiarni, ale główne wejście do obu znajduje się od ulicy. Ściany pokryte są drewnianą boazerią i starymi tapetami. Wykładzina koloru burgunda jest upstrzona plamami, choć nie dlatego, że nikt tu nie sprząta, ale dlatego, że jest – albo wydaje się – stara. Ani w westybulu, ani w windzie nie widuje się hord dwudziestoparoletnich Amerykanów, Kanadyjczyków, Australijczyków czy Irlandczyków z plecakami, zerkających na mapy i rzygających gdzie popadnie. Nikt nie skarży się na wolną obsługę czy hałas. To hotel dla samotnych. Wieczorami restauracja zaludnia się mieszkańcami okolicy, którzy jadają tu kolacje. Wieczorami pani Pyz zakłada ludowy strój, w którym jej piersi wyglądają na większe. Od ósmej do jedenastej jest naprawdę głośno, a potem wszystko zamiera; w piątki jest inaczej, bo na dole gra bluesowy zespół. Kiedyś poszedłem ich posłuchać, ale długo nie wysiedziałem. Wyszedłem po trzech czy czterech numerach. Nie da się słuchać Europejczyków śpiewających bluesa. Robią to na poważnie, ale im są poważniejsi, tym bardziej stają się absurdalni. Muzycy znali się na bluesie, odwoływali się do dobrych instrumentalistów, ale ich wiedza była jałowa. I nigdy nie będzie inna. Za brzmieniem zespołu kryła się pustka, zamiast tradycji. Imitowali akcent czarnych i mówili łamaną angielszczyzną, i trochę było mi za nich wstyd, więc wyszedłem. Nie winię ich. W ten sposób się relaksują, w ten sposób składają hołd swojej ulubionej muzyce. Sala była wypełniona. Wszystkie stoły były zajęte, niektórzy stali. Następnego dnia pan Pyz zapytał, czy mi się podobało. Miałem w życiu taki okres, kiedy powiedziałbym mu, że było strasznie, ale wyszedłem z tego. Powiedziałem, że świetnie się bawiłem. Pan Pyz to miły człowiek i szczyci się swoim hotelem. A pani Pyz szczyci się swoim mężem.

Saskia idzie przede mną i pierwsza staje przed drzwiami. Odwraca się i robi minę, która mówi: „Będzie bolało”. Kuli się w sobie. Saskia potrafi w jednej sekundzie przejść od opanowania i chłodu do wesołości. Dlatego myślę, że niczego nie udaje. Chciałbym, żeby nasz związek przetrwał w obecnym kształcie najdłużej jak to możliwe. Chciałbym, byśmy pozostali dla siebie obcy. Otwiera drzwi. Na ulicy jest biało, a niebo ma ołowiany odcień. Naprzeciw nam wychodzi wieczna zmarzlina, bardziej dotkliwa niż się spodziewałem, choć prawdopodobnie taka sama jak wczoraj. Saskia szuka w torebce rękawiczek, zakładam zimową czapkę i naciągam ją na uszy – najgłębiej jak się da. Zapinam palto i stawiam kołnierz, wbijam ręce w kieszenie. Stacja metra, na której kupuję gazety i papierosy, jest po lewej stronie. Przystanek autobusowy jest bliżej, po prawej, ale autobus w drodze do śródmieścia często się zatrzymuje. W którą, pytam, do metra, czy do autobusu? Wszystko jedno, odpowiada. Samochody mają włączone reflektory, śnieg lśni w ich blasku, światła omiatają ulice, co sprawia, że ma się wrażenie, iż śnieg unosi się z ziemi, a nie pada z nieba. Może jednak autobus, mówi Saskia. Szczęka zębami. Wiata jest bliżej, dodaje. Przez dwie koleiny wypełnione rozdeptaną breją, w którą pod stopami przechodniów zamienia się gruba warstwa śniegu, schodzimy pospiesznie na chodnik. Jest trochę ślisko i staram się nadążyć za Saskią, wyjmuję więc ręce z kieszeni. I od razu zaczynają mi drętwieć palce. Wydaje mi się, że przez całe życie tylko raz doświadczyłem takiego mrozu: w Chicago, gdzie odwiedzałem starego znajomego. W Chicago przeklinałem mrozy, tutaj jakoś mi nie przeszkadzają. Jakbym wędrował po własnej wyobraźni, jakbym śnił.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: