Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pomocna łapa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pomocna łapa - ebook

Andy Carpenter powraca, a wraz z nim cięty język i całe stado psiaków!

Od jego sławy większa jest tylko miłość do czworonogów. Dlatego kiedy na parkingu niedaleko autostrady zostaje znaleziona ciężarówka pełna psów, to właśnie po niego dzwonią w pierwszej kolejności.

Sprawa jest jednak dużo bardziej skomplikowana, ponieważ nie chodzi wyłącznie o psy, a o martwego mężczyznę, którego znaleziono między nimi. I fakt, że jest on ofiarą morderstwa.

Sprawca przychodzi do Andy’ego i sam przyznaje się do winy, twierdząc, że działał w obronie własnej. Prosi Carpentera o pomoc. Mało tego – mężczyzna okazuje się byłym partnerem żony adwokata. Czy Andy poradzi sobie ze skomplikowaną zagadką kryminalną i rozsadzającą go zazdrością?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66967-63-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To nie ciężarówka z naczepą zwróciła uwagę Johna Paxosa.

Znajdował się właśnie na parkingu przy autostradzie nieopodal Paterson w stanie New Jersey i miał pełną świadomość tego, że kierowcy ciężarówek jak każdy robią sobie przerwy w jeździe i korzystają z toalet. Wprawdzie przy autostradzie nie brakowało specjalnych parkingów dla tirów, ale może tego akurat kierowcę zwyczajnie przycisnęło.

Dziwny był kąt, pod jakim ciężarówka stała zaparkowana, no ale jako się rzekło, facet mógł być w nagłej potrzebie. Nic nie wymagało od niego parkowania pod linijkę – miejsca było w bród. W gruncie rzeczy parking świecił pustkami, dopóki nie zatrzymał się na nim Paxos.

Niepokoiło co innego. Korzystając z toalety, Paxos nie minął się z nikim. Może kierowcą ciężarówki była kobieta? Znalazłszy się na zewnątrz, słyszał wyraźnie, że silnik tira chodzi na jałowym biegu. Nie miało to sensu; gdyby chciał, mógłby zaraz usiąść za jego kierownicą i odjechać jakby nigdy nic. Na szczęście dla beztroskiego kierowcy – jednej czy drugiej płci – Paxos nie był złodziejem, tylko farmaceutą. Owszem, kolekcjonował zabytkowe samochody, ale ta ciężarówka na pewno się nie zaliczała do tej kategorii.

Istniała szansa, że kierowca jest na naczepie i poprawia zabezpieczenie ładunku. Tak, bez wątpienia o to właśnie chodziło. Paxos, uspokojony, już miał wsiąść do swojego wozu i ruszyć w dalszą drogę, ale coś go przed tym powstrzymało.

Było to przeczucie – jedno z tych, które każą człowiekowi wsadzić nos w nie swoje sprawy. Paxos zawołał: „Halo, jest tam kto?” kilkakrotnie, za każdym razem nieco głośniej niż poprzednio. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Za to nagle usłyszał szczekanie.

Psów było więcej, tyle zrozumiał natychmiast. Wydawało mu się, że jest ich cały tabun. Później oszacuje, że trzydzieści, ale spudłuje haniebnie, zaniżając liczbę zwierząt. Od kiedy to psy są przewożone w ciężarówkach?

Zawołał ponownie, choć w tym hałasie i tak nikt by go nie usłyszał. Skoro jednak wcześniej usłyszały go psy, o czym świadczyły ich szczeki, człowiek na naczepie także nie powinien pozostać głuchy. A mimo to nie było żadnej reakcji.

Paxos nie mógł ot tak opuścić parkingu, nie przy tych wszystkich psach uwięzionych na naczepie ciężarówki. Mogło im być gorąco. Wiedział, że powinien kogoś zawiadomić, patrol ekologiczny albo policję.

Zdecydował się na ekopatrol; już po chwili rozmawiał przez telefon z dyspozytorem, dzieląc się z nim tym, co wiedział – a nie było tego wiele. Obiecał, że zaczeka na funkcjonariuszy, którzy mieli się zjawić na miejscu w ciągu dziesięciu minut.

Po paru minutach namysłu uznał, że nie chce stanąć z nimi oko w oko bez choćby sprawdzenia, jak się mają psy. Poza tym chciał wiedzieć, z czym właściwie ma do czynienia. Dlatego ostrożnie wdrapał się na naczepę i spojrzał w stronę, z której dobiegało szczekanie.

To wtedy zobaczył krew.Andy? Tu Ralph.

Na wyświetlaczu telefonu było napisane: „Numer zastrzeżony”, poza tym nie rozpoznaję głosu w słuchawce. Jedyny Ralph, jaki przychodzi mi do głowy, to Ralph Kramden, główny bohater filmu _Bardzo długa podróż poślubna_, ale wątpię, aby to on do mnie dzwonił.

– Ralph? – upewniam się.

– Ralph Brandenberger. Andy, musisz tu natychmiast przyjechać.

I wszystko jasne. Ralph Brandenberger jest dyrektorem schroniska Passaic County. Razem z przyjacielem Williem Millerem kieruję Fundacją Tara, poświęconą ratowaniu psów i noszącą imię mojej golden retrieverki, która jest najwspanialszym psem w historii wszechświata. Często pomagamy Ralphowi, gdy schronisko jest przepełnione – zabieramy wtedy część zwierząt i szukamy dla nich nowych domów.

Chyba nigdy nie rozmawiałem z Ralphem przez telefon i dlatego jego głos wydał mi się nieznajomy. Ale chodzi o coś jeszcze. Dyrektor schroniska jest zdyszany, a nawet… przestraszony.

– Chcesz, żebym przyjechał do schroniska?

– Nie. Jestem na parkingu przy autostradzie, niedaleko zjazdu sto pięćdziesiąt sześć. Andy, to okropne. Proszę, pośpiesz się.

– Co się stało?

Słyszę jakieś głosy w tle, po czym Ralph znów się odzywa:

– Nie mogę teraz rozmawiać. Każą mi się wycofać. Proszę, Andy!

Rozłącza się znienacka.

Czuję przerażenie. Skoro Ralph dzwoni do mnie i potrzebuje mojej pomocy w związku z czymś „okropnym”, na pewno dotyczy to psów – skrzywdzonych, rannych, źle traktowanych. A najbardziej ze wszystkiego na świecie nienawidzę właśnie krzywdzenia, ranienia i złego traktowania psów.

Moja żona Laurie jest na zakupach z naszym synem Rickym, nie mogę więc jej poprosić, aby pojechała ze mną. Dzwonię zatem do Williego Millera, co wiąże się z pewnym ryzykiem. Willie bywa niezrównoważony, a że to niezrównoważenie idzie w parze ze znajomością karate, często robi się naprawdę groźnie.

Gdy mamy człowieka, który zrobił psu krzywdę, i gdy Willie jest w pobliżu, sytuacja staje się paskudna, i to w mgnieniu oka. Mój przyjaciel ma na punkcie psów jeszcze większego bzika niż ja, a to wiele mówi.

Tak więc dzwonię do niego i informuję, że odbiorę go po drodze z fundacji. Czeka na zewnątrz, po czym przez dziesięć minut bombarduje mnie pytaniami, na które nie mam odpowiedzi. Zerkam na niego i widzę, że dłoń ma zaciśniętą w pięść – z łatwością się domyślam, jaki obraz podsuwa mu wyobraźnia. Jednym z elementów jest skrzywdzony pies, drugim człowiek, który go skrzywdził. Willie już szykuje się do akcji.

– Tylko spokojnie – przemawiam kojącym głosem, wiedząc, że moje słowa nie odniosą najmniejszego skutku.

– Dam radę.

Nie mam pojęcia, co chce przez to powiedzieć, ale też brak mi czasu, aby się nad tym głębiej zastanowić. Jesteśmy już na wysokości parkingu. Nie mogę na niego zjechać, ponieważ drogę przecina taśma policyjna. Nie żeby to stanowiło jakiś problem samo w sobie, lecz taśmy – jak to często bywa – pilnują policjanci.

Parkuję więc na poboczu i razem podchodzimy do taśmy, gdzie zatrzymuje nas funkcjonariusz, którego nie rozpoznaję.

– Wstęp wzbroniony.

– Nazywam się Andy Carpenter. A to jest Willie Miller.

– Powinno mi to coś mówić? – Najwyraźniej nie jest świadom mojej sławy, może powinienem odtąd nosić przy sobie wycinki z gazet na swój temat?

Jakieś dwadzieścia metrów za policjantem stoi Ralph. Dostrzega nas i rusza biegiem w naszą stronę.

– Wszystko dobrze, panie władzo – rzuca do funkcjonariusza. – Oni są ze mną.

Deklaracja ta nie robi na policjancie żadnego wrażenia.

– A pan to niby kto?

– Ten, co was wezwał na miejsce zdarzenia.

Rozmowa ma fascynujący przebieg, ale moją uwagę zaprząta inny policjant. To kapitan Pete Stanton, mój najbliższy i jedyny przyjaciel z miejskiej komendy policji.

Pete dowodzi wydziałem zabójstw, co sprawia, sytuacja staje się jeszcze bardziej niejasna i złowróżbna. Nawet w Paterson policję interesują głównie morderstwa wśród ludzi. Obecność tutaj zarówno Ralpha, jak i Pete’a czyni tę konkretną sprawę dziwnie międzygatunkową.

Czy mi się tylko zdaje, czy Pete wzdycha na mój widok? To, że się przyjaźnimy, niestety nie chroni mnie przed jego pogardą dla adwokatów. W każdym razie podchodzi do nas i zapewnia funkcjonariusza, że bierze to na siebie.

– Jesteś tu z powodu psów czy szukasz następnego frajera?

– Nie mam pojęcia. Ralph po mnie zadzwonił.

Dyrektor schroniska potakuje skinieniem.

– Chodzi o psy – wyjaśnia.

– Co tu się właściwie dzieje? – dopytuję.

– Widzisz tę ciężarówkę? Jest w niej pełno psów i jedna ofiara zabójstwa.

– Kto?

Pete marszczy czoło.

– Martw się lepiej o psy. – Następnie zwraca się do policjanta pilnującego taśmy: – Przepuść ich. Ale jeśli ten tutaj zacznie się zachowywać jak adwokat, masz moje pozwolenie, by go zastrzelić.

Po tych słowach oddala się – zapewne na miejsce zbrodni – zostawiając Ralpha, Williego i mnie zdanych na siebie.

– Zechcesz mnie wprowadzić, Ralph?

– Andy, nie uwierzysz, jak ci powiem…Na naczepie jest sześćdziesiąt jeden psów – opowiada Ralph. – Jeśli wierzyć papierom, gość je przywiózł z Południa, no wiesz, w celu ratunku.

Dobrze wiem, o czym mowa. Sytuacja zwierząt bezdomnych u nas, na północnym wschodzie USA, jest niewypowiedzianie lepsza niż na Południu, skąd rokrocznie wywozi się setki psów, którym w innym razie groziłaby eutanazja. Większość futrzaków trafia do Nowej Anglii; dotychczas nikt nie powiedział, dokąd miał trafić ten transport.

– Jakie to psy?

– Różne. Nie miałem czasu dobrze się im przyjrzeć. Facet, który to zgłosił, mówił, że na naczepie jest ciało, ale jak tylko je zobaczyłem, dałem stamtąd nogę. Truposze mnie przerażają. Na pewno widziałem kilka staruszków i jedną golden retrieverkę z małymi.

– Zabierzmy je stamtąd – wtrąca Willie, odzywając się po raz pierwszy od przybycia na miejsce.

Ralph kręci głową.

– Nie pozwolą na to. Gadają coś o dowodach.

– Większej bzdury nie słyszałem – ucina Willie. – Te psy trzeba wyprowadzić z naczepy.

– Pogadam z Pete’em – rzucam i kieruję się w stronę Stantona.

Mój przyjaciel rozmawia właśnie z dwoma detektywami, z których każdy został przeze mnie wzięty – przy tej czy innej okazji – w krzyżowy ogień pytań na sali sądowej. Chyba dlatego powitanie, które mi fundują, jest raczej oschłe.

– Co tam znowu? – pyta sarkastycznie Pete. Pokazuje swoim podwładnym, jak bardzo gardzi tym upierdliwym adwokatem, który nie chce mu dać spokoju. Okazywanie mi nienawiści zdobywa mu szacunek na komendzie.

– Możemy wyprowadzić psy z naczepy?

– Jeszcze nie. Najpierw musimy je zewidencjonować i sprawdzić pod kątem śladów.

– Będziesz je wszystkie przesłuchiwał? – pytam. – A może podepniesz je do wykrywacza kłamstw? Słyszałem, że jest wśród nich mieszaniec labradora, który wygląda podejrzanie. Z niego na pewno coś wyciągniesz.

Pete zauważa, że ich obowiązkiem jest nie przeoczyć niczego, choć oczywiście nie robią sobie większych nadziei. Wszystko potrwa do kilku godzin.

– Kilka godzin? Radzę ci je wyprowadzić na spacer w międzyczasie, inaczej w środku zrobi się nieprzyjemnie. Albo co gorsza, zasikają ci ślady.

O tym kapitan nie pomyślał. Taka perspektywa każe mu zmienić szacunki do około godziny.

Zabieram Williego i Ralpha do wypożyczalni samochodów, która mieści się pięć minut jazdy od parkingu. Na miejscu czeka na nas żona Williego, Sondra. Wypożyczamy trzy duże furgonetki, aby przewieźć nimi psy, gdy policja już je wypuści.

Sondra telefonuje do osób, które regularnie pomagają w fundacji. Ich obowiązki sprowadzają się do zabierania na spacery, głaskania i darzenia uczuciem naszych podopiecznych, co jest bardzo ważne w procesie socjalizacji. Słyszymy od Sondry, że wolontariusze będą na nas czekać w siedzibie fundacji.

Szacowana godzina przedłuża się o dwadzieścia minut, co jest powodem rosnącego podenerwowania psów. W końcu sprowadzamy je kolejno z naczepy, pozwalamy im na krótki spacer i umieszczamy je w furgonetkach – wszystko to zajmuje kolejną godzinę. Domyślam się, że psy się stresują, ale znoszą to nad wyraz dzielnie.

Rzeczywiście są przeróżne. Każdego rozmiaru i kształtu, w każdym dosłownie wieku. Golden retrieverka wydaje się nam wdzięczna, gdy zabieramy jej szczenięta; nic dziwnego, musiały ją doprowadzać do szału. Biedaczka nie wie jeszcze, że wkrótce znów będą razem.

Sondra zdążyła wrócić do fundacji, gdzie wraz z wolontariuszami czeka, aż Ralph, Willie i ja podjedziemy furgonetkami pełnymi psów.

Żona Williego ma niesamowite zdolności organizacyjne; gdyby to ona dowodziła podczas lądowania w Normandii, do zachodu słońca alianci raczyliby się lodami na plaży. Sześćdziesiąt jeden psów w rekordowym czasie zostaje wyspacerowanych, nakarmionych i umieszczonych w boksach, z których każdy jest wyposażony we własny materac.

Fundacja mieści się w dawnym budynku lodowiska, nie narzekamy więc na brak miejsca. Zależało nam na przestrzeni, ponieważ zakładaliśmy, że pewnego dnia dojdzie do powodzi, trzęsienia ziemi albo innej katastrofy naturalnej, w wyniku której mnóstwo zwierząt domowych znajdzie się na ulicy. Nikomu z nas nie przyszło nawet do głowy, że powodem zatłoczenia będzie strzelanina na parkingu przy autostradzie.

Willie i Sondra nie opuszczą posterunku do rana, na wypadek gdyby nowi lokatorzy wymagali specjalnej opieki. Mamy w siedzibie fundacji przewidziany na takie sytuacje pokój noclegowy. Weterynarz pojawi się najszybciej, jak to będzie możliwe – podda nowo przybyłych badaniu, po czym zaczniemy planować co dalej.

Zdążyłem się skontaktować z Laurie kilkakrotnie, żeby informować ją o postępach naszych działań. Teraz telefonuję, aby powiedzieć, że zbieram się już do domu.

– Zatrzymam się tylko w sklepie po parę rzeczy.

– Przyjedź prosto do domu – prosi mnie żona.

Dziwna prośba z jej ust, dziwniejsza nawet ze względu na ton, jakim została wypowiedziana.

– Dlaczego? Co się dzieje?

– Po prostu przyjedź prosto do domu, Andy. Jest tu ktoś, z kim musisz porozmawiać.

– Kto taki?

– Muszę kończyć. Nie zatrzymuj się nigdzie po drodze, pamiętaj.

Nie mam pojęcia, o co może chodzić ani tym bardziej o kogo. Nie przeszkadza mi to jednak wyobrażać sobie przeróżnych możliwości, z których każda kolejna jest mniej prawdopodobna. Szanse na to, że nagłe przerwanie połączenia przez Laurie oznacza coś dobrego, są minimalne. Będąc tego w pełni świadom, mam nadzieję, że obejdzie się bez tragedii. A cokolwiek złego się stało, niech nie dotyczy Ricky’ego, dobrze?

Na naszym podjeździe stoi auto, którego nie rozpoznaję; dzięki swoim nadzwyczajnym zdolnościom dedukcyjnym natychmiast wiem, że jest to wóz tej osoby, przy której Laurie nie chciała rozmawiać. Ponieważ na zderzaku nie ma żadnych naklejek, który by coś mówiły o charakterze właściciela samochodu i jego tożsamości, chcąc odkryć jedno i drugie, muszę albo się włamać do wozu i schowka na rękawiczki, albo wejść do domu. Wybór nie jest łatwy, bo o ile nie mam zadatków na włamywacza, o tyle wyjątkowo wejście do własnego domu napawa mnie strachem.

Ostatecznie jednak nazywam się Andy Carpenter i mam w sobie niespożyte pokłady odwagi, dzięki którym przekraczam próg.

W tej samej chwili z pokoju rodzinnego wychodzi Laurie, żeby mnie przywitać.

– Co się dzieje? – pytam ją. – Kto do nas przyjechał?

– Dave Kramer.

Powinienem był jednak włamać się do tego samochodu.Dave Kramer to dawny chłopak Laurie.

Za samo to mógłbym go nienawidzić jak własną nemezis.

Ale to nie wszystko.

Byli w poważnym związku, który trwał niemal dwa lata.

Ale to nie wszystko.

Dave zerwał z moją żoną.

Z tego powodu jest najbardziej tępym człowiekiem na świecie i nie pomogłoby mu codzienne ostrzenie. Poza tym właściwie nic o nim nie wiem. To znaczy wiem, że kiedyś był gliną, a potem prywatnym detektywem. I że Laurie krótko pracowała u niego po tym, jak sama odeszła z policji.

Na tym moja wiedza się kończy, ponieważ Laurie odmówiła mi odpowiedzi na pytania o Dave’a. Uczyniła tak być może dlatego, że pytając, zwykle jęczałem i skomlałem, choć może chodziło o to, że moje pytania były nietaktowne i naruszały jej strefę bezpieczeństwa. Jakkolwiek było, szybko zrozumiałem, że Dave Kramer będzie żył głównie w mojej głowie.

Aż do dzisiaj.

– Dave Kramer? – powtarzam, chyba mając nadzieję, że się przesłyszałem. Może Laurie wymieniła imię i nazwisko rymujące się z Dave Kramer, na przykład Brace Flamer czy Knave Shamer. Może jednak powinienem pójść i włamać się do tego auta?

Moja żona potakuje.

– Dave Kramer.

– Odchodzisz ode mnie?

– Andy… – W jej głosie pobrzmiewa frustracja.

– Odchodzisz?

– Jesteśmy małżeństwem – mówi. – Musiałabym wziąć prawnika, a…

Wpadam jej w słowo:

– Nie zamierzam być twoim adwokatem w naszej sprawie rozwodowej. Poza tym użyję całej swojej prawniczej błyskotliwości, żeby cię puścić z torbami. Zostaniesz upokorzona i spotkasz się z ostracyzmem. Nawet telemarketerzy nie będą odbierać telefonów od ciebie.

– Andy… – Tym razem frustracji towarzyszy rozdrażnienie. – Idź i porozmawiaj z nim.

– Najpierw mi powiedz, dlaczego przyszedł się z tobą zobaczyć.

– Nie ze mną. Z tobą.

A to ci dopiero niespodzianka! Niewystarczająco duża jednak, abym przestał się zachowywać jak sztubak.

– Zamierza mnie poprosić o twoją rękę?

Laurie nie zniża się do odpowiedzi, tylko się obraca i znika w kuchni. Wiem, że powinienem za nią pójść, ale nie mam ochoty. Niestety ucieczka nie wchodzi w grę, ponieważ tu mieszkam. A jeśli się schowam pod kanapą, Laurie mnie znajdzie.

No więc wchodzę do kuchni, gdzie zastaję go, jak siedzi przy moim stole, pije moją kawę i drapie za uchem mojego psa. Na pysku Tary widzę szeroki uśmiech, jakby zupełnie się nie przejmowała swoją zdradą. Właśnie to – zdrada Tary – boli mnie najbardziej.

Nasz basset, Sebastian, siedzi u stóp wroga, czekając na swoją kolej. Zdrajcy, gdziekolwiek spojrzę.

– Andy, to Dave Kramer. Dave, poznaj Andy’ego.

Wstaje na powitanie, a ja automatycznie zadzieram głowę. Dave ma chyba metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Gdy się podnosi, odnoszę wrażenie, jakby się rozsuwał teleskopowo. Ponieważ sam mierzę ledwie metr osiemdziesiąt, i to w dwu parach grubych skarpetek na nogach, muszę zadrzeć także rękę, aby wymienić uścisk dłoni. A nie cierpię tego robić.

Zwykle nie zwracam uwagi na męski wygląd, ale muszę przyznać, że Dave Kramer jest przystojny wedle powszechnych standardów. Oczywiście mam gdzieś powszechne standardy. Sam prezentuję się nieźle, choć nieco ekscentrycznie – i to jest standard, do którego się stosuję.

– No więc? – rzucam. Zadaję pytanie otwarte, aby popchnąć sprawy do przodu najszybciej jak się da.

– Właśnie wspominaliśmy z Laurie stare dobre czasy – odpowiada Dave.

– Jak miło – komentuję, na co Laurie reaguje milczącym ściągnięciem brwi. Nie mam pojęcia, jak to robi, ale jej milczące wyrzuty potrafią być ogłuszające.

– Właściwie to chciałem rozmawiać z tobą – dodaje Kramer. – Wykorzystując znajomość z Laurie.

Nie odpowiadam, gdyż nie mam nic do powiedzenia. Dave wyłuszczy swoje powody szybciej, jeśli nie będę mu przeszkadzał.

– Chciałbym, żebyś mnie reprezentował.

– Jestem na emeryturze.

– Laurie twierdzi, że przechodziłeś na emeryturę co najmniej sześć razy. Zawsze bez sukcesu.

– To jest szczęśliwy siódmy raz. – Po chwili ciszy dodaję: – Po co ci adwokat?

– Doszło dziś do zabójstwa. Człowiek, który prowadził ciężarówkę pełną psów, zginął zastrzelony na parkingu przy autostradzie. Ale tyle już wiesz.

Kiwam głową.

– Spędziłem tam ostatnie cztery godziny.

– Policja uważa, że to ja jestem zabójcą, a jeśli nawet nie, wkrótce będzie tak myślała. Trafię do aresztu.

– Skąd te obawy? – pytam.

Dave nie spuszcza ze mnie wzroku, kiedy mówi:

– Ponieważ faktycznie ja go zabiłem.Nazywa się Kenny Zimmer i jest… a właściwie był kawałem sukinsyna. Zabiłem go w obronie własnej, ale on i ja mamy burzliwą przeszłość.

– To znaczy? – dopytuje Laurie. Chyba widzi, że nie chcę mieć z tą sprawą nic wspólnego, i dlatego zadaje pytania, które normalnie ja bym zadał.

– Straciłem przez niego swoją licencję.

– Nie miałam pojęcia, że straciłeś licencję – zauważa Laurie.

Dave potwierdza skinieniem.

– Pewien mój klient przyszedł raz do mnie i powiedział, że jego piętnastoletnią córkę napadł w parku jakiś facet. Oczywiście zwiał, a gdy dziewczyna poszła z tym na policję, usłyszała, że nie mają żadnego punktu zaczepienia ani nawet dowodu, że w ogóle doszło do przestępstwa.

– I ten klient chciał, żebyś to ty wytropił złoczyńcę?

– Tak. Co też uczyniłem. Napastnikiem okazał się wspomniany już kawał sukinsyna, Kenny Zimmer. Poinformowałem o tym stróżów porządku, którzy jednak nie byli skorzy, by go aresztować.

– Dlaczego?

– Rozwiązując sprawę, uciekłem się do pewnych niekonwencjonalnych zachowań. Na obronę policjantów mogę powiedzieć tyle, że nic z tego, co zdobyłem, nie kwalifikowało się do materiału dowodowego. Nie sądzę więc, aby mieli go za niewinnego, raczej byli świadomi, że go nie przyskrzynią. W swoim mniemaniu podjęli zapewne najlepszą decyzję z możliwych.

– Co zrobiłeś potem? – pyta Laurie.

– Poszedłem się rozmówić z Kennym. Po dłuższych pertraktacjach przyznał się do winy. Uczynił to z uśmiechem na ustach. Był to jeden z tych uśmieszków, które najchętniej ściera się ludziom z twarzy.

– I? – Laurie zachęca Dave’a, aby mówił dalej.

– I starłem mu go. A on poszedł na policję i zgłosił atak na swoją osobę. Tak po prawdzie, nigdzie nie poszedł, tylko zadzwonił ze szpitala. W którym spędził trzy tygodnie.

– Przez to straciłeś licencję?

Kramer potakuje skinieniem.

– Przyznałem się do pomniejszych zarzutów, by uniknąć więzienia, ale z licencją musiałem się rozstać.

– Wpakowałeś go do szpitala i zdołałeś się z tego wywinąć? Jak?

– Policjanci mieli o mnie dobre zdanie, a o Kennym przeciwnie. Cieszyli się, że go załatwiłem, ale nie mogli tego otwarcie przyznać. Sądy nie były w stanie ukarać Kenny’ego, więc ja to zrobiłem. Powiedzmy, że była to usterka systemu.

– Kiedy to wszystko miało miejsce? I jakim cudem później pracowałeś dalej jako prywatny detektyw? – Laurie znów mnie wyręcza.

– Z Kennym ściąłem się dwa lata temu. Utrata licencji niewiele w moim przypadku zmieniła. Wykonuję swój zawód, tyle że bez błogosławieństwa władz. Odeszło paru ważniejszych klientów, ale poza tym interes się jakoś kręci.

Laurie zwraca się do mnie:

– Andy, masz jakieś pytania?

Potrząsam głową.

– Na razie nie. Świetnie ci idzie.

Wiem, że moje zachowanie ją frustruje, ale naprawdę nie jestem zadowolony, że mnie w to wciągnęła. Adwokatów nie brakuje, Dave mógłby zatrudnić któregokolwiek, nawet jeśli nie byłby on równie genialny jak ja.

– Co wydarzyło się dzisiaj? – Laurie przechodzi do sedna.

Wpadam jej w słowo:

– Nie mam pytań, ale mam radę. Uważaj na to, co zaraz powiesz. Nic z tego, co mówisz, nie jest objęte tajemnicą.

– Od kiedy tajemnica zawodowa nie obowiązuje adwokatów?

– Jeszcze się nie zgodziłem ciebie reprezentować, a ty mnie nie wynająłeś.

– Mam szczerą nadzieję, że to się wkrótce zmieni – mówi Kramer. – Ale spokojna głowa, nie powiem nic obciążającego. Nie mam nic na sumieniu.

– Dopiero co się przyznałeś, że zabiłeś człowieka – wytykam mu.

– Fakt napaści jest znany ogółowi, a śmierć nastąpiła w wyniku obrony własnej.

Kiwam głową, dając znać, że przyjmuję jego argumenty.

– Ofiara zabójstwa… Kenny Zimmer. Czy to on uratował te wszystkie psy?

Wydaje mi się, że na twarzy Laurie widzę przelotny uśmiech; pierwszy, odkąd pojawiłem się w domu. Moja żona wie, że raczej nie wziąłbym strony kogoś, kto skrzywdził… o zabiciu nawet nie mówiąc… miłośnika zwierząt gotowego nieść pomoc bezdomniakom.

Kramer kręci przecząco głową.

– Nie, Kenny był tylko kierowcą. Zapłacono mu, żeby pojechał na Południe i przetransportował kilkadziesiąt psów. Wykonywał jedno z wielu zleceń, równie dobrze mógłby przewozić arbuzy.

– Skąd się wziąłeś w jego ciężarówce? – pyta Laurie, mimo że obecność w ciężarówce ofiary nie stanowi problemu. Bardziej problematyczny jest fakt zabójstwa, ale przypuszczam, że kiedyś do tego też dojdziemy.

– To długa historia – odpowiada Dave. – Chyba nie mamy na nią czasu.

Jak na zawołanie rozlega się dzwonek do drzwi.

– Widzicie? Policja już tu jest.

– Kto im powiedział, gdzie cię znajdą? – dziwię się.

– Poprosiłem moją żonę, aby powiedziała prawdę, kiedy po mnie przyjdą.

– Masz żonę?

Kramer potakuje.

– Od dwóch lat. Ale to chyba bez znaczenia?

– Ależ tak – kłamię. – Zupełnie bez znaczenia.Gdy otwieram drzwi, w progu stoi Pete Stanton w towarzystwie trzech funkcjonariuszy. Wszyscy mają wyciągniętą broń, co wydaje się mądrym posunięciem, skoro przyszli aresztować podejrzanego o morderstwo. Z ich punktu widzenia możemy być zakładnikami albo coś. Nie oznacza to jednak, że nie mogę sobie zażartować z Pete’a.

– Mam nadzieję, że kulę trzymasz w kieszonce koszuli, Barney.

Dziwne, ale Stanton nie jest rozbawiony.

– Kramer tu jest?

– Tak.

– Nadal twierdzisz, że pojawiłeś się na miejscu zbrodni tylko ze względu na psy? Bo jakoś zapomniałeś nadmienić, że reprezentujesz mordercę.

– Pozwól, że powtórzę: nie masz pojęcia, o czym mówisz.

– Przyprowadź go.

– Żebyś mógł go aresztować?

– Nie, wymienimy się przepisami.

Zanim zdążę się odciąć, Laurie i Kramer podchodzą do drzwi.

– David Kramer? – rzuca pytająco Stanton.

– Przecież wiesz, z kim masz do czynienia, Pete.

Kapitan oznajmia, że Dave jest aresztowany, po czym jeden z funkcjonariuszy odczytuje zatrzymanemu jego prawa. Po wszystkim Pete rzuca:

– Idziemy.

Zakładam, że Kramer nie jest głupi, ale i tak na wszelki wypadek mu radzę:

– Tylko z nikim nie rozmawiaj. Ani pary z ust.

– Mówisz to jako mój adwokat?

– Odezwę się do ciebie w tej sprawie.

– Mam nadzieję, że wcześniej niż później.

Ostatnia prośba jest całkiem rozsądna, odpowiadam więc:

– Zdecydowanie wcześniej.

Ledwie drzwi się zamknęły, Laurie pyta:

– No dobrze. Gdzie to zrobimy?

– Najchętniej w łóżku.

– Andy…

– W kuchni powinno być wystarczająco wygodnie.

Wracamy zatem do kuchni na „poważną rozmowę”. Potwornie się boję poważnych rozmów prowadzonych pod przymusem, nie pamiętam ani jednej, która byłaby przyjemna. Moim zdaniem rozmowa to coś spontanicznego, co wynika naturalnie, zamiast być zaplanowane i narzucone.

Laurie idzie przodem, a Tara wlecze się obok mnie. Nie wydaje się przejęta, gdy mówię do niej: „Porozmawiamy później, zdrajczyni”. Jeśli chodzi o Sebastiana, to najwyraźniej nie uważa, aby jego obecność przy naszej rozmowie była konieczna, w każdym razie nawet nie podnosi się z legowiska. Pewnie przeczuwa, jak to się dla mnie skończy.

W kuchni Laurie nalewa nam kawy.

– Od czego zaczniemy? – pyta.

– Moglibyśmy rzucić monetą, ale nawet gdybym wygrał, i tak bym odroczył decyzję do drugiej połowy. – Nawiązuję do futbolu amerykańskiego, nie mogę więc być pewien, czy Laurie załapała. Ale nie mam wątpliwości co do jednego: żona ignoruje moją uwagę.

– Andy, dobrze poznałam Dave’a Kramera. Naprawdę dobrze.

Milczę. W duchu się cieszę, że nie dodała: dogłębnie. Tymczasem Laurie kontynuuje:

– Jeżeli mówi, że zabił w obronie własnej, to zabił w obronie własnej. Dave nie jest kłamcą. Nie jest też mordercą.

– Wierzę ci. Ale na świecie jest mnóstwo niekłamców i niemorderców, których mimo wszystko nie reprezentuję.

– Sporo też jest tych, których reprezentowałeś.

– To prawda – przyznaję niezobowiązującym tonem, przynajmniej na tyle, na ile mnie stać.

Problem z poważnymi rozmowami polega na tym, że ich uczestnicy ostatecznie muszą zająć określone stanowisko. To część umowy. Ja po prostu próbuję przeciągnąć to w czasie, lecz niestety sprawa jest wyjątkowo nagląca.

– Czy chociaż rozważysz wzięcie jego sprawy? – pyta Laurie.

Mogłaby zwyczajnie zapytać, czy wezmę jego sprawę, ale jak widać, woli do zwycięstwa dochodzić stopniowo. Z Laurie jest nadzwyczajny strateg, a ja wpadłem jak śliwka w kompot.

– Mówiłem ci przecież, że chcę zmniejszyć liczbę prowadzonych spraw – przypominam jej.

– Zmniejszyć? Od pół roku nie prowadzisz żadnej sprawy!

– Sama widzisz, moja metoda działa – odpowiadam.

Prawda wygląda tak, że jestem bogaty z domu – czy też dzięki spadkowi, który mi przypadł w udziale – a poza tym odłożyłem co nieco z poprzednich honorariów, no i zainwestowałem co trzeba. Dlatego nie muszę pracować, a że nie lubię pracy jako takiej, nie powinienem pracować. Niestety nie wszystko idzie po mojej myśli, a ostatnie błogie pół roku to tylko wyjątek potwierdzający regułę.

– Od takich spraw nigdy nie stroniłeś: fałszywie oskarżony człowiek, którego wolność, a nawet życie znalazły się na szali.

– Mam dużo zajęć – bronię się. – Szkoła Ricky’ego zaczyna się za trzy tygodnie, będzie nowy sezon rozgrywek, muszę też oddać samochód do przeglądu, a przedtem… jak sama wiesz… będzie Halloween. Wciąż nie mamy kostiumów, a ja wolałbym się nie przebierać znowu za prawnika.

– Andy, weźmiesz jego sprawę czy nie?

– Takie to dla ciebie ważne?

No, wydusiłem to z siebie wreszcie. Kluczowe pytanie, które przesądzi wszystko. Mieszkając w domu rodzinnym, mogłem zawsze powiedzieć „nie”, chyba że któryś z moich bliskich powołał się na znaczenie danej sprawy dla niego osobiście – co nie działo się często. Zarazem powstawał imperatyw.

Po naszym ślubie Laurie przyjęła to podejście, a ja nie pamiętam sytuacji, aby jedno odmówiło drugiemu w razie powołania się na ten argument. Oznacza to, że właśnie rzuciłem Laurie rękawicę, którą ona może podnieść lub nie. Mam nadzieję, że tego nie zrobi, ale jestem gotów się założyć, że jednak zrobi.

– Ważne dla mnie jest to, aby Dave miał możliwie najlepszego adwokata, nawet jeśli ty nim będziesz.

– Zatem tak? To dla ciebie ważne? – dopytuję. Wolę mieć całkowitą jasność.

Laurie waha się przez chwilę, po czym spuszcza bombę na moją głowę.

– Chyba tak… Tak. To dla mnie ważne. – Nieoczekiwanie otwiera przede mną tylną furtkę. – Ale nie mniej ważne jest dla mnie twoje szczęście, a wiem, ile pracy ta sprawa będzie wymagać.

Właśnie wykonała konwersacyjny podwójny piruet z akslem. Gdyby manipulacja była konkurencją olimpijską, nawet rosyjski sędzia przyznałby Laurie dziesięć punktów.

Na wypadek gdybyście prowadzili punktację w domu, oto jak przedstawia się sprawa. Jeśli odmówię, będę nieszczęśliwy, tak samo jak Laurie. Jeśli się poddam, nieszczęśliwy będę ja, za to Laurie będzie szczęśliwa, choć też odrobinę winna.

Poważna rozmowa nie przebiegła w stu procentach po myśli żadnego z nas.

– Zgoda, będę go reprezentował.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: