Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pomór - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pomór - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TE­GOŻ AU­TO­RA:

Z tej smut­nej zie­mi . Po­ezye. Na­kład Księ­gar­ni Pol­skiej. Lwów 1903. Cena 2 kor.

Ska­pa­ny świat . Dra­mat w 4 ak­tach z epi­lo­giem. Na­kład Księ­gar­ni Pol­skiej. Lwów 1903. Cena 1 kor. 20 hal.

Ofia­ra . Dra­mat w 3 ak­tach z 1846 r. Na­kład Spół­ki "Książ­ka" Kra­ków 1905. Cena 1 kor. 50 hal.

Wina i Kara. Tra­ge­dya w 3 ak­tach. Na­kład Spół­ki "Książ­ka". Kra­ków 1905. Cena 2 kor.

Her­ku­les no­wo­żyt­ny i inne we­so­łe rze­czy . Wy­da­nie dru­gie Na­kład Spół­ki "Książ­ka". Kra­ków 1907.Cena 2 kor.

Nad urwi­skiem . Wy­da­nie dru­gie z do­dat­kiem " Li­stów ze wsi ".Na­kład Spół­ki "Książ­ka". Kra­ków 1909. Cena 3 kor.

Ko­mor­ni­cy . Po­wieść. Wy­da­nie dru­gie. Na­kład To­wa­rzy­stwa Wy­daw­ni­cze­go. Lwów 1908. Cena 2 kor. 60 hal.

Mi­łość pa­ster­ska . No­we­le. Na­kład To­wa­rzy­stwa Wy­daw­ni­cze­go. Lwów 1908. Cena 2 kor. 40 hal.

Fra­nek Ra­ko­czy . Epi­log w 3 ak­tach. Na­kład To­wa­rzy­stwa Wy­daw­ni­cze­go. Lwów 1908. Cena 1 kor. 80 hal

W roz­to­kach . Po­wieść w 2 to­mach. Wy­czer­pa­ne. Wy­da­nie dru­gie w przy­go­to­wa­niu.

Wła­dy­sław Or­kanZŁE ROKI.

Było to w cza­sie, kie­dy Po­msta prze­szła po dwo­rach i osta­wi­ła za sobą: po­wy­tłu­ka­ne okna, po­roz­bi­ja­ne sprzę­ty, po­otwie­ra­ne sto­do­ły, a gdzie­nieg­dzie spa­le­ni­ska abo i tru­py. Strach było pa­trzeć na to znisz­cze­nie okrut­ne. Wi­dzia­ło się: ja­kiś duch za­tra­ty dmuch­nął pie­kiel­ną siar­ką po pa­ła­cach. I nie było jed­ne­go dwo­ru na zna­nym ob­sza­rze kra­ju, któ­ry­by od tej po­dmu­chy oca­lał. Wszyst­kie sta­ły, je­śli nie roz­wa­lo­ne, w za­nisz­cze­niu – i po­da­wa­ły czo­ła do upad­ku. Gdzie­nieg­dzie mur jeno ster­czał abo ko­min wy­so­ki nad zie­mią, a resz­ta się już roz­sy­pa­ła i za­le­ga­ła miej­sce po­koi daw­nych kupą gru­zów. Tu i ów­dzie jesz­cze pa­łac się odzier­żył, ale po­wy­wa­la­ne drzwi i po­wy­bi­ja­ne okna świad­czy­ły dość wy­raź­nie, że lu­dzi w nim nie­ma. I sta­ły te pa­ła­ce w opusz­cze­niu smut­nem, pa­trza­ły ku wsiom swo­im otwo­ra­mi okien – skąd daw­niej szły strach i gro­za, te­raz wia­ła pust­ka… Sta­ły, jak te gro­bow­ce ludz­kiej py­chy, po któ­rych woj­na prze­szła i łu­pież­cy roz­wa­li­li je, aby wy­do­być bo­gac­twa na tru­pach za­cho­wa­ne.

Były tam bo­gac­twa, były – ale nik­to ich z lu­dzi nie wi­dział… I nie wia­do­mo, gdzie się po­po­dzia­ły. Tak, jak­by w zie­mię wsią­kły… Bo i pa­no­wie ich nie zdo­ła­li unieść – i w cha­łu­pach ich nie wi­dać było. Ba! W cha­łu­pach… sto razy przy­krzej­sza nę­dza za­gnieź­dzi­ła się, niż przed­tem.

Na­sta­ły roki złe…

Za­raz w pierw­szem le­cie po ra­bun­ku zbo­ża po­hy­bły na po­lach, a gdy na­de­szły żni­wa, to nie było wy­raź­nie co zbie­rać. A lu­dzie wsia­li na wie­snę wię­cej, niż po in­sze roki; bo choć nie­je­den nie miał na tyle w są­sie­ku, to pod­czas ra­bun­ku przy­brał z pań­skie­go gum­na i wsiał spo­ro. Ale, wi­dać, pań­skie­mu zbo­żu nie uda­ło się na chłop­skich grun­tach, nie chcia­ło ni­jak uróść, a jesz­cze przy­kła­dem swo­im po­psu­ło to in­sze, co już było wzwy­cza­jo­ne do ja­ło­wej zie­mi, abo też, kto wie – może taki czas był, taka kara. Bo co się to zbo­ża na­osy­pa­ło pod­czas ra­bun­ku po dro­gach! Dep­ta­no po niem, jak po pia­sku. Pan Bóg mu­siał i to wi­dzieć… To też za­pła­ci­ło się przy żni­wach. Nie było co zbie­rać. A sko­ro przy­szło do omłoc­ki, to nie było co i wi­dzieć… Mało co ziar­nek się do­sta­ło, a i te ni­kły w oczach pra­wie; w żad­nem nie było du­szy. Na do­pła­tek ziem­nia­ki po­czę­ły się psuć na za­go­nach, i gdy na­de­szło ko­pa­nie – z po­ło­wę bli­sko oka­za­ło się zgni­łych, resz­ta dro­biazg, nie więk­szy od prze­piór­czych jaj. To była wszyst­ka żyw­ność, jaką na­ród na zimę z pól ze­brał. Po­czę­ły się też dni prze­smut­ne, po któ­rych lu­dzie, jak po urwi­sku po­chy­łem sta­cza­li się w prze­paść nę­dzy co­raz to czar­niej­szą…

Tak się po­czę­ły złe roki.

Z po­cząt­ku lu­dzie jesz­cze się ja­koś krze­pi­li, jesz­cze się ra­to­wa­li w tej na­dziei, że Bóg zwró­ci na zie­mię li­to­ści­we oczy, i że ta nę­dza się skoń­czy. Ale sko­ro na­stęp­ny rok jesz­cze więk­szy przy­niósł nie­uro­dzaj, sko­ro lu­dzie nic pra­wie nie ze­bra­li z pól, wte­dy już po­tra­ci­li ostat­nią na­dzie­ję, i każ­dy stał się w ser­cu gor­szym, na swo­ją i dru­gich przy­szłość z roz­pa­czy zo­bo­jęt­nia­łym.

Wte­dy to zda­rzy­ło się, iż nie­je­den sa­mot­ny człek osta­wił wia­trom oj­co­wi­znę swo­ją i po­szedł we świat da­le­ki, a zda­rzy­ło się zno­wu, iż paru za­sob­niej­szych, co mie­li jesz­cze ziar­no z ro­ków uro­dza­ju, po­na­by­wa­ło grun­ta całe za parę kor­ców zbo­ża – zie­mi nik­to nie ce­nił, od­kąd prze­sta­ła ro­dzić. Tak, jak żeby zły urok sza­tan na nią rzu­cił. Co kto wsiał – nie uro­sło, co kto wsa­dził – zgni­ło. Przy­szło ko­pa­nie, to kil­ko­ro cały dzień boży ko­pa­ło, a na wie­czór nie mie­li co w ko­szy­kach nieść. I róż­nie lu­dzie du­ma­li w swo­ich męt­nych gło­wach. Plą­ta­ła się na­wet baj­ka o je­zu­itach, któ­rzy mie­li na złość świa­tu ziem­nia­kom po­grzeb spra­wić, i przez to się ziem­nia­ki psu­ły. Byli tacy, co temu da­wa­li wia­rę, bo się już ro­zum po­mie­szał do­zna­ku, i nie wia­do­mo było, kogo wi­nić. Ale też byli i tacy, co się w su­mie­niach swo­ich ra­cho­wa­li i po­zie­ra­li ze skru­chą ku nie­bu; czu­li w ser­cach, za co ta kara przy­szła, i nie śmie­li na głos wo­łać o zmi­ło­wa­nie.

Już trze­ci rok się za­czął tej po­ku­ty cięż­kiej, już – wi­dzia­ło się – nic cięż­sze­go przy­wa­lić nie może, a tu jesz­cze strasz­niej­sze fale się zbli­ża­ły, jesz­cze gor­sze dla łu­dzi na­wa­ły i klę­ski…

………….

Żywo ich wi­dzę, jak ob­sie­dli mi­skę i po­si­la­ją się w mil­cze­niu. Dzie­ci, któ­re po­mniej­sze, na zie­mi sto­ją przy sto­le i na pal­cach się pod­no­szą, aby doj­rzeć na mi­skę przez kra­wędź. Dwo­je ich ta­kich nie­wy­so­kich; nie­du­żo star­szy od nich chło­piec już daje so­bie radę, sie­dząc, i je po­dług oby­cza­ju. Czwar­te, nie­let­nie jesz­cze, na ręku dzier­ży mat­ka, choć nie każ­dy­by po­wie­dział, że to mat­ka tych czwor­ga czło­wie­cząt, tak jej po­sta­ci jesz­cze dziew­czę­cość się trzy­ma. Jeno z twa­rzy przy­bie­la­łej i z oczów ogrom­nie smut­nych wid­nie­ją mat­czy­ne tro­ski. Dzier­ży to małe na ręku i kar­mi je z łyż­ki, żu­jąc mu w ustach swo­ich twar­da­we ziem­nia­ki. Wi­dać wy­raź­nie wal­kę, któ­rą to­czy w ser­cu, by nie po­łknąć po­żu­tej stra­wy, jak głód ra­dzi. Zda­je się osła­bio­nej, że zdro­wie w ustach trzy­ma, wszyst­kie włók­na jej cia­ła go pra­gną, a prze­cie się prze­zwy­cię­ża i zwra­ca je dziec­ku. Po­dob­ną wal­kę to­czy w ser­cu swem i ociec, mło­dy jesz­cze gaz­da, sie­dzą­cy na­prze­ciw­ko, opo­dal na ła­wie; umyśl­nie się tak od­su­nął, aby oczy ochro­nić od po­kus; onby to wszyst­ko wa­rzy­wo za jed­nym po­ły­kiem wchło­nął i jesz­cze­by się obej­rzał za dal­szem – wnętrz­no­ści mu, jak psy głod­ne, wyją o po­si­łek – a tu po­zie­ra: – dzie­ci z wy­trzesz­czo­ne­mi ocza­mi na­chy­la­ją się nad kra­wędź mi­ski… – i, choć go głód po­py­cha, nie daje się zna­glić, ale po­ma­łu, z rzad­ka bar­dzo wy­cią­ga rękę ku sto­ło­wi. Po każ­dej łyż­ce stra­wy dłu­go się na­my­śla i ocza­mi gła­ska wło­sy za­ję­tych je­dze­niem dzie­ci, jak­by chciał mó­wić: "Jedz­cie, ja wam ta nie­du­żo ujmę… "

Prócz tej mło­dej ro­dzi­ny znaj­do­wa­ła się w izbie dziew­czy­na, wzro­stem do­bie­ga­ją­ca go­spo­dy­ni i może lat kil­ka jeno od niej młod­sza. Ta sta­ła przy na­le­pie w smut­na­wem za­my­śle­niu. Zresz­tą ni­ko­go wię­cej w cha­łu­pie – i ci­cho – sły­chać było jeno z rzad­ka stuk ły­żek drew­nia­nych o brzeg mi­ski.

Mło­dy gaz­da, jak się rze­kło, mało się je­dze­niem tru­dził, du­mał se róż­nie w prze­stan­kach, abo i zgo­ła bez my­śli ocza­mi po izbie włó­czył. Aże się mu wzrok oparł o sto­ją­cą przy pie­cu dziew­czy­nę.

– Cze­mu ty, Sal­ka, nie śnia­dasz?

Dziew­czy­na drgnę­ła, py­ta­niem nie­spo­dzie­wa­nem za­sko­czo­na i, si­ląc się wi­docz­nie na głos swo­bod­ny, od­rze­kła:

– Ja już po śnia­da­niu.

– Kie­dy? Kto cię wi­dział, ja­keś śnia­da­ła?

– Bra­to­wa wi­dzie­li: pie­kłach ziem­nia­ki…

– Praw­da to, Te­kla? – zwró­cił się do żony.

– Jak­że! Ona by też o so­bie na­przó­dy my­śla­ła!

– Pie­kłach prze­cie…

– Dla kogo?

Sal­ka ta­kie­mi pro­szą­ce­mi ocza­mi spoj­rza­ła na Te­klę, że ta już nie mia­ła siły do­koń­czyć my­śli po­czę­tej.

Gaz­da, mimo to, zmiar­ko­wał już coś poza sło­wy, bo za­gad­nął obie ra­zem:

– Co to za ta­jem­ni­ce cho­wa­cie przedem­ną?

Ale ani cie­kaw był, ani cze­kał ich od­po­wie­dzi.

Gra­ło mu in­sze poza uszy. Po­ło­żył łyż­kę, prze­że­gnał się i po­czął szu­kać ka­pe­lu­sza.

– Trza wyj­rzeć na świat… czy sie nie robi jaka wie­sna… Wi­dzia­ło sie wczo­ra, że sie od­cie­pli­ło. Może prze­cie słon­ko sie zli­tu­je…

Ukrę­ciw­szy się po izbie, wy­szedł.

Dzie­ci przy­cią­gnę­ły mi­skę na kraj sto­łu i do­chli­py­wa­ły resz­tę osta­łe­go mle­ka; przy­tem każ­de sta­ra­ło się ku swo­jej stro­nie mi­skę schy­lić, o co swar był mię­dzy nie­mi i brat­nia nie­zgo­da.

Te­kla, sta­wia­jąc na ław­ce dziec­ko przy so­bie, zwró­ci­ła się w stro­nę pie­ca i spo­tka­ła się wzro­kiem z oczy­ma dziew­czy­ny, któ­rej jesz­cze do­tąd z twa­rzy ru­mie­niec nie ze­szedł.

– Oj, Sal­ka, Sal­ka! – po­czę­ła z uśmie­chem, ki­wa­jąc gło­wą li­to­śnie.

Dziew­czy­na spu­ści­ła oczy.

– Wi­dzisz, by­ło­by sie wy­kry­ło przed Łu­ka­szem… Choć może on i wie…

– Skąd­by wie­dział? Nie mów­cie mu, bo mógł­by sie gnie­wać. Po­my­ślał­by, że i wię­cej co wy­no­szę z domu…

– Te­go­by zaś nie po­my­ślał. Ale by­ło­by mu mar­kot­no, bo nie rad na Tom­ka…

– Mamo! – po­czął się skar­żyć star­szy chło­piec – Aniel­ka z Wa­lu­siem za­bra­li przed sie­bie mi­skę i nie da­dzą mi do­śnia­dać…

– Po­łóż już łyż­kę, Jó­zuś. Wi­dzisz, tyś star­szy, to im trza ustą­pić.

– Ale oni mniej­si, to se mogą prę­dzej po­jeść.

A ja już z tatą na wie­snę będę orał, to mu­szę dużo jeść, co­bych miał siłę…

Usłuch­nął jed­nak i po­ło­żył łyż­kę. Te­kla zwró­ci­ła się znów do Sal­ki:

– Ja cię też za to nie po­chwa­lę, choć wiem, że to z do­bre­go ser­ca ro­bisz. Bo i ktoż wi­dział tak do­bro­wol­nie sie przy­gło­dzać? Onby ci zaś nie przy­niósł i nie dał, mo­żesz być pew­na. Nie wiem, ja­kie on ma po­my­śle­nie…

– Mo­iście­wy, już też nie ga­daj­cie…

– Jak­że, mo­jaś­ty, nie mam ga­dać, kie­dy mi o cie­bie idzie. Uschniesz do­zna­ku, jak tak bę­dziesz ro­bić.

– E, co ta o mnie!

– Też to, że sie­bie za­wdy sta­wiasz na ostat­ku…

– Abo i wy tak nie ro­bi­cie? Na­przo­dy dzie­ciom, Łu­ka­szo­wi, a po­tem do­pie­ro so­bie…

– To, wi­dzisz, dzie­ci co in­sze­go… chłop też… bo jak­że… No ale… Ja wiem, że i ty go lu­bisz… Ale to prze­cie nie obo­wią­zek twój tak dbać o nie­go… i na­wet grzech… Kie­dyś da­łach ci plac­ku, toś nie zja­dła, inoś za­nie­sła Tom­ko­wi. Żeby to jaki że­brak… ale go­spo­dar­ski syn! I nie wiem, ja­kie on ma su­mie­nie… Wie prze­cie, że so­bie od ust odej­mu­jesz, i że tu u nas już ostat­nia bie­da…

Sal­ce łzy sta­nę­ły w oczach.

– Moi ko­cha­ni, już też nie ga­daj­cie.

– I jak­że nie mam ga­dać, sko­ro mnie to go­rzy, jak po­my­ślę… Taki chłop i, Pa­nie świę­ty, od ta­kiej mi­ze­ro­ty be­dzie skrze­pie­nia wy­zie­rał?

Sal­ka bro­ni­ła się przez chwi­lę pła­czo­wi, póki go nie prze­mo­gła, i wresz­cie na obro­nę po­stęp­ku swo­je­go rze­kła je­dy­ne, ci­che sło­wa:

– Oni tam nic nie mają do je­dze­nia…

– Prze­cie pono jesz­cze mają ziem­nia­ki w piw­ni­cy.

– Je­że­li mają jaką szczyp­tę, to ochra­nia­ją do sa­dze­nia…

– No, to ono tam nie tak ostat­nio, sko­ro jesz­cze ochra­niać mogą. U nas go­rzej…

I po­czę­ła w za­sę­pie­niu prze­cho­dzić my­ślą go­spo­dar­stwo swo­je, a Sal­ka, wi­dząc tur­ba­cyę w jej oczach, za­mil­kła, i rów­nym smut­kiem twarz jej się po­wle­kła.

Dzie­ci tym­cza­sem skoń­czy­ły śnia­da­nie i te­raz z gło­śną kłót­nią spy­cha­ły się z ławy; każ­de chcia­ło być naj­bli­żej okna, by módz wy­zie­rać na osie­dle. Aże mat­ka mu­sia­ła wmie­szać się mię­dzy nie sło­wa­mi kar­cą­ce­mi. Po­czem zno­wu zwró­ci­ła się do Sal­ki.

– Za­pal­że na na­le­pie i ze­strój se ja­kie śnia­da­nie.

– Ja nie głod­na, wierz­cie mi…

Te­kla po­pa­trzy­ła na nią wzro­kiem, w któ­rym przez uda­ne za­gnie­wa­nie prze­bi­ja­ła się tkli­wość ser­decz­na.

– No i coż ja z tobą po­cznę?

– Naj­le­piej wy­pędź­cie z cha­łu­py.

– Mu­sia­ła­bych ta­kie su­mie­nie mieć, jak Da­naj­ka. Obie się uśmiech­nę­ły.

– U nich tam cią­gła nie­zgo­da – rze­kła, smut­nie­jąc po­ma­łu, Sal­ka.

– Dyć sie Jan­ta­szek wy­skar­żyć nie może. I na Tom­ka sie dość żali…

– Coż To­mek wi­nien, że taką ma mat­kę? On sam sta­je po stro­nie oj­czy­ma…

Wszedł Łu­kasz. Prze­rwa­ły roz­mo­wę, bo z twa­rzy jego zo­ba­czy­ły, że go coś nie­ma­ło zgry­zło. Usiadł cięż­ko na ła­wie i zgnę­bio­nym gło­sem po­czął:

– Haw na oko­le pust­ki… Sło­my nie­ma jeno na na­rę­cze. Tych parę brze­mion bar­ło­gu jak­by sie na­z­mia­ta­ło… Nie wiem, czem sie ta kro­wa do­ży­wi do wie­sny. Dość, że jed­na jeno jest, bo resz­tę te roki zja­dły, to i tę ostat­nią trza be­dzie wy­wieść z obo­ry. No, ale sprze­dać – ktoż kupi? A zresz­tą, coż z tych pie­nię­dzy, choć­by sie za nią do­sta­ło? Dyć są pie­nią­dze w skrzy­ni… Za­bić zno­wu – coż za­bić? Tych gna­tów tro­chę, skó­rą ob­le­czo­nych? Tak źle – i tak nie­do­brze. Ta kap­ka mle­ka ko­niecz­nie po­trzeb­na. A tu na oko­le pust­ki… I wie­sna sie ni­ja­ka nie robi…

Po­chy­lił się, tur­ba­cją cięż­ką przy­gnie­cio­ny, i oczy utkwił w zie­mię w tę­pem za­pa­trze­niu. A obie nie­wia­sty mło­de nie śmia­ły od­dy­chać gło­śno, by mu nie przy­ba­czyć swo­ją obec­no­ścią ja­kie­goś no­we­go stra­pie­nia i nie wy­wo­łać przez to no­wej trwo­gi. Ock­nął się jed­nak sam i, zwra­ca­jąc oczy cier­pie­niem gorz­kie w stro­nę żony, pod­niósł głos:

– Po­wia­da­łech, że trza ziem­nia­ki ochra­niać. Przy­da­ły­by sie, jak mle­ka nie be­dzie…

– Nie było co ochra­niać – szep­nę­ła Te­kla.

– Ale wy – cią­gnął, nie zwa­ża­jąc na jej sło­wa – na ju­tro nie pa­trzy­cie. Co jest, to zgo­to­wać od­ra­zu, a po­tem niech be­dzie, co chce – taki wasz ro­zum.

Po­trzeb­no i te­raz okraw­ki psuć, kie­dy mąką by sie jesz­cze ode­gna­ło?

– Ty sam… – po­czę­ła Te­kla, ale nie mo­gła do­koń­czyć, taka ją ża­łość po ser­cu obie­gła.

On jed­nak wie­dział, co chcia­ła po­wie­dzieć, i wie­dział, że mia­ła słusz­ność. On rze­czy­wi­ście sam na­ma­wiał, by choć na smak okraw­ków zwa­rzy­ła, bo się mu ze­cnąć na owsia­nem chcia­ło. To też, chcąc nie­spra­wie­dli­wość swo­ją po­kryć abo choć zła­go­dzić, dużo wy­ro­zu­mia­łej już koń­czył:

– Bez ziem­nia­ka sie cnie, praw­da, bo sie człek przez dłu­gie lata we­zwy­cza­ił. To je­dy­ny dar boży, co sie nie przy­je, choć­byś go i naj­czę­ściej po­ży­wał. Nie dzi­wo­ta, że w tych ro­kach, kie­dy Bóg po­ską­pił, lu­dzie za ziem­nia­ka­mi strasz­nie upa­łu­ją. Chwa­ła Bogu, że my tę szczyp­tę ugrze­bli, bo mo­gli my nic nie uko­pać, jak wie­lu. I choć na smak, to było. Ale te­raz trza moc­no o tem du­mać, żeby co wsa­dzić. Okraw­ków, wi­dzę, nie­du­żo osta­ło – jak sie i te zje, coż be­dzie? A może na­dejść jesz­cze gor­szy czas.

– Boże, za­cho­waj­że też! – szep­nę­ły obie nie­wia­sty, pod­no­sząc oczy ku gó­rze.

– Po­wia­da­ją, że sie nie­ma cze­go do­bre­go spo­dzie­wać. Dyć już trze­ci rok – mia­ła czas bie­da na kość uschnąć abo sie za­brać kany we świat, a ona sie nie usu­wa, ani nie my­śli ni­jak mier­twieć, ale sie pa­no­szy wo­kół, jak to złe zie­le, któ­re­mu ode­tnij ko­rzeń, to mu trzy od­ro­sną. Wszyst­ko ku cze­muś strasz­ne­mu idzie… Ja już nie wiem, czy lu­dzie tacy źli, czy Bóg taki nie­li­to­ści­wy…

– Nie ga­daj­że też tak…

– Ro­zum sie w gło­wie prze­wra­ca, kie­dy człek

O tem po­my­śli. A tu jak nie my­śleć? Po­wiedz. Wszyst­ko sie na­raz gro­ma­dzi i robi taki ścisk, że nie spo­sób zna­leść furt­ki, któ­rą­by du­sza mo­gła uciec w jaki kąt ci­chy, choć na nie­du­żą chwi­lę. Żeby to czło­wiek sam był, to już jak­by pa­dło, tak by sie mu­sia­ło przy­jąć.

1 śmierć sa­me­mu nie okrut­na. Ale w ta­kiem owi­kła­niu…

Te­kla po­czę­ła ci­cho pła­kać. I Sal­ka, wi­dząc jej łzy, po li­cach spa­da­ją­ce na gło­wę dziec­ka śpią­ce­go na po­doł­ku, rów­nież nie mo­gła łez w oczach za­trzy­mać. A Łu­kasz mało i uwa­żał na nie, mó­wił ja­ko­by do sie­bie, a ra­czej jak­by z kimś nie­obec­nym gwa­rzył i za nie­go od­po­wia­dał so­bie:

– To już te­raz tak cięż­ko, że sie wi­dzi: ni­ja­ko nie może być cię­żej – a jak też przyj­dzie czas gor­szy? Coż wte­dy czło­wiek po­wie o dzi­siej­szym? Coż sie dziś mówi o roku łoń­skim abo i za­prze­szłym? I wte­dy lu­dzie wy­zie­ra­li koń­ca ja­kie­go, a nie nad­szedł… Nę­dza nie ma dna, ani skoń­cze­nia…

I jak­by sam my­ślą po­czął osu­wać się gdzieś w prze­paść, jak­by już nad cze­lu­ścią sta­nął, wzdry­gnął się i szep­nął z trwo­gą:

– Co to be­dzie… Je­zu­sie, ra­tuj!…

Nie­wia­sty łzy otar­ły, pa­trzy­ły te­raz su­che­mi oczy­ma przed się, jak­by i one tę ot­chłań wi­dzia­ły, o któ­rej nik­to wy­raź­nie nie mó­wił, a wszyst­kim się zda­wa­ło prze­cie, że ktoś mó­wił.

I wszyst­kich trwo­ga ogar­nę­ła. Sie­dzie­li bez po­ru­szeń, w bez­rad­nem za­sta­no­wie­niu. Dzie­ci na­wet, wi­dząc trwo­żą­cy ich du­sze wy­raz w twa­rzy ro­dzi­ców, po­mil­kły i sta­ły w ci­cho­ści wiel­kiej, bo­jąc się ru­szyć; oczy im tyl­ko cho­dzi­ły do­ko­ła, peł­ne nie­śmia­łych py­tań.

Po izbie prze­szło wid­mo czar­ne – i na du­sze od nie­go padł cień. Po­ciem­niał świat ich oczom, jak przy za­ćmie­niu słoń­ca, gdy ser­ca ludz­kie lęk prze­ra­ża, czy to już ko­niec świa­ta się przy­bli­ża… I tak się ta ro­dzi­na grą­ży­ła w stra­pie­nie czar­ne, jak po­grą­ża się w noc ciem­ną sku­pio­na gro­mad­ka drzew na pu­stem polu. Wi­dzia­ło się: czu­wa­ją, bo oczy wszyst­kie otwar­te, a sen ich ja­kiś cięż­ki tak na ja­wie przy­siadł.

Było zaj­rzeć do tej izby przed trze­ma ro­ka­mi… We­so­łość grza­ła się w słoń­cu na środ­ku pod­ło­gi, bez­tro­ska pa­trzy­ła ze­wsząd uśmiech­nie­te­mi ocza­mi, a bo­gac­two nie cho­wa­ne roz­pie­ra­ło się po ką­tach. Łu­kasz Jam­róz miał po­do­stat­kiem wszyst­kie­go. W obo­rze spo­ro ży­wi­zny, na oko­lę po­tra­wy po ban­ty, w są­sie­kach zbo­ża oko­pi­sto, a w skrzy­ni zło­te "cwan­cy­gie­ry" nie­ru­sza­ne od cza­su, jak je tam nie­bosz­czy­ko­wie oj­co­wie scho­wa­li. I wszyst­ko mu się po­da­rza­ło. Żonę wziął do swo­jej woli, i cho­ciaż mu ta wia­na du­że­go nie wnie­sła, to zaś umia­ła swo­ją za­po­bie­gli­wo­ścią przy­spo­rzyć do­bra cha­łup­ne­go. Nie­ma­łą też po­mo­cą i we­so­ło­ścią w domu była mu Sal­ka, ro­dzi­ców jego wy­cho­wan­ka, któ­rą przy­wykł był uwa­żać za sio­strę swo­ją ro­dzo­ną, i ona też go bra­tem na­zy­wa­ła. Wszyst­ko tro­je mie­li co ro­bić na­tem go­spo­dar­stwie, bo grun­tu było dużo. Łu­kasz bo­wiem dzier­żył z oj­ców pół Jam­ro­zo­wej za­gro­dy; są­sie­dzi jego osie­dlo­wi, Ga­bryś i Jan­ta­szek, mie­li dru­gie pół – po czwar­ciź­nie; ich bie­da mo­gła na­pa­sto­wać. Nie­raz dało się usły­szeć, jak uskar­żyw­szy się po­mię­dzy sobą, gdy gwa­ra ze­szła na są­sia­da, po­wia­da je­den do dru­gie­go: – "Coż Łu­ka­szo­wi? Jego sie bie­da nie tknie. Nie ma śmia­ło­ści przy­stą­pić z żad­nej ży­wej stro­ny". – "Ba! Skąd­by śmia­ła? Grunt od­po­wie­dzial­ny, stat­ku Pan Bóg mu na­ga­dza; przy­tem chłop mło­dy, da se radę, babę se też upa­trzył do swo­jej upodo­by… " – "Dyć już o lep­szą trud­no, mo­iście­wy, taka już chło­pu ma­jąt­ku nie uj­mie". – "Jed­ne­mu Bóg na­go­dzi… " – wzdy­cha cięż­ka­wo Jan­ta­szek, my­śląc po­ci­chu o swo­jej Da­naj­ce. I tak mu lu­dzie za­zdro­ści­li. Bo oczy­wist­nie było wid­no, że mu ni­cze­go nie brak było, jeno chy­ba dzie­ci spo­ro, któ­re­by mia­ły co trwo­nić. A i dzie­ci Bóg przy­spo­rzył, wła­śnie na złe roki…

I te­raz oto ta ro­dzi­na, jak ro­dzi­na sarn wśród za­spów śnież­nych, w tej izbie bia­łej trwo­gą za­sko­czo­na. "Uda­li sie z pod śnie­gu do­być po­ży­wie­nie?" – Albo: "Uda­li sie wy­ko­pać na jaką prze­strzeń wid­niej­szą?" Tak pew­nie my­śli ro­gacz, śmier­tel­ną oba­wą o ży­cie swo­ich mio­ta­ny. Tak prze­dumu­je i Łu­kasz na ła­wie, szu­ka­jąc w ro­zu­mie swo­im spo­so­bów ostat­nich. I ni­jak ich nie może zna­leść. A nie­wia­sty, do­zna­ku jak owe siut­ki lę­kli­we: to po­zie­ra­ją z otu­chą na nie­go, czy nie doj­rzą w jego oczach ja­kie­go ra­tun­ku, to zno­wu spusz­cza­ją gło­wy i pa­trzą przed się ocza­mi nie­ru­cho­me­mi, peł­ne go­to­wej ofiar­no­ści w ser­cach i bez­rad­ne­go smut­ku.

Dzie­ciom się wnet ucnę­ło to cięż­kie mil­cze­nie – nie mo­gły ni­jak ci­cho dłu­go wy­być – po­czę­ły z po­cząt­ku szep­tać mię­dzy sobą, a po­tem pod­no­sić gło­sy przy roz­gwa­rze.

– Wnet be­dzie obiad…

– Ale! Wnet! Do­pie­ro śród­po­łuń…

– Słon­ko już przy na­le­pie. Jak doj­dzie do skrzy­ni, to be­dzie po­łed­nie…

– A zaś nie! Jak doj­dzie do łóż­ka, to do­pie­ro wte­dy be­dzie po­łed­nie…

– No, to sie za­łóż­my!

– No, za­łóż­my sie… O co? Dłu­gie du­ma­nie.

– Wi­dzisz, nie masz sie o co za­ło­żyć…

– A ty też nie masz.

Do roz­mo­wy Wal­ka i Aniel­ki wmie­szał się naj­star­szy Jó­zek.

– Coż z tego, że be­dzie po­łed­nie, sko­ro mama nie będą obia­du go­to­wać…

– Ju­ści! Ty wiesz, że nie będą! My­ślisz, że ci kto uwie­rzy? Jak­że­by my wy­by­li do wie­czo­ra?

– A nie wie­cie, jak wczo­ra tata po­wie­dzie­li, że trza obia­du nie go­to­wać…

Aniel­ka głos pod­nio­sła w pła­czu:

– Mamo! bo Jó­zek gada..,

Ale nie do­koń­czy­ła, jeno pła­czem się za­łk­nę­ła, spo­tkaw­szy su­ro­we spoj­rze­nie ojca, i umil­kła. – Za chwi­lę już we­so­łość była mię­dzy nimi, gwar się na nowo wsz­czy­nał…

– Co ty naj­bar­dziej wo­lisz?

– Klu­ski ziem­nia­cza­ne.

– A ja zaś wolą ziem­nia­ki pie­czo­ne…

– A ja zaś wolę pla­cek….

– Ja też pla­cek! ale nie owsia­ny… – rzekł z dumą Jó­zek.

– Ja­kiż to nie owsia­ny? – spy­ta­ła nie­śmia­ło Aniel­ka.

– Ty nie pa­mię­tasz, boś ty wte­dy jesz­cze mała była, jak my mie­li dużo jęcz­mie­nia i or­ki­sza…

– Ja wier­ni – za­wo­łał ra­do­śnie Wa­łek. – Mama raz przy­nie­śli…

– Bę­dzie­cie wy raz ci­cho! – krzyk­nął oj­ciec. – Bo jak wsta­nę…

Dzie­ci, zlę­kłe gnie­wem ojca, na­raz uci­chły. Mat­ka po­pa­trzy­ła na nie i żal ich się jej zro­bi­ło. A mia­ła jesz­cze do Łu­ka­sza ura­zę w ser­cu za sło­wa, któ­re­mi ją po­przed­nio skrzyw­dził. Więc się zwró­ci­ła do nie­go z wy­rzu­tem:

– E o coż sie ty na nie ci­skasz? Coż one ta­kie­go ro­bią?

– Tak wiecz­nie dzwo­nią poza uszy.

– Zwy­czaj­nie, jak dzie­ci…

Łu­kasz nic na to nie od­rzekł. Pa­trzał po izbie ocza­mi gniew­ne­mi.

– A ty, Sal­ka, co tak sie­dzisz?

– Zno­wu cię Sal­ka ura­ża? Prze­cie ta ci nie dzwo­ni poza uszy…

– E! bo tak spusz­cza­cie gło­wy, jak­by już pod śmierć. Ja sam dość mam stra­pie­nia, to co wy jesz­cze przy­da­je­cie tym nie­po­trzeb­nym smut­kiem?

– Po­ci­sku­jesz sie, sam nie wiesz o co i na kogo. Bie­da, to dar­mo, to kto temu wi­nien… Trza Panu Bogu wszyst­ko ofia­ro­wać…

– No, już wiem, wiem, co po­wiesz – prze­rwał nie­cier­pli­wie. Wstał z ławy i prze­szedł się pd izbie. Wresz­cie, po­du­maw­szy chwi­lę, wziął ser­da­czy­nę z koł­ka, za­odział się i wy­szedł, nie mó­wiąc sło­wa do ni­ko­go.

Te­kli po wyj­ściu Łu­ka­sza znów łzy się ci­snę­ły z oczu, i le­d­wo ją Sal­ka zdo­ła­ła upro­sić, że się usta­no­wi­ła w pła­czu.

– Jemu sie nie ma­cie co dzi­wić, – mó­wi­ła w koń­cu – że sie ta­kim uraź­nym stał, i że go tak wszyst­ko gnie­wa, na czem jeno myśl ze­prze… Bo jak­że sie nie be­dzie ci­skał, sko­ro go tak stra­pie­nie usta­wicz­nie prze­śla­du­je i ani na krok nie opu­ści. To sam nie wie, co go draż­ni. I wy­ry­wa sie, jak dło­niom zmo­ry…

– Ja wiem. W domu wszyst­ko mu przed oczy za­cho­dzi. Chce to stra­cić choć na chwi­lę – idzie mię­dzy lu­dzi – szu­ka ja­kie­go ro­ze­rwa­nia… Ale tam sie gor­szej bie­dzie na­pa­trzy… Czy ja nie wiem? Wró­ci taki przy­gnę­bio­ny, że go ani po­znać.

– Oj, bo tak. Te­raz u lu­dzi je­den zgrzyt…

– I czem­że sie ro­ze­rwie? Po­wiedz.

– Ale choć czas zły mi­nie…

– Mi­nie je­den, te na­dej­dzie dru­gi. I człek przed cza­sem sie nie scho­wa, choć­by w my­sią norę wlazł, to dar­mo.

Wzię­ła po­lek­ku dziec­ko, któ­re jej usnę­ło na po­doł­ku, i za­nie­sła je do ko­ły­ski. Prze­bu­dzi­ło się, gdy je kła­dła i za­czę­ło pła­kać. Ale je wnet nu­ce­niem gło­śnem uci­szy­ła – zwol­na przy ko­ły­sa­niu rów­nem usy­pia­ło.

I nic nie sły­chać było w izbie, prócz od­de­chów i mia­ro­we­go to­cze­nia się ko­li­stych od­nóż ko­ły­ski.

Przez szy­by słoń­ce wdzie­ra­ło się i ma­lo­wa­ło bia­łe okno na sza­rej pod­ło­dze. To okno po­my­ka­ło się nie­po­strze­że­nie, aże i do­szło na śro­dek pod­ło­gi.

Na­sta­ło po­łu­dnie bia­łe i uro­czy­ste, jak świę­to; w izbie też za­pa­no­wa­ła te­raz świę­ta ci­sza.

Na­gle w tę ci­szę wpa­dły z osie­dla dwa gło­sy:

– Wyga?

– Nie wyga!

Niby ha­sło krót­kie i od­zew umó­wio­ny, jak przy ja­kiej stra­ży. Te­kla pod­nie­sła gło­wę z nad ko­ły­ski, przy któ­rej klę­cza­ła do­tąd i spoj­rza­ła na Sal­kę:

– Któż to tak?

– Ga­bryś z Tom­kiem. Nie wie­cie? Do­koń­cza­ją okół Jan­tasz­ko­wi.

– Nie wie­dzia­łach nic o tem. Choć ich sły­chać było. My­śla­łach, że ta co rą­bią koło cha­łup… Ale jak­że on sie Jan­ta­szek od­wa­żył na to koń­cze­nie? Kie­dy on to za­czął sta­wiać! Przed dwo­ma ro­ka­mi! I ni­jak sie nie mógł wspo­módz, aże do­pie­ro w tym cza­sie naj­gor­szym…

– To tak było… Bo mi To­mek opo­wia­dał skra­ja. Ga­bryś maj­stro­wał u lu­dzi, do­po­kąd sie dało. Ale te­raz nikt nie my­śli o bu­do­wa­niu. Choć­by kto cha­łu­pę miał nie­do­koń­czo­ną, to woli na bo­isku sie­dzieć, a maj­strów nie py­tać, bo im trza dać jeść.

– O dyć o tem wiem.

– I tra­fi­ło mu sie w paru miej­scach, że go ze zrę­bu ze­gna­li. Bo przy­szedł, wy­lazł na zrąb i gwał­tem parł sie do ro­bo­ty, aby go jeno ży­wi­li. A ci nie wie­dzie­li: czy mu dzię­ko­wać za jego do­brą ocho­tę, czy go z dy­abła­mi od­pra­wić. Pro­si­li go o prze­sta­nie, wresz­cie i po­klę­li. Wi­dzi… są­sia­dów okół stoi nie­skoń­czo­ny – wziął sie­kie­rę i chy­cił sie, ani go nik­to nie py­tał…

– I któż go żywi?

– Czy ja wiem. Pew­nie sam sie żywi, bo prze­cie oni nie mają… To­mek wy­cho­dzi ku nie­mu i po­ma­ga mu jak umie; i tak in­sze­go nie ma do ro­bo­ty, a czas sie prę­dzej po­mknie.

– Do­brze, że już raz ten okół skoń­czą – za­czę­ła po chwi­li Te­kla – bo taki ten zrąb był nie­przy­jem­ny oczom, że sie ani pa­trzeć w tam­tą stro­nę nie chcia­ło. Tak na ubo­czu, za osie­dlem – za­wdy to miej­sce tam było ob­dzior­ne. Tak ten zrąb wy­glą­dał, jak opusz­czo­na kost­ni­ca przy ja­kim sta­rym smen­ta­rzu, z któ­rej wiatr ze­rwał dach i po­wy­wa­lał drzwi. Kie­dy mi pa­dło tam­tę­dy iść zmro­kiem po wodę, to mi sie zda­wa­ło za­wdy – wiesz co?… że tam śmierć skry­ta sie­dzi i pa­trzy ła­ko­me­mi ocza­mi w osie­dle przez czar­ny otwór bo­iska.

– Nie ga­daj­cież…

– No, na­praw­dę, tak mi sie zda­ja­ło.

Umil­kły. Nie­za­dłu­go do­le­cia­ło z pola:

– Wyga?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: